Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część pierwsza/Księga druga/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Kto puszcza się na morze, ten stawia na loteryę.

Ale co miało stać się z korwetą?
Chmury, które przez całą noc mieszały się z falami, w końcu tak już opadły, że nie było widać horyzontu i całe morze zdawało się jakby pokryte płaszczem. Nic, oprócz mgły. Położenie zawsze niebezpieczne, nawet dla statku silnego.
Do mgły przyłączyło się rozkołysanie fali.
Nie stracono napróżno czasu; ulżono korwecie, rzucając do morza wszystko, co dało się uprzątnąć po zrządzonem przez armatę spustoszeniu: działa zdemontowane, pogruchotane ich łoża, bale poskręcane i rozwiedzionej sztuki żelaza i drzewa potrzaskane; pootwierano strzelnice i spuszczono po deskach do wody trupy i szczątki ludzkie, owinięte w płachty.
Żegluga zaczynała być trudną.
Gacquoil stał zamyślony przy rudlu.
Nadrabiać miną w kłopocie, to zwyczaj starszyzny okrętowej.
Vieuville, który zachowywał wesołe usposobienie w niebezpieczeństwach, zbliżywszy się do niego, rzekł:
— No, sterniku, huragan pudluje. Chce kichnąć, a nie może. Nie zrobi nam szkody. Będziemy mieli tylko wiatr i kwita.
Gacquoil odpowiedział poważnie:
— Kto ma wiatr, ma i falę.
Vieuville poczuł, że wypada wrócić do tonu poważnego.
— Gdzież jesteśmy, sterniku? — zapytał.
Sternik odpowiedział:
— Jesteśmy na woli Bożej.
Sternik jest panem; trzeba mu zawsze pozwolić robić, a często i mówić, co zechce.
Zresztą ten gatunek ludzi jest małomówny. Vieuville odszedł.
Vieuville pytał sternika, a odpowiedział mu widnokrąg.
Nagle morze się odsłoniło.
Rozdarły się mgły, sunące ponad falami; posępny widok wzburzonych bałwanów roztoczył się jak oko mogło sięgnąć w półświetle zmierzchu, i oto, co ujrzano:
Niebo było jakby podszyte chmurami, lecz chmury nie dotykały już morza, na wschodzie ukazywała się białość, oznajmiająca wznoszenie się słońca; na zachodzie widniała bladawo druga białość, a był to zachód księżyca. Obie te białości, jedna naprzeciw drugiej, tworzyły na widnokręgu dwie wązkie wstęgi bladego światła, pomiędzy morzem ciemnem a niebem czarno zachmurzonem.
Na obu tych światłach rysowały się czarne sylwety sztywne i nieruchome.
Na zachodzie, na tle nieba przez księżyc oświetlonego, odbijały trzy bryły wysokie, prostopadłe, niby ołtarze druidów.
Na wschodzie, na bladym widnokręgu poranka, sterczało osiem statków, rozstawionych w groźnym szyku.
Trzy bryły były skałami, osiem okrętów eskadrą.
Po za sobą miano Minquiery, skałę złej sławy; przed sobą flotyllę francuską, strzegącą morza. Na zachodzie otchłań, na wschodzie rzeź; znajdowano się pomiędzy rozbiciem a walką.
Przeciw skałom — miała korweta pudło przedziurawione, liny, żagle i cały porządek okrętowy w nieładzie, zachwiane w osadzie maszty; do walki zaś — artyleryę, z której dwadzieścia jeden na trzydzieści armat było zdemontowanych, a najlepsi kanonierzy zabici.
Zaczynało zaledwie świtać i miano jeszcze przed sobą trochę nocy. Ta noc mogła nawet potrwać dość długo, zwłaszcza, że ją tworzyły chmury wysokie, gęste i grube, podobne sklepieniu niewzruszonemu.
Wiatr, zmiótłszy nareszcie mgły z dołu, pędził korwetę ku Minquierom.
W takim stanie skołatania i uszkodzenia statek nie słuchał już prawie rudla, toczył się raczej niż płynął i tłuczony falą, pozwalał jej robić z sobą, co się podoba.
Minquiery, skała tragiczna, jeżyły się wówczas jeszcze groźniej niż dzisiaj. Niejedna wieża tej twierdzy otchłani rozpadła się pod ustawicznemi ciosami morza; skały zmieniają swe kształty; każdy przypływ i odpływ przechodzi po nich, jak ząb piły. W owej epoce zetknąć się z Minquierami — było to zginąć.
Flotylla zaś była eskadrą zatoki Cancale, wsławiona później pod dowództwem kapitana Duchesne, którego Loquino nazywał „ojcem Dębowcem“ (père Duchêne).
Położenie było krytyczne. Korweta podczas rozpasania się armaty zboczyła niepostrzeżenie z drogi, i posuwała się raczej ku Granville niż ku Saint-Malo. Gdyby nawet mogła płynąć z żaglami rozwiniętemi, Minquiery zagradzały jej powrót ku Jersey, a eskadra nie dozwalała przysunąć się do brzegów Francyi.
Zresztą nie było burzy, lecz, jak powiedział sternik — fala. Morze, silnym wiatrem rozkołysane, przelewające się po dnie nierównem, było dzikie.
Przez całą noc korweta „Claymore“ miała mgłę i lękała się nawałnicy; morze skłamało, lecz w sposób okrutny; naszkicowało burzę, a dało skały. Było to zawsze, choć w innej formie, rozbicie.
Do zguby na skałach przyłączyła się zagłada w boju. Jeden nieprzyjaciel dopełniał drugiego.
Vieuville zawołał z wybuchem śmiechu mężnego:
— Tu rozbicie, tam bitwa. Z obu stron mamy kwinterno.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.