Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Rozkosz | |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego | |
Data wyd. | 1906 | |
Druk | Drukarnia Słowa Polskiego | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Tłumacz | Józef Ruffer | |
Tytuł orygin. | Il Piacere | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
GABRIELE d’ANNUNZIO
ROZKOSZ
(IL PIACERE)
Z WŁOSKIEGO PRZEŁOŻYŁ
JÓZEF RUFFER
LWÓW — 1906
NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ B. POŁONIECKIEGO
WARSZAWA E. WENDE I SP.
ODBITO CZCIONKAMI DRUKARNI SŁOWA POLSKIEGO WE LWOWIE
POD ZARZĄDEM JÓZEFA ZIEMBIŃSKIEGO 1906 ROKU
|
Rok konał bardzo łagodnie. W dzień św. Sylwestra rozlewało słońce po niebie Rzymu ciepło nieokreślne, przesłonięte, ogromnie miękkie, złote, prawie wiosenne. Wszystkie ulice były zaludnione, jak w majowe niedziele. Przez piazza Barberini, przez piazza di Spagna przejeżdżała pędem moc wozów; a zmieszany i ustawiczny turkot wdzierał się na Trinita de’Monti, na via Sistina i dochodził przyciszony aż do pokojów pałacu Zuccari.
Pokoje te wypełniały się zwolna wonią, którą wyziewały świeże kwiaty, stojące w wazonach. Pełne i wielkie róże były zanurzone w kilku kryształowych subtelnych kielichach, które wznosiły się na pewnego rodzaju złoconej łodydze i rozszerzały w kształt dyamentowej lilii, na podobieństwo owych, które wznoszą się poza Dziewicą w tondo Sandra Botticellego w galeryi Borghese. Żaden inny kształt kielicha nie dorównuje wytworności temu kształtowi; kwiaty w tem przeźroczystem więzieniu zdają się prawie uduchawiać i lepiej wyobrażać religijne lub miłosne ofiarowanie.
Andrzej Sperelli oczekiwał w swych pokojach kochanki. I istotnie wszystkie rzeczy wokoło objawiały osobliwą troskliwość miłosną. Na kominku płonęło jałowcowe drzewo, a mały stolik do herbaty stał był zastawiony filiżankami i podstawkami z majolik z Castel Durante, ozdobionych mitologicznymi historyjkami przez Luzia Dolci. Ich starożytne kształty były pełne nie dającego się naśladować wdzięku, a na każdej pod postaciami widniały wypisane kursywą heksametry Owidyusza. Przez firanki z czerwonego brokatu ozdobionego granatami z kędzierzawego srebra, liśćmi i napisami, wchodziło przytłumione światło. Ponieważ popołudniowe słońce biło w same okna, kwietny wzór koronkowych firanek zarysował się na dywanie.
Zegar Trinita de’Monti uderzył pół do czwartej. Brakło pół godziny. Andrzej wstał z otomany na której był leżał i poszedł otworzyć jedno okno; potem przeszedł się po pokoju; potem otworzył książkę, przeczytał kilka linijek i zamknął; potem szukał czegoś wokoło, wątpiącym wzrokiem. Niepokój oczekiwania dokuczał mu tak dotkliwie, że czuł potrzebę ruchu, roboty, rozerwania wewnętrznej udręki czynem materyalnym. Schylił się ku kominkowi, wziął szczypce żeby ożywić ogień, rzucił na płonący stos nowe polano jałowca. Stos zawalił się, pryskające żarem węgle potoczyły się aż do metalowej płyty, która ochraniała dywan. Płomień rozdzielił się na mnóstwo niebieskawych języczków, które znikały i powstawały; drwa dymiły.
Wówczas powstało w umyśle oczekującego pewne wspomnienie. Właśnie przed tym kominkiem lubiła niegdyś wysiadywać zanim się ubrała po miłośnej godzinie. Umiała bardzo sztucznie układać wielkie polana drzewa na ognisku. Brała ciężkie szczypce oboma rękami i odrzucała głowę nieco wstecz, żeby uniknąć iskier. Na tle dywanu jej znużone nieco ciało zdawało się wskutek ruchów mięśni i falowania cieniów uśmiechać wszystkiemi spojeniami, wszystkimi fałdami, wszystkimi dołkami, całe przesłonione bladą barwą bursztynową, która przywodziła na myśl Danae Correggi’a. I wogóle jej kończyny miały coś correggiowskiego. Ręce i stopy były małe i giętkie, prawie rzecby można drzewiaste, jak w posągach Dafny w samym początku legendarnej przemiany.
Zaledwie skończyła swe dzieło, drwa zapalały się i rzucały natychmiastowy blask. W pokoju owo ciepłe czerwonawe światło walczyło jakiś czas z zimnym mrokiem, wdzierającym się przez szyby. Zapach płonącego jałowca sprawiał lekki zawrót głowy. Helena na widok płomienia zdawała się ulegać rodzajowi dziecinnej, szalonej radości. Miała trochę okrutny zwyczaj obrywania przy końcu każdej miłosnej schadzki wszystkich kwiatów, które były w wazonach. Kiedy wracała do pokoju, już ubrana, nakładając rękawiczki lub zamykając zapinkę, uśmiechała się pośród tego spustoszenia. I nic nie dorównywało wdziękowi ruchu, który czyniła za każdym razem podnosząc nieco suknię i wysuwając najpierw jedną nogę, a potem drugą, żeby pochylony kochanek zawiązał wstążki rozwiązanego jeszcze bucika.
Miejsce w niczem prawie nie zmieniło się. Ze wszystkich rzeczy, na które Helena patrzyła, lub których dotykała, podnosiły się w gwarnym natłoku wspomnienia i obrazy z dawnych czasów. Po dwu prawie latach miała Helena znowu przekroczyć ten próg. Pewnie za pół godziny przyjdzie, usiądzie na tym fotelu i zdejmując z twarzy welon, trochę zadyszana zacznie mówić, jak niegdyś. Wszystkie te rzeczy usłyszą znowu po dwu latach jej głos, a może i śmiech.
Dzień pamiętnego rozstania przypadał na dwudziesty piąty marca tysiąc ośmset ośmdziesiątego piątego roku. Było to za Porta Pia, w karecie. Ta data została w pamięci Andrzeja niezatarta. Teraz, czekając, był w stanie uprzytomnić sobie wszystkie zdarzenia owego dnia z najzupełniejszą jasnością. Widok krajobrazu nomentańskiego objawiał się mu teraz w świetle idealnem, jak jeden z owych śnionych krajobrazów, w których rzeczy zdają się widoczne z oddali z powodu promieniowania, co idzie z ich kształtów.
Zamknięta kareta toczyła się z równomiernym tupotem kłusa: mury starych patrycjuszowskich will mijały przed okienkami powozu, białawe, jakby chwiejące się, ruchem ciągłym i łagodnym. Od czasu do czasu zjawiały się żelazne kraty bram, poprzez które widać było to aleję wysadzaną wysokim bukszpanem, to grotę z zieleni: mieszkanie latyńskich posągów, to portyk z rośli, w którym tu i ówdzie uśmiechały się blade promienie słońca.
Helena milczała, owinięta w obszerne futro z wydry, z twarzą osłoniętą welonem, z rękami w rękawiczkach ze skórki kozicy. On wdychał z rozkoszą subtelną woń heliotropu, idącą od kosztownego futra, wyczuwając przy swojem ramieniu krągłość ramienia onej. Oboje czuli się dalekimi od innych, samotnymi. Lecz czasem znagła przejeżdżał mimo czarny powóz prałata lub koniuch na koniu, albo przechodził tłum kleryków, odzianych fijoletowo, lub też trzoda bydła.
O pół kilometra od mostu rzekła Helena:
— Wysiądźmy.
Zimne i czyste powietrze Kampanii było jak źródlana woda. A falowanie drzew poruszanych wiatrem zdawało się wskutek złudzenia wzrokowego udzielać wszystkiemu naokół.
Tuląc się do niego i potykając na wyboistej ziemi, rzekła:
— Dziś wieczorem odjeżdżam. To ostatni raz...
Potem zamilkła. Potem mówiła znowu, z przerwami, przygnębiona koniecznością odjazdu, koniecznością zerwania, mówiła głosem pełnym smutku. Gwałtowny wiatr porywał słowa z jej warg. Mówiła dalej.
On przerwał jej, biorąc ją za rękę i szukając palcami pod rękawiczką tętniącego ciała:
— Przestań! przestań!
Postępowali naprzód, walcząc z uderzeniem nastającego wiatru. I on, u boku tej kobiety, wśród uroczystej i podniosłej samotności, uczuł nagle, że mu w duszę wstępuje jakby duma życia pełniejszego swobody, duma przeobfitości sił.
— Nie odjeżdżaj! Nie odjeżdżaj! Ja pragnę ciebie wciąż, zawsze...
Obnażył jej rękę i wsunął palce w rękaw, dręcząc jej skórę niespokojnym ruchem, w którym mieściła się żądza rozkoszniejszych posiadań.
Ona zwróciła nań jedno z owych spojrzeń, co upajały go, jak wino. Most, jasnoczerwony w oświetleniu słonecznem, był niedaleko. Rzeka wydawała się nieruchomą i metaliczną przez cały ciąg swego krętego biegu. Łozy gięły się na brzegu, a wody uderzały lekko o kilka palów, wbitych w glinę, może być na podporę dla wędek.
Tedy on zaczął podniecać ją przypomnieniami. Mówił jej o pierwszych dniach, o balu w pałacu Farnese, o polowaniu w Kampanii Boskiego Amora, o porannych spotkaniach na piazza di Spagna wzdłuż wystaw złotniczych, albo na spokojnej i pańskiej via Sistina, kiedy ona wychodziła z palazzo Barberini, ścigana przez kwieciarki, które jej ofiarowywały róże w koszykach.
— Przypominasz sobie? Przypominasz sobie?
— Tak.
— A ów wieczór kwiatów, na początku, kiedym to przyszedł z takiem mnóstwem kwiatów. Byłaś sama w kącie okna, czytałaś. Czy przypominasz sobie?
— Tak, tak.
— Ja wszedłem. Tyś się zaledwie odwróciła; przyjęłaś mnie szorstko. Co ci było? Nie wiem. Położyłem bukiet na stoliku i czekałem. Tyś zaczęła mówić o rzeczach błahych z przymusem i niechętnie. Myślałem strapiony: „Już mnie więcej nie kocha“. Lecz woń kwiatów była wielka: wypełniła już cały pokój. Widzę cię jeszcze, jak porwałaś bukiet i zanurzyła w nim całą twarz, wdychając. Twarz twoja, po podniesieniu się, zdawała się bezkrwista, a oczy zamącone, jakby rodzajem upojenia...
— Mów dalej! mów! — rzekła Helena głosem omdlałym i przechyliła się poprzez balustradę, oczarowana urokiem pomykających wód.
— Potem, na otomanie: przypominasz sobie? Zasypałem ci kwiatami piersi, ramiona, twarz, gwałtem. Tyś się ustawicznie wynurzała, nadstawiając pocałunkom usta, szyję, przymknięte powieki. Między twoją skórą a swoimi wargami czułem chłodne i miękkie płatki. Gdym całował twoją szyję, drżałaś na całem ciele i wyciągałaś ręce, odpychając mnie. A potem... utonęłaś głową pośród poduszek, z piersią ukrytą pod różami, z ramionami obnażonymi aż po łokcie. I nie było nic rozkoszniejszego i słodszego nad lekkie drżenie twoich bladych rąk na moich skroniach. Przypominasz sobie?
— Tak. Mów dalej...
On mówił dalej, ze wzrastającą tkliwością. Upojony swoimi słowy, prawie zatracał świadomość tego, co mówił. Helena, zwrócona plecami ku światłu, nachylała się powoli ku kochankowi. Oboje wyczuwali poprzez ubrania niewyraźne zetknięcie ciał. Pod nimi wody rzeki mijały powolne i zimne. Wysokie subtelne łozy, chylały się niby włosy ku wodom pod każdym podmuchem wiatru i falowały szeroko.
Potem nie mówili już nic więcej; lecz patrząc w siebie słyszeli ustawiczny rozgwar, który wydłużał się w nieskończoność, unosząc ze sobą część ich istoty, tak, jakby coś dźwięcznego wymknęło się z tajemnego wnętrza ich mózgu i rozszerzyło się, wypełniając wszystką okalającą Kampanię.
Prostując się, rzekła Helena:
— Chodźmy. Chcę pić. Gdzie możnaby dostać wody?
Zwrócili się ku rzymskiej gospodzie, co była po drugiej stronie mostu. Kilku woźniców wyprzęgało muły pośród głośnych przekleństw. Blask zachodu uderzał z żywą siłą w gromadę ludzi i koni.
Kiedy weszli do gospody, obecni tam ludzie nie objawili cienia zadziwu. Trzej czy czterej zgorączkowani mężczyźni stali wokół czworogrannego piecyka na węgle, milczący, żółtawi. Rudy wolarz drzemał w kącie, trzymając jeszcze w zębach wygasłą fajkę. Dwa wyrostki, chude i zawistne, grały w karty, rzucając na siebie od czasu do czasu spojrzenia, pełne zwierzęcej zapalczywości. A gospodyni, kobieta otyła, trzymała w ramionach dziecię, kołysząc je z trudem.
Gdy Helena piła wodę ze szklanki, kobieta pokazywała jej dziecko, skarżąc się:
— Niechno pani popatrzy! Niechno pani popatrzy!
Wszystkie członeczki biednego stworzenia były rozpaczliwie chude; fijoletowe wargi okrywały białe plamki; wnętrze ust było pokryte jakby gródkami mleka. Zdawało się prawie, że życie już dawno uciekło z tego małego ciała, pozostawiając materyę, na której teraz wegetowała pleśń.
— Proszę spróbować, moja pani, jaki rączęta zimne. Nie może już pić, nie może przełykać, nie może spać.
Kobieta zaszlochała. Zgorączkowani mężczyźni patrzyli oczyma pełnymi niezmierzonego przygnębienia. Wyrostki przyjęły płacz gestem zniecierpliwienia.
— Pójdź, pójdź! — rzekł Andrzej do Heleny zostawiwszy na stole pieniądze i biorąc ją za ramię. Pociągnął ją na dwór.
Zwrócili się razem ku mostowi. Bieg Anienu zaczynał się właśnie zapalać od ogniska zachodzącego słońca. Błyskotliwa linia światła przecinała jego łuk; a w oddali wody przybierały barwę ciemną ale bardzo świecącą, tak, jakby na nich połyskiwały plamy oliwy lub oleju skalnego. Omroczona Kampania, podobna do niezmierzonego ruiniska była powleczona tonem liljowym. Niebo w stronę miasta stawało się coraz czerwieńsze.
— Biedne stworzenie! — szeptała Helena tonem głębokiej litości, tuląc się do andrzejowego ramienia.
Wiatr urastał w zaciekłość. Stado wron przeleciało przez rozpłomienione powietrze, wysoko, z wrzaskiem.
Wówczas, znagła, w obliczu samotności, zawładnął duszami obojga pewnego rodzaju podniosły nastrój uczucia. Zdawało, się, że coś tragicznego i bohaterskiego przeniknęło ich namiętność. Szczyty ich uczuciowości zapłonęły pod wpływem burzliwego zachodu słońca. Helena stanęła.
— Nie mog
ę iść dalej — rzekła bez tchu. Powóz był jeszcze daleko, nieruchomy, na miejscu, na którem go zostawili.
— Jeszcze trochę, Heleno! Jeszcze trochę! Czy chcesz, żebym cię zaniósł.
Porwany przez nieukrócony nawał tkliwego uczucia, dał folgę potokowi słów.
— Czemu chciała odjechać? czemu chciała zburzyć urok? Czyż ich przeznaczenia nie były związane na zawsze? Wszakże potrzebował jej koniecznie do życia, jej oczu, jej głosu, myśli o niej... Był wszystek przenikniony tą miłością; miał wszystką krew przetworzoną jakby od trucizny, na którą niemasz środka. Czemu chciała uciekać?
Owinąłby się wokoło niej i przedtem ją udusił na swojej piersi. Nie, to nie może stać się. Nigdy! nigdy!
Helena utrudzona od wiatru, słuchała z głową opuszczoną, bez odpowiedzi. Po chwili podniosła rękę, dając woźnicy znak, żeby zajechał. Konie ruszyły z kopyta.
— Przy Porta Pia stanąć rozkazała, wsiadając wraz z kochankiem do powozu.
I nagłym ruchem oddała się jego pożądaniu. Całował jej usta, czoło, włosy, szyję, chciwie, gwałtownie, bez tchu.
— Heleno! Heleno!
Żywy czerwonawy blask odbity od ceglastych domów, wypełnił powóz. Ulicą zbliżał się głośny tupot mnogich koni.
Helena rzekła, kłoniąc się na ramię kochanka z niezmierzoną słodyczą poddania się:
— Żegnaj, kochanie! Żegnaj! żegnaj!
Kiedy się podniosła, przecwałowało po prawej i lewej stronie dziesięć, albo dwanaście szkarłatnych jeźdźców, wracających z polowania na lisa. Jeden z nich, książę Beffi, przejeżdżając tuż obok, przegiął się w siodle, by zajrzeć do pojazdu.
— Andrzej nie mówił nic więcej. Czuł, że cała jego istota rozluźnia się w nieskończonem przygnębieniu. Chłopięca słabość jego natury, po uśmierzeniu się pierwszego wzburzenia, zapotrzebowała łez. Chciałby był pochylić się, poniżyć, błagać, poruszyć litość tej kobiety łzami. Miał bezładne i tępe uczucie zawrotu; lekkie zimno przeszło mu po karku i zjęło korzenie włosów.
— Żegnaj, — powtórzyła Helena.
Pod łukiem Porta Pia powóz się wstrzymał i on wysiadł. Tak tedy pośród oczekiwań, oglądnął Andrzej znowu w pamięci ów dzień daleki, widział wszystkie gesty, słyszał wszystkie słowa. Co on uczynił, ledwo powóz Heleny zniknął w kierunku Quattro Fontane? Zaprawdę, nic szczególniejszego. Także teraz, jak zawsze, zaledwie oddalił się bezpośredni powód jego egzaltacyi, odzyskał prawie odrazu spokój, świadomość życia codziennego, równowagę. Wsiadł do powozu najemnego, by wrócić do domu; wieczorem wdział czarne ubranie, jak zazwyczaj, nie zapominając o żadnym szczególe elegancyi i poszedł na obiad do swojej kuzynki do palazzo Roccagiovine, jak w każdą inną środę. Wszystkie sprawy zewnętrznego życia miały nad nim wielką władzę zapomnienia, zajmowały go, podniecały do gwałtownego używania światowych rozkoszy.
Owego wieczora zastanowienie przyszło mu istotnie późno, mianowicie, kiedy wróciwszy do domu zobaczył na jednym stole błyszczący grzebień szyldkretowy, zapomniany przez Helenę, dwa dni przedtem. Lecz zato wówczas, przecierpiał był całą noc, licznymi sztuczkami myśli zaostrzając swój ból.
Umówiona chwila zbliżała się. — Zegar Trinita de’Monti uderzył trzy na czwartą. Pomyślał z głębokiem zaniepokojeniem: „Za kilka minut Helena będzie tu. Jak ja ją przyjmę? Co jej powiem?“
Ten tęskny niepokój był w nim szczery i miłość ku owej kobiecie odrodziła się w nim naprawdę; lecz wyraz słowny i plastyczny jego uczuć był zawsze tak sztuczny, tak daleki od szczerości i prostoty, że z przyzwyczajenia przygotowywał się nawet wśród najgłębszych wzruszeń umysłu.
Usiłował wyobrazić sobie scenę; ułożył kilka zwrotów; wybrał oczyma z okoła miejsce najstosowniejsze do rozmowy. Potem wstał także, by zobaczyć w lustrze, czy twarz jego była bladą, czy odpowiadała chwili. I wzrok jego zatrzymał się w lustrze na skroniach, na nasadzie włosów, gdzie Helena ongi zwykła była składać delikatny pocałunek. Otworzył wargi, by zbadać doskonały blask zębów i świeżość dziąseł, przypominając sobie, że niegdyś Helenie nadewszystko podobały się jego usta. Jego próżność młodzieńca zepsutego i zniewieściałego nie pomijała nigdy w miłości żadnego efektu wdzięku lub formy. Umiał w uprawianiu miłości wyciągi ze swojej piękności możliwie jaknajwiększą rozkosz. To właśnie szczęśliwe ukształcenie ciała i to natarczywe poszukiwanie rozkoszy zyskiwały mu umysły kobiet. Miał w sobie coś z Don Juana i z Cherubina; umiał być mężczyzną herkulesowej mocy i kochankiem trwożnym, czystym, prawie dziewiczym. Powód jego siły leżał w tem, że w sztuce miłosnej, nie wypierał się udawania, fałszu, kłamstwa. Wielka część jego siły leżała właśnie w hipokryzyi.
„Jak ja ją przyjmę? Co jej powiem?“ Wikłał się, a minuty umykały. Nie miał najmniejszego pojęcia o obecnem usposobieniu Heleny.
Spotkał ją w poprzedni poranek we via de’Condotti, kiedy oglądała wystawy. Wróciła do Rzymu przed kilku dniami, po długiej, tajemniczej nieobecności. Nie spodziewane spotkanie sprawiło obojgu żywe wzruszenie; lecz jawność ulicy zmusiła ich do dwornej, ceremonialnej, prawie zimnej powściągliwości. Powiedział jej z poważnym, nieco smutnym wyrazem, patrząc w oczy: — Mam pani do powiedzenia tyle rzeczy. Przyjdzie pani do mnie jutro? Nic nie zmieniło się w buen retiro. — Ona odrzekła po prostu: — Dobrze, przyjdę. Proszę mnie czekać około czwartej. Ja mam panu także coś powiedzieć. Teraz proszę mnie opuścić.
Przyjęła zaproszenie natychmiast bez najmniejszego wahania, bez podawania warunków, wyraźnie nie przywiązując wagi do tej sprawy. Taka gotowość zrazu rozbudziła w Andrzeju jakieś nieokreślone zakłopotanie. Czy przyjdzie jako przyjaciółka, czy jako kochanka? Czy przyjdzie nawiązać znowu miłość, czy też zburzyć wszelką nadzieję? Co w czasie tych dwu lat mogło zajść w jej duszy? Andrzej nie wiedział; lecz trwało w nim jeszcze uczucie, którego doznał od jej wzroku, na ulicy, kiedy ukłonił się, pozdrawiając ją. Był to zawsze ten sam wzrok, tak słodki, tak głęboki, tak uwodny, z pośrodka długich rzęs.
Do godziny brakło dwu czy trzech minut. Niepokój czekającego urósł do tego stopnia, że zdawało mu się, iż go udusi. Podszedł znowu ku oknu i spojrzał ku schodom Trinita. Helena przychodziła niegdyś tymi schodami na schadzki. Stawiając nogę na ostatnim stopniu zatrzymywała się na chwilkę; potem przechodziła szybko ową część placu, co leży przed domem Casteldelfino.
Kiedy plac był pogrążony w milczeniu słychać było oddźwięk jej falistego trochę chodu po bruku.
Zegar uderzył czwartą. Z piazza di Spagna i z Pincia dochodził turkot powozów. Mnóstwo ludzi przechadzało się popod drzewami przed Willą Medici. Pod kościołem, na kamiennej ławce siedziały dwie kobiety, dozorujące kilkorga dzieci, co biegały wokoło obelisku. Obelisk był cały różowy, ustrojony przez zachodzące słońce i rzucał cień długi, ukośny, trochę turkusowy. Powietrze chłodło, im bardziej zbliżał się zachód słońca. W głębi zabarwiało się miasto złotem w przeciwieństwie do nieba ogromnie bladego na którem już zarysowywały się czarne cyprysy Monte Mario.
Andrzej zadrżał. Zobaczył cień zjawiający się na szczycie małych schodów, które biegą wzdłuż domu Casteldelfino i schodzą na piazzetta Mignanelli. Nie była to Helena, lecz jakaś pani, co idąc powoli skręciła na via Gregoriana.
