Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Rozkosz
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Ruffer
Tytuł orygin. Il Piacere
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Tak zaczął się stosunek Andrzeja Sperelli z Donną Heleną Muti.
Następnego dnia wypełniły się hale akcyjne przy via Sistina wytwornem towarzystwem, które przybyło, zaciekawione zapowiedzianą walką.
Padał mocny deszcz. W wilgotnych i nizkich pokojach rozpostarło się szare światło. Wzdłuż ścian było rozmieszczonych z porządkiem kilka sprzętów z rzeźbionego drzewa i kilka wielkich tryptyków i dyptyków szkoły toskańskiej z XVI. wieku. Cztery flamandzkie gobeliny, przedstawiające Dzieje Narcyza zwisały aż do ziemi; toskańskie majoliki stały na dwu długich, półkach. Materye, przeważnie kościelne były bądź rozpostarte na krzesłach, bądź też nagromadzone na stołach. Przerzadkie antyki, roboty kości słoniowej, emalje, szkła, wycinane gemmy, medale, monety, książki do modlenia, rękopisy ozdobione miniaturami, roboty ze srebra były nagromadzone we wnętrzu szklanej szafy, poza stołem rzeczoznawców. Szczególna woń, idąca od wilgoci miejsca i tych rzeczy starożytnych, napełniała powietrze.
Kiedy Andrzej Sperelli wszedł w towarzystwie księżnej Ferentino, doznał tajemnego drżenia, Myślał: „Czy już przyszła?“ I oczy jego zaczęły szukać gwałtownie jej.
Ona już w istocie przybyła. Siedziała przed stołem pomiędzy kawalerem Davila a Don Filipem del Monte. Położyła na kraju stołu rękawiczki i wydrzany zarękawek, z którego wystawał bukiet fiołków. Trzymała w palcach tabliczkę srebrną, przypisywaną Caradoss’owi Foppo i oglądała ją z wielką uwagą. Przedmioty przechodziły z rąk do rąk, wzdłuż stołu. Rzeczoznawca wychwalał je głosem podniesionym. Osoby, stojące poza rzędem krzeseł patrzały nachylone. Potem zaczynała się ożywiona licytacya. Liczby następowały po sobie gwałtownie. Co chwila wołał rzeczoznawca:
Kto da więcej! kto da więcej! Któryś z amatorów, podniecony nawoływaniem, dorzucał większą cyfrę, patrząc na przeciwników. Rzeczoznawca wołał z podniesionym młotkiem:
— Poraz pierwszy! poraz drugi! poraz trzeci!
I uderzał w stół. Przedmiot przypadał ostatniemu oferentowi. Szmer rozchodził się wokół; poczem odnowa rozogniała się licytacya. Kawaler Dàvila, szlachcic neapolitański o kształtach olbrzyma a manierach kobiecych, sławny zbieracz i znawca majolik, wydawał swój sąd o każdym wartościowym przedmiocie. Trzy rzeczy z tej kardynalskiej licytacyi były zaprawdę „przepyszne“: „Dzieje Narcyza“, filiżanka z kryształu górskiego i hełm srebrny, cyzelowany przez Antoniego Pollajuolo, który Signoria Florencyi darowała księciu Urbino w r. 1472, w wywdziękę za usługi, otrzymane odeń w czasie zajęcia Volterry.
— Oto księżna — rzekł Don Eilippo del Monte do pani Muti.
Ona podniosła się, by powitać przyjaciółkę.
— Już na polu walki! — wykrzyknęła księżna Ferentino.
— Już dawno!
— A Franczeska?
— Jeszcze nie przyszła.
Zbliżyło się czterech czy pięciu eleganckich panów, książę di Grimiti, Robert Casteldieri, Ludwik Barbarisi i Giannetto Rutolo. Inni dochodzili. Szmer ulewy zagłuszał słowa.
Donna Helena podała rękę Sperellemu, swobodnie, jak wszystkim innym. Czuł że go w tem podaniu ręki coś odpycha, Helena wydała mu się zimną i poważną. Wszystkie jego sny w jednej chwili zlodowaciały i zapadły się; przypomnienia poprzedniego wieczoru popadły w rozsypkę; nadzieje wygasły. Co jej było? Nie była to ta sama kobieta. Była odziana w rodzaj długiej tuniki z wydry, a na głowie miała rodzaj tocco także z wydry. W wyrazie twarzy miała coś szorstkiego i prawie pogardliwego.
— Jeszcze czasu dość na filiżankę — rzekła do księżnej i usiadła.
