Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga pierwsza/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Pierś wyleczona, serce zakrwawione.

Kresa leczy się łatwo; ale istniał ktoś nierównie ciężej zraniony, niż Cimourdain. Była to kobieta rozstrzelana, którą Tellmarch wydobył z kałuży krwi na folwarku Ziele w Słomie. Michalina Fléchard w większem znajdowała się niebezpieczeństwie niż Tellmarch mniemał zrazu; otworowi nad piersią odpowiadał drugi otwór w kości łopatkowej; równocześnie gdy jedna kula strzaskała obojczyk, druga przeszyła łopatkę, ale ponieważ płuca nietknięte zostały, wyleczenie zatem było możliwe. Tellmarch był „filozofem“, co u wieśniaków oznacza potrochu doktora, chirurga i czarownika. Opatrywał chorą w swej norze, na posłaniu z trawy morskiej, używając tych rzeczy tajemniczych, które nazywają ziołami, i dzięki jemu chora żyła. Obojczyk zrósł się, dziury w piersiach i łopatkach zasklepiły się, po kilku tygodniach ranna zaczęła przychodzić do zdrowia. Pewnego ranka, gdy już mogła wyjść z jamy, wsparta na ramieniu Tellmarcha, usiadła na słońcu pod drzewami. Tellmarch niewiele o niej wiedział rany w piersiach wymagają milczenia, a podczas rodzaju konania, które poprzedziło wyleczenie, chora zaledwie kilka słów wymówiła. Kiedy chciała się odzywać, Tellmarch kazał jej milczeć; ale ją owładnęła uparta zaduma, a Tellmarch dostrzegł w jej oczach ponury dopływ i odpływ myśli dolegliwych. Tego rana dość silną już była, aby mogła chodzić prawie bez pomocy. Wyleczenie, to niby ojcowstwo; Tellmarch spoglądał więc na nią uszczęśliwiony. Poczciwy stary uśmiechnął się i przemówił do niej.
— I cóż, stoimy na własnych nogach, nie mamy już rany?
— Tylko w sercu — odrzekła.
I mówiła dalej:
— Więc nie wiecie wcale, gdzie one są?
— Kto taki? — zapytał Tellmarch.
— Moje dzieci.
To „więc“ wyrażało cały świat myśli: miało to znaczyć: „Kiedy mi o nich nie mówisz, kiedy od tylu dni jesteś przy mnie i o nich ust nie otworzyłeś, kiedy każesz milczeć, ile razy chcę przerwać milczę? nie, kiedy masz obawę, żebym o nich nie wspominała, to widać, że nic mi nie masz o nich do powiedzenia.“ Często w gorączce, w malignie, w obłędzie wołała dzieci, i dobrze zauważyła, bo maligna robi swe spostrzeżenia, że stary nie odpowiadał jej wcale.
Bo też wistocie Tellmarch nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Niełatwo mówić matce o dzieciach, które zginęły. A zresztą, cóż on wiedział? — nic. Wiedział, że jakaś matka była rozstrzelana, że tę matkę znalazł na ziemi, że gdy ją podnosił, była prawie trupem, że ten trup miał troje dzieci i że margrabia de Lantenac, rozstrzelawszy matkę, uprowadził dzieci. Wszelkie jego wiadomości na tem się ograniczały. Co się stało z dziećmi? Czy jeszcze żyły? Wiedział, bo się o to dopytywał, że było dwóch chłopców i dziewczynka, zaledwie od piersi odstawiona. Więcej nic. Robił sobie co do tej gromadki nieszczęsnej mnóstwo pytań, ale nie umiał na nie odpowiedzieć. Ludzie miejscowi, u których dowiadywał się, kiwali tylko głowami. Pan de Lantenac był człowiekiem, o którym niechętnie mówiono.
Niechętnie mówiono o Lantenacu i niechętnie mówiono z Tellmarchem. Wieśniacy mają swój własny rodzaj podejrzenia. Nie lubili Tellmarcha. Niepokoił ich ten żebrak Tellmarch. Dlaczego on tak zawsze w niebo patrzył? co robił i o czem myślał przez długie godziny spędzane nieruchomie? Wszak było to dziwne. W tym kraju rozgorzałym wojną i pożogą, gdzie ludzie jedno tylko mieli zajęcie: spustoszenie; jedną pracę: rzeź; gdzie na wyścigi palono domy, mordowano rodziny, rozbijano posterunki, rabowano wsie; gdzie myślano tylko o tem, jak urządzić zasadzkę, wciągnąć się wzajemnie w sidła i tępić wspólnie; ten pustelnik, zagrzebany w przyrodzie, zatopiony w niezmierzonym spokoju wszechrzeczy, zbierający zioła i rośliny, zajęty jedynie kwiatami, ptakami i gwiazdami, był widocznie niebezpiecznym. Oczywiście nie był przy zdrowych zmysłach; nie zaczajał się za żadnym krzakiem, nie strzelał do nikogo. Ztąd pewna obawa, którą wzbudzał naokoło siebie.
