Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga pierwsza/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tymczasem matka szukała swoich dzieci.
Szła przed siebie. Jakim sposobem żyła, niepodobna powiedzieć. Ona sama nie wiedziała. Szła dzień i noc, żuła trawę, kładła się na ziemi, spała pod golem niebem w krzakach, pod gwiazdami, czasem wśród deszczu i wiatru.
Wlokła się od wsi do wsi, od folwarku do folwarku, dowiadując się wszędzie. Zatrzymywała się u progów. Suknia jej poszła już w łachmany. Czasem ją przyjmowano, czasem wypędzano. Kiedy nie mogła wchodzić do domów, szła do lasów.
Nie znała kraju; nie znała nic prócz swego Siscoignard i parafii Azé; nie miała kierunku wytkniętego, wracała się, znów szła drogą raz już przebytą i nadkładała drogi napróżno. Szła traktem, to znów pilnowała się kolei wozowej, to wybierała ścieżki w gęstwinach. W takiem życiu tułaczem zniszczyła nędzną swą odzież. Szła najprzód w trzewikach, potem boso, potem krwawiąc nogi zmęczone.
Szła, nie dbając o wojnę, nie zważając na strzały; nic nie słyszała, nic nie widziała, nie unikała niczego, a szukała tylko swoich dzieci. Wszystko było w stanie rokoszu — nie spotykała więc ani żandarmów, ani merów, ani władz jakichkolwiek; miała do czynienia tylko z przechodniami.
Odzywała się do nich i zapytywała:
— Czy widzieliście gdziekolwiek troje małych dzieci?
Przechodnie podnosili głowy.
— Dwóch chłopczyków i dziewczynkę — mówiła matka. I opisywała dalej:
— René Jan, Gruby-Allan, Jurcia. Nie widzieliście takich?
Potem objaśniała:
— Najstarszy ma półpięta roku, a malutka dwadzieścia miesięcy.
Nakoniec dodawała:
— Czy nie wiecie gdzie są? zabrano mi je.
Spoglądano na nią i na tem koniec.
Widząc, że jej nie rozumiano, mówiła:
— Bo widzicie, to moje dzieci, to też się pytam.
A ludzie szli, jakby nie słyszeli. Wtedy zatrzymywała się, nic już więcej nie mówiąc, i wpijała sobie paznogcie w piersi.
Pewnego dnia jednak wysłuchał ją jakiś wieśniak. Poczciwiec zamyślił się.
— Czekajcie-no — rzekł — troje dzieci?
— Tak.
— Dwóch chłopców?
— I dziewczynka.
— To tego szukacie?
— Tak.
— Słyszałem o panu, który zabrał te troje dzieci i ma je przy sobie.
— Gdzie jest ten człowiek — krzyknęła — gdzie one są?
Wieśniak odpowiedział:
— Idźcie do Tourgue.
— Czy to tam znajdę moje dzieci.
— Być może, że tam.
— Mówicie...
— Do Tourgue.
— Cóż to jest takiego, Tourgue?
— To takie miejsce.
— Wieś, czy zamek, czy folwark?
— Nigdy tam nie byłem.
— Czy to daleko?
— Nie bardzo blizko.
— Z której strony?
— W stronie Fougères.
— Którędy się tam idzie?
— Jesteście w Vantortes — mówił wieśniak — zostawicie Ernée na lewo, a Coxelles na prawo, przejdziecie przez Lorchamp i przez Leroux.
I wieśniak podniósł rękę ku zachodowi.
— Ciągle przed siebie, idąc w stronę, gdzie słońce zachodzi.
Zanim wieśniak opuścił rękę, kobieta już puściła się w drogę.
Wieśniak zawołał.
— Ale strzeżcie się. Tam się biją.
Nie odwróciła się nawet, żeby mu odpowiedzieć, ale szła dalej przed siebie.