Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga czwarta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tego wieczora, matka, którą widziano idącą prawie na chybi-trafi, szła bez przerwy dzień cały. Była to zresztą jej codzienna historya; iść przed siebie i nigdy się nie zatrzymywać. Albowiem jej drzemki ze znużenia w pierwszym lepszym kącie nie były spoczynkiem, podobnie jak to, co tu i owdzie zjadła, jak ptaszę trafiające na ziarno, nie b}do pożywieniem. Jadła i spała tyle tylko, ile nieodzownie było potrzebnem, żeby nie padła martwa z wycieńczenia.
Poprzednią noc przepędziła w opuszczonej stodole. Wojny domowe robią wszędy pustki; na polu samotnem znalazła cztery ściany, drzwi otwarte, pęczek słomy pod resztkami dachu i zasnęła na tej słomie i pod tym dachem, słysząc pod słomą prześlizgujące się szczury i przez dach widząc wschodzące gwiazdy. Tak przespała kilka godzin; potem obudziła się wśród nocy i szła dalej, żeby zrobić jaknajwięcej drogi przed nastaniem spieki południowej. Kto pieszo podróżuje w lecie, dla tego północ łaskawszą jest niż południe.
Idąc, starała się stosować do ogólnikowych wskazówek, jakie jej dał wieśniak z Vantortes; ile możności zawsze szła w kierunku zachodu słońca. Ktoby był blizko niej, ten słyszałby, jak co chwila szeptała: Tourgue. Z wyjątkiem imion swoich dzieci, umiała tylko ten jeden wyraz.
Tak idąc dumała. Myślała o przygodach swoich w drodze; myślała o wszystkiem, co przecierpiała i przeniosła; o spotkaniach, o warunkach niegodziwych, jakie na nią nakładano, o haniebnych umowie, jakim musiała się poddać, żeby mieć przytułek lub kawałek chleba, lub poprostu wskazówkę na drogę. Biedna kobieta jest od biednego mężczyzny nieszczęśliwszą, gdyż jest narzędziem rozkoszy. Okropną jest ta błędna wędrówka. Dla niej jednak wszystko to było obojętnem, byle znalazła swoje dzieci.
Pierwszem jej spotkaniem w tym dniu była wioska po drodze; zaledwie pierwsze brzaski dnia ukazywały się na niebie; wszystko jeszcze było pogrążone w mroku nocy; a jednak na głównej ulicy w wiosce niektóre drzwi były już odemknięte, a głowy ciekawe wyglądały z okien. Mieszkańcy krzątali się jakby w zaniepokojonym ulu. Przyczyną tego był słyszany zdaleka turkot kół i szczęk żelaztwa.
Na placu, przed kościołem, wylękła gromadka wzniesionemi w górę patrzyła na wierzchołek wzgórza, z którego po drodze coś zbliżało się do wioski. Był to wóz o czterech kołach, ciągniony przez cztery konie, zaprzężone łańcuchami. Na wozie dostrzegano stos, podobny do kupy długich belek, pośrod których sterczało coś dziwnie niekształtnego a wszystko to pokryte było dużą płachtą płócienną, mającą pozór całunu. Przed wozem jechało dziesięciu konnych żołnierzy, tyluż za wozem. Ludzie ci mieli kapelusze trójgraniaste, a nad ich barkami sterczały ostrza, które zdawały się być obnażonemi pałaszami. Cały ten orszak postępował zwolna i czarno odbijał na widnokręgu. Wóz zdawał się być czarnym, zaprząg czarny i jeźdźcy wydawali się czarni. Za nimi bladawo szarzał poranek.
Wjechało to do wioski i skierowało się ku rynkowi.
Podczas spuszczania się wozu ze wzgórza rozwidniało trochę i można było wyraźnie widzieć orszak, który zdawał się być pochodem cieniów, bo ani jedno słowo z niego nie wyszło.
Jeźdźcy byli żandarmami i wistocie mieli pałasze obnażone. Płachta na wozie była czarna.
Biedna błąkająca się matka także weszła do wioski i zbliżyła się do gromadki włościan w chwili, gdy żandarmi z wozem przybyli na rynek. W tej gromadce głosy szeptały pytania i odpowiedzi.
— Co to takiego?
— To gilotyna przechodzi.
— Zkąd przybywa?
— Z Fougères.
— A dokąd idzie?
— Nie wiem. Powiadają, że idzie do zamku w okolicach Parigné.
— Do Parigné!
— Niech sobie idzie gdzie chce, byle się tu nie zatrzymała.
Ten duży wóz ze swoim ciężarem, osłonionym jakby chustą śmiertelną, ten zaprząg, ci żandarmi, ten brzęk łańcuchów, milczenie tych ludzi i pora przedświtowa — wszystko to razem było jakiemś złowrogiem widmem.
Widmo to przemknęło przez rynek i opuściło wioskę; że jednak wieś była w dolinie między dwoma wzgórzami, więc po kwadransie wieśniacy, stojąc jeszcze jakby skamieniali, znów zobaczyli posępny korowód na wierzchołku wzgórza od strony zachodniej. Grube koła stukały w kolejach na nierównej drodze, łańcuchy zaprzęgu szczękały na wietrze porannym, pałasze połyskiwały; słońce weszło, droga skręciła się i wszystko zniknęło.
Było to właśnie w chwili, gdy w sali biblioteki Jurcia obudziła się obok swoich braciszków jeszcze uśpionych i mówiła dzień dobry swoim różowym nóżkom.