„Gdyby nie przyszła?“ zaczął wątpić i rozmyślać cofając się od okna. 1 cofającemu się od zimnego powietrza wydało się ciepło pokoju o wiele łagodniejszem, ostrzejszym zapach jałowca i róż, bardziej tajemniczym cień firanek i portyer. Zdawało się, że w tej chwili pokój był cały gotów do przyjęcia pożądanej kobiety. Myślał o wrażeniu, jakie Helena odbierze wchodząc. Z pewnością ulegnie tej słodyczy tak pełnej wspomnień; odrazu straci wszelką świadomość rzeczywistości, czasu; uwierzy, że się znajduje na jednej ze zwykłych schadzek, że nie przerwała nigdy tego rozkosznego stosunku, że jest zawsze Heleną z niegdyś. Jeśli widownia miłości była niezmieniona, czemużby miała zmienić się miłość? Z pewnością uczuje głęboki urok rzeczy niegdyś miłowanych.
Teraz zaczęła się w oczekującym nowa męczarnia. Umysły zaostrzone zwyczajem fantastycznej kontemplacyi i poetycznych snów użyczają wszystkim rzeczom duszy wrażliwej i zmiennej, jak dusza ludzka i czytają w każdej rzeczy, w kształtach, w barwach, dźwiękach, we woniach przejrzysty symbol, przeobrażenie jakiegoś uczucia lub jakiejś myśli. Zdaje się im, że w każdem zjawisku, w każdym zespole zjawisk zgadują jakiś stan duchowy, jakieś znaczenie moralne. Czasami ono widzenie jest tak jasne, że sprawia im niepokój: zdaje się im, jakgdyby je dusiła pełnia objawionego życia i trwożą się swoich własnych tworów wyobraźni.
Andrzej widział w wyrazie okalających go rzeczy odbicia swego niepokoju. Jak jego pożądanie traciło się bezużytecznie na oczekiwaniu, a nerwy jego słabły, tak zdawało się mu, że erotyczna istota, rzecby prawie można, rzeczy także ulatniała się i rozpraszała marnie. Wszystkie owe przedmioty, wśród których tylekroć kochał i radował się i cierpiał, w jego oczach nabrały, czegoś z jego wrażliwości. Nie tylko były świadkami jego miłości, jego rozkoszy, jego smutków, lecz także uczestnikami. W jego pamięci każdy kształt, każda barwa zespalała się z jakimś obrazem kobiecym, była miłą w akordzie piękności, była pierwiastkiem w ekstazie namiętności. Wskutek natury swojego smaku szukał w miłości wielorakiej rozkoszy: złożonej rozkoszy wszystkich zmysłów, wysokiego wzruszenia umysłowego, oddania się uczuć, porywów brutalności. A ponieważ, jako esteta, szukał na drogach sztuki, znachodził, rzecz naturalna, w świecie okalających rzeczy wielką część swojego upojenia. Ten subtelny histrjon nie pojmował komedyi miłości bez inscenizacyi.
Dlatego też dom jego był doskonałym teatrem; a on był ogromnie zręcznym reżyserem. Lecz w tę sztukę wkładał prawie zawsze całego siebie. Wlewał w nią hojnie bogactwo swego umysłu; zapamiętywał się w niej tak, że nierzadko ulegał złudzeniu swych własnych łudzeń, popadał w swoje własne zasadzki, odbierał rany od swej własnej broni, na podobieństwo czarodzieja, co popadł w krąg swoich własnych czarów.
Wszystko wokoło przybrało dla niego ów nieokreślny wygląd życia, którego nabywają naprzykład święte narzędzia, znaki jakiejś religii, przybory kultu, wogóle każdy przedmiot, na którym skupia się ludzkie rozmyślanie, lub z którego ludzka wyobraźnia wstępuje na jakąś idealną wyżynę. Jak flakon oddaje po długich latach woń treści, którą ongi zawierała, tak niektóre przedmioty zachowywały jakąś nieokreśloną część miłości, którą je oświetlił i przepoił ten fantastyczny kochanek. I jemu udzielała się od nich tak silna podnieta, że był tem nieraz zmięszany, jakby obecnością jakiejś nadprzyrodzonej potęgi.
Zdawało się, prawdziwie, że znał rzecby można moc afrodyzyjską, leżącą w każdym z tych przedmiotów i że ją czuje, jak w pewnych chwilach wyzwala się z więzów i rozwija i tętni wokoło niego. Wówczas, skoro się znachodził w ramionach ukochanej, sprawiał sobie i ciału i duszy onej jedno z tych najszczytniejszych świąt miłości, których samo wspomnienie wystarczyłoby do rozjaśnienia całego życia. Lecz, kiedy był sam, gnębił go ciężki niepokój i jakiś niewyrażalny żal, na myśl, że ten rzadki aparat miłości tracił się bezużytecznie.
Bezużytecznie! W wysokich kielichach florenckich róże, i one także czekające, tchnęły wszystką swoją wewnętrzną słodyczą. Na otomanie, pod ścianą, w wyraźnym kącie, zakreślonym przez okno, błyskały dotknięte zachodem słońca srebrne wiersze na chwałę kobiety i wina, wmięszane harmonijnie w nieokreślne barwy jedwabnego perskiego dywanu z XVI. wieku i czyniły przejrzystszym sąsiedni cień, rozlewały światłość po rozrzuconych poduszkach. Cień był wszędzie przejrzysty i bogaty, prawie rzekłbym ożywiony nieokreślonem tętnem świetlanem, które mają tajemne sanktuarya, a kryjące jakiś skarb. Na kominku trzaskał ogień, i każdy z jego płomieni był, wedle obrazu Percy Shelley’a, jakby drogim kamieniem przechodzącym we wiecznie ruchliwe światło. Zdawało się kochankowi, że w tej chwili każdy kształt, każda barwa, każda woń zakwitała najsubtelniejszym kwiatem jego istoty. A ona nie przychodziła! A ona nie przychodziła!
Wówczas, po raz pierwszy, zbudziła się w nim myśl o mężu.
Helena już nie była wolna. Wyrzekła się pięknej wolności wdowieństwa, wychodząc powtórnie za mąż za arystokratę z Anglii, niejakiego lorda Humphrey Heathfield, w kilka miesięcy po niespodzianym wyjeździe z Rzymu. Andrzej przypomniał sobie w istocie, że widział ogłoszenie tego małżeństwa w kronice światowej w październiku, roku tysiąc ośmset ośmdziesiątego piątego; i że słyszał o nowej lady Helen Heathfield po wszystkich willegiaturach w ową rzymską jesień nieskończoną moc komentarzy. Także przypomniał sobie, że spotkał z dziesiątek razy, w poprzednią zimę, owego lorda Humphrey na sobotnich przyjęciach księżnej Giustiniani Bandini i na publicznych licytacyach. Był to człowiek czterdziestoletni, blondyn barwy popielistej łysy na skroniach, prawie bezkrwisty, z dwojgiem jasnych i przenikliwych oczu, z wielkiem, wystającem czołem pooranem żyłami. Jego nazwisko, Heathfield, było nazwiskiem jenerała porucznika, który był bohaterem sławnej obrony Gibraltaru (1889-83), także unieśmiertelnionym przez pędzel Joshua Reynolds’a.
Jaki był udział tego człowieka w życiu Heleny? jakimi związkami, oprócz małżeńskiego była z nim związana? Jakich przemian dokonały w niej materyalne i duchowe stykanie się z mężem?
Naraz podniosły się tłumnie w umyśle Andrzeja zagadki? Pośród tego tłumu okazał się mu jasny i dokładny obraz fizycznego skojarzenia tych dwojga. Ból z tego powodu był tak nieznośny, że zerwał się instynktownym podskokiem człowieka, który nagle uczuł, że go zraniono w żywe ciało. Przeszedł pokój, wyszedł do przedpokoju, nadsłuchiwał u drzwi, które zostawił niedomknięte. Było około trzech na piątą.
Po chwili usłyszał na schodach kroki, szelest sukien, zmęczony oddech. Z pewnością wchodziła jakaś kobieta. Wszystka jego krew wzburzyła się z taką gwałtownością, że, zdenerwowany długiem oczekiwaniem, myślał, iż straci siły i upadnie. A jednak słyszał odgłos niewieściej stopy na ostatnich stopniach, dłuższy oddech, kroki w korytarzu, na progu. Weszła Helena.
— Ach, Heleno! Nareszcie.
Był w tych słowach tak głęboki wyraz tęsknego, długiego niepokoju, że na jej ustach zjawił się nieokreślony uśmiech, zmięszany ze współczucia i rozkoszy.
On wziął ją za prawą rękę, która była bez rękawiczki i pociągnął ku pokojowi. Ona jeszcze dyszała, a po całej jej twarzy pod czarnym welonem rozlał się lekki płomień.
— Proszę mi przebaczyć, panie Andrzeju. Nie mogłam uwolnić się wcześniej. Tyle wizyt... tyle biletów do oddania. Prawdziwie nużące dnie. Nie mogę już więcej. Jakże tu ciepło! Jaka woń!
Stała jeszcze, pośrodku pokoju; trochę chwiejna i zakłopotana, chociaż mówiła prędko i lekko. Płaszcz z karmelitańskiego sukna Carmelite, z rękawami w stylu cesarstwa skrojonymi u góry w szerokie bufy Bausch, zwężonymi i spiętymi na pulsie, z olbrzymim kołnierzem z niebieskiego lisa, jako jedyną ozdobą, pokazywał jej postać, nie pozbawiając jej wdzięku smukłości. Patrzyła na Andrzeja oczyma pełnymi nieokreślonego, drżącego uśmiechu, który pokrywał ich przenikliwą badawczość. Rzekła:
— Jest pan trochę zmieniony. Nie umiem powiedzieć w czem. Ma pan teraz, naprzykład w ustach coś z goryczy, czego przedtem nie znałam.
Wymówiła te słowa tonem serdecznej poufałości. Głos jej, rozbrzmiewając w pokoju, sprawiał Andrzejowi tak żywą rozkosz, że zawołał:
— Proszę mówić, pani Heleno; jeszcze mówić!
Zaśmiała się. I zapytała:
— Czemu?
On odrzekł, biorąc ją za rękę:
— Pani wie.
Cofnęła rękę i spojrzała młodzieńcowi aż w samą głąb oczu:
— Już nic nie wiem.
— Zatem jest pani zmieniona.
— Bardzo zmieniona.
Już oboje brał „sentyment“. Odpowiedź Heleny rozjaśniła odrazu cały problem. Andrzej zrozumiał; i wskutek zjawiska intuicyi nierzadkiej u umysłów wykształconych w analizie spraw wewnętrznego bytu, przewidział nagle lecz dokładnie stanowisko moralne przybyłej w odwiedziny i rozwój sceny, która miała nastąpić. Mimo to już go przejął urok tej kobiety; jak niegdyś. Pozatem mocno go dręczyła ciekawość. Rzekł:
— Nie usiądzie pani?
— Dobrze, na chwilkę.
— Tam, na fotelu.
— Ach, mój fotel — miała już powiedzieć, z mimowolnem poruszeniem, gdyż rozpoznała go; lecz powstrzymała się.
Było to krzesło szerokie i głębokie, wybite starożytną skórą, pokrytą blademi chimerami w płaskorzeźbie, w rodzaju owej, która pokrywa ściany jednego z pokojów pałacu Chigi. Skóra nabrała owej ciepłej i pełnej barwy, co przypomina pewne tła wenecyańskich portretów, lub piękny bronz, co zachował zaledwie ślad złocenia, lub cienką płytkę szyldkretu, przez którą prześwieca złoty liść. Wielka poduszka, wykrojona z dalmatyki, barwy mocno wypłowiałej, owej barwy, którą jedwabnicy florentyńscy zwali szafranowo różową, czyniła podpiecze miękkiem.
Helena usiadła. Położyła na kraju stolika do herbaty prawą rękawiczkę i portfel, subtelne etui z gładkiego srebra, na którem były wycięte dwie spojone podwiązki mieszczące napis. Następnie zdjęła welon, podnosząc ramiona dla rozwiązania węzła z tyłu głowy. Ten wytworny ruch utworzył kilka fal w aksamicie: w pachwinach, wzdłuż rękawów, wzdłuż biustu. Ponieważ gorąco kominka było dokuczliwe, zasłoniła się obnażoną ręką, która zajaśniała jak zaróżowiony alabaster. Przy tym ruchu zabłysnęły pierścienie. Rzekła:
— Niech pan zasłoni ogień; proszę pana. Zanadto gorąco.
— Nie lubi pani już więcej płomienia? A kiedyś była pani salamandrą. Ten komin pamięta....
— Niech pan nie tyka wspomnień — przerwała. — Proszę zasłonić ogień i zapalić światło. Ja zrobię herbatę.
— Nie zdejmie pani płaszcza?
— Nie, gdyż muszę niebawem odejść. Już późno.
— Ależ udusi się pani.
Ona podniosła się ruchem lekkiego zniecierpliwienia.
— Więc proszę mi pomódz.
Andrzej uczuł, zdejmując płaszcz, woń idącą od niej. Nie była to już ta sama, co niegdyś; lecz była tak miła, że dotarła mu aż do osierdzia.
— Używa pani innej perfumy — rzekł szczególniejszym akcentem.
Odpowiedziała poprostu:
— Tak. Podoba się panu?
Andrzej, trzymający jeszcze płaszcz w rękach, zanurzył twarz we futrze, które zdobiło kołnierz, i które wskutek tego było bardziej przepojone wonią jej ciała i włosów. Potem zapytał:
— Jak się nazywa?
— Jest bez nazwiska.
Usiadła znowu na fotelu, wchodząc w blask płomienia. Miała ubranie czarne, całe z koronek, pośród których błyszczały niezliczone, czarne i stalowe perełki.
Na szybach zamierał zmierzch. Andrzej zapalił świeczniki żelazne wprawione w kilka kręconych świec, barwy mocno pomarańczowej. Potem rozciągnął przed kominkiem parawan.
Oboje w czasie tej przerwy byli zakłopotani. Helena nie miała dokładnej świadomości chwili, ni pewności siebie. Mimo wysiłku nie udawało się jej przeprowadzić swego postanowienia, skupić swych zamiarów, odzyskać swej woli. Wobec tego człowieka, do którego niegdyś przywiązywała ją była tak głęboka namiętność, w tem miejscu, w którem przeżyła była najgorętszą część swego życia, uczuwała powoli, że wszystkie jej myśli chwieją się, rozluźniają, przepalają.
I oto duch jej zaczynał wchodzić w ów rozkoszny stan, uczuciowej rzekłbym prawie, płynności, w którym każdy ruch, każda postawa, każdy kształt ulega wpływowi zmian rzeczy zewnętrznych, jak para powietrzna zmianom atmosfery. Ociągała się, zanim poddała się temu stanowi.
Andrzej rzekł cicho, prawie pokornie:
— Czy tak dobrze?
Uśmiechnęła się doń, nie odpowiadając, gdyż te słowa sprawiły jej niewymowną rozkosz, jakby słodkie drżenie w piersiach. Zaczęła swoją delikatną pracę. Zapaliła lampkę pod naczyniem z wodą; otworzyła szkatułkę powleczoną japońskim lakiem, w której była przechowana herbata i wrzuciła w porcelanowy czajnik odmierzoną ilość aromatycznego ziela. Potem przygotowała dwie filiżanki. Jej ruchy były powolne i trochę niepewne, jej białe i przeczyste ręce miały w ruchach lekkość prawie motylą, zdawały się prawie nie dotykać przedmiotów. Z jej ruchów, z jej rąk, z każdego lekkiego falowania jej ciała wychodziły nieokreślone, ulotne promienie rozkoszy i pieściły zmysły kochanka.
Andrzej, siedzący blizko, patrzył na nią oczyma nieco przymkniętymi, pijąc źrenicami rozkoszny urok, który szedł od niej. Było to tak, jakby każdy ruch stawał się dlań dotykalnym. Któryż zakochany nie doznawał tej niewyrażalnej radości, w której zdaje się prawie, że zmysł dotyku wydoskonala się do tego stopnia, iż doznaje wrażenia bezpośredniego cielesnego zetknięcia.
Oboje milczeli. Helena spuściła się na poduszkę i czekała, aż woda zakipi. Patrząc na niebieski płomień lampki, ściągała ustawicznie pierścionki z palców i wkładała je znowu, jakby zabłąkana we śnie. Nie był to sen, lecz coś jak błędne, falujące, zmięszane, ulotne przypomnienie. Stanęły w jej umyśle wszystkie wspomnienia minionej miłości, lecz niejasne: i sprawiały jej niepewne wrażenie, o którem nie wiedziała czy jest rozkoszne, czy bolesne. Było to podobnie, jak zdarza się że z wielu zwiędłych kwiatów, których każdy straci odrębność barwy i woni, powstaje zapach wspólny, co w nim nie można rozróżnić poszczególnych pierwiastków. Zdawało się jej, że miała w sobie ostatni dech wspomnień, którymi już odetchnęła, ostatni ślad radości już znikłych, ostatnie echo szczęścia już umarłego, coś podobnego do niepewnego oparu, z którego wynurzały się obrazy bez imienia, bez konturu, porozrywane. Nie wiedziała, czy to była rozkosz, czy ból; lecz zwolna zwolna to tajemnicze wzruszenie, ten nieokreślony niepokój wzrastał i przepełniał jej serce słodyczą i goryczą. Mroczne przeczucia, ukryte zaburzenia, tajemne żale, zabobonne lęki, pognębione dążenia, zdławione bole, dręczące sny, niezaspokojone pragnienia, wszystkie owe posępne pierwiastki, które składały się na jej wewnętrzne życie, teraz się rozmięszały i rozburzyły.
Milczała, cała skupiona w sobie. Podczas gdy jej wezbrane serce przelewało się prawie, sprawiało jej rozkosz dalszem gromadzeniem wzruszeń wśród tego milczenia. Mówiąc, rozprószyłaby je.
W naczyniu zaczynała woda cicho wrzeć.
Andrzej, siedzący na nizkiem krześle, z łokciem opartym na kolanie, a brodą na dłoni, patrzył na tę piękną istotę z takiem natężeniem, że ona, nie odwracając się, czuła na sobie jego wzrok i doznawała prawie fizycznej dolegliwości. Patrząc na nią, myślał: „Kiedyś posiadałem tę kobietę“. Powtarzał sobie samemu to twierdzenie, żeby siebie przekonać. I, żeby siebie przekonać, dokonywał umysłowego wysiłku, przywoływał na pamięć tę i ową jej postawę w czasie rozkoszy, usiłował zobaczyć ją znowu w swych ramionach. Pewność posiadania wymykała się mu. Helena wydała się mu kobietą nową, której nigdy nie używał, nigdy nie obejmował.
Była ona teraz w istocie bardziej godną pożądania, niż niegdyś. Plastyczna, rzekłbym prawie, zagadka jej piękności była jeszcze bardziej mroczna i pociągająca. Jej głowa o czole nizkim, nosie prostym, o brwiach łuczystych, w rysunku tak czysta, tak pewna, tak starożytna, że zdawała się wyszłą z krążka syrakuzańskiego medalu, miała w oczach i ustach szczególniejsze przeciwieństwo wyrazu: ów wyraz namiętny, natężony, dwuznaczny, nadludzki, który tylko jakiś umysł nowożytny, przeniknięty całem głębokiem zepsuciem sztuki był zdolen wlać w typy kobiet nieśmiertelnych, jak Monna Lisa i Nelly O’Brien.
„Inny posiada ją teraz“, myślał Andrzej, patrząc na nią. „Inne ręce dotykają jej, inne wargi ją całują“. I, podczas gdy nie udawało się mu odtworzyć w wyobraźni obrazu swojego z nią zjednoczenia się, widział natomiast nowy, inny obraz, z nieubłaganą wyrazistością. I zdjęła go gwałtowna szalona żądza wiedzenia, odkrywania, wypytywania.
Helena pochyliła się ku stolikowi, gdyż para już unosiła się z naczynia. Wylała zaledwie odrobinę wody na herbatę; potem wrzuciła dwa kawałki cukru do jednej tylko filiżanki; potem dolała do herbaty więcej wody: potem zgasiła niebieski płomyk. Robiła to wszystko z czułą prawie troskliwością, lecz ani razu nie odwróciła się do Andrzeja. Jej wewnętrzne wzburzenie przechodziło teraz w tak miękkie roztkliwienie, że uczuła, jak jej zapiera gardło i zwilża oczy; i nie miała siły oprzeć się. Tyle sprzecznych myśli, tyle sprzecznych wzruszeń i wzburzeń umysłu skupiło się teraz w jedną łzę.
Strąciła swym ruchem srebrny portfel, który upadł na dywan. Andrzej podniósł go i spojrzał na dwie wycięte podwiązki. Na każdej było wyciśnięte sentymentalne motto: From Dramland — A stanger hither; Z Krainy Snów — Obca tutaj.
Kiedy podniósł oczy, Helena podała mu dymiącą filiżankę z uśmiechem, przesłonionym nieco tą łzą.
Zobaczył tę przesłonę i wobec tego niespodziewanego znaku czułości naszedł go taki poryw miłości i wdzięczności, że postawił filiżankę, ukląkł, wziął rękę Heleny i złożył na niej gorący pocałunek.
— Heleno! Heleno! Mówił do niej po cichu, na kolanach, z tak blizka, że zdawał się chcieć wypić jej oddech. Zapał był szczery, chociaż słowa czasami kłamały. „On ją kochał, kochał ją zawsze, nie mógł jej nigdy nigdy zapomnieć! Uczuł, spotykając ją, że cała jego namiętność powstała z taką gwałtownością, iż się jej prawie przeraził: było to przerażenie takie, jak gdyby przejrzał, w świetle błyskawicy, przewrót całego swojego życia“.
— Niech pan milczy! Niech pan milczy! — rzekła Helena z twarzą boleściwą, całkiem blada.
Andrzej mówił dalej, zawsze na kolanach, zapalając się w wyobrażonem uczuciu.
„Czuł był, że ona w owej swojej nagłej ucieczce uniosła największą i najlepszą część jego. Zresztą nie umiał opowiedzieć jej całej nędzy swoich dni, tęsknego niepokoju swych żalów, ustawicznego, nieubłaganego, trawiącego wewnętrznego cierpienia. Smutek wzrastał, zrywając wszelkie tamy. Owładnął nim zupełnie. Smutek tkwił dlań na dnie wszystkich rzeczy. Ucieczka czasu stała się dlań nieznośną męczarnią. Nie tyle było mu żal dni szczęśliwych, ile go bolały dnie, które teraz mijały bezużytecznie dla szczęścia. Owe zostawiły mu przynajmniej wspomnienie: te zostawiały mu głęboki żal, prawie wyrzuty sumienia... Jego życie trawiło się samo w sobie, podsycając w sobie nieugaszalny płomień jedynego pragnienia, nieuleczalny wstręt do wszelkiej innej radości. Czasami napadały go prawie gniewne porywy żądzy, zrozpaczone ognie ku rozkoszy. Było to jakby bunt niezaspokojonego serca, jakby obronny podryw nadziei, która nie chciała umierać. Czasem zdawało mu się także, że stał się niczem; i zdejmował go dreszcz lęku przed wielkimi, pustymi przepaściami jego istoty: z całego pożaru jego młodości nie ostało się nic prócz garści popiołów. Czasami też, na podobieństwo owych snów, co znikają o jutrzence, cała jego przeszłość, cała jego teraźniejszość rozluźniała, odrywała się od jego świadomości i odpadała jak krucha łupina, jak czcza obsłonka. Nic już sobie więcej nie przypominał, jak człowiek, co wyszedł z długiej choroby, jak oszołomiony rekonwalescent. Na końcu zapomniał; uczuł, że dusza jego wchodzi łagodnie w progi śmierci... Lecz znagła, z tego rodzaju spokojnego zapomnienia wytrysnął nowy ból i opalone bożyszcze powstało i urosło jeszcze wyższe, jak niezniszczalne nasienie. Ona, ona była bożyszczem, które uwodziło w nim wszelką wolę serca, rwało w nim wszystkie siły umysłowe, zajmowało wszystkie najtajniejsze drogi duszy, zamknięte dla wszelkiej innej miłości, wszelkiej innej boleści, wszelkiego innego snu, na zawsze, na zawsze...“
Andrzej kłamał; lecz jego słowa były tak ciepłe, jego głos był tak przejmujący, dotknięcie jego rąk było tak miłosne, że Helenę przepełniła nieskończona słodycz.