Każdy przedmiot przechodził przez jej ręce. Kusił ją centaur, wycięty w onyksie, robota bardzo subtelna, może pochodząca z rozprószonego muzeum Wawrzyńca Wspaniałego. I wzięła udział w licytacyi. Oznajmiła rzeczoznawcy swoją cenę głosem cichym, nie podnosząc nań oczu. W pewnej chwili współzawodnicy wstrzymali się: kupiła kamień tanio.
— Wyborne kupno — rzekł Andrzej Sperelli, który stał poza jej krzesłem.
Helena nie mogła pokonać lekkiego wstrząśnienia. Wzięła kamień i podała mu do oglądnięcia, podnosząc rękę do wysokości barków, bez odwracania się. Była to zaiste prześliczna rzecz.
— Może być, że to centaur, którego skopiował Donatello — dorzucił Andrzej.
A w jego duszy wespół z podziwem dla tego pięknego przedmiotu rozbudził się podziw do szlachetnego smaku damy, która go obecnie posiadała. „Ona jest we wszystkiem wybraną — pomyślał. „Jakichże rozkoszy mogłaby udzielać wyrafinowanemu kochankowi“. Urastała w jego wyobraźni, lecz urastając, zarazem wymykała się z jego rąk. Wielka pewność uprzedniego wieczoru zmieniła się wrodzaj lęku i pierwsze zwątpienia podniosły głowę. Zbyt wiele śnił w nocy, z oczyma otwartymi, rozpływając się w nieskończonej szczęśliwości, podczas gdy przypomnienie jednego gestu, jednego uśmiechu, jednego układu głowy, jednego fałdu sukni chwytało go i wikłało niby sieć. Obecnie, cały ten urojony świat rozsypał się marnie w zetknięciu z rzeczywistością. Nie ujrzał w oczach Heleny owego szczególniejszego pozdrowienia, o którem tyle myślał. „Czemu“. Czuł się upokorzonym. Wszyscy ci głupawi ludzie wokół gniewali go; gniewały go rzeczy, które pociągały jej uwagę; gniewał go Don Filippo del Monte, który nachylał się ku niej od czasu do czasu, może, żeby jej szepnąć parę złośliwostek. Nadeszła Ateleta. Była, jak zawsze, wesoła. Jej śmiech pośród panów, którzy ją już otoczyli, odwrócił żywo Don Filippa.
— Trójca jest doskonała — rzekł i wstał.
Andrzej zajął natychmiast krzesło obok Heleny Muti. Skoro subtelna woń fijołków doszła jego nozdrzy, szepnął"
— To nie są owe z wczorajszego wieczora.
— Nie — odpowiedziała Helena chłodno.
W jej zmienności, falującej i pieszczotliwej, jak fala, drzemała zawsze groźba niespodziewanego chłodu. Ulegała nagłym atakom sztywności. Andrzej, nie rozumiejąc jej, zamilkł.
— Kto da więcej! Kto da więcej! — wykrzykiwał rzeczoznawca.
Ceny podskakiwały. Rozgorzała walka o hełm Antoniego Pollajùolo. Także kawaler Davila wziął udział w licytacyi. Zdawało się, że powietrze zwolna się rozgrzewa i że pragnienie tych pięknych i rzadkich rzeczy przenika wszystkie umysły. Szał się rozprzestrzeniał niby zaraza. Zamiłowanie do „bibelot i bric-à-brac’“ dosięgło w Rzymu w tym roku ostatecznych krańców. Wszystkie salony arystokracyi i wysokich sfer mieszczańskich były przepełnione „nadzwyczajnościami“. Każda dama wykrawywała poduszeczki na swoją otomanę ze szat kościelnych, a róże wstawiała w aptekarską wazę umbryjską lub w kielich z kalcedonu. Hale aukcyjne były najulubieńszem miejscem schadzek, a licytacye bywały bardzo częste. W godzinach popołudniowej herbatki panie, ulegając zasadom dobrego tonu, wchodziły ze słowami: „Przychodzę z licytacyi malarza Campos. Wielkie ożywienie. Wspaniałe talerze arabsko-hiszpańskie! Kupiłam klejnot Maryi Leszczyńskiej. Ten oto“.
— Kto da więcej!
