Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga pierwsza/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po kilku tygodniach, wypełnionych różną krętaniną wojny domowej, w okolicy Fougères mówiono tylko o dwóch ludziach, z których jeden był przeciwieństwem drugiego, a obaj spełniali jedno dzieło, to jest walczyli obok siebie w wielkiej sprawie rewolucyjnej.
Dziki pojedynek wandejski odbywał się dalej, ale Wandea ustępowała z placu. W I’llle-et-Vilaine szczególniej, dzięki młodemu dowódcy, który w Doi zuchwalstwem tysiąca pięciuset patryotów tak w porę odpowiadał na zuchwalstwo sześciu tysięcy rojalistów, powstanie jeśli nie było jeszcze stłumione to przynajmniej bardzo osłabłe i bardzo ograniczone! Po owem zwycięztwie nastąpiło kilka innych równie pomyślnych, a liczne te powodzenia wytworzyły nowe położenie rzeczy.
Przybyło jednak szczególne jedno zawikłanie.
W całej tej części Wandei rzeczpospolita wzięła gorę, nie ulegało to wątpliwości, ale jaka rzeczpospolita? W przewidywanym tryumfie widać było obok siebie dwie formy rzeczypospolitej: rzeczpospolitę postrachu i rzeczpospolitę miłosierdzia: jedna chciała zwyciężyć surowością, druga łagodnością. Która z nich miała otrzymać przewagę? Każda z owych form, forma przebaczająca i forma nieubłagana, miała swego przedstawiciela w tych dwu mężach, z których każdy wywierał swój wpływ i swoją władzę; jeden był dowódcą wojskowym, drugi delegowanym cywilnym; który z tych dwóch ludzi miał zwyciężyć? Jeden z nich, delegowany, miał straszny punkt oparcia: przybył z groźnem hasłem, danem przez Komunę paryzką batalionowi Santerre’a: „Bez miłosierdzia, bez pardonu!“ Mógł wszystko ugiąć pod swoje rozkazy w moc dekretu Konwencyi, stanowiącego, aby każdy karany był śmiercią, kto wypuści na wolność dowódcę uwięzionego lub mu uciec pozwoli; dalej miał zupełną władzę, nadaną mu przez Komitet Ocalenia publicznego, i władzę, której wszystko posłuszne być miało, zgodnie z wolą ROBESPIERRA, DANTONA i MARATA. Drugi, żołnierz, miał za sobą jedną tylko siłę — litość.
Popierało go tylko własne jego ramię, które biło nieprzyjaciół, i serce, które im przebaczało. Jako zwycięzca, sądził, że ma prawo oszczędzać zwyciężonych.
Ztąd starcie, utajone, ale nie głębokie, między tymi dwoma ludźmi. Obadwaj w odmiennych szybowali obłokach; obaj walczyli przeciwko rokoszowi, ale każdy miał swój własny piorun: jeden zwycięztwo, drugi postrach.
W całym okręgu Bocage o nich tylko mówiono, a obawę, jaką ci dwaj ludzie wokoło siebie szerzyli, wzmagało jeszcze to, że mimo zupełnej sprzeczności między nimi, byli z sobą jednak ściśle złączeni. Nigdy dwóch serc nie zbliżyła sympatya głębsza i podnioślejsza; surowy ocalił życie łagodnemu i miał od tego bliznę na twarzy. Jeden z dwóch tych ludzi był wcieleniem śmierci, drugi życia; jeden był pierwiastkiem postrachu, drugi uspakajania — a kochali się! Dziwna zagadka! Wystaw my sobie miłosiernego Oresta i nieubłaganego Pylada. Wystawmy sobie Arimana zbratanego z Ormuzdem.
Co więcej, ten którego nazywano „srogim“, okazywał ludziom większe niż ktokolwiek inny braterstwo; opatrywał rannych, pielęgnował chorych, przepędzał dnie i noce w ambulansach i szpitalach, roztkliwiał się nad bosemi dziećmi, nie miał nic swego, wszystko rozdawał biednym. Kiedy walczono, i on tam był także; szedł na czele oddziałów w sam odmęt bitwy, uzbrojony, bo miał za pasem szablę i dwa pistolety, i bezbronny zarazem, bo nikt nie widział, żeby dobywał szabli lub pistoletu. Narażał się na ciosy, ale ich nie oddawał. Mówiono, że był kiedyś księdzem.
Jednym z tych ludzi był Gauvain, drugim Cimourdain.
Przyjaźń łączyła ludzi, ale zasady ich były sobie nienawistne, głucha więc wojna nie mogła wybuchnąć.
Pewnego rana nastąpiło starcie.
Cimourdain rzekł do Gauvain’a:
— Jakże stoją nasze sprawy?