Milcz! — rzekła ona. — Nie powinnam ciebie słuchać; nie jestem już więcej twoja; nie będę już nigdy mogła być twoją. Milcz! Milcz!
— Nie, słuchaj mnie.
— Nie chcę. Bądź zdrów. Muszę iść. Bądź zdrów, Andrzeju. Już późno, puść mnie.
Uwolniła rękę z uścisku młodzieńca i pokonując wszelką wewnętrzą tęsknotę, zaczęła podnosić się.
— Więc czemuś przyszła? — zapytał on głosem nieco ochrypłym, przeszkadzając jej w tym ruchu.
Chociaż jego natarczywość była łagodna, ona zmarszczyła brwi i zawahała się, zanim odpowiedziała.
— Przyszłam — odrzekła z pewną odmierzoną powolnością, patrząc kochankowi w oczy — przyszłam, boś mnie zawołał. Dla dawnej miłości, dla sposobu, w jaki ta miłość została zerwaną, dla długiego mrocznego milczenia rozłąki nie byłabym mogła odmówić zaproszeniu bez okrucieństwa. A potem, chciałam ci powiedzieć to, com ci powiedziała: że już nie jestem więcej twoja, że nie będę mogła nigdy więcej być twoją. Chciałam ci to powiedzieć rzetelnie, żeby uniknąć i dla siebie i dla ciebie jakiegoś bolesnego złudzenia na przyszłość, jakiegoś niebezpieczeństwa, jakiejś goryczy. Czyś zrozumiał?
Andrzej skłonił głowę w milczeniu prawie na jej kolana. Ona dotknęła jego włosów, ruchem niegdyś tak poufałym.
— A potem — mówiła dalej głosem, który napełnił drżeniem wszystkie jego włókna — a potem... chciałam powiedzieć ci, że cię kocham, że cię kocham nie mniej, niż niegdyś, żeś jest jeszcze duszą mojej duszy, i że chcę być twoją najdroższą siostrą, twoją najmłodszą przyjaciółką. Czyś zrozumiał? Andrzej nie ruszył się. Biorąc jego skronie między swe ręce, podniosła mu czoło; zmusiła go do patrzenia w oczy.
— Czyś zrozumiał? — powtórzyła głosem jeszcze bardziej czułym, bardziej uległym.
— Jej oczy, w cieniu długich rzęs, zdawały się jakby zanurzone w jakimś przeczystym i przesubtelnym olejku. Górną wargę jej nieco otwartych ust, zdjęło lekkie drżenie.
— Nie; tyś mnie nie kochała, ty mnie nie kochasz! — wybuchnął w końcu Andrzej, odrywając od swych skroni jej ręce i cofając się wstecz, gdyż czuł już jak w żyły wnikał mu ten żar, który wypromieniały jej źrenice nawet mimowolnie i doznał jeszcze dotkliwszej boleści, że stracił materyalne posiadanie tej przepięknej kobiety. — Tyś mnie nie kochała! Tyś miała wówczas serce zabić, swoją miłość, nagle, prawie zdradziecko, kiedy ona dawała ci najmocniejsze upojenie. Uciekłaś mi, opuściłaś mnie, zostawiłaś mnie samego, przerażonego, pełnego boleści, oślepionego niedawnymi obietnicami. Tyś mnie nie kochała, ty mnie nie kochasz! Po tak długiej rozłące, pełnej tajemnic, niemej i nieubłaganej; po tak długiem oczekiwaniu, wśród którego strawiłem kwiat swego życia, żywiąc w sobie smutek, drogi mi, ponieważ pochodził od ciebie; po tak wielkiem szczęściu i tak licznych cierpieniach, oto wracasz w miejsce, w którem każda rzecz chowa dla nas żywe wspomnienie i mówisz mi słodko: „Nie jestem już twoją. Bądź zdrów“. Ach, ty mnie nie kochasz!
— Niewdzięczny! Niewdzięczny! — zawołała Helena, zraniona gniewnym prawie głosem młodzieńca. — Co ty wiesz o tem, co zaszło, o tem, com ja wycierpiała? Co ty wiesz?
— Nie wiem nic, nie chcę nic wiedzieć — odrzekł Andrzej twardo, obejmując ją nieco posępnym wzrokiem, na którego dnie przeświecały jego zrozpaczone pragnienia. — Wiem, żeś kiedyś była moja, cała, oddaniem się bez zastrzeżeń, rozkoszą bez miary, jak nigdy żadna kobieta; i wiem, że ani mój umysł ani moje ciało nie zapomną nigdy owego upojenia...
— Milcz!
— Cóż mi z twojego siostrzanego współczucia? Ty mi je ofiarujesz wbrew swojej woli, patrząc na mnie oczyma kochanki, dotykając mnie rękoma nazbyt niepewnymi. Za często widziałem twoje oczy przygasające wśród radości; za często twoje ręce wyczuwały mój dreszcz. Ja ciebie pragnę.
Podniecony swymi własnymi słowy, ściskał ją mocno za ręce i zbliżył swą twarz tak do jej twarzy, że uczuła jego gorący oddech na swych ustach.
— Pragnę ciebie, jak nigdy — mówił on dalej, usiłując przyciągnąć ją do pocałunku, obejmując ją ramieniem wpół. — Przypomnij sobie! Przypomnij sobie.
Helena wstała, odpychając go. Drżała na całem ciele.
— Nie chcę. Rozumiesz?
On nie rozumiał. Zbliżył się znowu, z wyciągniętymi ramiony, żeby ją ująć; ogromnie blady, gotowy na wszystko.
— Czy tybyś zniósł — krzyknęła ona głosem nieco zdławionym, nie mogąc oprzeć się jego natarczywości — czy tybyś zniósł podział mojego ciała z kim innym?
Wymówiła to okrutne pytanie, nie myśląc. Teraz, z oczyma szeroko rozwartymi, patrzyła na kochanka: pełna lęku i prawie przerażona, jak ktoś, co dla ocalenia się wymierzył cios nie obliczywszy jego siły i boi się, że zranił za głęboko.
Zapał Andrzeja opadł odrazu. A na jego twarzy odmalował się tak ciężki ból, że aż jej zakrwawiło się serce.
Andrzej rzekł po chwili milczenia:
— Bądź zdrowa.
W tych dwu słowach mieściła się gorycz wszystkich innych słów, które stłumił w swem wnętrzu.
Helena odrzekła słodko:
— Bądź zdrów. Przebacz mi.
Oboje czuli potrzebę zakończenia na ten wieczór, niebezpiecznej rozmowy. On przybrał przesadną prawie formę zewnętrznej dworności. Ona stała się jeszcze słodszą, prawie pokorną, i drżała bez ustanku.
Wzięła z krzesła swój płaszcz. Andrzej pomógł jej z uprzejmą grzecznością. Kiedy nie mogła włożyć jednego ramienia w rękaw, Andrzej jej pomógł, zaledwie dotykając jej; następnie podał jej kapelusz i welon.
— Zechce pani podejść tam, do lustra?
— Nie, dziękuję.
Podeszła ku ścianie, z boku kominka, gdzie wisiało małe starożytne lustro w ramach ozdobionych postaciami wyrzeźbionymi sposobem tak lekkim i śmiałym, że zdawały się raczej wyrobione w kutem złocie niźli w drzewie. Była to rzecz bardzo miła, wyszła z pewnością z rąk jakiegoś subtelnego kwatroczentysty dla jakiejś Mona Amorrosisca lub jakiejś Laldomine. Często, za czasów szczęśliwych, Helena ubierała welon przed tą przymgloną i poplamioną szybą, która miała wygląd mętnej, nieco zielonawej wody. Teraz przypomniała sobie to wszystko.
Obaczywszy swój obraz na tem tle, doznała osobliwszego wrażenia. Jeszcze gęstsza fala smutku przeszła przez jej duszę. Lecz nie mówiła nic.
Andrzej patrzył na nią natężonym wzrokiem.
Kiedy już była gotowa, rzekła:
— Musi być bardzo późno.
— Niebardzo. Będzie może szósta.
— Odesłałam swój powóz — dodała. — Byłabym panu bardzo wdzięczna, gdyby mi kazał sprowadzić kryty powóz.
— Pozwoli pani, że ją zostawię tu na chwilkę samą? Mego służącego niema w domu.
Przyzwoliła.
— Niech pan sam poda woźnicy adres: Hotel Quirinale.
On wyszedł, zamykając za sobą drzwi pokoju. Ona została sama.
Gwałtownie obejrzała się wokoło, objęła jednem nieokreślnem spojrzeniem cały pokój, zatrzymała się na kielichach z kwiatami. Ściany wydały się jej przestronniejsze, sklepienie wyższe. Patrząc, miała wrażenie jakby początku zawrotu głowy. Już nie czuła woni; lecz powietrze musiało być z pewnością parne i ciężkie jak w cieplarni. Obraz Andrzeja ukazywał się jej w rodzaju przerywanych błyskawic; w uszach brzmiała jej jakaś błędna fala jego głosu. Czy zaczynało jej być źle? A przecie, co za rozkosz zamknąć oczy i oddać się temu roztęsknieniu!
Otrząsnąwszy się, podeszła ku oknu, otworzyła je, odetchnęła wiatrem. Odświeżona, zwróciła się znowu ku pokojowi. Płomienie świec chwiały się, poruszając na ścianach lekkie cienie. Na kominku już nie było ognia, lecz żar oświetlał po części święte postacie na parawanie, sporządzonym z kościelnego witrażu. Filiżanka herbaty stała na kraju stolika, zimna, nietknięta. Poduszka fotelu zachowała jeszcze odcisk ciała, które na niej spoczywało. Wszystkie rzeczy wokoło tchnęły jakąś nieokreśloną melancholją, która napływała w serce tej kobiety i w niem się zgęszczała. Ciężar, gnębiący to wątłe serce, urastał, zmieniał się w okrutne przygnębienie w nieznośny smutek.
— Mój Boże! Mój Boże!
Chciało się jej uciekać. Żywszy dech wiatru wydął firanki, rozsunął płomyki, rozbudził szelest. Wstrząsnęła się i prawie mimowolnie zawołała: Andrzeju!
Jej głos i to imię, pośród milczenia, sprawiły jej osobliwy dreszcz, tak, jakby ten głos, to imię, nie wyszły z jej ust. — Czemu Andrzej ociągał się? — Zaczęła słuchać. Dochodził tylko głuchy, niewyraźny, zmięszany hałas życia miejskiego we wieczór św. Sylwestra. Przez piazza della Trinita Dei Monti nie przejeżdżał żaden powóz. Ponieważ wiatr czasami dął mocniej, zamknęła okno: zobaczyła czarny szczyt obelisku na gwiaździstym niebie.
Może Andrzej nie znalazł zaraz krytego powozu na piazza Barberini. Czekała, siedząc na otomanie, starając się uspokoić szalone wzburzenie, unikając wejrzenia w głąb swej duszy, zmuszając swą uwagę do zajęcia się rzeczami zewnętrznymi. Pociągały jej oczy postacie parawanu, zaledwie oświetlone przez półwygasły żar. Powyżej, na gzymsie kominka, opadały z jednego kielicha płatki wielkiej białej róży, która rozsypywała się powoli, omdlała, miękka, mająca w sobie coś niewieściego, prawie rzekłbym, cielesnego. Wklęsłe płatki układały się delikatnie na marmurze, podobne do spadających płatków śniegu.
„Jakże niegdyś wydawał się palcom słodki ten wonny śnieg!“ pomyślała. „Wszystkie osypane róże pokrywały dywany, otomany, krzesła; a ona śmiała się, szczęśliwa, pośród tego zniszczenia; a kochanek, rozradowany, był u jej stóp.“
Wtem usłyszała powóz, wstrzymujący się na ulicy, przed bramą; i wstała, potrząsając biedną głową, jak żeby odrzucić ów rodzaj oszołomienia, które ją omotało. Zaraz potem wszedł Andrzej zadyszany.
— Niech mi pani przebaczy — powiedział. — Lecz, nie znalazłszy portyera, zszedłem aż na piazza di Spagna. Powóz czeka na dole.
— Dzięki — rzekła Helena, patrząc nań lękliwie po przez czarny welon.
Był poważny i blady, lecz spokojny.
— Mumps przyjedzie może jutro — dodała cichym głosem. — Napiszę panu bilet, kiedy go będę mogła zobaczyć.
— Dzięki — rzekł Andrzej.
— Zatem do widzenia — odpowiedziała, podając mu rękę.
— Czy mam panią odprowadzić aż na dół, na ulicę? Nie ma nikogo.
— Tak, proszę mnie odprowadzić.
Oglądnęła się naokoło, z pewnem ociąganiem.
— Nic pani nie zapomniała? — zapytał Andrzej.
Ona spojrzała na kwiaty. Lecz odrzekła:
— Ach, tak, portfel.
Andrzej pobiegł wziąć go ze stolika do herbaty. Podając go jej rzekł:
— A stranger hither!
— No, my dear. A friend.
Helena wymówiła te słowa głosem mocno podnieconym, pełnym życia. Potem, naraz, z uśmiechem na pół błagalnym, na pół uwodnym, zmięszanym z lęku i czułości, na którym drżał brzeg welonu, sięgającego aż do górnej wargi i zostawiającego wolnymi całe usta.
— Give me a rose.
Andrzej szedł od kielicha do kielicha i wyjmował wszystkie róże, układając je we wielki bukiet, który zaledwie mógł utrzymać w rękach.
— Były wszystkie przeznaczone dla pani — rzekł, nie patrząc na kochankę.
I Helena zwróciła się ku wyjściu, z głową pochylną, a kochanek postępował za nią.
Schodzili po schodach w milczeniu. On widział jej świeży i subtelny kark, na którym, popod węzłem welonu mięszały się z popielistem futrem małe czarne kędziory.
— Heleno! — zawołał głosem cichym, nie mogę dłużej opanować rozbierającej namiętności, która i przepełniła serce.
Ona odwróciła się, kładąc palec na wargach, by mu nakazać milczenie, z gestem bolesnym i błagalnym, a oczy jej płonęły. Przyspieszyła kroku, wsiadła do powozu, uczuła, że jej położono na kolanach róże.
— Bądź zdrów! Bądź zdrów!
I, kiedy powóz ruszył, opuściła się w głąb i, zmożona, wybuchła niepohamowanym płaczem, szarpiąc konwulsyjnie biednymi rękoma róże.
Pod szarym potopem dzisiejszej demokracyi, co marnie pochłania wiele pięknych i rzadkich rzeczy, znika powoli także owa szczególna klasa starej szlachty włoskiej, w której utrzymywała się żywo z pokolenia na pokolenie pewnego rodzaju rodzinna tradycya wybornej kultury, wytworności i sztuki.
Do tej klasy, którą nazwałbym arkadyjską, przeto, te dosięgła szczytu swojej świetności w czasach pełnego wdzięku życia XVIII. wieku, należała rodzina Sperellich. Wielkomiejskość, attycyzm, rozmiłowanie, w subtelności, upodobanie do niezwykłych nauk, zapędy estetyczne, mania archeologiczna, wyrafinowane miłostki, oto były dziedziczne właściwości w domu Sperellich. Niejaki Aleksander Sperelli zawiózł w r. 1466 Fryderykowi Aragońskiemu, synowi króla neapolitańskiego, Ferdynanda, a bratu Alfonsa, księciu Kalabryi, księgę in folio, zawierającą nieco „mniej szorstkich“ poezyi starych pisarzy toskańskich, które Wawrzyniec Wedyceusz przyrzekł mu był w Pizie w r. 1465. Tenże sam Aleksander napisał na śmierć boskiej Simonetty wespół z uczonymi swojego czasu, łacińską elegię, melancholijną i tkliwą, na wzór tybullowy. Inny Sperelli, Stefan, przebywał w tymże samym wieku we Flandryi, żyjąc pośród wystawności przekosztownej, wytworności niesłychanego przepychu burgundzkiego. Pozostawał tam na dworze Karola Śmiałego, spokrewniwszy się z pewną flamandzką rodziną. Jego syn, Justus, uczył się malarstwa u Jana Gossaerta i wraz z mistrzem przybył do Włoch, w orszaku Filipa Burgundzkiego, posła od cesarza Maksymiliana do papieża Juliusza II. w r. 1508. Osiadł we Florencyi, gdzie główna gałąź jego rodu kwitła dalej. Drugim mistrzem był mu Piotr di Cosimo, ów rozkoszny i podobający się malarz, śmiały i harmonijny kolorysta, który dowolnie wskrzeszał swym pendzlem pogańskie bajki. Ten Justus był niepoślednim artystą; lecz zużył wszystką swoją żywotność na próżne wysiłki, dążące do zespołu dawnego wykształcenia gotyckiego z najświeższym duchem renesansu. Około drugiej połowy XVII. wieku przeniósł się dom Sperellich do Neapolu. Tam, w r. 1679, pewien Bartłomiej Sperelli ogłosił traktat astrologiczny De Nativitatibus. W r. 1720 niejaki Jan Sperelli oddał teatrowi operę komiczną p. n. La Faustina, a potem tragedyę liryczną, zatytułowaną Progne. W r. 1756 pewien Karol Sperelli wydrukował książkę wierszy miłosnych, w których mnogie klasyczne sprośności były zrymowane z modną wówczas horacyuszowską wytwornością. Lepszym poetą był Ludwik, człowiek wybornego pokroju, przebywający na dworze króla Lazarona i królowej Karoliny. Tworzył rzeczy świetne, z pewnym melancholijnym i szlachetnym epikureizmem. Uprawiał miłość z wyszukaniem i miewał poddostatkiem przygód, między niemi niektóre sławne, jak owa z markizą di Bugnano, która otruła się z zazdrości, lub inna z hr. de Chesterfield, którą, zmarłą na suchoty, opłakiwał w kanconach, odach, sonetach i elegiach słodkich, choć nieco napuszystych.
Hrabia Andrzej Sperelli-Fieschi d’Ugenta, jedyny spadkobierca, szedł za tradycyą rodzinną. Był on zaprawdę idealnym typem młodego arystokraty włoskiego XIX. wieku, prawym wzorem rodu arystokratów i wybornych artystów, ostatnią odroślą mądrej rasy.
Był, żeby tak rzec, wszystek przepojony sztuką. Jego młodość karmiona naukami różnorodnemi i głębokiemi zdawała się wiele zapowiadać. Do dwudziestego roku życia przeplatał długie lektury długiemi podróżami w towarzystwie ojca i mógł uzupełnić swoje niezwykłe wykształcenie estetyczne pod opieką ojca, bez zastrzeżeń i ograniczeń pedagogów. Po ojcu właśnie posiadał zamiłowanie do spraw sztuki, namiętny kult piękna, paradoksalną pogardę dla przesądów i żądzę użycia.
Ten ojciec, który wzrósł wśród krańcowego przepychu burbońskiego dworu, umiał żyć szeroko. Posiadał głęboką znajomość życia zmysłowego, a zarazem pewną byronowską skłonność do fantastycznego romantyzmu. Samo jego małżeństwo przyszło do skutku pośród okoliczności prawie tragicznych, po szalonej namiętności. Wreszcie się rozszedł ze żoną, a syna trzymał zawsze przy sobie, podróżując z nim po całej Europie.
Zaczem wykształcenie Andrzeja było, rzecby można, żywe, to znaczy zaczerpnięte nietyle z książek, ile z bezpośredniego wglądu w sprawy ludzkie. Jego umysł był przepojony nietylko wysoką kulturą, lecz także doświadczeniem. A ciekawość jego stawała się coraz ostrzejszą, w miarę, jak się rozszerzały jego wiadomości. Od początku był rozrzutny sobą; gdyż wielka moc zmysłów, którą był obdarzony, zaopatrywała niestrudzoną jego rozrzutność. Lecz rozwielmożnianie się tej jego mocy burzyło w nim inną moc, moc moralną, którą sam ojciec niepowściągliwie niszczył. I oto nie spostrzegł się, że jego życie było postępowem ograniczaniem jego zdolności, jego nadziei, jego użycia, prawie że postępowem zaprzeczeniem i, że owe koło zacieśniało się zewsząd coraz bardziej i nieubłaganie, chociaż bardzo powoli.
Ojciec dał mu między innymi tę podstawną zasadę: „Trzeba tworzyć własne życie, jak się tworzy dzieło sztuki. Trzeba żeby życie człowieka mądrego było jego dziełem. W tem leży wszelka wyższość“.
Ojciec także napominał: „Trzeba zachować za wszelką cenę wewnętrzną wolność, nawet w upojeniu. Oto reguła człowieka mądrego: Habere, non haberi“.
Także mawiał: „Żal jest czczem pastwiskiem umysłu niezatrudnionego. Trzeba przedewszystkiem unikać żalu, zajmując zawsze umysł nowymi uczuciami i nowemi wyobrażeniami“.
Lecz te wolnomyślne zasady, które wskutek swej dwuznaczności mogły być tłumaczone jako wysokie kryterya moralne, padały właśnie na naturę bezwolną, w człowieka, którego siła woli była bardzo nikłą.
Inne nasienie ojcowskie, nasienie sofizmatu wydało w duszy Andrzeja złe owoce. „Sofizmat“ mawiał ten nieprzezorny wychowawca „tkwi w głębinach wszelkiej rozkoszy i wszelkiej ludzkiej boleści. Zaczem zaostrzać i pomnażać sofizmaty równoznaczny z zaostrzaniem i pomnażaniem własnej rozkoszy lub własnego bólu. Możebna, że umiejętność życia zasadza się na zaciemnianiu prawdy. Słowo jest to rzecz głęboka, w której dla człowieka mądrego tają się niewyczerpane skarby. Grecy, mistrzowie słowa, są w istocie najwyborniejszymi rozkosznikami starożytności. Sofiści kwitną najbardziej we wieku Perykiesa, we wieku rozkoszy“. Takie nasienie znalazło w chorobliwym umyśle młodzieńca urodzajną glebę. Powoli, powoli stało się w Andrzeju kłamstwo nie tyle wobec drugich ile wobec siebie samego odzieniem świadomości tak nieodłącznem, że doszedł do tego, iż nie mógł nigdy być wewnętrznie szczerym, ni też ująć w dłonie wolnego władztwa nad samym sobą.
Po przedwczesnej śmierci ojca, znalazł się sam, w dwudziestym pierwszym roku życia, jako pan znacznego majątku, daleki od matki, i stał się igraszką swoich namiętności i zachcianek. Przebywał piętnaście miesięcy w Anglii. Matka wyszła drugi raz za mąż, za dawnego kochanka. Zaś on pojechał do Rzymu.
Rzym był jego wielką miłością: nie Rzym Cezarów, lecz Rzym papieżów; nie Rzym łuków tryumfalnych, term, forów, lecz Rzym will, fontan, kościołów. Byłby rad oddał całe Colosseum za willę Medici, Canyso Vaccino za Piazza di Spagna, łuk Tytusa za Fontanella delle Tartaruake. Książęca wspaniałość Colonn’ów, Doriów, Barberinich pociągała go bardziej od zniszczonej wielkości Cesarstwa. Jego wielkiem marzeniem było posiadać pałac uwieńczony przez Michała Anioła, wymalowany przez Caracci’a, jak pałac Farnese; galeryę pełną Raffaelów, Tycyanów, Domenichinów, jak galerya Borghese; willę, jak willa Aleksandra Albani, gdzie gęste bukszpany, czerwony granit ze Wschodu, biały marmur z Luny, greckie posągi, obrazy Odrodzenia i same przypomnienia związane z miejscem tworzyłyby uroki na okół którejś z jego wyszukanych miłości. W domu markizy d’Ateleta, swojej kuzynki, w albumie światowych zwierzeń, obok pytania „Czem chciałbyś być?“ napisał był „Księciem rzymskim“.
