Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część pierwsza/Księga druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kapitan i porucznik wrócili na pomost i gawędząc, przechadzali się razem. Oczywiście mówili o swoim podróżnym, i oto, co nas doszło z ich rozmowy, którą wiatr rozpraszał w ciemnościach:
Boisberthelot szepnął półgłosem do ucha kawalera Vieuville:
— Obaczymy, czy to wódz.
Vieuville odpowiedział:
— A tymczasem jest to książę.
— Prawie.
— Szlachcic we Frnncyi, a książę w Bretanii.
— Jak La Tremoille’owie i Rohanowie.
— Z którymi jest skoligacony.
Boisberthelot odezwał się znów:
— We Francyi i w karetach króla jest on markizem, jak ja jestem hrabią, a pan jestem kawalerem.
— O, karety — jakże daleko są od nas! — zawołał Vieuville. — Siedzimy dziś na wozie śmierci.
Nastało milczenie.
Boisberthelot znów je przerwał:
— W braku francuskiego księcia krwi, wzięto księcia bretońskiego.
— W braku drozdów... Chciałem powiedzieć w braku orła, wzięto kruka.
— Wolałbym sępa — rzekł Boisberthelot.
A Vieuville na to:
— Zapewne! Z dziobem i szponami.
— Zobaczymy.
— Tak — mówił La Vieuville — czas już mieć wodza. Podzielam zdanie Tinteniac’a: „wodza i proch!“ Posłuchaj mnie kapitanie; znam prawie wszystkich wodzów możliwych i niemożliwych, wczorajszych, dzisiejszych, jutrzejszych; ani jeden z nich niema mózgownicy potrzebnej na wojnie. W tej dyabelskiej Wandei potrzebny nam jest generał, coby był zarazem mataczem sądowym; trzeba nużyć nieprzyjaciela, ucierać się z nim o młyn, o krzak, o dół i o kamień; trzeba szukać pozorów do ciągłych z nim kłótni, korzystać ze wszystkiego, czuwać, wielu mordować dla przykładu, nie znać ani snu, ani litości. Obecnie, w tej armii chłopów są wprawdzie bohaterowie, ale niema wodzów. D’Elbée istne zero, Lescure chorowity, Bonchamps daruje życie jeńcom, dobry, a to rzecz głupia; La Rochejacąuelein doskonały na podporucznika, Silz dobry oficer w otwartem polu, niezdatny do wojny, podstępów i przebiegów, Cathelineau dobroduszny furman, Stofflet chytry gajowy, Berard niezdara, Boulainvilliers śmieszny, Charette okropny. A nie mówię już o cyruliku Gastonie. Bo do stu piorunów! po licha borykać się z rewolucyą i jaka jest różnica między republikanami a nami, jeśli perukarzom oddajemy dowództwo nad szlachtą?
— Bo ta psia rewolucyą i nas zaraża, i nas, niestety!
— Tak, Francya jest zarażona trądem!
— Trądem trzeciego stanu[1] — dodał Boisberthelot. Tylko Anglia wydobyć nas może z tego plugastwa.
— I bądź pewien, kapitanie, że nas wydobędzie.
— A tymczasem, rzecz to plugawa.
— Zapewne, chłopstwo i mieszczuchy wszędzie się wciskają; monarchia, mająca naczelnego wodza w osobie Stoffleta, gajowego u pana Maulevrier, niema czego zazdrościć rzeczypospolitej, której ministrem jest Pache, syn odźwiernego u księcia Castries. Śliczni przeciwnicy w tej wojnie Wandei: z jednej strony piwowar Santerre, a z drugiej golibroda Gaston.
— Ja, mój kochany Vieuville, cenię trochę tego Gastona. Trzeba ci wiedzieć, że wcale nieźle postąpił sobie, dowodząc w Gueménée, gdzie wykwintnie rozstrzela! trzystu niebieskich, kazawszy im wprzód wykopać dół dla siebie samych.
— Zapewne, że to nieźle; ale i jabym to samo zrobił.
— Ma się rozumieć. I ja także.
— Wielkie czyny wojenne — odezwał się znów Vieuville — tylko szlachta może należycie spełniać. Rzecz to rycerzów, a nie perukarzy.
— A jednak — odparł Boisberthelot — są ludzie szacowni w tym trzecim stanie. Ot naprzyklad ten zegarmistrz Joly. Był sierżantem w pułku flamandzkim, potem został dowódcą wandejskim i teraz dowodzi bandą przybrzeżną; ma on syna republikanina, i gdy ojciec służy u białych, on służy u niebieskich. Wtem spotykają się. Walka. Ojciec bierze syna do niewoli i w łeb mu pali.
— A to się popisali — rzekł Vieuville.