Gauvain odpowiedział:
— Znasz stan rzeczy równie dobrze, jak ja. Rozproszyłem bandy Lantenac’a. Ma już tylko garstkę ludzi przy sobie. Przyparty obecnie do lasu Fougères, za tydzień będzie otoczony.
— A za dwa tygodnie?
— Będzie schwytany.
— A potem?
— Czytałeś mój afisz?
— Czytałem. I cóż?
— Zostanie rozstrzelany.
— To znów zbyt łaskawie. Trzeba, żeby był zgilotynowany.
— Ja — mówił Gauvain — jestem za śmiercią wojskową.
— A ja — odparł Cimourdain — za śmiercią rewolucyjną.
Spojrzał Gauvain’owi w oczy i rzekł do niego:
— Dlaczego kazałeś wypuścić na wolność te zakonnice z klasztoru Św. Marka Białego?
— Nie wojuję z kobietami — odpowiedział Gauvain.
— Te kobiety nienawidzą ludzi. A w nienawiści jedna kobieta warta tyle, co dziesięciu mężczyzn. Dlaczego nie chciałeś posłać przed trybunał rewolucyjny tej zgrai starych księży fanatyków, wziętych w Louvigne?
— Ja nie wojuję ze starcami.
— Stary ksiądz jest gorszy od młodego. Bunt staje się niebezpieczniejszym, gdy do niego podniecają siwe włosy. Marszczki jednają ufność. Bez fałszywej litości, Gauvainie. Śmierć jednych wyswabadza z niewoli drugich. Miej zawsze w pamięci wieżę w Temple.
— Wieżę w Temple! Kazałbym wypuścić z niej delfina. Ja nie wojuję z dziećmi.
Spojrzenie Cimourdain’a nabrało surowości.
— Gauvain’ie, wiedz, że trzeba wojować z kobietą, gdy się nazywa Marya Antonina; ze starcem, kiedy się nazywa Pius VI-ty papież; z dzieckiem — skoro ma nazwisko: Ludwik Capet.
— Mój mistrzu, ja nie wdaję się w politykę.
— Staraj się, żebyś nie był człowiekiem niebezpiecznym. Dlaczego przy uderzeniu na posterunek w Cossé, kiedy buntownik Jan Treton, przyparty i zgubiony, rzucił się sam jeden z szablą w ręku przeciwko całej kolumnie, ty zawołałeś: „Otwórzcie szeregi, niech przejdzie?“
— Bo nie występuje się w tysiąc pięćset ludzi, żeby zabić jednego.
— Dlaczego w Astillé, gdyś spostrzegł, że żołnierze twoi chcą zabić Wandejczyka, Józefa Bézier, który czołgał się ranny, zawołałeś: „Idźcie naprzód, ja się sam z nim rozprawię“ i wystrzeliłeś z pistoletu w powietrze?
— Bo nie zabija się człowieka bezwładnego.
— I źle zrobiłeś; obaj są dziś dowódcami band. Jozef Bézier nazywa się „Wąsal“, a Jan Treton „brebrna Noga.“ Ocalając tych dwóch ludzi, pomnożyłeś o dwóch nieprzyjaciół rzeczypospolitej.
— Zaiste, chciałbym jej przysparzać zwolenników, nie wrogów.
— Dlaczego po zwycięztwie pod Landéan nie kazałeś rozstrzelać trzystu chłopów, wziętych do niewoli?
— Kiedyś Bonchamp darował życie jeńcom republikańskim, chciałem, żeby mówiono, że rzeczpospolita darowała życie jeńcom rojalistom.
— Ale w takim razie, jeżeli schwytasz Lantenac’a, darujesz mu życie?
— Nie.
— Dlaczego, skoro ułaskawiłeś trzystu chłopów?
Chłopi są ciemni; Lantenac, wie co robi.
— Ależ Lantenac jest twoim krewnym.
— Francya jest moją bliższą krewną.
— Lantenac jest starcem.
— Lantenac jest cudzoziemiec, Lantenac niema lat, Lantenac przyzywa Anglików, Lantenac — to najazd, Lantenac jest wrogiem ojczyzny. Pojedynek między nim a mną może się skończyć tylko jego śmiercią albo moją.
— Gauvain, pamiętaj o tem, co mówisz.
— Nie zapomnę.
Nastąpiło milczenie i obaj spojrzeli po sobie.
Gauvain mówił dalej:
— Krwawa to będzie data ten rok 93-ci, który przebywamy.