Przybywszy do Rzymu pod koniec września 1884 r., ustalił swoje home w pałacu Zuccari na Trinita de’Monti, tej słodkiej cieplarni katolickiej, gdzie obelisk Piusa VI. swym cieniem zaznacza ucieczkę Godzin. Cały październik zeszedł mu na zabiegach około urządzenia. Potem, kiedy pokoje były ozdobione i gotowe, doznał w nowym domu kilka dni nieprzemożonego smutku. Było to właśnie lato Świętego Marcina, — wiosna umarłych, lato poważne i słodkie, pośród którego rozpościerał się Rzym, wszystek złoty, jakby jakie miasto Dalekiego Wchodu, pod niebem prawie mleczno-białem, przeźroczystem jak niebiosa, które się odźwierciadlają w morzach australijskich.
To rozemdlenie powietrza i światła, w którem wszystkie rzeczy zdawały się prawie tracić swoją rzeczywistość i stawać niecielesnymi, przygniatało młodzieńca nieskończonem przygnębieniem, niewyrażalnem uczuciem niezadowolenia, zwątpienia, samotności, pustki, nostalgii. Ten nieokreślony stan „źle mi“ może wynikał także ze zmiany klimatu, przyzwyczajeń i obyczajów. Dusza zmieniała na zjawiska duchowe nieokreślone wrażenia cielesne, na sposób, jak senne marzenie przemienia wedle swojej natury zdarzenia snu.
Bezwątpienia wstąpił obecnie w nowe stadyum życia.
— Czyżby nareszcie miał znaleść kobietę i zajęcia zdolne zawładnąć jego sercem i stać się jego celem ostatecznym? — Nie miał w swem wnętrzu pewności sił ni przeczucia chwały lub szczęścia. Wszystek przesiąknięty i przepojony sztuką, nie stworzył jeszcze żadnego wartościowego dzieła. Chciwy miłości i rozkoszy, nigdy jeszcze nie kochał prawdziwie, ani nie rozkoszował się z całą swobodą. Gnębiony przez Ideał, nie miał jeszcze w najwyższych sferach swej myśli uświadomionego obrazu onegoż. Czując wstręt do boleści i z natury i z wychowania, był wszystek wystawiony na rany, zewsząd przystępny boleści.
Wśród rozgwaru sprzecznych skłonności zatracił wszelką wolę i wszelką moralność. Wola zrzekła się berła na rzecz instynktów; zmysł estetyczny zastąpił zmysł moralny. Lecz ten właśnie zmysł estetyczny, przesubtelny, przepotężny i zawsze czynny, użyczał jego umysłowi pewnej równowagi, tak, że mógł sobie powiedzieć, iż jego życie jest ustawiczną walką sprzecznych sił, zamkniętą w granicach pewnej równowagi. Ludzi żyjący umysłem, wychowani ku czci Piękności, zachowują zawsze, nawet w najgorszych zwyrodnieniach, pewnego rodzaju ład. Pojęcie Piękności jest, że tak rzekę, asem ich jaźni wewnętrznej, ku któremu ciążą z okoła wszystkie ich namiętności.
Unosiło się jeszcze nad tym smutkiem przypomnienie Konstancyi Landbrooke, błędne, jak niknąca woń. Miłość ku Conny była miłością bardzo subtelną, a ona była kobietą bardzo miłą. Zdawała się być jednym z tworów Tomasza Lawrence. Miała w sobie wszystkie drobne wdzięki niewieście, drogie temu malarzowi falbanek, koronek, jedwabiów, błyszczących oczu, półotwartych ust. Była drugiem wcieleniem małej hrabiny Shaftesbury. Żywa, mowna, ruchliwa, rozrzutna zdrobnieniami dziecięcymi i dźwięcznym śmiechem, skłonna do nieprzewidzianych tkliwości, nagłych melancholii, gwałtownych gniewów, wnosiła w miłość wiele ruchu, wiele rozmaitości, wiele kaprysów. Jej najmilszym przymiotem była świeżość, świeżość odporna, trwała w każdej godzinie. Kiedy się budziła po nocy rozkoszy była wszystka wonna i czysta, jakby właśnie wyszła z kąpieli. Postać jej, w istocie, krążyła w pamięci Andrzeja szczególnie w jednym ruchu: z włosami po części rozpuszczonymi na szyję, a po części zebranymi na szczycie głowy w złoty grecki grzebień; z źrenicami oczu pływającymi w białku, jak blady fijołek w mleku; z ustami otwartymi, wilgotnymi, świecącymi od zębów wyłaniających się z pośród różanej krwi dziąseł; w cieniu obsłon, które rozpościerały nad łożem mrok zielonawy i srebrny, podobny do światła jaskini morskiej.
Lecz melodyjny szczebiot Conny Landbrook przemknął się po duszy Andrzeja, jak któraś z owych lekkich muzyk, co zostawiają w pamięci na jakiś czas jeden refren. Niejednokroć przygnębiona wieczorną melancholią, mówiła doń z oczami załzawionymi: I know, you love me not... I on jej w istocie nie kochał, nie zadowalała go. Jego niewieści ideał był mniej północny. Jego marzenia pociągała któraś z owych kurtyzan XVI wieku, które zdają się nosić na obliczu niewiadomo jaką zasłonę, nieokreślną przeźroczą maskę zaczarowaną, rzekłbym prawie, ponury urok nocny, boską grozę Nocy.
Spotkawszy księżnę Scerni, Donnę Helenę Muti, pomyślał: „Oto moja kobieta“. Cała jego istota przepełniła się gwałtowną radością w przeczuciu posiadania.
Pierwsze spotkanie nastąpiło w domu markizy d’Ateleta, kuzynki Andrzeja. Miała ona w palazzo Roccagiovine bardzo uczęszczane salony. Pociągała szczególnie swoją bystrą wesołością, wolnością swoich dowcipów, swym nieznużonym uśmiechem. Wesołe rysy jej twarzy przypominały niektóre profile kobiece w rysunkach młodego Moreau, w winietach Gravelot’a. W manierach, w smaku, w sposobie ubierania się miała coś z pani Pompadour, gdyż, niepozbawiona pewnej lekkiej effektacyi, zbliżała się szczególniejszem podobieństwem do ulubienicy Ludwika XV.
We środę każdego tygodnia czekało Andrzeja Sperellego miejsce u stołu markizy. Pewnego wtorku wieczorem, w loży teatru Valie, markiza rzekła doń z uśmiechem:
— Bacz, by cię jutro nie brakło, Andrzeju. Mamy pośród zaproszonych osobę zajmującą, niemal przeznaczeniową. Więc się uzbrój przeciwko czarom... Znajdujesz się w chwili osłabienia.
On jej odrzekł, śmiejąc się:
— Przybędę bezbronny, jeżeli się nie sprzeciwisz, kuzynko; owszem, nawet w stroju ofiary. Jest to strój reklamowy, który noszę od wielu wieczorów; niestety bezużytecznie!
— Ofiara się zbliża, mój kuzynie.
— Zwierzę ofiarne jest gotowe.
Następnego wieczoru przybył do pałacu Roccagiovine na kilka minut przed zwykłą godziną, z przedziwną gardenią w butonierce i z błędnym niepokojem na dnie duszy. Jego powóz zatrzymał się nie przed samą bramą, gdyż wjazd był już zajęty przez inny powóz. Liberye, konie, cała ceremonia towarzysząca wysiadaniu jakiejś nieznajomej pani, miały piętno wielkiego domu. Hrabia spostrzegł postać wyniosłą i smukłą, fryzurę lśniącą brylantami, małą nogę, która wstępowała na stopień. Potem, wchodząc sam na schody, widział ową damę z tyłu.
Ona wstępowała przed nim, powoli, w pewnego rodzaju rytmie. Płaszcz, podbity futrem śnieżnobiałem niby łabędzie pióra, nie trzymany już przez spinki, obwisnął wokół stanu, obnażając jej płacy, które wychylały się blade jak wygładzona kość słoniowa, przedzielone przez miękki rowek, z barkami, co gubiąc się w koronkach biustu, zakreślały, trudną do opisania, ulotną krzywiznę, niby słodkie zagięcie skrzydeł. Z pleców wywijała się szyja giętka i krągła, a na karku gięły się ku szczytowi głowy włosy, zwinięte jakby w ślimak i tam tworzyły węzeł, ujęty w zdobne klejnotami szpilki.
To harmonijne wstępowanie nieznanej damy sprawiało oczom Andrzeja rozkosz tak żywą, że zatrzymał się chwilkę na pierwszej przerwie schodów by podziwiać. Ogon sprawiał na stopniach głośny szelest. Służący szedł z tyłu, lecz nie śladami swojej pani po czerwonym chodniku, jeno z boku, wzdłuż ściany, z nienaganną powagą. Przeciwieństwo między ową wspaniałą istotą a tym sztywnym automatem było wcale dziwaczne. Andrzej się uśmiechnął.
W przedpokoju, podczas gdy służący brał płaszcz, dama rzuciła nagłe spojrzenie na wchodzącego młodzieńca. Usłyszał jak oznajmiono:
— Jej ekscellencya księżna di Scerni!
A zaraz potem:
— Pan hrabia Sperelli -Fieschi d’Ugenta!
Podobało mu się, że jego imię wymówiono obok imienia owej kobiety.
W salonie byli już markiz i markiza d’Ateleta, baron i baronowa d’Isola, don Filippo del Monte. Na kominku płonął ogień; kilka otoman było ustawionych w promieniu ciepła; cztery banany, o długich, krwawo żyłkowanych liściach, rozpościerały się nad nizkimi fotelami.
Markiza, zbliżając się do dwojga wchodzących, rzekła z owym swoim pięknym, niegasnącym nigdy uśmiechem:
— Z łaski losu, nie trzeba już przedstawień między wami dwojgiem. Kuzynie Sperelli skłoń się przed boską Heleną.
Andrzej skłonił się głęboko. Księżna podała mu rękę z gestem uprzejmości i spojrzała mu w oczy.
— Bardzom rada, że widzę pana, panie hrabio. Mówił mi tyle o panu w Lucernie, zeszłego roku, przyjaciel pański: Juliusz Musellaro. Byłam, wyznaję, trochę ciekawa. Musellaro dał mi też do przeczytania pańską zaiste rzadką „Bajkę Hermafrodyty“ i podarował mi pańską akwafortę: „Sen“, próba avant lettre, prawdziwy skarb. Ma pan we mnie szczerą wielbicielkę.
Proszę to zapamiętać.
Mówiła z przerwami. Miała głos tak uwodny, że dawał prawie wrażenie cielesnej pieszczoty. Miała też owo spojrzenie mimowoli miłosne i rozkoszne w rodzaju tych, co wprawiają w zakłopotanie mężczyzn i rozpalają w nich nagłe pożądanie.
Służący oznajmił:
— Kawaler Sakumi!
Zjawił się ósmy i ostatni współbiesiadnik. Byłto sekretarz poselstwa japońskiego, mały wzrostem, żółtawy, z wystającymi kośćmi policzkowymi, z oczyma długimi i ukośnymi, pożyłkowanymi, nad którymi powieki ustawicznie mrugały. Miał kadłub za gruby w stosunku do za cienkich nóg i szedł, zwracając stopy do wewnątrz, jakby był zanadto ściśnięty w pasie. Poły jego fraka były zbyt długie, spodnie mocno pofałdowane. Na krawacie widać było wyraźnie ślady nieumiejętnej ręki. Zdawał się podobny do jakiegoś daimio wyrwanego z którejś z owych zbroi z żelaza i powleczonych japońskim lakiem, podobnych do skorup olbrzymich płazów, a potem wtłoczonego w ubiór ucztującego mieszkańca Zachodu. Lecz, mimo swojej niezdarności, miał pewien bystry wyraz, rodzaj ironicznej finezyi w kątach ust.
W środku salonu skłonił się. Klak wypadł mu z ręki.
Baronowa d’Isola, drobna blondynka, z czołem pokrytem loczkami, wdzięczna i ruchliwa niby młoda małpka, rzekła swoim cienkim głosem:
— Proszę tu, do mnie, panie Sakumi.
Kawaler japoński zbliżał się, powtarzając uśmiechy i ukłony.
— Czy zobaczymy tego wieczora księżnę Isse — zapytała go donna Francesca d’Ateleta, która sobie upodobała w gromadzeniu na swych pokojach najszczególniejszych okazów kolonii egzotycznych w Rzymie, a to przez zamiłowanie do malarskiej rozmaitości.
Azyata mówił językiem barbarzyńskim, niełatwym do zrozumienia, złożonym z angielskiego, francuskiego i włoskiego.
Wszyscy mówili równocześnie. Byłto prawie chór, z pośród którego wyrywał się od czasu do czasu, niby srebrne tryski wody, świeży śmiech markizy.
— Widziałem już panią z pewnością kiedyś indziej; nie wiem już gdzie i kiedy, lecz widziałem z pewnością — mówił Andrzel Sperelli do księżnej, stojąc tuż przed nią. — Kiedym patrzył na panią wstępującą po schodach, obudziło się na dnie mej pamięci niezatarte przypomnienie, coś, co się kształtowało wedle rytmu tętniącego w ruchach pani, niby obraz, rodzący się z melodyi muzycznej... Nie dotarłem do jasnego przypomnienia; lecz kiedy się pani odwróciła, czułem, iż jej profil niewątpliwie odpowiadał owemu obrazowi. Nie mogło to być przeczucie, zaczem było przyciemnionem zjawiskiem pamięci. Z pewnością widziałem panią kiedyś indziej. Kto wie! Może we śnie, może w dziele sztuki, może też na świecie innym, w bycie uprzednim.
Wymawiając ostatnie, zbyt sentymentalne i chimeryczne słowa, śmiał się swobodnie, ażeby uprzedzić niedowierzający lub ironiczny uśmiech. Helena przeciwnie, była poważna. „Czy słuchała, czy myślała o czem innem? Czy zgadzała się na taki rodzaj rozmowy, czy też chciała tą powagą zażartować sobie z niego? Czy zamierzała wspomagać dzieło uwiedzenia, które on rozpoczął tak spiesznie, czy też zamknęła się w obojętności i beztroskiem milczeniu? Czy wogóle była dlań kobietą do zdobycia, czy nie?“. Tak, zakłopotany, badał Andrzej zagadkę. Iluż to zawodowych uwodzicieli, a zwłaszcza bardzo śmiałych zna owo zakłopotanie, co je niektóre kobiety powodują milczeniem.
Służący otworzył wielkie drzwi, wiodące do jadalni.
Markiza ujęła się ramienia Don Filipa del Monte i dała przykład. Inni poszli jej śladem.
— Idźmy — rzekła Helena.
Andrzejowi się wydało, że wsparła się na nim z drobiną oddania się. „Czy to nie było złudą jego pragnienia? Może“. Zawisnął w niepewności, lecz w każdej chwilce, która mijała, czuł, że jego wnętrzem coraz bardziej owłada przesłodki czar. Z każdą chwilą wzrastała trwożliwa chęć przeniknięcia duszy tej kobiety.
— Kuzynie tu — rzekła donna Francesca, wskazując mu miejsce.
Przy owalnym stole zasiadł on między baronem d’Isola i księżną di Scerni, naprzeciw kawalera Sakumi. Ów siedział między baronową d’Isola i Don Filipem del Monte. Markiz i markiza zajmowali naczółki. Na stole błyszczały porcelany, srebra, kryształy i kwiaty.
Bardzo mało pań mogło współzawodniczyć z markizą d’Ateleta w podawaniu obiadów. Ona troszczyła się bardziej o dobre urządzenie stołu niż o toaletę.
Wyborność jej smaku objawiała się w każdej rzeczy. Była ona istotnie prawdziwą arbitra sztuki wytwornego ucztowania. Jej fantazye i wyrafinowane pomysły rozpowszechniały się po wszystkich stołach arystokracyi-kwirytów. Ona to właśnie wprowadziła tej zimy łańcuchy kwiatów, zawieszonych od jednego końca do drugiego, pośród wielkich świeczników. A także modę przesubtelnej wazy z Murano, mlecznej i mieniącej się, jak opal, z jedyną orchideą wewnątrz, ustawianej pośród różnego szkła przed każdym biesiadnikiem.
— Szatański kwiat — rzekła Donna Helena Muti, biorąc szklanną wazę i oglądając z blizka krwawoczerwoną, niekształtną orchideę.
Miała głos tak bogaty w dźwięki, że nawet najzwyklejsze słowa i zwroty najcodzienniejsze zdawały się nabierać w jej ustach jakiegoś tajemnego znaczenia, jakiegoś zagadkowego akcentu i nowego dźwięku. W tenże sam sposób on król frygijski zamieniał w złoto wszystko, czego dotknął ręką.
— Kwiat symboliczny w palcach pani — szeptał Andrzej, patrząc na damę, która w tym ruchu była prawdziwie godną uwielbienia.
Była odziana w suknię niebieską, ogromnie bladą, posypaną srebrnemi kropkami, które błyszczały z pod starożytnych koronek z Burano, białych białością nieokreśloną, zaprawioną nieco barwą gniło-czerwoną, lecz tak mało, że ledwo można było dostrzedz. Kwiat prawie nienaturalny, jakby zrodzony ze zbrodni, chwiał się na łodydze zewnątrz tego kruchego naczynia, które artysta pewnie ukształtował jednym tchem z jakiegoś w płyn zamienionego drogiego kamienia.
— Lecz ja przenoszę róże — rzekła Helena, stawiając orchideę z odruchem odrazy, który się sprzeciwił poprzedniemu ruchowi ciekawości.
Potem wmięszała się w ogólną rozmowę. Donna Francesca mówiła o ostatniem przyjęciu w ambasadzie austryackiej.
— Czyś widziała panią de Cahen? — zapytała jej Helena. — Miała ubranie z żółtego tiulu, ustrojone w niewiem ile kolibrów z rubinowymi oczami. Wspaniała tańcząca ptaszarnia... A lady Ouless, czyś widziała? Miała ubranie z białego tarlatanu, całe pokryte morskimi wodorostami i nie wiem ilu rybami, a na rybach i wodorostach miała drugą suknię z tarlatanu morsko-zielonego. Nie widziałaś jej? Nadzwyczajne akwaryum...
I po tych małych ploteczkach śmiała się serdecznym śmiechem, który wprawiał w drżenie dolną część jej brody i nozdrza.
Wobec tej niepojmalnej zmienności Andrzej popadł w jeszcze większą chwiejność. Te płoche i złośliwe uwagi wyszły z pośród tych samych ust, które dopiero co, wymawiając bardzo prosty, najprostszy zwrot, zamąciły go aż do głębi; z tych samych ust, które dopiero co, milcząc zdały mu się ustami Meduzy Lionarda: ludzkim kwiatem duszy, zbożonym przez płomień namiętności i lęk śmierci. „Jakaż tedy była prawdziwa treść tej istoty? Czy miała pojęcie i świadomość swej ustawicznej przemiany, czy też była nieprzenikalną nawet dla siebie, poza nawiasem własnej zagadki? Ile w jej wyrażeniach i przejawach było sztuki, a ile szczerości?“. Potrzeba poznawania bodła go nawet pośród błogości spływającej weń z blizkości kobiety, którą zaczął kochać. Smutne przyzwyczajenie do analizy podniecało go ustawicznie, przeszkadzało mu zapomnieć o sobie samym. Lecz każde usiłowanie było, jak ciekawość Psychy, karane oddaleniem się miłości, przyćmieniem upragnionego przedmiotu, ustankiem rozkoszy. „Czyż nie było lepiej zamiast tego oddać się swobodnie pierwszej nieopisalnej słodyczy, którą podawała rodząca się miłość?“. Widział jak Helena kąpała wargi w winie, białem niby płynny miód.
Wybrał z pośród kieliszków taki sam, do którego służący nalał podobnego wina i pił z Heleną. Oboje w jednym i tym samym czasie postawili kielich na stole. Wspólność ruchów zwróciła oboje ku sobie. I spojrzenie rozpromieniło ich bardziej niźli wino.
— Nie mówi pan? — zapytała go Helena, z nadrobioną lekkością, która trochę zmieniła jej głos. — Chodzą wieści, że pan znakomitym mówcą... Niechże się pan otrząśnie!\
— Ach, kuzynie, kuzynie! — zawołała Donna Francesca z wyrazem współczucia, podczas gdy Don Filippo del Monte szeptał jej coś do ucha.
Andrzej zaczął się śmiać.
— Kawalerze Sakumi, jesteśmy obaj milczkami. Otrząśnijmy się.
Podłużne oczy azyaty, bardziej czerwone wskutek ciemnej czerwieni, którą wzniecało wino na jego policzkach, błysnęły chytrze. Do tej chwili patrzył na księżnę di Scerni, z ekstatycznym wyrazem bonza, znajdującego się w obliczu bóstwa. Jego podłużna twarz, co zdawało się wyszła z którejś klasycznej stronicy wielkiego karykaturzysty Ho-ku-sai, czerwieniała niby lipcowy księżyc z pośród kwietnych łańcuchów.
— Sakumi jest zakochany — dopowiedział Andrzej przyciszonym głosem, pochylając się ku Helenie.
— W kim?
— W pani. Czy pani nie spostrzegła?
— Nie.
— Proszę nań spojrzeć.
Helena odwróciła się. I miłosne zapatrzenie przebranego daimio wywołało na jej wargach uśmiech tak jawny, że ów uczuł się dotkniętym i był najwidoczniej upokorzony..
— Proszę pana — rzekła, żeby go wynagrodzić i wyrwawszy z festonu białą kamelię, rzuciła ją posłowi Wschodzącego Słońca. — Proszę znaleźć podobieństwo, na moją korzyść.
Azyata podniósł kamelję do ust, z śmiesznym gestem nabożeństwa.
— Ach, ach, Sakumi — zawołała mała baronowa d’Isola — jesteś mi pan niewierny!
On wybełkotał kilka słów, czerwieniejąc na obliczu jeszcze bardziej. Wszyscy śmiali się swobodnie, jakgdyby ten cudzoziemiec został zaproszony właśnie po to, iżby służyć innym za przedmiot zabawy. I Andrzej ze śmiechem zwrócił się do Muti.
Ona, trzymając głowę podniesioną, raczej przegiętą nieco wstecz, patrzała na młodzieńca ukradkiem, z pośród przymkniętych powiek, jednem z owych nieopisalnych spojrzeń kobiecych, które zdają się chłonąć i prawie rzekłbym pić z wyróżnionego mężczyzny to wszystko, co jest w nim najmilsze, najpożądańsze, najrozkoszniejsze, to wszystko, co w niej rozbudziło ową instynktowną egzaltacyę płciową, z której się poczyna namiętność. Długie, długie rzęsy osłaniały źrenice nakłonione ku kątom orbit. Białko pływało niby w płynnem, nieco lazurowem świetle, a prawie niespostrzegalne drżenie poruszało dolną powieką. Zdawało się, że promień spojrzenia zwrócił się ku ustom Andrzeja, jako ku rzeczy najsłodszej.
I zaprawdę, te usta wzięły Helenę w niewolę. Czyste w kształcie, gorące barwą, nabrzmiałe zmysłowością, z wyrazem nieco okrutnym, kiedy były zawarte, te usta młodzieńcze przypominały szczególniejszem podobieństwem portret nieznanego szlachcica, znajdujący się w galeryi Borghese, głębokie i tajemne dzieło sztuki, w którem oczarowane wyobraźnie dopatrywały się postaci boskiego Cesara Borgia, namalowanej przez boskiego Sanzio. Kiedy wargi rozchylały się do uśmiechu, ten wyraz znikał, a białe, czworogranne, równe niezwykle błyszczące zęby, oświecały usta pełne świeżości i rozkoszne, niby usta dziecka.
Zaledwie Andrzej się zwrócił, Helena odwróciła spojrzenie, lecz nie tak szybko, żeby młodzieniec nie zdołał podchwycić błysku onegoż. Sprawiło mu to tak wielką radość, że czuł, jak mu na policzki bije krew. „Ona mnie pożąda! ona mnie pożąda!“ myślał rozradowany, pewny, że już zdobył tę przerzadką istotę. I myślał także: „Jest to rozkosz, jakiej jeszcze nigdy nie zaznałem“.