Ceny podskakiwały. Wokoło stołu tłoczyli się amatorowie. Wytworne towarzystwo bawiło się rozmową pośród giottowskich „Nativita“ i „Annuciazioni“. Panie do tego zapachu pleśni i starzyzny wnosiły woń swoich futer a szczególniej woń fiołków, gdyż wszystkie zarękawki miały bukiecik. Tak nakazywała moda. Wskutek obecności tak wielu osób, rozpościerało się w powietrzu miłe ciepło, niby w wilgotnej kaplicy, gdzie było wiele wiernych. Na polu ulewa szemrała dalej, a światła coraz ubywało. Zapalono płomyki gazowe i dwa różnorodne światła zaczęły walkę.
— Poraz pierwszy! Poraz drugi! Poraz trzeci!
Uderzenie młotka oddało hełm florencki w posiadanie lorda Humphrey Heathfield. Zaczęła się znowu licytacya małych przedmiotów, które przechodziły wzdłuż stołu, z ręki do ręki. Helena brała je w ręce lekko, delikatnie, oglądała je i następnie kładła przed Andrzejem, nic nie mówiąc. Były tam emalje, roboty z kości słoniowej, zegarki z XVIII wieku, klejnoty medyolańskich złotników z czasu Ludwika Moro, książki do modlenia spisane złotymi literami na niebiesko pomalowanym pergaminie. Te kosztowne przedmioty zdawały się w książęcych palcach nabierać wartości. Małe ręce zdejmowało czasem lekkie drżenie, gdy dotykały rzeczy bardziej nęcących. Andrzej patrzył z natężeniem i przemieniał w swej wyobraźni każde poruszenie tych rąk na pieszczotę. „Lecz czemu Helena kładła każdy przedmiot na stole, zamiast jemu go podać?“
Uprzedził ruch Heleny, wyciągając ku niej rękę. I odtąd już przechodziły przedmioty z kości słoniowej, emalje i klejnoty z rąk kochanki do rąk kochanka, użyczając mu nieokreślonej błogości. Zdawało się, że wniknęła w ich stosunek cząstka lubego uroku tej kobiety, tak jak w żelazo wnika nieco z mocy magnesu. Było to istotnie magnetyczne uczucie błogości, jedno z tych uczuć wyraźnych i głębokich, których się doświadcza prawie tylko w początkach miłości. Zdają się one, odmiennie od wszystkich innych, nie mieć ani siedliska cielesnego ani duchowego, lecz w pierwiastku nijakim naszej istoty, w pierwiastku, rzekłbym prawie, pośrednim, natury nieznanej, mniej prostym od ducha, a subtelniejszym od materyi, gdzie namiętność zbiera się, niby w skarbcu, skąd promieniuje, niby z ogniska.
„Jest to rozkosz, jakiej nigdy jeszcze nie doznawałem“, pomyślał Andrzej Sperelli jeszcze raz.
Nachodziło go lekkie oszołomienie i zwolna, zwolna opuszczała świadomość miejscu i czasu.
— Radzę Panu kupić ten zegarek — rzekła doń Helena, ze spojrzeniem, którego znaczenia zrazu nie zrozumiał.
Była to mała trupia czaszka, wyrzeźbiona w kości słoniowej z szczególniej doskonałem naśladowaniem anatomii. Każda szczęka była zdobna w rządek dyjamentów, a w oczodołach świeciły rubiny. Na czole było wyryte: RUIT HORA, a na tyle głowy inny napis: TIBI HIPPOLYTA. Czaszka otwierała się, niby szkatułka, chociaż spojenie było prawie niewidoczne. Wewnętrzne bicie mechanizmu zegarkowego nadawało tej główce niewyrażalny pozór życia. Ten napiętnowany śmiercią klejnocik, darowany przez tajemniczego artystę kochance, może miał zaznaczać godziny upojenia i symbolem swym napominać rozkochane dusze.
Zaprawdę, Rozkosz nie mogła żądać doskonalszego i bardziej podniecającego miernika czasu. Andrzej pomyślał: Czy mi go doradza dla nas?“ I przy tej myśli wszystkie nadzieje odrodziły się i zmartwychpowstały tłumnie z niepewności. Rzucił się w wir licytacyi z rodzajem entuzyazmu. Przegłaszali go dwaj czy trzej zaciekli współzawodnicy, między nimi Gianetto Rutolo, którego pociągał napis: TIBI, HIPPOLYTA, iż miał za kochankę Donnę Hipolitę Albónico.
Niebawem współzawodniczyli tylko oni dwaj sami, Rutolo i Sperelli. Cyfry przesadzały istotną wartość przedmiotu, a rzeczoznawcy uśmiechali się. W pewnym punkcie Gianetto Rutolo zamilknął, zwyciężony przez wytrwałość przeciwnika.