— Strzeż się! — zawołał Cimourdain. — Istnieją straszne konieczności. Nie oskarżaj tego, kto nie podlega oskarżeniu. Od jakiegoż to czasu choroba jest winą lekarza? Tak, to właśnie cechuje ten rok olbrzymi, że nie zna litości. Dlaczego? Bo to wielki rok rewolucyjny. Rok, który przebywamy, wciela rewolucyę. Rewolucya ma jednego wroga, stary świat, i niema litości dla niego, podobnie jak chirurg, który, mając także nieprzyjaciela, gangrenę, nie ma litości dla niej. Rewolucya wyrywa z korzeniem wszelkie przemoce i nadużycia; niweczy feodalizm, usuwa przewagę żołnierstwa, przesądy religijne, barbarzyństwo sądów, słowem wszystko, co tchnie tyranią. Operacya jest straszna; rewolucya dokonywa jej ręką pewną. Co się tycze ilości zdrowego ciała, którą poświęca, spytaj się Boerhave’a[1], co o tem myśli. Pokaż mi narośl, którąby wyciąć można bez krwi wylewu? Jest-że pożar, któryby można ugasić, nie oddając czegoś na pastwę płomieniom? Takie konieczności straszne są warunkiem powodzenia. Chirurg podobny jest do rzeźnika; kto leczy, może wyglądać na kata. Rewolucya oddała się swemu niezbędnemu dziełu. Kaleczy, ale ocala. Jakto! żądasz od niej litości dla jadu! chcesz, aby była miłosierną dla tego, co jest zatrutem? Ona nie słucha. Pochwyciła przeszłość i dobije ją. Zrobiła cywilizacyi głębokie cięcie, z którego wyjdzie zdrowie rodu ludzkiego. To boli, bezwątpienia. Jak długo to potrwa? dopóki operacya nie zostanie dokonaną. Potem będziecie sobie żyli. Rewolucya stosuje amputacyę do świata. Ztąd ów krwotok, rok 93-ci.
— Chirurg jest spokojny — rzekł Gauvain — a ludzie, których ja widzę, są gwałtowni.
— Rewolucya — odparł Cimourdain — potrzebuje dzikich pracowników do pomocy. Odtrąca rękę, która drży. Ma wiarę jedynie w nieulęknionych. Danton — to straszliwość; Robespier — to nieugiętość; Saint-Just — to niezłomność; Marat — to nieubłagalność. Strzeż się, Gauvain’ie! Ci ludzie są konieczni. Dla nas znaczą oni tyle, co armie całe. Europa skamienieje z przestrachu.
— A może i cała przyszłość — rzekł Gauvain.
Zatrzymał się i odparł:
— Zresztą, mój mistrzu, mylisz się; ja nie oskarżam nikogo. Według mnie, prawdziwą cechą rewolucyi jest zupełny brak czyjejkolwiek odpowiedzialności. Niema winnych, ani niewinnych. Ludwik XVI-ty to baran rzucony między lwy. Chce uciec, chce się ratować, chce się bronić; kąsałby, gdyby mógł. Ale nie każdy jest lwem, kto nim chce być.
Zachcianka jego uchodzi za zbrodnię. Ten baran rozgniewany wyszczerza zęby! Zdrajca! — wołają lwy. I zjadają go; co uczyniwszy, biją się pomiędzy sobą.
— Ależ barany nie są ludźmi.
— Lwy, to także zwierzęta.
Odpowiedź ta zastanowiła Cimourdain’a. Podniósł głowę i rzekł:
— Te lwy — to sumienia. Te lwy — to idee. Te lwy — to zasady.
— Zaprowadzają terroryzm.
— Kiedyś rewolucya go usprawiedliwi.
— Żeby się tylko nie stał obelgą dla niej.
I Gauvain mówił dalej:
— Wolność, równość i braterstwo, to dogmaty pokoju i zgody. Dlaczego nadawać im postać przerażającą? Czegóż my żądamy? Zjednania ludzi dla rzeczypospolitej powszechnej. A zatem nie przerażajmy ich. Na co postrach? Ludów, zarówno jak ptaków, straszydłem nie przyciągniesz. Nie trzeba czynić źle w celu czynienia dobrze. Nie obala się tronu po to, żeby postawić rusztowanie. Zwalczajmy zasady, nie ludzi; usuwajmy przywileje, nie głowy. Ludzie niemiłosierni źle służą ideom łagodnym. Amnestya jest dla mnie najpiękniejszym wyrazem w mowie ludzkiej. Krew przelewać mogę wtedy tylko, gdy własną krew narażam. Zresztą ja umiem tylko walczyć i jestem tylko żołnierzem. Ale jeżeli nie można przebaczać, to nie warto zwyciężać. Podczas bitwy bądźmy wrogami naszych nieprzyjaciół, ale po zwycięztwie bądźmy ich braćmi.
— Strzeż się — powtórzył Cimourdain po raz trzeci Gauvainie, jesteś dla mnie więcej niż synem. Strzeż się!
I zamyślony dodał:
— W takich czasach, jak obecne, litość może być jedną z form zdrady.
Słysząc mówiących tych dwóch ludzi, sądziłbyś, że słyszysz rozmowę miecza z toporem.