— To waryat — mówili przechodnie.
Tellmarch był więcej niż odosobnionym; był to człowiek, którego unikano.
Nie zadawano mu wcale pytań i nie dawano mu żadnych odpowiedzi. Nie mógł więc dowiedzieć się tyle, ileby chciał. Wojna rozlała się gdzieindziej; bito się w innej stronie. Margrabia de Lantenac znikł z widnokręgu, a umysł Tellmarcha w takim był stanie, że spostrzegłby wojnę chyba wtedy dopiero, gdyby i jemu dokuczyła.
Po tych słowach: „moje dzieci“ Tellmarch przestał się uśmiechać, a matka zaczęła myśleć. Co działo się w jej duszy? Była jakby na dnie przepaści. Nagle spojrzała na Tellmarcha i znów zawołała z gniewem prawie:
— Moje dzieci!
Tellmarch schylił głowę, jak winowajca.
Myślał o tym margrabi de Lantenac, który niezawodnie nie myślał o nim i który prawdopodobnie nie wiedział już nawet, że on istniał. Zdawał sobie z tego sprawę i mówił do siebie: Zwyczajnie pan, kiedy niebezpieczeństwo, to mnie zna, a kiedy wszystko minie, to nie zna.
I zapytywał się: — Ale w takim razie, dlaczegóż ja ocaliłem tego pana?
I odpowiedział sobie: — Bo to człowiek.
Myślał nad tem czas jakiś, potem znów zapytał się: — Czy tylko napewno?
I powtórzył z goryczą własne wyrazy: Gdybym był wiedział!
Cała ta przygoda gnębiła go, bo w tem, co uczynił, widział rodzaj zagadki. Rozmyślał boleśnie. Więc dobry uczynek może być złym uczynkiem? Kto ratuje wilka, zabija owce. Kto naprawia skrzydła jastrzębia, ten odpowiada za jego szpony.
Wistocie czuł się winnym. Bezwiedny gniew tej matki był słuszny.
Jednakże ocalenie tej matki pocieszało go.
Ale dzieci?
Matka również rozmyślała. Dwie te myśli błąkały się około siebie i nie mówiąc sobie tego, potrącały się może w ciemnościach zadumy.
Tymczasem spojrzenie jej, w głębi którego widać było noc, zatrzymało się znów na Tellmarchu.
— Jednak to tak być nie może — rzekła.
— Cyt! — przerwał Tellmarch i położył palec na ustach.
Ona mówiła dalej:
— Źleś zrobił, żeś mnie uratował, i mam do ciebie żal. Wolałabym umrzeć, bo pewna jestem, żebym je zobaczyła. Wiedziałabym, gdzie są. Oneby mnie nie widziały, ale ja byłabym przy nich. Ja myślę, że nieżyjąca może się opiekować.
Wziął ją za rękę i pomacał puls.
— Uspokój się, sprowadzisz sobie znów gorączkę.
Kobieta zapytała go prawie opryskliwie:
— Kiedy będę mogła ztąd odejść?
— Odejść ztąd?
— Tak, pójść, chodzić.
— Nigdy, jeżeli nie będziesz rozsądną. Jutro, jeżeli będziesz dobrze się sprawiać.
— Co nazywasz dobrze się sprawiać?
— Mieć ufność w Bogu!
— W Bogu! gdzieś podział moje dzieci?
Była jakby w obłędzie. Głos jej stał się bardzo łagodny.
— Rozumiesz — rzekła do niego — że ja tak pozostać nie mogę. Ty nie miałeś dzieci, ja je miałam. To wielka różnica. Nie można sądzić o czemś, kiedy się nie wie, co to jest. Wszakże nie miałeś dzieci?
— Nie — odpowiedział Tellmarch.