— Kto da więcej! Kto da więcej!
Kochanek Donny Hipolity, nieco blady, wykrzyknął ostatnią liczbę. Sperelli nadłożył. Była chwila ciszy. Rzeczoznawca patrzył na obu współzawodników; potem podniósł młotek, powoli, wciąż patrząc.
— Poraz pierwszy! Poraz drugi! Poraz trzeci!
Trupia czaszka stała się własnością hrabiego d’Ugenta. Po sali rozszedł się szmer. Trysk światła wpadł przez okno i rozelśnił złote tła tryptyków, ożywił boleściwe czoło sijeneńskiej madonny i szary kapelusiki księżny di Ferentino, pokryty stalowymi łuskami.
— Cóż z filiżanką? — zapytała niecierpliwie księżna.
Przyjaciele zajrzeli do katalogów. Nie było już nadziei, żeby tego dnia przyszła kolej na filiżankę fantastycznego florenckiego humanisty. Wskutek mnogości ubiegających się sprzedaż postępowała powoli. Zostawał jeszcze długi spis przedmiotów drobnych, jak kameje, monety, medale. Niektórzy antykwarze i książę Stroganow przemawiali się o każdy kawałek. Wszyscy ciekawscy byli rozczarowani. Księżna Scerni podniosła się, żeby wyjść.
— Do widzenia się, panie Sperelli rzekła. — Dziś wieczorem; może.
— Czemu Pani mówi „może“.
— Czuję się bardzo źle.
— Cóż Pani takiego?
Nie odpowiadając, zwróciła się do innych z pozdrowieniem. Lecz i inni poszli za jej przykładem; wyszli razem. Młodzi panowie dowcipkowali na temat nieudałego widowiska. Markiza d’Ateleta śmiała się, lecz Ferentino zdawała się być w najgorszem usposobieniu. Służba, która czekała dotąd w kurytarzu, przyzywała powozy, jak przed bramą teatru lub sali koncertowej.
— Nie przyjdziesz do Miano? — zapytała Heleny Ateleta.
— Nie; wracam do domu.
Na krawędzi chodnika czekała swojego powozu. Deszcz ustał. Pośród białych, szerokich chmur można było dopatrzeć się przerw lazurowych. Pęk promieni rozświetlił bruk. Pośród tego żółtego i różowego światła, we wspaniałym płaszczu, który spływał w nielicznych prostych i prawie symetrycznych fałdach, była przepiękna. Sen poprzedniego wieczoru rozbudził się znowu w umyśle Andrzeja, gdy zajrzał we wnętrze jej powozu, wybitego atłasem, jak boudoir, gdzie pobłyskiwała srebrna rura, pełna ciepłej wody, przeznaczona do ogrzewania drobnych nóg książęcych. „Być z nią tu, w poufałości tak wyjątkowej, w tem cieple stworzonem przez jej oddech, pośród woni zwiędłych fiołków, widząc zaledwie poprzez zaszłe parą szyby ulice pokryte błotem, szare domy, biedną hołotę!“
Lecz ona skłoniła lekko głową przez okienko, bez uśmiechu i powóz potoczył się w stronę palazzo Barberini, zostawiając mu w duszy błędny smutek i nieokreślone przygnębienie. — Rzekła „może“. Więc mogła nie przybyć do palazzo Farnese. A co wtedy?
Ta wątpliwość zasępiła go. Myśl, że jej nie zobaczy znowu, była dlań nieznośna: już mu ciężyły wszystkie godziny przepędzone zdala od niej. Pytał siebie samego: „Czyż ją już tak bardzo kocham?“ Jego duch zdawał się być zamknięty w kole, w którem tłoczyły się bezładnie widziadła uczuć, doznawanych w obecności tej kobiety. Naraz, wyłaniały się z jego pamięci z szczególniejszą dokładnością: jakiś jej zwrot, zabarwienie głosu, jakaś postawa, błysk oczu, kształt otomany, na której siedziały finale sonaty Beethovena, któraś nuta Mary Dyce, postać służącego, stojącego u drzwiczek, jakiś tam szczegół, jakiś urywek i zaciemniały żywością swego obrazu rzeczy obecne, rozpościerały się na rzeczach widomych. W myśli mówił do niej, wyrażał jej w myśli to wszystko, co miał istotnie powiedzieć później, w przyszłych rozmowach. Przewidywał sceny, wydarzenia, następstwa, cały rozwój miłości, wedle suggestyj swojego pożądania. W jaki sposób oddałaby się mu poraz pierwszy?