— Istny Brutus rojalistowski — dodał Boisberthelot.
— Niemniej jednak nieznośna to rzecz być pod dowództwem takich łyków, jak Coquereau, Jean-Jean, Moulins, Tocard, Bouju i Chouppes!
— Kochany mój kawalerze, zupełnie tak samo gniewają się z drugiej strony. U nas jest pełno mieszczuchów; u nich zaś pełno szlachty. Czy sądzisz, że Sankiuloci[2] są zadowoleni z tego, że nimi dowodzą: hrabia Canclaux, wice-hrabia Miranda, wice-hrabia Beauharnais, hrabia Valence, margrabia Custine i książę Biron!
— A to się dobrali!
— I książę Chartres![3].
— Syn Filipa Egalite[4]. Ale, ale; ciekawym, kiedy ten Egalite będzie królem?
— Nigdy.
— E! wstąpi na tron; pomogą mu jego zbrodnie...
— Ale mu zaszkodzą jego zdrożności — rzekł Boisberthelot.
Nastało znów milczenie. Boisberthelot odezwał się po chwili:
— A jednak chciał się pogodzić i przyszedł zobaczyć się z królem. Byłem tam, w Wersalu, gdy mu naplwano w oczy i wyrzucono go z zamku.
— Z wielkich schodów?
— Tak.
— Dobrze zrobiono.
— Przezwaliśmy go Burbonem Plugawym.
— Łysy jest, owrzodzony i królobójca; co za ohyda!
I Vieuville dodał:
— Co do mnie, byłem z nim w Quessant.
— Na okręcie „Świętego Ducha?“
— Tak.
— Gdyby był zastosował się do sygnału, który mu dał admirał Orvilliers, byłby nie przepuścił Anglików.
— Z pewnością.
— A czy prawda, że się schował na dno okrętu?
— Nieprawda; ale tak mówią.
I Vieuville rozśmiał się głośno.
Boisberthelot odezwał się znów:
— Bieda, że mamy niedołęgów. Ten naprzykład Boulainvilliers, o którym mówiłeś, kawalerze, jest mi dobrze znany, widziałem go zblizka. W początkach chłopi uzbrojeni byli dzidami; on zaraz wbił sobie w głowę, że da się z nich utworzyć wojsko liniowe, zbrojne w dzidy i w kosy. I uczył ich musztry odpowiedniej i przemawiał do nich starym językiem wojskowym i uwziął się wysztyftować pułk wojska regularnego z tych złodziejów leśnych. I wistocie utworzył kompanie regularne, których sierżanci co wieczór otrzymywali hasła i powtarzali je do ucha jedni drugim aż do ostatniego. Dziwak ten zdegradował jednego oficera za to, że nie wstał i nie zdjął kapelusza, żeby usłyszeć hasło z ust sierżanta. Możesz sobie wyobrazić, kawalerze, jak mu się powodziło... Bałwan ten nie rozumiał, że chłopi chcą, aby się z nimi obchodzono po chłopsku, i że z gburów leśnych nie zrobisz żołnierzy koszarowych. Tak jest, znałem tego poczciwca Boulainvilliers.
Kapitan i porucznik szli kilka kroków, milcząc.
Potem znów zawiązali rozmowę.
— Ale, ale; czy prawda, że Dampierre poległ?
— Tak, kapitanie.
— Gdzie?
— W obozie Pamars, od kuli armatniej.
Boisberthelot westchnął.
— Hrabia Dampierre! Jeszcze jeden z naszych, który do nich przeszedł!
— Szczęśliwej podróży! — rzekł Vieuville.
— A księżniczki krwi, gdzie one są?
— W Tryeście.
— Ciągle?
— Ciągle.
I Vieuville zawołał:
— Ach, ta rzeczpospolita! Ileż-to przewrotów z powodu drobnostki! I pomyśleć, że rewolucya wybuchnęła z przyczyny niedoboru kilku milionów!
— Nie dowierzaj, kawalerze, pozornie błahym przyczynom — rzekł Boisberthelot.
— Źle się dzieje — mówił Vieuville.
— Wistocie, La Rouarie nie żyje, Du Dresday jest niedołęgą. Co za przywódcy wszyscy owi biskupi, ów Coucy, biskup z Roszeli, ów Beaupoil Saint-Aulaire, biskup z Poitiers, ów Marcy, biskup z Luçon.
— I ten fałszywy biskup z Agra, proboszcz nie wiem już jakiej parafii!
— Parafii Doli. Nazywa się Guillot de Folleville. Jest zresztą waleczny i dobrze się bije.
— Księża — gdy nam potrzeba żołnierzy! Biskupi — co nie są biskupami! Generałowie — co nie są generałami!
