Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga trzecia/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Obudziły się dzieci, a najpierwej mała.
Kiedy się dzieci budzą, to jakby się kwiaty otwierały; zdaje się, że z tych dusz świeżych woń się rozlewa.
Jurcia, mająca dopiero dwadzieścia miesięcy, najmłodsza z trojga i która w maju ssała jeszcze, podniosła maleńką swą główkę, usiadła na posłaniu, zaczęła oglądać swoje nóżki, a potem szczebiotać.
Poranny promień padał na jej kolebkę; trudnoby było powiedzieć, co było więcej różowe: nóżka Jurci, czy Jutrzenka.
Dwoje innych spało jeszcze, mężczyźni zawsze są ociężali. Jurcia, wesoła i spokojna, wciąż szczebiotała.
Jasio był brunecikiem, Alanek szatynkiem, Jurcia blondyneczką. Odcienia w barwie włosów, zgodne w dzieciństwie z wiekiem, mogą się z czasem zmienić. Janek wyglądał na małego Herkulesa; spał na brzuchu, z piąstkami w oczach. Grubemu Alankowi nożyny wyciągnęły się za kolebkę.
Na wszystkich trojgu były łachmany; podarło się już na szmaty odzienie, które im dał był batalion Czerwonej Czapki; co na nich wisiało jeszcze, niepodobne nawet było do koszuli; dwaj chłopcy byli niemal zupełnie nadzy. Jurcię przybrano kiedyś w coś podobnego do spódniczki, ale się to obszarpało i kuse było, jak kaftanik. Nie wiadomo, kto się zajmował temi dziećmi. Zdziczałe w tej wojnie chłopstwo wlokło je z sobą od lasu do lasu, dawało im porcyę zupy — i to wszystko. Malcy radziły sobie w innych względach, jak mogły. Wszyscy byli ich panami, nikt nie był im ojcem. Ale z pod łachmanków na dzieciach światło bije; wyglądały bardzo wdzięcznie.
Jurcia wciąż szczebiotała.
Co ptaszek wyśpiewuje, to dziecko szczebioce. Hymn ich jest jednaki. Hymn to niewyraźny, wyjąkany, głęboki. Dziecię ma więcej od ptaszka do wypowiedzenia, ma przed sobą mrok przeznaczeń ludzkich. Ztąd pochodzi smętek ludzi słuchających, zmieszany z radosnem malca nuceniem. Najwznioślejszą pieśnią, jaką na ziemi posłyszeć można, jest gwarzenie duszy ludzkiej przez usta dziecięcia. Ów zmącony szept myśli, dopiero instynktem będącej, zawiera w sobie jakieś bezwiedne odwoływanie się do sprawiedliwości przedwiecznej. Jest to może protestacya, wypowiedziana na progu, zanim się go przestąpi; protestacya pokorna a dojmująca; uśmiechająca się do nieskończoności nieświadomość zawstydza kreacyę całą za los, zgotowany istocie słabej i bezbronnej.
Jeśli nieszczęście się jej przytrafi, będzie to dowodem, że nadużyto jej zaufania.
Gwarzenie dziecka jest czemś mniej i czemś więcej niż mową; nie są to tony, tylko śpiew; niema zgłosek, a jest język. Szemrzenie to bierze swój początek z nieba i nie kończy się na ziemi; pochodzi z czasu, poprzedzającego urodziny i ciągnie się nieprzerwanie. Gaworzenie to składa się z tego, co dziecię mówiło, będąc jeszcze aniołem, i co mówić będzie, gdy człowiekiem zostanie; kolebka ma swoje wczoraj, tak samo jak grób ma swoje jutro. To jutro i to wczoraj zawierają w owem bezwiednem szczebiotaniu dwojakie nieznane; i nic tak nie przekonywa o Bogu, wieczności, odpowiedzialności, o dwoistości przeznaczenia, jak ten cień groźny w tej duszy różanej.
Nie zasmucało Jurci to, co wyjąkiwała, bo cała jej śliczna twarzyczka jednym była uśmiechem. Uśmiechały się jej usta, uśmiechały się jej oczy, uśmiechały się dołki jej policzków. Z uśmiechu tego wywiązywało się tajemnicze zgodzenie się na poranek. Dusza ufa promieniowi. Niebo było błękitne, ciepło było i pięknie. Wątła istotka, o niczem nie wiedząc, nic nie pojmując, nic nie znając, tonęła miękko w marzeniu bezwiednem; bezpieczna się czuła w tej naturze, wobec tych drzew uczciwych, tej szczerej zieloności, sielskości czystej i spokojnej, tego gniazdek odgłosu, szmeru źródeł, muszek, liści i tej niezmiernej niewinności słońca, jaśniejącej nad tem wszystkiem.
Po Jurci rozbudził się pierwszy Janek, najstarszy, duży, bo miał przecie już przeszło cztery lata. Wstał jak długi; po męzku przekroczył brzeg swego łóżeczka, spostrzegł swoją miseczkę, uznał ją za coś zupełnie naturalnego, siadł na ziemi i zaczął sprzątać swoją zupę.
Gruchanie Jurci nie rozbudziło grubego Alana; ale na odgłos, jaki wydawało dotykanie łyżką miseczki, przewrócił się nagle na drugi bok i otworzył oczy. Ten Gruby Alan miał już trzy lata. Spostrzegł swoją miseczkę. Dosyć mu było wyciągnąć tylko rękę po nią; wziął ją więc, nie schodząc z posłania, umieścił ją sobie na kolanach, całą dłonią ujął łyżkę i dalejże repetować.
Nie słyszała ich Jurcia, a wygięcia jej głosiku zdawały się iść wspólnie z błąkaniem się marzeń. Wielkie jej oczy otwarte patrzyły w górę i zdawały się niebieskie; jakikolwiek sufit, jakiekolwiek sklepienie ma dziecię nad swoją główką, zawsze w jego oczach niebo się odbija.
Janek, wyjadłszy, co było w miseczce, wybrawszy z niej wszystko, westchnął i rzekł z godnością: — Zjadłem.
Przerwało to marzenia Jurci.
— Papu! — zawołała.
Spostrzegłszy, że Janek już zjadł, Alan zaś jadł jeszcze, wzięła stojącą obok niej miseczkę z zupą i zaczęła jeść także, niosąc częściej łyżeczkę do ucha niż do buzi.
Niekiedy zrzekała się cywilizacyi i brała z miseczki rękami.
Alan, wyskrobawszy łyżką swą miseczkę, jak to i jego brat już zrobił, zsunął się ze swego łóżeczka i pobiegł do niego.