Gdy wstępował na schody palazzo Zuccari, idąc do swego mieszkania, błysnęła mu ta myśl. — Onaby, z pewnością przybyła tu. Via Sistina, via Gregoriana, piazza della Trinita dei Monti, były prawie puste, zwłaszcza o pewnych godzinach. Dom był zamieszkany wyłącznie przez obcych. Mogłaby zatem bez obawy przychodzić. Lecz jak ją przywabić? — Jego niecierpliwość była tak wielka, że chciałby już módz powiedzieć: „Przyjdzie jutro!“
Myślał: „Ona jest wolna. Nie więzi jej czujność męża. Nikt nie może żądać od niej zdawania sprawy z nieobecności, chociażby długiej i niezwykłej. Jest zawsze panią każdego swego postępku“. Nagle stanęły w jego myślach całe dnie i całe noce rozkoszy. Rozejrzał się w około, po pokoju ciepłym, głębokim, tajemnym; i ten pełny i wyrafinowany zbytek, wszystek przeniknięty sztuką, podobał się mu dla niej. To powietrze czekało jej oddechów; te dywany prosiły się być tłoczonymi przez jej nogę; te poduszki pożądały odcisku jej ciała.
„Ona będzie kochała moje mieszkanie“ pomyślał. „Będzie kochała rzeczy, które ja kocham“. Ta myśl użyczała mu niewymownej słodyczy i zdawało się mu, że już nowa dusza, współświadoma zbliżającej się rozkoszy, niepokoi się pod wysokimi powałami.
Zażądał od służącego herbaty i rozsiadł się wygodnie pod kominkiem, żeby lepiej rozkoszować się tworami swojej nadziei. Wyciągnął z futerału małą główkę wysadzoną klejnotami i jął przypatrywać się jej uważnie. Drobne uzębienie dyjamentowe zabłysło w świetle ogniska na tle żółtawej kości słoniowej, a dwa rubiny rozświetliły ciemność oczodołów. Pod wygładzoną czaszką kołatało serce czasu. — RUIT HORA — Jaki to artysta miał dla swojej Hipolity tę przepyszną i swobodną fantazyę na temat śmierci, we wieku, w którym mistrze emaljatorzy zdobili czułymi idyllami pasterskimi zegarki, przeznaczone do odznaczania schadzek miłosnych w parkach jakie malował Watteau? Rzeźba wskazywała na rękę uczoną, pełną siły żywotnej, władczynię odrębnego stylu: była ze wszech miar godna przenikliwego kwatroczentysty, jakiegoś Verrocchia.
„Radzę panu kupić ten zegarek“. Andrzej uśmiechnął się zlekka, przypominając sobie słowa Heleny, wygłoszone w tak dziwny sposób, po milczeniu tak zimnem. — Bez wątpienia, mówiąc te słowa, myślała o miłości: myślała o najbliższych schadzkach miłosnych; bez wątpienia. Lecz czemuż potem, nanowo stała się nieprzenikalną? Czemu się więcej nie troszczyła o niego? Co się jej stało? — Andrzej błąkał się w domysłach. Lecz ciepłe powietrze, miękkość fotelu, dyskretne światło, zmienne igrzyska ognia, woń herbaty, wszystkie te miłe wrażenia sprowadziły znowu jego myśli na rozkoszne manowce. Błąkał się bez celu, niby we fantastycznym labiryncie. U niego myśl nabierała nieraz mocy opium: mogła go upoić.
— Ośmielam się przypomnieć panu hrabiemu, że go o siódmej czekają w domu Doriów — rzekł cichym głosem służący, który miał także obowiązek przypominania. — Wszystko jest przygotowane.
Poszedł do ośmiobocznego pokoju, gotowalni zaprawdę najwytworniejszej i najwygodniejszej jakiej pożądać mógł młody, nowożytny pan. Ubierając się, miał nieskończoną moc drobnych trosk o swoją osobę. Na wielkim rzymskim sarkofagu, przemienionym z wielkim smakiem na stół ubieralny, były rozłożone w porządku batystowe chusteczki, balowe rękawiczki, portfele, papierośnice, flakoniki z wonnościami i sześć czy siedem świeżych gardenij w małych naczyńkach z lazurowej porcelany. Wybrał chusteczkę z białym znakiem i strząsnął na nią dwie czy trzy krople „pao rosa;“ nie wziął żadnej gardenii, gdyż miał je znaleść na stole w pałacu Doria; napełnił rosyjskimi papierosami papierośnicę z kutego złota, bardzo delikatną, ozdobioną szafirem na guziczku sprężyny, trochę skrzywioną, iżby w kieszeni spodem przylegała do uda. Następnie wyszedł.
