Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga pierwsza/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie widzieli się od wielu lat, ale serca ich nie rozłączały się nigdy; poznali się, jak gdyby rozstanie nastąpiło wczoraj.
Zaimprowizowano ambulans w ratuszu w Dol. Przeniesiono Cimourdain’a na łóżko w pokoiku przyległym do wielkiej sali, wspólnej dla rannych. Chirurg, który zeszył rozcięcie, powściągał zwierzenia wzajemne dwóch tych ludzi i oświadczył, że należało pozwolić spać Cimourdain’owi. Gauvain’a wzywały zresztą tysiączne szczegóły, stanowiące obowiązek i kłopoty zwycięztwa. Cimourdain pozostał sam, ale nie spał; dręczyły go dwie gorączki: gorączka z rany i gorączka z radości.
Nie spał, a jednak zdawało mu się, że nie jest na jawie. Czy podobna? Więc się sen jego urzeczywistnił? Cimourdain był z liczby tych ludzi, którzy nie wierzą w kwinterno, a jednak je wygrał, odnalazł Gauvain’a. Opuścił go dzieckiem, a znalazł człowiekiem; znalazł wielkim, strasznym, odważnym. Znalazł go tryumfującym i tryumfującym w sprawie ludu. Gauvain był w Wandei podporą rewolucyi i to on, Cimourdain, stworzył ten filar dla rzeczypospolitej. Jego to uczeń był tym zwycięzcą. Z tego młodego oblicza, któremu sądzony był może Panteon republikański, promieniowała własna myśl jego, Cimourdaina; uczeń, dziecię jego ducha, był już teraz bohaterem, a wkrótce może stanie się chlubą; zdawało się Cimourdain’owi, że widzi własną duszę w geniusz przetworzoną. Widział na własne oczy, jak Gauvain wojował; sam podobien był owemu Chironowi, który widział, jak Achilles walczył. Tajemniczy związek między księdzem a centaurem, bo ksiądz jest człowiekiem tylko do połowy ciała.
Wszystkie wypadki tej przygody, bezsenność wynikająca z rany, przeniknęły Cimourdain’a pewnem upojeniem tajemniczem. Młode życie wschodziło wspaniale, a ku jego głębokiej radości, nad tem życiem miał on zupełną władzę. Jeszcze jedno powodzenie, podobne do tego, którego był świadkiem przed chwilą, a Cimourdain tylko słowo rzecze, żeby rzeczpospolita armię powierzyła Gauvain’owi. Nic tak nie olśniewa, jak podziw na widok powodzenia. W owym czasie każdego kołysało jakieś marzenie wojskowe; każdy chciał stworzyć generała; Danton chciał stworzyć Westermana; Marat — Rossignola; Hebert — Ronsina; Robespier chciał ich wszystkich zniweczyć. Cimourdain mówił sobie: dlaczegożby nie Gauvain? — i rozmyślał. Nie widział przed sobą granic, z jednego przypuszczenia przechodził do drugiego; wszystkie przeszkody znikały. Postawiwszy raz nogę na szczeblu tej drabiny, nikt się nie zatrzymuje. Jest to wspinanie się nieskończone; wychodzi się od człowieka, a wznosi się do gwiazdy. Wielki generał jest tylko dowódcą wojsk; wielki wódz jest jednocześnie kierownikiem idei. Cimourdain marzył, że Gauvain jest wielkim wodzem. Zdawało mu się — bo marzenie szybko bieży — że widzi Gauvain’a na oceanie pędzącego za Anglikami, na Renie karcącego nieprzyjaciół od północy, odpierającego Hiszpanię w Pirenejach, w Alpach dającego Rzymowi hasło powstania. W Cimourdan’ie było dwóch ludzi: człowiek tkliwy i człowiek ponury; obaj byli zadowoleni, bo uważając nieubłagalność za ideał, rad widział w Gauvain’ie człowieka wspaniałego i strasznego. Cimourdain myślał o wszystkiem, co trzeba było zniszczyć, zanim budować się będzie, i zaiste, mówił do siebie: Nie pora na czułostkowość. Gauvain będzie „na wysokości“, jak się wtedy wyrażano. Cimourdain wystawiał sobie Gauvain’a depczącego ciemności, opancerzonego światłem, z błyskiem meteoru na czole, rozpościerającego wielkie idealne skrzydła sprawiedliwości, rozumu 1 postępu, i dzierżącego miecz w ręku; widział w nim anioła, lecz tylko anioła niszczyciela.
W natężeniu największem tego marzenia, dochodzącego prawie do ekstazy, usłyszał przez drzwi uchylone rozmowę w sali ambulansowej, przytykającej do jego pokoiku; poznał głos Gauvain’a. Głos ten, mimo długich lat rozłączenia, dźwięczał mu zawsze w uchu, a głos dziecka odzywa się w głosie człowieka. Słuchał. Rozlegał się odgłos kroków. Żołnierz jakiś mówił:
— Komendancie, to ten człowiek, który strzelał do ciebie. Kiedy nikt na niego nie patrzył, zaczołgał się do piwnicy. Znaleźliśmy go i oto jest.
Wtedy Cimourdain usłyszał następującą rozmowę między Gauvain’em i tym człowiekiem.
— Jesteś raniony?
— Dosyć zdrów jestem, ażeby być rozstrzelanym.
— Połóżcie tego człowieka na łóżko. Opatrzcie go, pilnujcie i wyleczcie.
— Ja chcę umrzeć.
— Będziesz żył. Chciałeś mnie zabić w imieniu króla; ja ci przebaczam w imię rzeczypospolitej.
Chmura przeszła po czole Cimourdain’a. Doznał wrażenia, jakby się nagle ze snu zbudził, i wyszeptał z rodzajem złowieszczego przygnębienia:
— Prawdziwie, to łaskawy człowiek.