— Ja to tylko miałam. Cóż ja jestem bez moich dzieci? Chciałabym, żeby mi ktoś wytłómaczył, dlaczego ja nie mam moich dzieci? Czuję, że się coś dzieje, czego nie rozumiem. Zabito mego męża, mnie rozstrzelano, ale cóż, kiedy ja nic tego nie rozumiem.
— Masz tobie — rzekł Tellmarch — oto znów gorączka ci powraca. Nie mów już więcej.
Spojrzała na niego i zamilkła.
Od tej chwili nie mówiła już nic.
Stała się posłuszną Tellmarchowi, więcej niż żądał. Przepędzała długie godziny skulona pod starem drzewem, w osłupieniu. Myślała i milczała. Milczenie daje jakiś przytułek duszom prostym, które zgłębiły złowieszcze tonie boleści. Zdawało się, że już rozumieć nie chciała. Gdy rozpacz dojdzie do pewnego stopnia, staje się dla zrozpaczonego niezrozumiałą.
Tellmarch wzruszony — badał ją. Wobec tego cierpienia starzec miewał myśli niewieście. — O tak, szeptał do siebie, usta jej nie mówią, ale mówią oczy! Ja widzę, co jej jest; trapi ją myśl natrętna. Była matką i już nią nie jest. Była karmicielką i być nią przestała. Nie może się temu poddać. Myśli o tej malutkiej, którą karmiła jeszcze niedawno. Myśli o niej, myśli i myśli. Wistocie, jak to być musi rozkosznie czuć maleńkie usteczka różowe, które ci z ciała duszę wysysają, zamieniając twoje własne życie w czyjeś inne.
Sam także milczał, pojmując wobec takiego pognębienia całą bezsilność mowy. Milczenie jednej stałej myśli jest straszne. I jakże tu przekonać natrętną myśl matki? Macierzyństwo jest bez wyjścia, nie rozprawia się z niem. To właśnie matkę czyni wzniosłą, że w niej jest rodzaj zwierzęcia. Bosko-zwierzęcy jest instynkt macierzyński. Matka nie jest już kobietą — jest samicą.
Dzieci — to jej małe.
Ztąd w matce jest coś niższego i wyższego nad rozumowanie. Matka ma węch. Nieodparta, a utajona wola stworzenia jest w niej i prowadzi ją. Zaślepienie pełne jasnowidzenia.
Tellmarch chciał już teraz wydobyć słowo z tej nieszczęśliwej, ale mu się to nie udawało. Pewnego razu rzekł do niej.
— Na nieszczęście, jestem stary i trudno mi już chodzić. W kwadrans sił mi brakuje i muszę się zatrzymać; gdyby nie to, mógłbym ci towarzyszyć. A zresztą, może to i dobrze, że nie mogę. Byłbym dla ciebie więcej niebezpieczny niż pożyteczny; tu mnie znoszą, alem podejrzany Niebieskim jako chłop, a chłopom jako czarownik.
Czekał na odpowiedź. Kobieta nawet oczów nie podniosła.
Myśl ciągłe jedna i ta sama prowadzi do szaleństwa, albo do bohaterstwa. Ale do jakiegoż bohaterstwa ma być zdatna biedna wieśniaczka? do żadnego. Może być matką — i oto wszystko. Z każdym dniem tonęła głębiej w swej zadumie. Tellmarch badał ją.
Starał się ją zająć; przyniósł nici, igły i naparstek. Wistocie, ku wielkiemu zadowoleniu biednego żebraka, wzięła się do szycia; rozmyślała, ale pracowała, co oznacza zdrowie. Siły wracały jej potrochu. Naprawiła swoją bieliznę, odzież, trzewiki, ale w źrenicy jej pozostał szklisty odblask. Szyjąc nuciła półgłosem, niewyraźnie piosenki. Szeptała jakieś imiona, zapewne imiona dzieci, nie dość jednak wyraźnie, aby je Tellmarch mógł dosłyszeć. Przerywała śpiew i słuchała ptaków, jak gdyby one miały jej przynieść jakie wiadomości. Budząc się, rozpoznawała pogodę. Usta jej poruszały się. Mówiła do siebie zcicha. Zrobiła sobie worek i napełniła go kasztanami. Pewnego ranka Tellmarch spostrzegł ją gotową do drogi, z okiem spoglądającem na los szczęścia w głębie lasu.
— Dokąd idziesz? — zapytał.
Ona odpowiedziała.
— Idę ich szukać.
Nie próbował nawet jej zatrzymać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.