W pałacu Doria, wśród rozmowy o różnych przedmiotach rzekła księżna Angelieri, nawiązując do świeżego porodu Miano:
— Zdaje się, że Laura Miano i Muti zerwały ze sobą.
— Czy może z powodu Jerzego? — zapytała inna dama, uśmiechając się.
— Tak mówią. Jest to sprawa, która się zaczęła w Lucernie, tego lata.
— Wszakże Laura nie była w Lucernie.
— Właśnie dla tego. Był tam jej mąż...
— Myślę, że to jest plotka i nic więcej — przerwała florencka hrabina, Donna Bianca Dolcebuono. — Jerzy jest teraz w Paryżu.
Andrzej to słyszał, mimo, że z prawej strony zajmowała go ustawicznie przerozmowna hrabina Starnina. Słowa hrabiny Dolcebuono nie zdołały uśmierzyć jego bardzo dotkliwego bólu. Chciałby przynajmniej wiedzieć o wszystkiem dokładnie. Lecz Angelieri przerwała i już inne rozmowy mięszały się z wonią wielkich przesławnych róż willi Pampluly.
„Kto to był ten Jerzy? Może ostatni kochanek Heleny? Ona przepędziła część lata w Lucernie. Przybyła z Paryża. Wychodząc z licytacyi, wzbraniała się iść do domu Miano“. W duszy Andrzeja wszystkie pozory były przeciwko niej. Naszła go dzika żądza obaczenia jej, mówienia z nią. Do palazzo Farnese zaproszono na dziesiątą; o pół do jedenastej już był tam, wyczekując.
Czekał długo. Sale napełniały się gwałtownie. Zaczęły się tańce: w galeryi Hamubala Caracci półboginie z rodu kwirytów rywalizowały kształtnością z Ariadnami, z Galateami, z Aurorami, z Dianami fresków; wirujące tłumy wydychały wonie: ubrane w rękawiczki dłonie dam zwisały na barkach kawalerów; zdobne klejnotami głowy kłoniły się lub wznosiły, niektóre półotwarte usta błyszczały jak purpura; niektóre obnażone barki połyskiwały, pokryte zasłoną z wilgoci; niektóre piersi zdawały się wyrywać z pod okryć od gwałtowności pożądań.
— Pan nie tańczy, panie Sperelli? — zapytała go Gabriella Barbarisi, dzieweczka brunatna jak oliwka, przechodząca mimo z tancerzem pod ramię poruszając wachlarzem i dotykając z uśmiechem pieprzyka, który miała w dołeczku tuż obok ust.
— Tak, później — odrzekł Andrzej. — Później.
Nie troszcząc się o przedstawienia i powitania, czuł, że jego męka rośnie podczas tego daremnego wyczekiwania i krążył bez celu z sali do sali. Owo „może“ napełniało go obawą, że Helena nie przybędzie. — A gdyby istotnie nie przybyła? Kiedy ją znowu zobaczy? — Przeszła Donna Bianca Dolcebuono i, nie wiedząc, czemu, przyłączył się do niej, prawiąc wiele słów dwornych. Uczuł prawie trochę ulgi w jej towarzystwie. Byłby chciał mówić o Helenie, wypytać ją, upewnić się. Lecz orkiestra zapowiedziała łagodną mazurkę, i florencka hrabina poszła w tan ze swym tancerzem.
Wówczas Andrzej zwrócił się do gromadki młodych panów, którzy stali blizko pewnych drzwi. Był tam Ludwik Barbarisi, był książę di Beffi z Filipem del Galio, z Gino Bomminaco. Przepatrywali tańczących i naigrawali się nieco grubiańsko. Barbarisi opowiadał, że tańcząc walca widział obie piersi hrabiny di Lucoli. Bomminaco zapytał:
— Jak?
— Spróbuj. Wystarczy zapuścić oczy w jej gors. Zapewniam cię: trud się opłaci.
— Czyście zauważyli pachwiny Madame Chrysolorus? Patrzcie!