Są pewne spojrzenia kobiece, którychby kochający mężczyzna nie zamienił nawet za całkowite posiadanie ciała onej kobiety. Kto nie widział, jak w jasnem oku zapala się błysk pierwszej czułości, nie zna najwyższej szczęśliwości ludzkiej. Później już żadna chwila rozkoszy nie wyrówna owej chwili.
Helena zapytała, skoro ogólna rozmowa w około dziej się ożywiła:
— Czy zostanie pan w Rzymie całą zimą?
— Całą zimę i dłużej — odpowiedział Andrzej, któremu się wydało, że to proste zapytanie taiło obietnicę miłości.
— Zatem pan ma stałe mieszkanie?
— W pałacu Zuccari: domus aurea.
— Przy Trinita dei Monti? O szczęśliwy!
— Czemu szczęśliwy?
— Mieszka pan w miejscu, które przenoszę nad inne. Jest tam zebrana niby essencya w naczyniu, wszystka wyniosła piękność. Czyż nie prawda?
— Istotnie! Między obeliskiem Trinita a kolumną Concezione zawisa jako ex voto moje katolickie i pogańskie serce.
Ona zaśmiała się z tego zwrotu. On zaś miał już gotowy madrygał na temat zawieszonego serca, lecz go nie wygłosił, gdyż nie było mu miło przedłużać rozmowę w tym fałszywym i płochym tonie i rozpraszać swoją tak serdeczną radość. Zamilknął.
Ona się trochę zamyśliła. Potem na nowo rzuciła się w wir ogólnej rozmowy, z jeszcze większą żywością, rozlewając słowa i śmiech, błyskając zębami i słowami. Donna Francesca uszczypnęła trochę, nie bez subtelności, księżnę Ferentino, pijąc do jej lesbijskiej awantury z Giovanellą Daddi.
— A propos, Ferentino obwieszcza na Trzech Króli nowy jarmark dobroczynny — rzekł baron d’Isola. — Czy nic państwo o tem jeszcze nie wiecie?
— Jestem protektorką — odrzekła Helena Muti.
— Jest pani cenną protektorką — rzekł Don FiIlippo del Monte, mężczyzna czterdziestoletni, prawie cały łysy, subtelny szlifierz epigramów, który nosił na twarzy rodzaj maski sokratycznej, w której prawe oko błyskało przeruchliwie tysiącem rozmaitych wyrazów, a lewe było zawsze nieruchome i prawie zeszklone pod monoklem, jak gdyby jedno służyło do objawiania wyrazów a drugie do widzenia. — Na majowym jarmarku tonęła pani w chmurze złota.
— Ach, szalony majowy jarmark! zawołała markiza d’Ateleta.
Kiedy służący zaczęli nalewać zamrożonego szampana, dodała:
— Przypominasz sobie Heleno? Nasze stoły były w sąsiedztwie.
— Pięć ludwików za łyk! Pięć ludwików za jeden kąsek! — zaczął krzyczeć Don Filippo del Monte, naśladując dla żartu głos publicznego obwoływacza.
Muti i d’Ateleta śmiały się.
— Tak, tak, to prawda. Pan, panie Filippo, udawałeś obwoływacza rzekła Donna Francesca. — Szkoda że ciebie tam nie było, mój kuzynie! Za pięć ludwików byłbyś jadł owoc nadpoczęty moimi zębami, a za drugich pięć byłbyś pił szampana z rąk Heleny.
— Co za skandal! — przerwała baronowa d’Isola z minką zgrozy.
— Ach, Mary! A tyś nie sprzedawała papierosów, zapalonych przez ciebie i mocno zwilżonych, po ludwiku — rzekła Donna Francesca, wciąż śmiejąc się.
A don Filippo dodał:
— Ja widziałem coś lepszego. Leonetto Lanza dostał od hrabiny di Lucoli, za nie wiem ile, cygaro hawańskie, które trzymała była pod pachą.
— Ach! fe! — przerwała znowu mała baronowa, z śmieszną miną.
— Wszelkie dzieło miłosierne jest święte — zawyrokowała markiza. — Ja niezliczonymi nadkąszeniami owoców, zebrałam około dwustu lujdorów.
— A pani? — zapytał Andrzej Sperelli, Heleny Muti, uśmiechając się z przymusem. — A pani swoim kielichem z ciała?
— Ja, dwieście siedemdziesiąt.
Tak dowcipkowali wszyscy z wyjątkiem markiza. Pan Ateleta był to człowiek już stary, dotknięty nieuleczalną głuchotą, dobrze wyszminkowany, wymalowany na jasnoblond, sztuczny od głów do stóp. Był podobien do owych osobistości, które znajdują się w gabinetach woskowych figur. Od czasu do czasu, prawie zawsze nie w porę, wydawał pewien rodzaj oschłego śmieszku, podobnego do zgrzytu zardzewiałej maszynki, którą zdawał się mieć we wnętrzu ciała.
— Lecz w pewnej chwili cena łyku podskoczyła na dziesięć ludwików. Czy rozumiecie? — dodała Helena. — A na końcu ten błazen Galeazzo Secinaro zaofiarował mi bilet pięćsetlirowy, prosząc, żebym w zamian wytarła sobie ręce w jego jasną brodę.
Koniec obiadu był, jak zawsze u d’Ateletów, prześwietny; gdyż prawdziwy zbytek stołu pokazuje się na deserze. Wszystkie te wyborne i rzadkie rzeczy, rozłożone ze sztuką na talerzach kryształowych, obramionych srebrem, bawiły wzrok przed podniebieniem. Festony, przeplatane kameliami i fijołkami, zwisały pośród winogradolistnych świeczników z XVIII. wieku, ożywionych faunami i nimfami. I fauny i nimfy i inne miłe postacie owej arkadyjskiej mitologii i Sylwandry i Filiny i Rozalindy, ożywiały swoimi czułościami na rozwieszonych po ścianach gobelinach, jeden z owych jasnych cyterejskich krajobrazów, które zrodziły się z wyobraźni Antoniego Watteau.
Lekkie podniecenie miłosne, które zwykle owłada umysłami pod koniec uczty, ozdobionej kobietami i kwiatami, przejawiło się w słowach, przejawiło w przypomnieniach owego majowego jarmarku, na którym panie, podniecone gorącem współzawodnictwem w zebraniu możliwie największej sumy, na swoich stanowiskach przynęcały kupców niesłychanem zuchwalstwem.
— Czy pani przyjęła? — zapytał księżny Andrzej Sperelli.
— Poświęciłam się w ofierze Dobroczynności — odrzekła. — Dwadzieścia pięć ludwików więcej!
— All the perfumes of Arabia will not sweeten this little hand.
Śmiał się, powtarzając słowa Lady Macheth, lecz na dnie jego duszy zjawiło się mętne cierpienie, udręczenie niedość określone, podobne zazdrości. Objawiło mu się teraz nagle to coś, nie wiem co, wyuzdanego i prawie rzekłbym kurtyzanowskiego, w czem chwilkami mroczyły się wielkopańskie maniery tej arystokratki. Z niektórych dźwięków jej głosu i śmiechu, z niektórych gestów, ułożeń postawy, z niektórych spojrzeń, tchnął może mimowolnie, zbyt afrodyzyjski urok. Rozrzucała ze zbytnią łatwością widzialną rozkosz swoich wdzięków. Od czasu do czasu, w oczach wszystkich, przybierała ruch lub pozę albo też wyraz, któreby w alkowie mogły kochanka przyprawić o dreszcze. Każdy, patrząc na nią, mógł jej zrabować iskrę rozkoszy, mógł ją osiecić nieczystą wyobraźnią, odgadywać jej tajemne pieszczoty. Zdawała się zaiste być stworzoną tylko do uprawiania miłości; a powietrze którem oddychała, zdawało się zawsze rozpalonem od pożądań, rozbudzonych wokoło.
„Ilu ją posiadało?“ myślał Andrzej. „Ile ona przechowuje wspomnień cielesnych i duchowych?“
Serce nabrzmiało mu jakby gorżką falą, na dnie której wciąż przecie wrzała owa jego tyrańska niemożność zniesienia wszelkiego niedoskonałego posiadania. I nie mógł oderwać oczu od rąk Heleny.
Z tych rąk nieporównanych, miękkich i białych, o doskonałej przejrzystości, pokrytych siecią zielonawych z trudem dostrzegalnych żył; z tych dłoni nieco wyżłobionych i ocienionych różowo, na których chiromant znalazłby linie ciemne i zawiłe, piło dziesięciu, piętnastu, dwudziestu mężczyzn, jeden po drugim za pieniądze. Widział, jak głowy owych znajomych mężczyzn schylają się i ssą wino. Lecz Galeazzo Secinaro był jednym z jego przyjaciół: piękny i męski, z królewską brodą, jak jaki Lucio Vero, rywal niebezpieczny.
Tedy, od tych podniecających obrazów, żądza jego tak gwałtownie wzrosła i naszła go niecierpliwość tak dręcząca, iż zdało mu się, że koniec obiadu nigdy nie nadejdzie. Myślał: „Jeszcze tego wieczora będę miał od niej obietnicę“. A we wnętrzu nękała go bojaźń, jak kogoś, co lęka się na myśl, że mogłoby mu umknąć dobro, do którego dąży wiele współzawodników. I nieuleczalna, nienasytna próżność podstawiała mu obraz upojenia zwycięstwem. Zaprawdę, kiedy jakaś rzecz posiadana przez człowieka, wznieca w drugich zawiść i pożądanie, on tembardziej się nią rozkoszuje i jest z powodu niej pyszny. W tem właśnie leży siła pociągająca kobiet z desek scenicznych. Kiedy cały teatr brzmi od oklasków i płonie od pożądań, ów, który sam jeden otrzymuje spojrzenie i uśmiech diwy, upaja się pychą, niby kielichem zbyt mocnego wina i traci rozum.
— Ty, jako nowatorka — rzekła Muti, zwracając się do Donny Franceski i umywając palec w ciepłej wodzie, wypełniającej wazę kryształową obrzeżoną srebrem — powinnabyś wznowić zwyczaj podawania wody do rąk w dzbanie i ze starożytną miednicą, poza stołem. Ten nowożytny sposób jest brzydki. Czy nie tak, panie Sperelli?
Donna Francesca powstała. Wszyscy poszli jej śladem. Andrzej skłoniwszy się podał ramię Helenie, a ona nań patrzyła bez uśmiechu, wkładając powoli obnażone ramię pod ramię jego. Jej ostatnie słowa były wesołe i lekkie; zaś przeciwnie owo spojrzenie było tak poważne i głębokie, że młodzieniec uczuł, jak go ujmuje za serce.
— Czy idziesz pan — zapytała go — czy idzie pan jutro na bal francuskiej ambasady?
— A pani? — zapytał nawzajem Andrzej.
— Ja, tak.
— Ja, tak.
Uśmiechnęli się, jak dwoje kochanków. I ona dodała, siadając:
— Proszę usiąść.
Otomana stała zdala od kominka, pozdłuż tyłu fortepianu, który w części pokrywały bogate fałdy materyi. Bronzowy żóraw stojący na jednym końcu trzymał w podniesionym dzióbie talerz, zawieszony na trzech łańcuszkach, jak szalka wagi. Na tym talerzu leżała nowa książka i mała szabla japońska, waki-zashi, zdobna w srebrne chryzantemy na pochwie i na rękojeści.
Helena wzięła książkę, która była w połowie rozcięta; przeczytała tytuł; potem położyła ją znowu na talerzu, który się kołysał. Szabla upadła. Skoro się ona i Andrzej schylili w tym samym czasie, ażeby ją podnieść, zetknęły się ich ręce. Ona, wyprostowawszy się, oglądała ciekawie piękną broń i trzymała ją, kiedy Andrzej mówił jej o tej nowej powieści i snuł ogólne wnioski o miłości.
— Czemuż to pan się trzyma tak zdala od „wielkiej publiczności?“ — zapytała go. — Czy przysiągł pan wierności „Dwudziestu pięciu Egzemplarzom?“
— Tak, na zawsze. Co więcej, mojem marzeniem jest „Egzemplarz Jedyny“, którybym ofiarował „Jedynej Kobiecie“. W społeczeństwie demokratycznem, jak nasze, artysta piszący prozą, czy wierszem, musi zrzec się wszelkiej korzyści z wyjątkiem miłości. Prawdziwym czytelnikiem nie jest ten, który mnie kupuje, lecz ten, który mnie kocha. Zaczem prawdziwym czytelnikiem jest oddana kobieta. Wawrzyn nie służy do niczego innego, tylko do przynęcenia mirtu...
— A sława?
— Prawdziwa sława jest pogrobowa i przeto nie daje rozkoszy. Cóż mi z tego, że mam, naprzykład, stu czytelników w Sardynii, a także dziesięciu w Empoli i, dorzućmy, pięciu w Orneto? I cóż mi to za rozkosz być znanym tyle, co cukiernik Tizio lub golarz Caio? Ja, autor pójdę przed oblicze potomności, jak można, najlepiej zbrojny; lecz ja: człowiek nie żądam żadnego innego wieńca tryumfu prócz... pięknych nagich ramion.
Spojrzał na ramiona Heleny, obnażone aż po barki. Były tak doskonałe w osadzeniu i w kształcie, że przywoływały na pamięć florencką kopię wazy starożytnej „ręki dobrego mistrza“ i takie zapewne musiały być „ręce Pallady, kiedy stała przed pasterzem“. Palce błąkały się po cyzelaturze broni, a świecące paznokcie zdawały się być pomnożeniem subtelnych klejnotów, które lśniły się na palcach.
— Pani, jeśli się nie mylę — rzekł Andrzej, obejmując ją swojem spojrzeniem, jak płomieniem, — musi mieć ciało Danay Correggia. Czuję to, a raczej widzę, z kształtu ręki.
— Ach! panie Sperelli!
— Czyż sobie pani z kwiatu nie wyobraża całego kształtu rośliny? Jest pani, z pewnością, jak córka Akrizjosa, którą nawiedza złoty deszcz, nie ów z majowego jarmarku, broń Boże! Czy zna pani ów obraz w galeryi Borghese?
— Znam go.
— Czym się pomylił?
— Dosyć, panie Sperelli: proszę pana.
— Czemu?
Zamilkła. Od tej chwili oboje czuli, że zamyka się koło, które miało ich szybko zamknąć i spoić. Ni jedno ni drugie nie było świadome tej szybkości. Po dwu czy trzech godzinach od pierwszego widzenia się, już jedno w myśli oddawało się drugiemu; i to obopólne oddanie się było naturalne.
Ona rzekła po chwili, nie podnosząc oczu.
— Jest pan bardzo młody. Czy pan już wiele kochał?
On odpowiedział także pytaniem.
— Czy sądzi pani, że jest większa szlachetnością ducha i większą sztuką wyobrazić sobie w jednej, jedynej kobiecie owo „Wiecznie kobiece“, czy też, że człowiek o umyśle subtelnym i wysoko napiętym winien przebiegać wszystkie mimochodne wargi, niby klawisze idealnego fortepianu, aż znajdzie rozkoszne „c“.
— Nie wiem, a pan?
— Ja także nie umiem rozwiązać tego wielkiego problematu uczucia. Lecz, instynktownie przebiegłem fortepian i boję się, żem znalazł owo „c“, przynajmniej tak wnoszę z wewnętrznego ostrzeżenia.
— Boi się pan?
— Je crains ce que j’espere.
Te sztuczne zwroty wygłaszał naturalnie, osłabiając równocześnie sztuką słów siłę swego uczucia. A Helena czuła, że jego głos ujmuje ją jakby w sieć i ciągnie poza obręb rozwijającego się wokół życia.
— Jej Ekscelencya księżna di Micigliano! — oznajmił służący.
— Pan hrabia di Gissi!
— Pani Chrysoloras!
— Pan markiz i pani markiza Massa d’Albe!
Salony się zaludniały. Długie lśniące ogony sunęły się po purpurowym dywanie; pośród staników, lśniących dyamentami, wyszywanych perłami, ożywionych kwiatami, wynurzały się nagie barki. Prawie wszystkie włosy błyszczały owymi przecudnymi klejnotami dziedzicznymi, które czynią arystokracyę rzymską przedmiotem powszechnej zazdrości.
— Jej ekscelencya księżna di Ferentino!
— Jego Ekscelencya książę di Grimiti!
Już się potworzyły różne gromady, różne ogniska złośliwości i dworności. Największa gromada, złożona z samych mężczyzn, stała obok fortepianu, wokół księżny di Scerni, która powstała, by stawić czoło temu rodzajowi oblężenia. Ferentino zbliżyła się do przyjaciółki, by ją powitać wyrzutem.
— Czemuż nie przyszła dziś do Niny Santamarta? Oczekiwałyśmy cię.
Była wysoka i chuda, z dwojgiem rzadkich zielonych oczu, które wydawały się osadzone daleko na dnie ciemnych oczodołów. Była ubrana czarno z ostrymi wycięciami na piersi i na plecach. W płowych włosach miała brylantowy półksiężyc, na podobieństwo Dyany i gwałtownie poruszała wielkim wachlarzem z czerwonych piór.
— Nina idzie dziś wieczór do pani Van Huffel.
— Ja pójdę także, później, na chwilę, rzekła Muti. Zobaczę ją.
— Oh, Ugenta — rzekła księżna, zwracając się do Andrzeja, — szukałam pana, żeby mu przypomnieć naszą umowę. Jutro i we czwartek. Licytacya kardynała Immenvaet zaczyna się jutro, w południe. Proszę przyjść po mnie o pierwszej.
— Nie omieszkam, księżno.
— Trzeba, żebym ja za wszelką cenę zabrała ów kryształ górski.
— Będzie pani jednak miała współzawodniczkę.
— Kogo?
— Moją kuzynkę.
— A dalej?
— Mnie — rzekła Muti.
— Ciebie? Zobaczymy.
Panowie, stojący wokół, prosili o wyjaśnienia.
— Walka pań XIX wieku o wazę z kryształu górskiego, niegdyś własność Niccola Niccoli; na wazie tej wycięty trojańczyk Anchizes, który rozwiązuje jeden z bucików Wenery Afrodyty — ogłosił uroczyście Andrzej Sperelli. — Igrzysko z wolnym wstępem odbędzie się jutro po pierwszej popołudniu w hali aukcyjnej, przy via Sistina. Walczą: księżna di Ferentino, księżna di Scerni, markiza d’Ateleta.
Wszycy śmiali się z tego ogłoszenia.
Grimrti zapytał:
— Czy są dozwolone zakłady?
— La cóte! La cóte! — zaczął skrzeczeć Don Filippo del Monte, naśladując przenikliwy głos „bookmaker’a“ Stubbs.
Ferentino uderzyła go po palcach swym czerwonym wachlarzem. Lecz dowcip podobał się. Zaczęły się zakłady. Wobec śmiechów i słów dolatujących z tej gromady, zwolna inne panie i panowie zbliżyli się, by wziąć udział w wesołości.
Wiadomość o walce rozeszła się szybko; przybrała rozmiary towarzyskiego zdarzenia; zajęła wszystkie pięknoduchy.
— Proszę mi podać ramię, przejdziemy się — rzekła donna Helena Muti do Andrzeja.
Kiedy byli zdala od gromady, w przyległym salonie, Andrzej szepnął, przyciskając jej ramię:
— Dzięki!
Ona wspierała się na nim, przystając od czasu do czasu dla oddawania pozdrowień. Wydawała się trochę zmęczona i była bladą, jak perły jej naszyjnika. Każdy z młodych eleganckich panów czuł się w obowiązku rzucić jej jakiś powszedni komplement.
— Ta głupota dusi mnie — rzekła.
Odwróciwszy się, zobaczyła Sakumi’ego, który szedł za nią z kamelią, w butonierce, milczący, z oczyma zwilżonymi, nieśmiejący zbliżyć się. Przesłała mu uśmiech współczucia.
— Biedny Sakumi.
— Czy pani go widziała tylko teraz? — zapytał Andrzej.
— Tak.
— Kiedyśmy siedzieli obok fortepianu, z niszy okna patrzył ustawicznie na ręce pani, bawiące się bronią z jego kraju, przeznaczoną do rozcinania stronic książki zachodniej.
— Przed chwilą?
— Tak, przed chwilą. Może myślał: Słodkie byłoby „harakiri“ tą małą szablą, ozdobioną chryzamentami, które zdają się wykwitać z japońskiego laku i żelaza pod dotknięciem jej palców!“
Nie uśmiechnęła się. Na jej twarzy rozpostarła się zasłona smutku i prawie cierpienia; oczy jej oświetlone niewyraźnie pod górną powieką, niby półświatłem lampy przesłonił cień jeszcze głębszy. Bolesny wyraz obniżył nieco kąty jej ust. Prawe ramię opuściła wzdłuż sukni, trzymając w ręce wachlarz i rękawiczki. Nie podawała już więcej ręki pozdrawiającym i pochlebcom, ni posłuchania nie dawała nikomu.
— Co pani takiego? — Zapytał jej Andrzej.
— Nic. Już czas mi pójść do Van Huffel. Proszę mnie odprowadzić do Franceski na pożegnanie, a potem towarzyszyć mi aż na dół, do mego powozu.
Powrócili do pierwszego salonu. Luigi Guli, młody mistrz, przybyły z rodzinnej Kalabryi w pogoni za szczęściem, czarny i kędzierzawy jak arab, grał z głębokiem odczuciem sonatę Cis-moll Ludwika Beethovena. Markiza d’Ateleta, która była jego Ludwiką orędowniczką, stała obok fortepianu, patrząc na dotknięcia. Zwolna, zwolna poważna i słodka muzyka zajmowała wszystkie te rozbawione umysły w swoje kręgi, niby powolny ale głęboki wir.
— Beethoven — rzekła Helena, z akcentem prawie religijnym, przystanąwszy i wyjąwszy swoje ramię z za Andrzejowego.
Tak, stojąc blizko jednego z bananów, słuchała muzyki. Wyciągnąwszy lewe ramię, ubierała bardzo powolnie rękawiczkę. W tym ruchu łuk jej bioder zdał się smuklejszym; cała postać, wydłużona ogonem, zdawała się wyższą i bardziej wyniosłą. Cień krzewu osłaniał i prawie uduchawniał bladość jej ciała. W oczach patrzącego na nią Andrzeja suknia topiła się z osobą.
„Ona będzie moją“, myślał z rodzajem upojenia, gdyż patetyczna muzyka spotęgowała jego podniecenie. „Ona mnie będzie trzymała w swoich ramionach, na swojem sercu!“
Wyobraził sobie, że się schyla i kładzie usta na jej plecach. — Czy była zimna owa przeźroczysta skóra, która była podobna do cieniuchnej warstwy mleka prześwietlonej złotem światłem? — Przeszedł go lekki dreszcz i przymknął powieki, jak, żeby go przedłużyć. Doszła go woń jej, jakiś nieokreślny, rzeźwy lecz oszołamiający, niby zapach aromatów. Cała jego istota, tętniła i parła z niezmierną gwałtownością ku temu przedziwnemu stworzeniu. Byłby chciał objąć ją, wciągnąć w swe wnętrze, ssać ją, pić, posiadać w jakikolwiek nadludzki sposób.
Równocześnie Helena, jakby zmuszona gwałtownem pożądaniem młodzieńca, odwróciła się nieco i uśmiechnęła się doń uśmiechem tak lekkim, rzekłbym prawie tak niemateryalnym, że zdał się nie być wyrażony ruchem warg, lecz raczej promieniowaniem duszy przez wargi, podczas gdy oczy pozostawały wciąż smutne i jakby zapamiętane w oddalach wewnętrznego marzenia. Byty to zaprawdę oczy Nocy, tak osłonione cieniem, jakby je sobie wyobraził był Vinci, po obaczeniu w Medyolanie Lukrecyi Crivelli.
I w chwili, którą trwał uśmiech, Andrzej czuł się sam z nią, pośród tego tłumu. Ogromna duma przepełniała mu serce.
Kiedy Helena zamierzyła ubierać drugą rękawiczkę, poprosił jej pokornie:
— Nie, nie robić tego.
Helena zrozumiała i pozostawiła rękę obnażoną.
Miał nadzieję ucałowania jej ręki, zanim odejdzie.