La Vieuville przerwał hrabiemu Boisberthelot:
— Kapitanie, podobno masz „Monitora“ w swojej kajucie?
— Mam.
— Ciekawym, co w tej chwili grają w Paryżu?
— „Adelę i Paulinę“ i „Jaskinię.“
— Chciałbym być na tem.
— Będziesz jeszcze. Za miesiąc wejdziemy do Paryża.
Boisberthelot pomyślał chwilę i dodał.
— Najpóźniej za miesiąc. Pan Windham powiedział to lordowi Hood.
— Ależ w takim razie, kapitanie, nie wszystko «nów tak źle idzie?
— Do pioruna! Wszystkoby szło dobrze, gdyby wojna w Bretanii była dobrze prowadzoną.
Vieuville potrząsnął głową.
— Kapitanie — rzekł — czy wysadzimy na ląd piechotę morską?
— Wysadzimy, jeżeli mieszkańcy brzegu są za nami; nie wysadzimy, jeśli są dla nas nieprzyjaźni. Wojna powinna niekiedy wyważać drzwi, niekiedy zaś musi przesuwać się przez dziurkę od klucza. Wojna domowa zawsze winna mieć wytrychy w kieszeni. Zrobimy, co się da. Najważniejsza rzecz mieć wodza.
I Boisberthelot dodał zamyślony:
— Kawalerze Vieuvil!e, cobyś powiedział o kawalerze Dieuzie?
— Młodym?
— Tak.
— Jako dowódcy?
— Tak.
— Powiedziałbym, że i on jest dobrym oficerem tylko w otwartem polu i w walnej bitwie. W lasach i krzakach trzeba innego wodza. Krzaki zna tylko chłop.
— A więc poprzestań na generale Stofflet i na generale Cathelineau.
Vieuville marzy! przez chwilę i rzekł:
— Trzeba księcia, księcia francuskiego, księcia krwi. Trzeba prawdziwego księcia.
— Po co?
— Dla wrażenia. Zaimponowałoby to głupowatemu chłopstwu.
— Kochany kawalerze, książęta nie chcą się narażać i nie przyjdą.
— Ha, to się bez nich obejdziemy.
Boisberthelot machinalnie podniósł rękę i przycisnął ją do czoła, jakby chciał z niego myśl wydobyć.
I rzekł:
— Sprobujmyż więc generała, którego wieziemy.
— O, to szlachcic całą gębą.
— I sądzisz, że podoła swemu zadaniu?
— Czemu nie? Byle był dobrym — rzekł Vieuville.
— To jest srogim? — wtrącił Boisberthelot.
Hrabia i kawaler spojrzeli sobie w oczy.
— Panie Boisberthelot, wyjąłeś mi z ust ten wyraz. Tak, srogim. Tego właśnie nam potrzeba. Wojna ta jest bez miłosierdzia. Powodzenie i zwycięztwo po stronie chciwych krwi i okrutnych. Tak jest; trzeba nam generała, któryby był nieubłaganym. W Anjou i Poiton nasi dowódcy grają rolę wspaniałomyślnych; przesadzają się w szlachetności i łaskawości; to też nic im się nie wiedzie. W Marais i w Retz przeciwnie, wodzowie są okrutni, i wszystko dobrze idzie. Charette właśnie dlatego, że jest srogim, dzielnie stawia czoło Parreinowi. Hyena na hyenę.
Boisberthelot nie miał czasu odpowiedzieć. Nagle krzyk rozpaczy przerwał mowę kawalera Vieuville, a współcześnie usłyszano łoskot dziwny, niezwykły. Ten krzyk i ten łoskot wychodziły z wnętrza okrętu.
Kapitan i porucznik rzucili się między pomosty, ale wejść tam nie mogli. Wszyscy kanonierzy wyszli na pokład przerażeni.
Zdarzył się straszny wypadek.
- ↑ Mieszczaństwa; pierwsze dwa stany: szlachta i duchowieństwo.
- ↑ „Bez spodni“ — nazwa pogardliwa, nadana w początkach rewolucyi przez szlachtę ludowi i jego przywódcom, którzy ją potem dobrowolnie przyjęli. Ubierali się w długie kamizele, trzewiki drewniane i czapki czerwone, udając przesadnie nędzarzy. Liczba ich nie przechodziła 5,000; mimo to wielu nie należących do tej bandy ani z wychowania, ani ze sposobu myślenia, do podpisu swego dodawało „sans-culotte*. Prawdziwi Sankiuloci całe dnie spędzali w sekcyach, gotowi zawsze wdać się w jakiekolwiek zaburzenie.
- ↑ Późniejszy król Ludwik Filip.
- ↑ Równość. Ks. orleański przybrał podczas rewolucyi to nazwisko, co go jednak nie uratowało od śmierci na rusztowaniu.