Książę Beffi pokazywał tancerkę, która miała nad czołem białem jak marmur z Luny łunę rudych włosów, na podobieństwo jakiejś kapłanki Alma Tademy. Jej stanik trzymał się barków na zwykłej wstążce, a w pachwinach widać było dwa bujne pąki rudych włosów.
Bomminaco zaczął rozprawiać o szczególnej woni kobiet rudych.
— Ty znasz dobrze ten zapach — zauważył złośliwie Barbarisi.
— Czemu?
— Micigliano...
Młodzieńcowi najwidoczniej, pochlebiło wymienienie jednej z jego kochanek. Nie przeczył, tylko się śmiał. Potem zwrócił się do Sperellego:
— Co ci to tego wieczora? Szukała cię przed chwilą twoja kuzynka. Teraz tańczy z moim bratem. Oto jest.
— Patrz! — wykrzyknął Filip del Galio. Albonico powróciła. Tańczy z Giannetfem.
— Powróciła także Muti, tydzień temu — rzekł Ludwik. — Co za śliczne stworzenie!
— Czy jest tu?
— Jeszczem jej nie widział.
Andrzej zaląkł się w sercu, że z którychś tych ust wypadnie jakaś złośliwa uwaga o niej. Lecz przejście księżny Isse popod ramię z ministrem duńskim zajęło przyjaciół. Nie mniej przeto czuł, że go podżega awanturnicza ciekawość i chęć nawiązania rozmowy do imienia umiłowanej, dla wiadomości, dla wybadania; lecz nie odważył się. Mazurka się skończyła; gromadka rozleciała się. „Ona nie przychodzi! Ona nie przychodzi!“ Wewnętrzny niepokój wzrastał w nim tak straszliwie, że zamierzył opuścić salony, gdyż zetknięcie z tym tłumem było dlań nieznośne.
Odwracając się, ujrzał zjawioną u wnijścia galeryi księżnę Scerni, z ambasadorem francuskim pod ramię. W jednej chwili spotkał się z jej spojrzeniem i oczy obojga w tejże chwili zdawały się mieszać ze sobą, przenikać się, pić siebie wzajem. Oboje czuli, że się nawzajem szukali; oboje czuli równocześnie, że pośród tego rozgwaru, wstępuje im w dusze milczenie i, że, rzekłbym prawie, otwiera się przepaść, w której cały świat otaczający znika pod jedną jedyną przemożną myślą.
Weszła w galeryę, ozdobioną przez Caraccia, gdzie był mniejszy ścisk, włócząc biały brokatowy ogon, który się sunął, za nią po podłodze jak fala. Tak biała i skromna, idąc skłaniała głową w odpowiedzi na liczne pozdrowienia, objawiając pewne znużenie, uśmiechając się z lekkim widocznym przymusem, który ściągał kąty jej ust, podczas gdy oczy zdawały się rozszerzać pod bezkrwistem czołem. Nie samo tylko czoło, lecz wszystkie rysy jej twarzy z powodu szczególnej bladości nabierały subtelności rzekłbym prawie duchowej. Nie była to już ta sama kobieta, co siedziała u stołu Atelety, ni ta z przed stołu licytacyjnego, ni ta stojąca sztywnie przez chwilkę na chodniku via Sistina. Jej piękność miała teraz wyraz wyniośle idealny, który tembardziej jaśniał wśród dam, rozpalonych na twarzy od tańca, podnieconych, zbyt ruchliwych, nieco konwulsyjnych. Niektórzy mężczyźni, patrząc na nią, zamyślali się. Wzniecała nawet w umysłach najtępszych i najbłahszych zamęt, niepokój i nieokreślną tęsknotę. Kto miał serce wolne, wyobrażał sobie ze drżeniem jej miłość; kto miał kochankę, czuł tajemny żal, marząc w niezaspokojonem sercu o upojeniu nieznanem. Kto żywił w swem wnętrzu ranę, zadaną przez zazdrość o jakąś kobietę lub jej zdradę, czuł dobrze, że mógłby być uleczony.
Tak ona posuwała się, pośród hołdów, sidłana przez spojrzenia mężczyzn. Na końcu galeryi przyłączyła się do gromady pań, które rozmawiały żywo, poruszając wachlarzami, pod obrazem Perzeusza i skamieniałego Fineusza. Były tam Ferentino, Massa d’Albe, markiza Daddi-Tosinghi, Dolcebuono.
— Czemu tak późno — zapytała jej ostatnia.
— Długo się ociągałam, zanimem przybyła, gdyż nie czuję się dobrze.
— W istocie, jesteś blada.