Nagle, powstał w jego myślach znowu obraz majowego jarmarku, kiedy mężczyźni pili wino z zagłębia jej dłoni. Znowu ubodła go bolesna zazdrość.
— Teraz idźmy — rzekła, biorąc go pod ramię.
Po skończeniu sonaty, zawiązały się jeszcze żywsze rozmowy. Służący oznajmił trzy czy cztery nowe nazwiska, pośród nich nazwiska księżny Isse, która weszła drobnym, niepewnym krokiem, ubrana po europejsku, z uśmiechem na owalnem obliczu, biała i drobna niby japońska laleczka.
Po salonie rozszedł się ruch zaciekawienia.
— Bądź zdrowa Francesko, — rzekła Helena, żegnając się d’Ateletą.
Do widzenia jutro.
— Tak prędko?
— Czekają mnie u Van Huffel’ów. Obiecałam przyjść.
— Szkoda! Niebawem będzie śpiewała Mary Dyce.
— Bądź zdrowa. — Do widzenia jutro.
— Masz. I bądź zdrowa. Kochany kuzynie, odprowadź ją.
Markiza dała jej bukiet pełnych fiołków i potem odwróciła się, by uprzejmie powitać księżnę Isse. Mary Dyce, ubrana czerwono, wysoka i falista, niby płomień, zaczęła śpiewać.
— Jestem tak zmęczona! — szepnęła Helena, opierając się na Andrzeju. — Proszę kazać podać mi futro.
Wziął futro od służącego, który je onej podawał. Pomagając jej przy wdziewaniu, dotknął palcami pleców: i uczuł, że zadrżała. Cały przedpokój był wypełniony rozmaicie ubranymi służącymi, którzy kłaniali się. Sopran Mary Dyce donosił słowa romancy Roberta Schumann’a: „Ich kann’s nicht fassen, nicht glauben...“
Zstępowali w milczeniu. Służący poszedł poprzód, by kazać powozowi zajechać aż do stóp schodów. Słychać było dudniący tupot koni na odbrzmiewającym dziedzińcu. Na każdym stopniu czuł Andrzej lekki nacisk ramienia Heleny, która się opuszczała nieco na niego, trzymając głowę do góry, raczej przegiętą trochę wstecz, z oczyma zamkniętymi.
— Kiedy pani wstępowała na schody, szedł za panią mój nieznany pani podziw. Zstępującej towarzyszy moja miłość, — rzekł Andrzej z poddaniem, prawie z pokorą, kładąc między ostatnie słowa przerwę ociągania.
Nie odpowiedziała nic. Lecz podniosła do nozdrzy bukiet fijołków i odetchnęła jego wonią. W tym ruchu obszerny rękaw płaszcza osunął się wzdłuż ramienia aż po łokieć. Widok tego żywego ciała, wyłaniającego się z pośród futra, niby mnogie białe róże z pośród śniegu rozpłomienił jeszcze bardziej pożądanie w zmysłach młodzieńca, z ową szczególną gwałtownością, którą wywołuje kobieca nagość, kiedy jest niedostatecznie okryta szatą tęgą i ciężką. Lekkie drżenie poruszało jego wargami i z trudem powstrzymywał pożądliwe słowa.
Lecz powóz już zajechał do stóp schodów i służący stał przy drzwiczkach.
— Palazzo Van Huffel — rozkazała księżna wsiadając przy pomocy hrabiego.
Służący się skłonił odstępując od drzwiczek i zajął swoje miejsce. Konie biły gwałtownie kopytami, krzesząc iskry.
— Proszę uważać — zawołała Helena, wyciągając ku młodzieńcowi rękę, a jej oczy i djamenty świeciły wśród mroku.
„Być z nią, tu, w tej ciemności i szukać ustami jej szyi pośród wonnego futra“.
Chciało mu się rzec:
— Proszę mnie wziąć ze sobą!
Konie biły kopytami.
— Proszę uważać — powtórzyła Helena.
Ucałował jej rękę, uciskając, jak, żeby zostawić jej na skórze odcisk namiętności. Następnie zamknął drzwiczki. I naraz powóz ruszył gwałtownie z głośnem na całe podwórze dudnieniem, kierując się ku Forum.
Tak zaczął się stosunek Andrzeja Sperelli z Donną Heleną Muti.
Następnego dnia wypełniły się hale akcyjne przy via Sistina wytwornem towarzystwem, które przybyło, zaciekawione zapowiedzianą walką.
Padał mocny deszcz. W wilgotnych i nizkich pokojach rozpostarło się szare światło. Wzdłuż ścian było rozmieszczonych z porządkiem kilka sprzętów z rzeźbionego drzewa i kilka wielkich tryptyków i dyptyków szkoły toskańskiej z XVI. wieku. Cztery flamandzkie gobeliny, przedstawiające Dzieje Narcyza zwisały aż do ziemi; toskańskie majoliki stały na dwu długich, półkach. Materye, przeważnie kościelne były bądź rozpostarte na krzesłach, bądź też nagromadzone na stołach. Przerzadkie antyki, roboty kości słoniowej, emalje, szkła, wycinane gemmy, medale, monety, książki do modlenia, rękopisy ozdobione miniaturami, roboty ze srebra były nagromadzone we wnętrzu szklanej szafy, poza stołem rzeczoznawców. Szczególna woń, idąca od wilgoci miejsca i tych rzeczy starożytnych, napełniała powietrze.
Kiedy Andrzej Sperelli wszedł w towarzystwie księżnej Ferentino, doznał tajemnego drżenia, Myślał: „Czy już przyszła?“ I oczy jego zaczęły szukać gwałtownie jej.
Ona już w istocie przybyła. Siedziała przed stołem pomiędzy kawalerem Davila a Don Filipem del Monte. Położyła na kraju stołu rękawiczki i wydrzany zarękawek, z którego wystawał bukiet fiołków. Trzymała w palcach tabliczkę srebrną, przypisywaną Caradoss’owi Foppo i oglądała ją z wielką uwagą. Przedmioty przechodziły z rąk do rąk, wzdłuż stołu. Rzeczoznawca wychwalał je głosem podniesionym. Osoby, stojące poza rzędem krzeseł patrzały nachylone. Potem zaczynała się ożywiona licytacya. Liczby następowały po sobie gwałtownie. Co chwila wołał rzeczoznawca:
Kto da więcej! kto da więcej! Któryś z amatorów, podniecony nawoływaniem, dorzucał większą cyfrę, patrząc na przeciwników. Rzeczoznawca wołał z podniesionym młotkiem:
— Poraz pierwszy! poraz drugi! poraz trzeci!
I uderzał w stół. Przedmiot przypadał ostatniemu oferentowi. Szmer rozchodził się wokół; poczem odnowa rozogniała się licytacya. Kawaler Dàvila, szlachcic neapolitański o kształtach olbrzyma a manierach kobiecych, sławny zbieracz i znawca majolik, wydawał swój sąd o każdym wartościowym przedmiocie. Trzy rzeczy z tej kardynalskiej licytacyi były zaprawdę „przepyszne“: „Dzieje Narcyza“, filiżanka z kryształu górskiego i hełm srebrny, cyzelowany przez Antoniego Pollajuolo, który Signoria Florencyi darowała księciu Urbino w r. 1472, w wywdziękę za usługi, otrzymane odeń w czasie zajęcia Volterry.
— Oto księżna — rzekł Don Eilippo del Monte do pani Muti.
Ona podniosła się, by powitać przyjaciółkę.
— Już na polu walki! — wykrzyknęła księżna Ferentino.
— Już dawno!
— A Franczeska?
— Jeszcze nie przyszła.
Zbliżyło się czterech czy pięciu eleganckich panów, książę di Grimiti, Robert Casteldieri, Ludwik Barbarisi i Giannetto Rutolo. Inni dochodzili. Szmer ulewy zagłuszał słowa.
Donna Helena podała rękę Sperellemu, swobodnie, jak wszystkim innym. Czuł że go w tem podaniu ręki coś odpycha, Helena wydała mu się zimną i poważną.
Wszystkie jego sny w jednej chwili zlodowaciały i zapadły się; przypomnienia poprzedniego wieczoru popadły w rozsypkę; nadzieje wygasły. Co jej było? Nie była to ta sama kobieta. Była odziana w rodzaj długiej tuniki z wydry, a na głowie miała rodzaj tocco także z wydry. W wyrazie twarzy miała coś szorstkiego i prawie pogardliwego.
— Jeszcze czasu dość na filiżankę — rzekła do księżnej i usiadła.
Każdy przedmiot przechodził przez jej ręce. Kusił ją centaur, wycięty w onyksie, robota bardzo subtelna, może pochodząca z rozprószonego muzeum Wawrzyńca Wspaniałego. I wzięła udział w licytacyi. Oznajmiła rzeczoznawcy swoją cenę głosem cichym, nie podnosząc nań oczu. W pewnej chwili współzawodnicy wstrzymali się: kupiła kamień tanio.
— Wyborne kupno — rzekł Andrzej Sperelli, który stał poza jej krzesłem.
Helena nie mogła pokonać lekkiego wstrząśnienia. Wzięła kamień i podała mu do oglądnięcia, podnosząc rękę do wysokości barków, bez odwracania się. Była to zaiste prześliczna rzecz.
— Może być, że to centaur, którego skopiował Donatello — dorzucił Andrzej.
A w jego duszy wespół z podziwem dla tego pięknego przedmiotu rozbudził się podziw do szlachetnego smaku damy, która go obecnie posiadała. „Ona jest we wszystkiem wybraną — pomyślał. „Jakichże rozkoszy mogłaby udzielać wyrafinowanemu kochankowi“. Urastała w jego wyobraźni, lecz urastając, zarazem wymykała się z jego rąk. Wielka pewność uprzedniego wieczoru zmieniła się wrodzaj lęku i pierwsze zwątpienia podniosły głowę. Zbyt wiele śnił w nocy, z oczyma otwartymi, rozpływając się w nieskończonej szczęśliwości, podczas gdy przypomnienie jednego gestu, jednego uśmiechu, jednego układu głowy, jednego fałdu sukni chwytało go i wikłało niby sieć. Obecnie, cały ten urojony świat rozsypał się marnie w zetknięciu z rzeczywistością. Nie ujrzał w oczach Heleny owego szczególniejszego pozdrowienia, o którem tyle myślał. „Czemu“. Czuł się upokorzonym. Wszyscy ci głupawi ludzie wokół gniewali go; gniewały go rzeczy, które pociągały jej uwagę; gniewał go Don Filippo del Monte, który nachylał się ku niej od czasu do czasu, może, żeby jej szepnąć parę złośliwostek. Nadeszła Ateleta. Była, jak zawsze, wesoła. Jej śmiech pośród panów, którzy ją już otoczyli, odwrócił żywo Don Filippa.
— Trójca jest doskonała — rzekł i wstał.
Andrzej zajął natychmiast krzesło obok Heleny Muti. Skoro subtelna woń fijołków doszła jego nozdrzy, szepnął"
— To nie są owe z wczorajszego wieczora.
— Nie — odpowiedziała Helena chłodno.
W jej zmienności, falującej i pieszczotliwej, jak fala, drzemała zawsze groźba niespodziewanego chłodu. Ulegała nagłym atakom sztywności. Andrzej, nie rozumiejąc jej, zamilkł.
— Kto da więcej! Kto da więcej! — wykrzykiwał rzeczoznawca.
Ceny podskakiwały. Rozgorzała walka o hełm Antoniego Pollajùolo. Także kawaler Davila wziął udział w licytacyi. Zdawało się, że powietrze zwolna się rozgrzewa i że pragnienie tych pięknych i rzadkich rzeczy przenika wszystkie umysły. Szał się rozprzestrzeniał niby zaraza. Zamiłowanie do „bibelot i bric-à-brac’“ dosięgło w Rzymu w tym roku ostatecznych krańców.
Wszystkie salony arystokracyi i wysokich sfer mieszczańskich były przepełnione „nadzwyczajnościami“. Każda dama wykrawywała poduszeczki na swoją otomanę ze szat kościelnych, a róże wstawiała w aptekarską wazę umbryjską lub w kielich z kalcedonu. Hale aukcyjne były najulubieńszem miejscem schadzek, a licytacye bywały bardzo częste. W godzinach popołudniowej herbatki panie, ulegając zasadom dobrego tonu, wchodziły ze słowami: „Przychodzę z licytacyi malarza Campos. Wielkie ożywienie. Wspaniałe talerze arabsko-hiszpańskie! Kupiłam klejnot Maryi Leszczyńskiej. Ten oto“.
— Kto da więcej!
Ceny podskakiwały. Wokoło stołu tłoczyli się amatorowie. Wytworne towarzystwo bawiło się rozmową pośród giottowskich „Nativita“ i „Annuciazioni“. Panie do tego zapachu pleśni i starzyzny wnosiły woń swoich futer a szczególniej woń fiołków, gdyż wszystkie zarękawki miały bukiecik. Tak nakazywała moda. Wskutek obecności tak wielu osób, rozpościerało się w powietrzu miłe ciepło, niby w wilgotnej kaplicy, gdzie było wiele wiernych. Na polu ulewa szemrała dalej, a światła coraz ubywało. Zapalono płomyki gazowe i dwa różnorodne światła zaczęły walkę.
— Poraz pierwszy! Poraz drugi! Poraz trzeci!
Uderzenie młotka oddało hełm florencki w posiadanie lorda Humphrey Heathfield. Zaczęła się znowu licytacya małych przedmiotów, które przechodziły wzdłuż stołu, z ręki do ręki. Helena brała je w ręce lekko, delikatnie, oglądała je i następnie kładła przed Andrzejem, nic nie mówiąc. Były tam emalje, roboty z kości słoniowej, zegarki z XVIII wieku, klejnoty medyolańskich złotników z czasu Ludwika Moro, książki do modlenia spisane złotymi literami na niebiesko pomalowanym pergaminie. Te kosztowne przedmioty zdawały się w książęcych palcach nabierać wartości. Małe ręce zdejmowało czasem lekkie drżenie, gdy dotykały rzeczy bardziej nęcących. Andrzej patrzył z natężeniem i przemieniał w swej wyobraźni każde poruszenie tych rąk na pieszczotę. „Lecz czemu Helena kładła każdy przedmiot na stole, zamiast jemu go podać?“
Uprzedził ruch Heleny, wyciągając ku niej rękę. I odtąd już przechodziły przedmioty z kości słoniowej, emalje i klejnoty z rąk kochanki do rąk kochanka, użyczając mu nieokreślonej błogości. Zdawało się, że wniknęła w ich stosunek cząstka lubego uroku tej kobiety, tak jak w żelazo wnika nieco z mocy magnesu. Było to istotnie magnetyczne uczucie błogości, jedno z tych uczuć wyraźnych i głębokich, których się doświadcza prawie tylko w początkach miłości. Zdają się one, odmiennie od wszystkich innych, nie mieć ani siedliska cielesnego ani duchowego, lecz w pierwiastku nijakim naszej istoty, w pierwiastku, rzekłbym prawie, pośrednim, natury nieznanej, mniej prostym od ducha, a subtelniejszym od materyi, gdzie namiętność zbiera się, niby w skarbcu, skąd promieniuje, niby z ogniska.
„Jest to rozkosz, jakiej nigdy jeszcze nie doznawałem“, pomyślał Andrzej Sperelli jeszcze raz.
Nachodziło go lekkie oszołomienie i zwolna, zwolna opuszczała świadomość miejscu i czasu.
— Radzę Panu kupić ten zegarek — rzekła doń Helena, ze spojrzeniem, którego znaczenia zrazu nie zrozumiał.
Była to mała trupia czaszka, wyrzeźbiona w kości słoniowej z szczególniej doskonałem naśladowaniem anatomii. Każda szczęka była zdobna w rządek dyjamentów, a w oczodołach świeciły rubiny. Na czole było wyryte: RUIT HORA, a na tyle głowy inny napis: TIBI HIPPOLYTA. Czaszka otwierała się, niby szkatułka, chociaż spojenie było prawie niewidoczne. Wewnętrzne bicie mechanizmu zegarkowego nadawało tej główce niewyrażalny pozór życia. Ten napiętnowany śmiercią klejnocik, darowany przez tajemniczego artystę kochance, może miał zaznaczać godziny upojenia i symbolem swym napominać rozkochane dusze.
Zaprawdę, Rozkosz nie mogła żądać doskonalszego i bardziej podniecającego miernika czasu. Andrzej pomyślał: Czy mi go doradza dla nas?“ I przy tej myśli wszystkie nadzieje odrodziły się i zmartwychpowstały tłumnie z niepewności. Rzucił się w wir licytacyi z rodzajem entuzyazmu. Przegłaszali go dwaj czy trzej zaciekli współzawodnicy, między nimi Gianetto Rutolo, którego pociągał napis: TIBI, HIPPOLYTA, iż miał za kochankę Donnę Hipolitę Albónico.
Niebawem współzawodniczyli tylko oni dwaj sami, Rutolo i Sperelli. Cyfry przesadzały istotną wartość przedmiotu, a rzeczoznawcy uśmiechali się. W pewnym punkcie Gianetto Rutolo zamilknął, zwyciężony przez wytrwałość przeciwnika.
— Kto da więcej! Kto da więcej!
Kochanek Donny Hipolity, nieco blady, wykrzyknął ostatnią liczbę. Sperelli nadłożył. Była chwila ciszy. Rzeczoznawca patrzył na obu współzawodników; potem podniósł młotek, powoli, wciąż patrząc.
— Poraz pierwszy! Poraz drugi! Poraz trzeci!
Trupia czaszka stała się własnością hrabiego d’Ugenta. Po sali rozszedł się szmer. Trysk światła wpadł przez okno i rozelśnił złote tła tryptyków, ożywił boleściwe czoło sijeneńskiej madonny i szary kapelusiki księżny di Ferentino, pokryty stalowymi łuskami.
— Cóż z filiżanką? — zapytała niecierpliwie księżna.
Przyjaciele zajrzeli do katalogów. Nie było już nadziei, żeby tego dnia przyszła kolej na filiżankę fantastycznego florenckiego humanisty. Wskutek mnogości ubiegających się sprzedaż postępowała powoli. Zostawał jeszcze długi spis przedmiotów drobnych, jak kameje, monety, medale. Niektórzy antykwarze i książę Stroganow przemawiali się o każdy kawałek. Wszyscy ciekawscy byli rozczarowani. Księżna Scerni podniosła się, żeby wyjść.
— Do widzenia się, panie Sperelli rzekła. — Dziś wieczorem; może.
— Czemu Pani mówi „może“.
— Czuję się bardzo źle.
— Cóż Pani takiego?
Nie odpowiadając, zwróciła się do innych z pozdrowieniem. Lecz i inni poszli za jej przykładem; wyszli razem. Młodzi panowie dowcipkowali na temat nieudałego widowiska. Markiza d’Ateleta śmiała się, lecz Ferentino zdawała się być w najgorszem usposobieniu. Służba, która czekała dotąd w kurytarzu, przyzywała powozy, jak przed bramą teatru lub sali koncertowej.
— Nie przyjdziesz do Miano? — zapytała Heleny Ateleta.
— Nie; wracam do domu.
Na krawędzi chodnika czekała swojego powozu. Deszcz ustał. Pośród białych, szerokich chmur można było dopatrzeć się przerw lazurowych. Pęk promieni rozświetlił bruk. Pośród tego żółtego i różowego światła, we wspaniałym płaszczu, który spływał w nielicznych prostych i prawie symetrycznych fałdach, była przepiękna. Sen poprzedniego wieczoru rozbudził się znowu w umyśle Andrzeja, gdy zajrzał we wnętrze jej powozu, wybitego atłasem, jak boudoir, gdzie pobłyskiwała srebrna rura, pełna ciepłej wody, przeznaczona do ogrzewania drobnych nóg książęcych. „Być z nią tu, w poufałości tak wyjątkowej, w tem cieple stworzonem przez jej oddech, pośród woni zwiędłych fiołków, widząc zaledwie poprzez zaszłe parą szyby ulice pokryte błotem, szare domy, biedną hołotę!“
Lecz ona skłoniła lekko głową przez okienko, bez uśmiechu i powóz potoczył się w stronę palazzo Barberini, zostawiając mu w duszy błędny smutek i nieokreślone przygnębienie. — Rzekła „może“. Więc mogła nie przybyć do palazzo Farnese. A co wtedy?
Ta wątpliwość zasępiła go. Myśl, że jej nie zobaczy znowu, była dlań nieznośna: już mu ciężyły wszystkie godziny przepędzone zdala od niej. Pytał siebie samego: „Czyż ją już tak bardzo kocham?“ Jego duch zdawał się być zamknięty w kole, w którem tłoczyły się bezładnie widziadła uczuć, doznawanych w obecności tej kobiety. Naraz, wyłaniały się z jego pamięci z szczególniejszą dokładnością: jakiś jej zwrot, zabarwienie głosu, jakaś postawa, błysk oczu, kształt otomany, na której siedziały finale sonaty Beethovena, któraś nuta Mary Dyce, postać służącego, stojącego u drzwiczek, jakiś tam szczegół, jakiś urywek i zaciemniały żywością swego obrazu rzeczy obecne, rozpościerały się na rzeczach widomych. W myśli mówił do niej, wyrażał jej w myśli to wszystko, co miał istotnie powiedzieć później, w przyszłych rozmowach. Przewidywał sceny, wydarzenia, następstwa, cały rozwój miłości, wedle suggestyj swojego pożądania. W jaki sposób oddałaby się mu poraz pierwszy?
Gdy wstępował na schody palazzo Zuccari, idąc do swego mieszkania, błysnęła mu ta myśl. — Onaby, z pewnością przybyła tu. Via Sistina, via Gregoriana, piazza della Trinita dei Monti, były prawie puste, zwłaszcza o pewnych godzinach. Dom był zamieszkany wyłącznie przez obcych. Mogłaby zatem bez obawy przychodzić. Lecz jak ją przywabić? — Jego niecierpliwość była tak wielka, że chciałby już módz powiedzieć: „Przyjdzie jutro!“
Myślał: „Ona jest wolna. Nie więzi jej czujność męża. Nikt nie może żądać od niej zdawania sprawy z nieobecności, chociażby długiej i niezwykłej. Jest zawsze panią każdego swego postępku“. Nagle stanęły w jego myślach całe dnie i całe noce rozkoszy. Rozejrzał się w około, po pokoju ciepłym, głębokim, tajemnym; i ten pełny i wyrafinowany zbytek, wszystek przeniknięty sztuką, podobał się mu dla niej. To powietrze czekało jej oddechów; te dywany prosiły się być tłoczonymi przez jej nogę; te poduszki pożądały odcisku jej ciała.
„Ona będzie kochała moje mieszkanie“ pomyślał. „Będzie kochała rzeczy, które ja kocham“. Ta myśl użyczała mu niewymownej słodyczy i zdawało się mu, że już nowa dusza, współświadoma zbliżającej się rozkoszy, niepokoi się pod wysokimi powałami.
Zażądał od służącego herbaty i rozsiadł się wygodnie pod kominkiem, żeby lepiej rozkoszować się tworami swojej nadziei. Wyciągnął z futerału małą główkę wysadzoną klejnotami i jął przypatrywać się jej uważnie. Drobne uzębienie dyjamentowe zabłysło w świetle ogniska na tle żółtawej kości słoniowej, a dwa rubiny rozświetliły ciemność oczodołów. Pod wygładzoną czaszką kołatało serce czasu. — RUIT HORA — Jaki to artysta miał dla swojej Hipolity tę przepyszną i swobodną fantazyę na temat śmierci, we wieku, w którym mistrze emaljatorzy zdobili czułymi idyllami pasterskimi zegarki, przeznaczone do odznaczania schadzek miłosnych w parkach jakie malował Watteau? Rzeźba wskazywała na rękę uczoną, pełną siły żywotnej, władczynię odrębnego stylu: była ze wszech miar godna przenikliwego kwatroczentysty, jakiegoś Verrocchia.
„Radzę panu kupić ten zegarek“. Andrzej uśmiechnął się zlekka, przypominając sobie słowa Heleny, wygłoszone w tak dziwny sposób, po milczeniu tak zimnem. — Bez wątpienia, mówiąc te słowa, myślała o miłości: myślała o najbliższych schadzkach miłosnych; bez wątpienia. Lecz czemuż potem, nanowo stała się nieprzenikalną? Czemu się więcej nie troszczyła o niego? Co się jej stało? — Andrzej błąkał się w domysłach. Lecz ciepłe powietrze, miękkość fotelu, dyskretne światło, zmienne igrzyska ognia, woń herbaty, wszystkie te miłe wrażenia sprowadziły znowu jego myśli na rozkoszne manowce. Błąkał się bez celu, niby we fantastycznym labiryncie. U niego myśl nabierała nieraz mocy opium: mogła go upoić.
— Ośmielam się przypomnieć panu hrabiemu, że go o siódmej czekają w domu Doriów — rzekł cichym głosem służący, który miał także obowiązek przypominania. — Wszystko jest przygotowane.
Poszedł do ośmiobocznego pokoju, gotowalni zaprawdę najwytworniejszej i najwygodniejszej jakiej pożądać mógł młody, nowożytny pan. Ubierając się, miał nieskończoną moc drobnych trosk o swoją osobę. Na wielkim rzymskim sarkofagu, przemienionym z wielkim smakiem na stół ubieralny, były rozłożone w porządku batystowe chusteczki, balowe rękawiczki, portfele, papierośnice, flakoniki z wonnościami i sześć czy siedem świeżych gardenij w małych naczyńkach z lazurowej porcelany. Wybrał chusteczkę z białym znakiem i strząsnął na nią dwie czy trzy krople „pao rosa;“ nie wziął żadnej gardenii, gdyż miał je znaleść na stole w pałacu Doria; napełnił rosyjskimi papierosami papierośnicę z kutego złota, bardzo delikatną, ozdobioną szafirem na guziczku sprężyny, trochę skrzywioną, iżby w kieszeni spodem przylegała do uda. Następnie wyszedł.
W pałacu Doria, wśród rozmowy o różnych przedmiotach rzekła księżna Angelieri, nawiązując do świeżego porodu Miano:
— Zdaje się, że Laura Miano i Muti zerwały ze sobą.
— Czy może z powodu Jerzego? — zapytała inna dama, uśmiechając się.
— Tak mówią. Jest to sprawa, która się zaczęła w Lucernie, tego lata.
— Wszakże Laura nie była w Lucernie.
— Właśnie dla tego. Był tam jej mąż...
— Myślę, że to jest plotka i nic więcej — przerwała florencka hrabina, Donna Bianca Dolcebuono. — Jerzy jest teraz w Paryżu.
Andrzej to słyszał, mimo, że z prawej strony zajmowała go ustawicznie przerozmowna hrabina Starnina. Słowa hrabiny Dolcebuono nie zdołały uśmierzyć jego bardzo dotkliwego bólu. Chciałby przynajmniej wiedzieć o wszystkiem dokładnie. Lecz Angelieri przerwała i już inne rozmowy mięszały się z wonią wielkich przesławnych róż willi Pampluly.
„Kto to był ten Jerzy? Może ostatni kochanek Heleny? Ona przepędziła część lata w Lucernie. Przybyła z Paryża. Wychodząc z licytacyi, wzbraniała się iść do domu Miano“. W duszy Andrzeja wszystkie pozory były przeciwko niej. Naszła go dzika żądza obaczenia jej, mówienia z nią. Do palazzo Farnese zaproszono na dziesiątą; o pół do jedenastej już był tam, wyczekując.
Czekał długo. Sale napełniały się gwałtownie. Zaczęły się tańce: w galeryi Hamubala Caracci półboginie z rodu kwirytów rywalizowały kształtnością z Ariadnami, z Galateami, z Aurorami, z Dianami fresków; wirujące tłumy wydychały wonie: ubrane w rękawiczki dłonie dam zwisały na barkach kawalerów; zdobne klejnotami głowy kłoniły się lub wznosiły, niektóre półotwarte usta błyszczały jak purpura; niektóre obnażone barki połyskiwały, pokryte zasłoną z wilgoci; niektóre piersi zdawały się wyrywać z pod okryć od gwałtowności pożądań.
— Pan nie tańczy, panie Sperelli? — zapytała go Gabriella Barbarisi, dzieweczka brunatna jak oliwka, przechodząca mimo z tancerzem pod ramię poruszając wachlarzem i dotykając z uśmiechem pieprzyka, który miała w dołeczku tuż obok ust.
— Tak, później — odrzekł Andrzej. — Później.
Nie troszcząc się o przedstawienia i powitania, czuł, że jego męka rośnie podczas tego daremnego wyczekiwania i krążył bez celu z sali do sali. Owo „może“ napełniało go obawą, że Helena nie przybędzie. — A gdyby istotnie nie przybyła? Kiedy ją znowu zobaczy? — Przeszła Donna Bianca Dolcebuono i, nie wiedząc, czemu, przyłączył się do niej, prawiąc wiele słów dwornych. Uczuł prawie trochę ulgi w jej towarzystwie. Byłby chciał mówić o Helenie, wypytać ją, upewnić się. Lecz orkiestra zapowiedziała łagodną mazurkę, i florencka hrabina poszła w tan ze swym tancerzem.
Wówczas Andrzej zwrócił się do gromadki młodych panów, którzy stali blizko pewnych drzwi. Był tam Ludwik Barbarisi, był książę di Beffi z Filipem del Galio, z Gino Bomminaco. Przepatrywali tańczących i naigrawali się nieco grubiańsko. Barbarisi opowiadał, że tańcząc walca widział obie piersi hrabiny di Lucoli. Bomminaco zapytał:
— Jak?
— Spróbuj. Wystarczy zapuścić oczy w jej gors. Zapewniam cię: trud się opłaci.
— Czyście zauważyli pachwiny Madame Chrysolorus? Patrzcie!
Książę Beffi pokazywał tancerkę, która miała nad czołem białem jak marmur z Luny łunę rudych włosów, na podobieństwo jakiejś kapłanki Alma Tademy. Jej stanik trzymał się barków na zwykłej wstążce, a w pachwinach widać było dwa bujne pąki rudych włosów.
Bomminaco zaczął rozprawiać o szczególnej woni kobiet rudych.
— Ty znasz dobrze ten zapach — zauważył złośliwie Barbarisi.
— Czemu?
— Micigliano...
Młodzieńcowi najwidoczniej, pochlebiło wymienienie jednej z jego kochanek. Nie przeczył, tylko się śmiał. Potem zwrócił się do Sperellego:
— Co ci to tego wieczora? Szukała cię przed chwilą twoja kuzynka. Teraz tańczy z moim bratem. Oto jest.
— Patrz! — wykrzyknął Filip del Galio. Albonico powróciła. Tańczy z Giannetfem.
— Powróciła także Muti, tydzień temu — rzekł Ludwik. — Co za śliczne stworzenie!
— Czy jest tu?
— Jeszczem jej nie widział.
Andrzej zaląkł się w sercu, że z którychś tych ust wypadnie jakaś złośliwa uwaga o niej. Lecz przejście księżny Isse popod ramię z ministrem duńskim zajęło przyjaciół. Nie mniej przeto czuł, że go podżega awanturnicza ciekawość i chęć nawiązania rozmowy do imienia umiłowanej, dla wiadomości, dla wybadania; lecz nie odważył się. Mazurka się skończyła; gromadka rozleciała się. „Ona nie przychodzi! Ona nie przychodzi!“ Wewnętrzny niepokój wzrastał w nim tak straszliwie, że zamierzył opuścić salony, gdyż zetknięcie z tym tłumem było dlań nieznośne.
Odwracając się, ujrzał zjawioną u wnijścia galeryi księżnę Scerni, z ambasadorem francuskim pod ramię. W jednej chwili spotkał się z jej spojrzeniem i oczy obojga w tejże chwili zdawały się mieszać ze sobą, przenikać się, pić siebie wzajem. Oboje czuli, że się nawzajem szukali; oboje czuli równocześnie, że pośród tego rozgwaru, wstępuje im w dusze milczenie i, że, rzekłbym prawie, otwiera się przepaść, w której cały świat otaczający znika pod jedną jedyną przemożną myślą.
Weszła w galeryę, ozdobioną przez Caraccia, gdzie był mniejszy ścisk, włócząc biały brokatowy ogon, który się sunął, za nią po podłodze jak fala. Tak biała i skromna, idąc skłaniała głową w odpowiedzi na liczne pozdrowienia, objawiając pewne znużenie, uśmiechając się z lekkim widocznym przymusem, który ściągał kąty jej ust, podczas gdy oczy zdawały się rozszerzać pod bezkrwistem czołem. Nie samo tylko czoło, lecz wszystkie rysy jej twarzy z powodu szczególnej bladości nabierały subtelności rzekłbym prawie duchowej. Nie była to już ta sama kobieta, co siedziała u stołu Atelety, ni ta z przed stołu licytacyjnego, ni ta stojąca sztywnie przez chwilkę na chodniku via Sistina. Jej piękność miała teraz wyraz wyniośle idealny, który tembardziej jaśniał wśród dam, rozpalonych na twarzy od tańca, podnieconych, zbyt ruchliwych, nieco konwulsyjnych. Niektórzy mężczyźni, patrząc na nią, zamyślali się. Wzniecała nawet w umysłach najtępszych i najbłahszych zamęt, niepokój i nieokreślną tęsknotę. Kto miał serce wolne, wyobrażał sobie ze drżeniem jej miłość; kto miał kochankę, czuł tajemny żal, marząc w niezaspokojonem sercu o upojeniu nieznanem. Kto żywił w swem wnętrzu ranę, zadaną przez zazdrość o jakąś kobietę lub jej zdradę, czuł dobrze, że mógłby być uleczony.
Tak ona posuwała się, pośród hołdów, sidłana przez spojrzenia mężczyzn. Na końcu galeryi przyłączyła się do gromady pań, które rozmawiały żywo, poruszając wachlarzami, pod obrazem Perzeusza i skamieniałego Fineusza. Były tam Ferentino, Massa d’Albe, markiza Daddi-Tosinghi, Dolcebuono.
— Czemu tak późno — zapytała jej ostatnia.
— Długo się ociągałam, zanimem przybyła, gdyż nie czuję się dobrze.
— W istocie, jesteś blada.
— Myślę, że dostanę znowu newralgii w twarzy, jak ubiegłego roku.
— Nie mów tego!
— Spojrzyj, Heleno: Madame de la Boissiere — rzekła Giovanella Daddi swoim szczególnym, szorstkim głosem. — Czy nie wygląda jak wielbłąd ubrany, po kardynalsku, z żółtą peruką?
— Panna Vanloo traci tego wieczora głowę z powodu twego kuzynka — rzekła Massa d’Albe do księżny, widząc Zofię Vanloo, idącą pod ramię z Ludwikiem Barbarisi. — Słyszałam przed chwilą, jak prosiła po kręgu polki, tuż obok mnie: „Ludovic, ne faites plus ça en dansant; je frisonne toute...“
Panie zaczęły śmiać się chórem, poruszając wachlarzami. Dolatywały z przylegających sal pierwsze dźwięki węgierskiego walca. Panowie zgłaszali się. Andrzej mógł wreszcie podać ramię Helenie i pociągnąć ją ze sobą.
— Czekając na panią, myślałem, że umrę! Gdyby pani nie przybyła, byłbym jej szukał wszędzie. Kiedym panią ujrzał wchodzącą, z trudem powstrzymałem okrzyk. Dopiero drugi wieczór panią widzę, a zdaje mi się, że już kocham panią od nie wiem jak dawna. Myśl o pani, jedyna, ustawna, jest teraz życiem mojego życia...
Wymawiał słowa miłości pokornie, nie patrząc na nią, z oczyma wbitymi w ziemię przed siebie, a ona go słuchała w tej samej postawie, na pozór niewrażliwa, prawie marmurowa. W galeryi pozostało kilka osób. Pozdłuż ścian pośród popiersi Cezarów, przycienione kryształy lamp, w formie lilji, rozlewały umiarkowane, niezbyt silne światło. Mnogość zielonych i kwitnących roślin dawała złudzenie przepysznej cieplarni. Fale muzyki rozchodziły się w powietrzu ciepłem pod wklęsłymi odbrzmiewającymi sklepieniami, przesuwając się po tej wszystkiej mitologii, niby wiatr po bujnym ogrodzie.
— Czy będzie mnie pani kochała? — pytał młodzieniec. — Proszę mi powiedzieć, że mnie pani będzie kochała!
Ona odpowiedziała powolnie:
— Przybyłam tu tylko dla pana.
— Proszę mi powiedzieć, że mię pani będzie kochała! — powtórzył młodzieniec, czując, że wszystka krew zżył spłynęła mu do serca, jak gwałtowny strumień radości.
Ona odpowiedziała:
— Może.
I spojrzała nań tem samem spojrzeniem, które poprzedniego wieczora zdała mu się boską obietnicą, tem nieokreślnem spojrzeniem, które prawie dawało ciału uczucie miłosnego dotknięcia ręką. Poczem oboje zamilkli i przysłuchiwali się upojnej muzyce tańca, która od czasu do czasu przymilkała niby szmer, to znowu dźwigała się, jak niespodziany wichrowy wir.
— Czy chce pani zatańczyć? — zapytał Andrzej, który drżał wewnątrz, na myśl, że będzie ją trzymał w swych ramionach.
Ona wahała się chwilkę. Wreszcie odrzekła:
— Nie; nie chcę.
Widząc wchodzące do galeryi księżnę di Bugnera, swoją mateczną ciotkę i księżnę Alberoni wraz z francuską ambasadorową, dodała:
— Teraz proszę być roztropnym i mnie opuścić.
Podała mu ubraną w rękawiczkę rękę i poszła naprzeciw trzech pań, sama, krokiem rytmicznym i lekkim. Długi biały ogon nadawał jej postaci i chodowi wielmożnego wdzięku, gdyż szerokość i ciężar brokatu tworzył kontrast z wązkim stanem. Andrzej, śledząc ją oczyma, powtarzał w myśli jej zwrot: „Przybyłam tylko dla pana!“ — Tedy była tak piękna, tylko dla niego, dla niego samego! — Nagle, z głębi serca dźwignęła się gorycz, którą mu zgotowały słowa Angelieri. Orkiestra rzuciła się z gwałtownością w powtórne dźwięki taneczne. 1 on nie zapomniał nigdy tych nut, ni tego nagłego przygnębienia, ni postawy tej kobiety, ni świetności pełznącej materyi, ni najmniejszego fałdu, najmniejszego cienia, ani żadnego szczegółu tej górnej chwili.
Helena opuściła niebawem palazzo Farnese, prawie tajemnie, bez pożegnania się z Andrzejem ni z kimkolwiek innym. Była tedy na balu zaledwie pół godziny. Kochanek szukał jej po wszystkich salach długo i daremnie.
Następnego rana posłał służącego do palazzo Barberini, by zasięgnąć wiadomości o niej. Dowiedział się, że była chora. Wieczorem poszedł osobiście w nadziei, że zostanie przyjęty. Lecz pokojowa powiedziała mu, iż pani bardzo cierpiąca i nie może nikogo przyjąć. W sobotę, około piątej popołudniu poszedł znowu, zawsze z nadzieją.
Wyszedł z domu Zuccari piechotą. Niebieski i popielisty zachód słońca rozpościerał się nad Rzymem powoli, niby ciężka zasłona. W około wodotrysku piazza Barberini płonęły już latarnie płomykami bladziuchnymi, jak świece woskowe przy katafalku; a Tryton nie tryskał wodą, może z powodu naprawy lub czyszczenia. W przeciwnym kierunku zdążały wozy, ciągnione przez dwa lub trzy konie zaprzężone w szydło i tłumy robotników, powracających od roboty. Niektórzy, trzymając się pod ręce, zataczali się i śpiewali na całe gardło bezwstydną pieśń.
On zatrzymał się, by przeczekać, aż przejdą. Dwie czy trzy z tych czerwonawych i zezujących postaci utkwiło mu pamięci. Zauważył, że jeden z woźniców miał zawiniętą rękę i bandaż skrwawiony. Zauważył też drugiego woźnicę, klęczącego na wozie, który miał twarz zsiniałą, oczodoły głębokie i usta ściągnięte, jak człowiek otruty. Słowa pieśni mięszały się z gardłowymi wrzaskami, z trzaskaniem biczów, z turkotem kół, z dźwiękiem dzwonków, z wymyślaniami, przekleństwami i szorstkim śmiechem.
Jego smutek spotęgował się. Znachodził się w szczególniejszym nastroju umysłu. Wrażliwość jego nerwów była tak napięta, że najmniejsze wrażenie, odebrane od rzeczy zewnętrznych, wydawało mu się głęboką raną. Podczas gdy jedna stała myśl zajmowała i dręczyła całą jego istotę, równocześnie była ona wystawiona na potrącenia ze strony otaczającego życia. Jego zmysły były czujne i czynne przeciw wszelkiej nieprzytomności umysłu i wszelkiej bezsilności woli; lecz o tej czynności miał tylko niewyraźną świadomość. Gromady wrażeń przechodziły nagle przez jego umysł, podobne do wielkich widziadeł pośród ciemności. Niepokoiły go one i przerażały. Chmury zachodu, ciemny kształt Trytona w kole bladych latarń, barbarzyńskie mimoprzejście zbydlęconych ludzi i ogromnych bydląt jucznych, owe wrzaski, owe pieśni, owe wymyślania, pomnażały jego smutek, rozbudzały w jego duszy błędny lęk, nieokreślone tragiczne przeczucie.
Z ogrodu wyjeżdżała zamknięta kareta. Widział, że do okna skłoniła się twarz kobieca ruchem pozdrowienia; lecz jej nie poznał. Pałac wznosił się przed nim, obszerny niby dworzec królewski. Okna pierwszego piętra błyszczały fioletowymi odblaskami; na samym szczycie ociągał się mdły połysk; z westybulu wyjechała druga zamknięta kareta.
„Gdybym mógł zobaczyć!“, myślał, przystając. Zwolnił kroku, by przydłużyć niepewność i nadzieję. Zdawała się mu bardzo daleką, prawie zaginioną w tym budynku tak przestronnym.
Kareta zatrzymała się, i jakiś pan wychylił głowę z okienka, wołając:
— Andrzeju!
Był to książę di Grimiti, jego krewniak.
— Idziesz do Scerni? — zapytał z lekkim uśmiechem.
— Tak, — odrzekł Andrzej — by zasięgnąć wiadomości. Wiesz, jest chora.
— Wiem. Wracam właśnie od niej. Ma się lepiej.
— Czy przyjmuje?
— Mnie, nie. Lecz może przyjmie ciebie.
I Grimiti zaczął się złośliwie śmiać, za obłokami dymu z papierosa.
— Nie rozumiem — rzekł Andrzej poważnie.
— Uważaj; już mówią, że jesteś w łaskach. Dowiedziałem się o tem wczoraj, w domu Pallavicinich; od pewnej twojej przyjaciółki: przysięgam.
Andrzej wykonał ruch zniecierpliwienia i odwrócił się, by odejść.
— Bonne chance! — dorzucił mu na drogę książę.
Andrzej wszedł w przedsień. Na dnie jego radowała się próżność z powodu tak szybkiego powstania onej plotki. Czuł się teraz pewniejszy, lżejszy, prawie wesoły, pewien wewnętrznego ukojenia. Słowa księcia Grimiti od razu dodały otuchy jego myślom, niby łyk wzmacniającego serce napoju. Kiedy wstępował na schody, wzrastała jego nadzieja. Stanąwszy przed drzwiami, przystanął chwilkę, by powściągnąć lęk. Zadzwonił.
Służący poznał go i rzekł natychmiast:
— Jeśli pan hrabia będzie łaskaw zaczekać chwilkę, pójdę uprzedzić pannę pokojową.
Zgodził się i zaczął się przechadzać tam i nazad po obszernym przedpokoju. Zdawało się mu, że słyszy echo niespokojnego tętna swej krwi. Latarnie z kutego żelaza oświecały nierówno skórzane obicie ścian, rzeźbione komody, starożytne biusty na piedestałach z pstrego marmuru. Pod baldachimem jaśniało w pośród koronek godło książęce: złoty jednorożec na czerwonem polu. Na środku stołu stał bronzowy talerz, przepełniony biletami. Rzuciwszy na nie okiem, zobaczył Andrzej świeży bilet księcia Grimiti. „Bonne chance!“ Brzmiało mu jeszcze w uszach ironiczne życzenie.
Panna pokojowa zjawiła się ze słowami:
— Księżna ma się trochę lepiej. Sądzę, że pan hrabia będzie mógł wejść na chwilę. Proszę, z łaski swojej, iść za mną.
Była to kobieta przekwitłej już młodości, szczupła, ubrana czarno, z dwojgiem siwych oczu, które dziwnie błyszczały z pośród fałszywych, jasnych loczków. Jej chód i ruchy były bardzo lekkie, prawie ukradkowe, jak gdyby była przyzwyczajona do życia pośród chorych lub do oczekiwania poleceń delikatnych, lub też do wykonywania tajemnych rozkazów.
— Proszę, panie hrabio.
Wyprzedzała Andrzeja, po przez pokoje, zaledwie trochę oświecone, po gęstych, tęgich dywanach, które przytłumiały wszelki hałas, i młodzieniec, pomimo nieokiełzanego wzburzenia swego umysłu, uczuł do niej instynktowny wstręt, nie wiedząc sam, czemu.
Przybywszy przed drzwi, okryte dwoma pasami medycyjskiego dywanu, obrębionego czerwonym aksamitem, przystanęła i rzekła:
— Ja wejdę najpierw, żeby pana oznajmić. Proszę tu zaczekać.
Głos z wewnątrz, głos Heleny zawołał:
— Krystyno!
Andrzej uczuł, że mu na ten głos niespodziewany zadrżały żyły z taką gwałtownością, iż pomyślał: „Teraz zemdleję“. Miał jakby niewyraźne przewidzenie jąkiejś nadprzyrodzonej szczęśliwości, przewyższającej jego oczekiwanie, wyprzedzającej jego marzenia, przekraczającej jego siły. — Ona była tam, poza tym progiem. Wszystka świadomość rzeczywistości uciekła z jego umysłu. Zdawało się mu, że kiedyś po malarsku czy poetycku stworzył w wyobraźni podobną miłosną przygodę, w tymże samym sposobie, z tym samym aparatem, z tem samem tłem, z tą samą tajemnicą; i że ktoś drugi, postać z jego wyobraźni, była jej bohaterem. Teraz, przez dziwne zjawisko fantazyi ów idealny twór sztuki zlał się z wypadkiem rzeczywistym. Doznał niewyrażalnego uczucia zakłopotania. Każdy pas gobelinu przedstawiał symboliczną postać. Milczenie i sen, dwaj efebowie, smukli i wysocy, jakby ich może był narysował któryś z wczesnej szkoły bolońskiej, strzegli drzwi. A on, on we własnej osobie, stał przed nimi, oczekujący. A poza progiem, może w łóżku, oddychała boska kochanka. — Zdało się mu, że słyszy jej oddech w tętnie swoich żył.
Panna pokojowa wyszła, nareszcie. Podniosłszy ciężką tkaninę, rzekła cicho, z uśmiechem:
— Może pan wejść.
I usunęła się, Andrzej wszedł.
Na wstępie doznał wrażenia powietrza bardzo gorącego, prawie duszącego; poczuł w powietrzu szczególny zapach chloroformu; zauważył w cieniu coś czerwonego, czerwony adamaszek ścian, zasłony przed łóżkiem; usłyszał zniżony głos Heleny, która szeptała:
— Dziękuję, panie Andrzeju, że pan przyszedł. Mam się lepiej.
Z pewnem ociąganiem zbliżał się do łóżka, gdyż w tem mdłem świetle nie widział wyraźnie przedmiotów.
Uśmiechała się, zatopiona głową w poduszki, leżąca na wznak, w półcieniu. Opaska z białej wełny okrywała jej czoło i policzki, idąc aż pod brodę, jak zasłona mniszki; a przecież skóra twarzy nie była mniej biała od opaski. Zewnętrzne kąty powiek były podane w dół wskutek bolesnego ściągnięcia zapalonych nerwów; czasami dolna powieka ulegała lekkiemu mimowolnemu drżeniu; a oko było wilgotne nieskończenie słodkie, jakby przesłonione łzą, która nie mogła spłynąć pośród drżących rzęs, prawie błagalne..