— Myślę, że dostanę znowu newralgii w twarzy, jak ubiegłego roku.
— Nie mów tego!
— Spojrzyj, Heleno: Madame de la Boissiere — rzekła Giovanella Daddi swoim szczególnym, szorstkim głosem. — Czy nie wygląda jak wielbłąd ubrany, po kardynalsku, z żółtą peruką?
— Panna Vanloo traci tego wieczora głowę z powodu twego kuzynka — rzekła Massa d’Albe do księżny, widząc Zofię Vanloo, idącą pod ramię z Ludwikiem Barbarisi. — Słyszałam przed chwilą, jak prosiła po kręgu polki, tuż obok mnie: „Ludovic, ne faites plus ça en dansant; je frisonne toute...“
Panie zaczęły śmiać się chórem, poruszając wachlarzami. Dolatywały z przylegających sal pierwsze dźwięki węgierskiego walca. Panowie zgłaszali się. Andrzej mógł wreszcie podać ramię Helenie i pociągnąć ją ze sobą.
— Czekając na panią, myślałem, że umrę! Gdyby pani nie przybyła, byłbym jej szukał wszędzie. Kiedym panią ujrzał wchodzącą, z trudem powstrzymałem okrzyk. Dopiero drugi wieczór panią widzę, a zdaje mi się, że już kocham panią od nie wiem jak dawna. Myśl o pani, jedyna, ustawna, jest teraz życiem mojego życia...
Wymawiał słowa miłości pokornie, nie patrząc na nią, z oczyma wbitymi w ziemię przed siebie, a ona go słuchała w tej samej postawie, na pozór niewrażliwa, prawie marmurowa. W galeryi pozostało kilka osób. Pozdłuż ścian pośród popiersi Cezarów, przycienione kryształy lamp, w formie lilji, rozlewały umiarkowane, niezbyt silne światło. Mnogość zielonych i kwitnących roślin dawała złudzenie przepysznej cieplarni. Fale muzyki rozchodziły się w powietrzu ciepłem pod wklęsłymi odbrzmiewającymi sklepieniami, przesuwając się po tej wszystkiej mitologii, niby wiatr po bujnym ogrodzie.
— Czy będzie mnie pani kochała? — pytał młodzieniec. — Proszę mi powiedzieć, że mnie pani będzie kochała!
Ona odpowiedziała powolnie:
— Przybyłam tu tylko dla pana.
— Proszę mi powiedzieć, że mię pani będzie kochała! — powtórzył młodzieniec, czując, że wszystka krew zżył spłynęła mu do serca, jak gwałtowny strumień radości.
Ona odpowiedziała:
— Może.
I spojrzała nań tem samem spojrzeniem, które poprzedniego wieczora zdała mu się boską obietnicą, tem nieokreślnem spojrzeniem, które prawie dawało ciału uczucie miłosnego dotknięcia ręką. Poczem oboje zamilkli i przysłuchiwali się upojnej muzyce tańca, która od czasu do czasu przymilkała niby szmer, to znowu dźwigała się, jak niespodziany wichrowy wir.
— Czy chce pani zatańczyć? — zapytał Andrzej, który drżał wewnątrz, na myśl, że będzie ją trzymał w swych ramionach.
Ona wahała się chwilkę. Wreszcie odrzekła:
— Nie; nie chcę.
Widząc wchodzące do galeryi księżnę di Bugnera, swoją mateczną ciotkę i księżnę Alberoni wraz z francuską ambasadorową, dodała:
— Teraz proszę być roztropnym i mnie opuścić.
Podała mu ubraną w rękawiczkę rękę i poszła naprzeciw trzech pań, sama, krokiem rytmicznym i lekkim. Długi biały ogon nadawał jej postaci i chodowi wielmożnego wdzięku, gdyż szerokość i ciężar brokatu tworzył kontrast z wązkim stanem. Andrzej, śledząc ją oczyma, powtarzał w myśli jej zwrot: „Przybyłam tylko dla pana!“ — Tedy była tak piękna, tylko dla niego, dla niego samego! — Nagle, z głębi serca dźwignęła się gorycz, którą mu zgotowały słowa Angelieri. Orkiestra rzuciła się z gwałtownością w powtórne dźwięki taneczne. 1 on nie zapomniał nigdy tych nut, ni tego nagłego przygnębienia, ni postawy tej kobiety, ni świetności pełznącej materyi, ni najmniejszego fałdu, najmniejszego cienia, ani żadnego szczegółu tej górnej chwili.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Józef Ruffer.