Niezmierna czułość przepełniła serce młodzieńca, kiedy ją obaczył z blizka. Helena wydobyła jedną rękę i wyciągnęła ją ku niemu ruchem bardzo powolnym.
Schylił się, prawie na kolano, wspierając się na brzegu łóżka i zaczął pokrywać pocałunkami nagłymi i lekkimi tę rękę płonącą, ten puls, co bił tak mocno.
— Heleno! Heleno! moje kochanie!
Helena zamknęła oczy, jak, żeby tem bardziej niezamącenie pić ze strumienia rozkoszy, który przebiegał przez jej ramię i rozlewał się po piersiach i wnikał w najtajniejsze jej włókna. Obracała rękę pod jego ustami, żeby czuć pocałunki na dłoni, na wierzchu ręki, pośród palców, wokolusieńku pulsu, na wszystkich żyłach, we wszystkich porach. — Dosyć — szepnęła, otwierając oczy i ręką, która jej się wydała nieco zemdlona, gładziła włosy Andrzeja.
W tej przesubtelnej pieszczocie było tyle oddania się, iż zdało się jego duszy ostatnim otwierającym się listkiem róży na przeobfitym kielichu. Namiętność wezbrała. Drżały mu wargi pod rozlaną falą słów, których nie znał, których nie wymawiał. Miał gwałtowne i boskie uczucie życia, przelewającego się poza jego członki.
— Jaka słodkość! Prawda? — rzekła Helena z poddaniem powtarzając ten ruch pieszczotliwy. I dreszcz, widzialny poprzez ciężkie nakrycie, przebiegł jej ciało, Kiedy Andrzej miał znowu ująć jej rękę, prosiła:
— Nie... Tak — tak zostań! Podobasz mi się.
Uciskając jego skroń, zmusiła go do ułożenia głowy na brzegu łoża, tak, że czuł jednym policzkiem kształt jej kolana. Potem patrzyła nań chwilkę, wciąż pieszcząc jego włosy, i głosem konającym z błogości, podczas gdy poprzez jej oczy przeleciało coś, niby jasny błysk, dodała, przedłużając słowa:
— Jak mi się podobasz!
Niewyrażalna ponęta rozkoszy szła z jej otwartych ust, kiedy wymawiała pierwszą zgłoskę owego słowa tak płynnego i zmysłowego w ustach kobiety.
— Jeszcze! — szeptał kochanek, którego zmysły rozluźniały się od pożądania przy pieszczotach jej palców, przy pochlebstwach jej głosu. — Jeszcze! Powiedz mi! mów!
— Podobasz mi się — powtórzyła Helena, widząc, że zapatrzył się w jej wargi i może wiedząc o czarze, który wypromieniała tym słowem.
Potem oboje zamilkli. Oboje czuli, że ich krew, ich życie przeniknęły się, stały się jedno. Głęboka cisza zapanowała w pokoju. Ukrzyżowany Guido Reniego użyczał cieniowi zasłon czegoś religijnego. Wrzawa miasta dolatywała niby szmer bardzo dalekich wód.
Wówczas Helena podniosła się nagłym ruchem na łóżku, ujęła między obie ręce głowę młodzieńca, przyciągnęła go do siebie, tchnęła mu w oblicze swoje pragnienie, ucałowała go, opadła i oddała się mu.
Potem naszedł ją niezmierzony smutek. Zawładnął nią ten mroczny smutek, który się mieści na dnie wszelkiej ludzkiej szczęśliwości, podobnie jak u ujścia wszystkich rzek woda staje się gorzka. Leżąc, trzymała ramiona zewnątrz nakrycia, opuszczone wzdłuż boków i ręce zwrócone dłoniami ku górze, prawie umarłe, poruszane od czasu do czasu lekkim podrzutem i patrzyła na Andrzeja oczyma rozwartemi, spojrzeniem ustawicznem, nieruchomem nie do zniesienia. Z jej oczu zaczęły spływać łzy, jedna po drugiej i ściekały cicho jedna po drugiej po policzkach.
— Heleno, co ci jest? Powiedz, co ci jest? — pytał jej kochanek, biorąc ją za puls, schylając się, by spijać jej łzy z rzęs.
Ona zacisnęła mocno zęby i wargi, żeby powstrzymać łkanie.
— Nie. Bądź zdrów. Opuść mnie, proszę cię! Zobaczysz mnie jutro. Idź.
Jej głos i jej ruch były tak błagalne, że Andrzej usłuchał.
— Bądź zdrowa — rzekł do niej i ucałował ją w usta czule, smakując słone krople, kąpiąc się w tych ciepłych łzach. — Bądź zdrowa! — Kochaj mnie! Pamiętaj o mnie!
Wydało się mu, kiedy przekraczał próg, że usłyszał za sobą łkanie. Szedł przed się, trochę niepewny, chwiejny, jak człowiek mający słaby wzrok. Została mu w zmysłach woń chloroformu, niby opar upojenia. Z każdym krokiem coś serdecznego uciekało mu i rozpraszało się w powietrzu; uczuł instynktowną potrzebę ograniczenia się, zamknięcia się w sobie, zwinięcia, przeszkodzenia tej roztracie. Pokoje, przez które szedł, były puste i nieme. Przy jednych drzwiach zjawiła się panna pokojowa, bez hałasu kroków, bez szelestu sukien, jak widziadło.
— Tędy panie hrabio. Nie może pan odnaleźć drogi.
Uśmiechnęła się sposobem dwuznacznym i gniewającym; ciekawość zaostrzała jeszcze bardziej jej siwe oczy. Andrzej nic nie rzekł. Znowu obecność tej kobiety była mu uciążliwa, zamącała go, wzniecała w nim prawie jakiś wstręt i rozbudzała gniew.
Zaledwie się znalazł w podsieniu, odetchnął, jak człowiek zwolniony od trwogi. Wodotrysk rzucał między drzewa przyciszony szmer, który od czasu do czasu wpadał w dźwięczny rozgwar. Całe niebo iskrzyło się od gwiazd, owiniętych przez poszczególne poszarpane chmury niby w długie, płowe włosy, lub w czarne, obszerne sieci. Pośród kamiennych kolosów, poprzez kraty zjawiały się i znikały latarnie przejeżdżających powozów. W zimnem powietrzu rozprzestrzeniało się tchnienie życia miejskiego. Dzwony dźwięczały z daleka i z pobliża. Nareszcie uświadomił sobie zupełnie swoje szczęście.
Odtąd ogarnęło ich oboje szczęście zupełne, zapamiętane, wolne, zawsze nowe. Usidłała ich namiętność i uczyniła niebałymi o wszystko, co nie dostarczało im bezpośredniej radości użycia. Oboje, ukształtowani przedziwnie tak duchem jak ciałem do, uprawiania najwyższych i najrzadszych rozkoszy, szukali bez wytchnienia Szczytu, tego, co Nieprzewyższone, Niezdarzalne. I zapuszczali się tak daleko w owe dziedziny, że czasami na szczytach zapomnienia, nachodził ich mroczny niepokój, jakgdyby podniósł się z dna ich istoty głos napomnienia, uprzedzający ich o nieznanej karze, o bardzo blizkim końcu. A z tego wyczerpania odradzało się pożądanie jeszcze subtelniejsze, jeszcze zuchwalsze, jeszcze nieroztropniejsze. Im bardziej się upajali, tem bardziej chimera ich serc olbrzymiała, miotała się, tem nowsze stwarzała marzenia. Zdawało się, że tylko w wysiłku mogą znaleźć spoczynek, jak płomień znachodzi życie tylko w spalaniu. Czasem otwierało się w nich niespodziewane źródło rozkoszy, podobnie jak zdrój żywej wody wytryska nagle z pod stopy człowieka, idącego, na chybi trafi, przez tajemne gąszcze lasu. I pili zeń bez miary, aż go nie wyczerpali. Czasami dusza ich tworzyła pod wpływem pożądań, sposobem szczególniejszego zjawiska halucynacyi, ułudny obraz istnienia obszerniejszego, wolniejszego, silniejszego, „nadszczęśliwego“. I nurzali się w niem, radowali się, oddychali niem niby swojem przyrodzonem powietrzem. Subtelne i delikatne wylewy uczucia i twory wyobraźni następowały po wybrykach zmysłowości.
Oboje nie wiedzieli, co znaczy powściągnąć wzajemną rozrzutność ciała i duszy. Doznawali niewymownej rozkoszy w rozdzieraniu wszelkich zasłon, w wyjawianiu wszelkich misteryów, w posiadaniu siebie wzajem aż do dna, w przenikaniu się, mięszaniu, w stwarzaniu jednego bytu.
— Jaka dziwna miłość! mówiła Helena, przypominając najpierwsze dni, swoją chorobę, nagłe oddanie się. — Byłabym ci się oddała tego samego wieczora, któregom cię zobaczyła.
Czuła z tego powodu pewnego rodzaju dumę. A kochanek mówił:
— Kiedym usłyszał, owego wieczora na progu, moje imię oznajmione przy twojem, miałem, nie wiem czemu, pewność, że moje życie zostało związane z twojem, na zawsze!
Wierzyli w to, co mówili. Odczytali razem elegię rzymską Goethego: „Lass dich, Geliebte, nicht reun, dass du mir so schnell dich ergeben!“ Nie żałuj, o miła, żeś się tak prędko oddała. Wierz mi, ja o tobie żadnej myśli nizkiej i nieczystej nie żywię. Strzały Amora działają różnie: jedne zaledwie drasną, a od trucizny, która się wkrada, serce cierpi wiele lat. Zaś inne dobrze upierzone i zbrojne w żeleźce ostre i raźne, przenikają i wraz rozpłomieniają krew. W czasach bohaterskich, kiedy kochali bogowie i boginie, szła żądza za wzrokiem, a rozkosz za żądzą. Czy sądzisz, że bogini Miłości długo się namyślała, kiedy w cieniu gajów Idy podobał się jej pewnego dnia Anchizes? A Luna? Gdyby się była ociągała, zazdrosna Aurora byłaby prędko zbudziła pięknego pasterza! Hero zobaczyła Leandra na hucznej i tłumnej uroczystości i rozpłomieniony kochanek rzucił się w nocne fale. Rea Sylvia, królewska dziewka, poszła zaczerpnąć wody do Tybru i przyłapił ją bóg...“
Jak dla boskiego piewcy Faustyny, tak i dla niego Rzym zajaśniał nowem światłem. Którędykolwiek przechodzili, zostawiali pamiątkę miłości. Odległe kościoły Awentynu: Santa Sabina na pięknych kolumnach z paryjskiego marmuru, wytworny ogród, Santa Maria del Priorato, dzwonnica Santa Maria in Cosmedin, podobna do żywego różowego rylca, wrażającego się w lazur, znały ich miłość. Wille kardynałów i książąt: willa Pamphily, która się przegląda z podziwem w swoich wodotryskach i jeziorze, cała wdzięczna i łagodna, gdzie każdy krzak zdaje się zamykać szlachetną idyllę, gdzie kamienne balustrady i pnie drzew rywalizują w mnogości, Willa Albani, ciemna i zimna, niby klasztor, las marmurowych posągów i muzeum stuletnich bukszpanów, gdzie z westybulów i portyków, karjatydy i hermy, symbole bezruchu, podziwiają w skupieniu poprzez kolumny z granitu niezmienną symetryę wirydarzy, i willa Medici, która się wydaje lasem z szmaragdu, rozrastającym się się wśród nadprzyrodzonego światła, i willa Ludovisi, nieco dzika, przepełniona wonią fiołków, poświęcona obecnością Junony, którą wielbił Wolfgang, gdzie w owym czasie platany ze Wschodu i cyprysy Aurory, wydające się nieśmiertelnymi, drżały w przeczuciu targu i śmierci Wszystkie arystokratyczne wille: szczytna sława Rzymu, znały ich miłość. Galerye obrazów i rzeźb: borgezyańska sala Danaae, przed którą Helena uśmiechała się niby przed objawieniem się i sala zwierciadeł, gdzie obraz jej przechodził pomiędzy puttami Ciro Ferri’ego i girlandami Maria de Fiori; izba Heliodora przecudnie ożywiona przemożnem tętnem życia, które Sanzio umiał wlać w bezduszną ścianę, i apartament Borgia, gdzie wielka wyobraźnia Pinturiccha rozwija się w cudowną tkaninę dziejów, bajek, snów, kaprysów, zuchwałych arcydzieł; pokój Galatei, przez który przelewa się jakaś, nie umiem powiedzieć jaka, czysta świeżość i niegasnąca pogoda światła i sala Hermafrodyty, gdzie ów zadziwiający twór, zrodzony z rozkoszy nimfy i półboga, rozpościera swój kształt dwuznaczny pośród odbłysków subtelnych skał. Wszystkie pustelnie Piękności znały ich miłość.
Rozumieli głośny okrzyk poety:
„Eine Welt zwar bist du, o Rom!“ Jesteś światem, o Rzymie! Lecz bez miłości świat nie byłby światem, nawet Rzym nie byłby Rzymem. A schody Trinita, opromienione powolnem wstępowaniem Dnia, były schodami Szczęścia, przeto że niemi wstępowała przepiękna Helena Muti.
Helena często i z upodobaniem zdążała po tych stopniach ku buen retiro pałacu Zuccari. Wstępowała powoli, idąc cieniem; lecz dusza jej biegła szybko ku szczytowi. Wiele, wiele rozkosznych godzin mierzyła owa mała, poświęcona Hipolicie, trupia czaszka ze słoniowej kości, którą Helena częstokroć zbliżała do ucha z ruchem dziecięcym, przyciskając drugi policzek do piersi kochanka, by słuchać równocześnie ucieczki chwil i bicia tego serca. Andrzej wciąż wydawał się jej nowy. Niejedenkroć zdumiewała ją nieznużona żywotność tego zmysłu i tego ciała. Nieraz jego pieszczoty wyrywały jej krzyk, w którym przejawiał się straszliwy spazm istoty zmożonej gwałtownem uczuciem. Nieraz pośród jego ramion zawładał nią rodzaj jasnowidzącego odrętwienia, w którem zdawało się jej, że staje się wskutek stopienia z innem życiem istotą przeźroczystą, lekką, płynną, przenikniętą przez niemateryalną treść, przeczystą, podczas gdy wszystkie, wszystkie tętna mnogością swoją dawały jej wrażenie nieprzeliczonego drżenia spokojnego morza pośród lata. Także niejeden raz, w objęciu jego ramion, na jego piersi, po pieszczotach, czuła, że w jej wnętrzu rozkosz się uspokaja, wyrównuje, zasypia, na podobieństwo wrzącej wody, która powoli, powoli uspokaja się. Lecz skoro tylko kochanek odetchnął silniej lub zaledwie, zaledwie się ruszył, czuła jak na nowo nieopisalna fala przepływa przez nią od stóp do głowy, drga coraz mniej, aż nareszcie omdlewa. To „uduchowienie“ rozkoszy cielesnej, spowodowane przez doskonałe pokrewieństwo obu ciał, było może najwyraźniejszem pośród zjawisk ich namiętnością. Helena miała niejedenkroć łzy słodsze od pocałunków.
A w pocałunkach jakaż głęboka słodycz! Są usta kobiece, co zdają się rozpłomieniać miłością oddech, który je otwiera. Czy zaczerwienia je krew bogatsza nad purpurę, czy mrozi bladość śmiertelnej trwogi, czy je rozświetla dobroć przyzwolenia, czy przyciemnia omrok niełaski, czy je rozwiera rozkosz lub wykrzywia cierpienie, zawierają w sobie zawsze zagadkę, która niepokoi mężczyzn myślących, pociąga ich i bierze w niewolę. Ustawiczna niezgoda między wyrazem warg i oczu płodzi ową tajemnicę. Wydaje się, jakoby dwojaka dusza przejawiała się w niej z różną pięknością, wesołą i smutną, oziębłą i namiętną, okrutną i litosną, pokorną i dumną, śmiejącą się i wyśmiewającą. A ta dwuznaczność rozbudza niepokój w umyśle lubującym się w zjawiskach niejasnych. Dwaj myśliciele z „quattrocento“, nieznużeni poszukiwacze Ideału rzadkiego i szczytnego, przenikliwi psychologowie, którym zawdzięcza się może najsubtelniejsze analizy twarzy ludzkiej, pogrążeni ustawicznie w studyowaniu i poszukiwaniu trudności najstromszych, tajemnic najskrytszych, Boticelli i Vinci, zrozumieli i oddali różnymi sposobami w swojej sztuce nieokreślną uwodność takich ust.
Pocałunki Heleny zaprawdę boski ożywczy pierwiastek mieściły dla kochanka. Ze wszystkich sposobów cielesnego obcowania ten właśnie wydawał się im najdoskonalszym, najbardziej zadowalniającym. Czasami mniemali, że żywy kwiat ich dusz otwiera się pod naciskiem warg, wlewając sok błogości przez każdą żyłę aż w serce. A czasami mieli złudne uczucie niby oroszonego miękkiego owocu, który się w nich rozpływał. Tak doskonałe było to zjednoczenie, że jeden kształt zdawał się przyrodzonem uzupełnieniem drugiego. Ażeby przedłużyć upojenie, wstrzymywali oddech, aż nie uczuli, że mdleją od zatchnienia. A jej ręce drżały niespokojnie na jego skroniach. Pocałunek bardziej ich wyczerpywał niż objęcia. Odstawszy od siebie, patrzyli na się błędnymi omglonymi oczyma. I ona mówiła głosem nieco zachrypłym, bez uśmiechu:
— Pomrzemy.
Czasami on, leżąc na wznak, zamykał powieki w oczekiwaniu. Ona, znając tę sztuczkę, schylała się nad nim dla pocałunku, z umyślnem ociąganiem. Tak kochanek nie wiedział, kiedy otrzyma pocałunek, który w swej dobrowolnej ślepocie, niejasno przeczuwał. W tej minucie oczekiwania i niepewności, wstrząsał jego członkami nieopisalny niepokój, w swem napięciu podobny do dreszczu człowieka skrępowanego, któremu grozi ogniste piętno. Kiedy nareszcie dotknęły go wargi, z trudem wstrzymywał okrzyk. I udręka owej chwili sprawiała mu rozkosz. Gdyż w miłości nierzadko cierpienie fizyczne bardziej pociąga niż pieszczota. Także Helena wiedziona owym szczególniejszym zmysłem naśladowczym, który pobudza kochanków do dokładnego odwzajemniania pieszczoty, chciała spróbować.
— Zdaje mi się — mówiła z zamkniętymi oczyma — że wszystkie pory mojej skóry są jakby milionem małych ust, tęskniących ku twoim, pragnących być wybranymi, zazdrosnych jedne o drugie...
Wówczas on, odwzajemniając się, zaczął okrywać pocałunkami nagłymi i zwodniczymi, przebiegając całe to piękne ciało, nie zostawiając nietkniętem żadnego najmniejszego nawet miejsca, nie ustając w swym trudzie. Ona śmiała się, szczęśliwa, czując, jakoby ją owijała niewidzialna tkanina. Śmiała się i wzdychała, szalona, czując jak jego namiętność popada w gniew. Śmiała się i płakała, zatracona, niezdolna już więcej władać trawiącym ogniem. Potem nagłym wysiłkiem zabierała w niewolę między swoje ramiona jego szyję, więziła go całego zamienionego w bijące serce, swoimi włosami, trzymała go niby zdobycz. On znużony, rad się poddawał i zostawał w tych więzach. Patrząc nań, wołała:
— Jakiś ty młody! Jakiś ty młody!
Młodość w nim była odporna na wszelkie zepsucie i rozrzutność, trwała na podobieństwo niezmiennego metalu, niezniszczalnej woni. Właśnie ten szczery blask młodości był jego najkosztowniejszym przymiotem. W wielkim płomieniu namiętności wszystko to, co w nim było fałszywego, smutnego, sztucznego i marnego, spalało się niby kupa cierniska. Po rozluźnieniu sił, wskutek nadużycia analizy i odrębnego działania wszystkich sfer jego wewnętrznej istoty, powrócił teraz do jedności sił, czynu i życia. Odzyskał zaufanie i samorzutność; kochał i używał z młodzieńczym ogniem. Niektóre jego oddania się były jak nieświadomego dziecka; niektóre jego fantazye były pewne wdzięku, świeżości i odwagi.
— Czasami — mówiła doń Helena — czułość dla ciebie staje się subtelniejszą niż czułość kochanki. Nie wiem... Staje się prawie macierzyńską.
Andrzej śmiał się, gdyż ona była starsza zaledwie o trzy lata.
— Czasami — mówił on do niej — współobcowanie mojego ducha z twoim, zdaje mi się tak czystem, że nazywałbym cię siostrą, całując twoje ręce.
Te zwodnicze oczyszczenia i wzloty uczucia zjawiały się zawsze pośród bezsilnych przerw rozkoszy, kiedy dusza na tle odpoczynku cielesnego odczuwała nieokreśloną potrzebę idealności. Wówczas odradzały się w młodzieńcu także ukochane ideały sztuki; i tłumnie niepokoiły jego umysł wszystkie kształty kiedyś szukane i oglądane, dopraszając się wyjścia na świat; i podniecały go słowa goethowskiego monologu: „I cóż ci rozpłomieniona w twych oczach przyroda? Cóż wszelki otaczający cię kształt sztuki, jeżeli namiętna moc twórcza nie przepełnia ci duszy i nie spływa bez ustanku w kończyny twoich palców, byś mógł tworzyć?“ Myśl sprawienia kochance radości bogatym wierszem lub szlachetną linią, podniecała go do pracy. Napisał La Simona, i wykonał dwie akwaforty Zodyak i Kubek Aleksandra.
W sprawowaniu sztuki wybierał narzędzia trudne, dokładne, doskonałe, nieprzedajne: rytm i ryt. I umiał naśladować i odnawiać z surową ścisłością tradycyjne kształty włoskie, nawiązując do poetów stil novo i do malarzy wyprzedzających Odrodzenie. Jego umysł był w swej zasadniczej istocie formalny. Bardziej niż myśl, kochał wyrażenie. Jego literackie próby były ćwiczeniami, zabawkami, studyami, poszukiwaniami, doświadczeniami technicznymi, osobliwościami. Mniemał, wraz z Henrykiem Taine’em, że trudniej jest złożyć sześć pięknych wierszów, niż wygrać bitwę. Jego Bajka o Hermafrodycie naśladowała w budowie Policyana Bajkę o Orfeuszu. Zawierała ona zwrotki o szczególniejszej doskonałości, potędze i muzykalności, zwłaszcza w chórach śpiewanych przez potwory dwoistego przyrodzenia: przez Centaury, Syreny i Sfinksy. Owa jego nowa tragedya La Simona, pisana krótkim wierszem, była szczególniejszego smaku. Chociaż zrymowana na sposób starotoskański, zdawała się być zrodzoną w wyobraźni poety angielskiego z wieku Elżbiety, na tle noweli z Dekameronu. Zawierała w sobie nieco ze słodkiego i dziwnego czaru, który tkwi w niektórych mniejszych dramatach Williama Shakespeare’a.
Poeta tak oznaczył swoje dzieło na karcie tytułowej Jedynego Egzemplarza: A. S. CALCOGRAPHUS AQUA FORTI SIBI TIBI FECIT.
Miedź pociągała go bardziej niż papier; kwas gryzący bardziej niż atrament; rylec bardziej niż pióro. Już jeden z jego przodków, Giusto Sperelli, próbował miedziorytu. Niektóre z jego sztychów, wykonanych około roku 1520, wykazywały oczywisty wpływ Antonia Pollajuolo, przez głębię i rzekłbym prawie surowość rytu. Andrzej uprawiał rembrandtowską manierę śmiałych pociągnień i manierę czarną, umiłowaną przez akwaforcistów angielskich szkoły Green’a, Dixon’a, Earlom’a. Kształcił się na wszelkich wzorach, robił szczegółowe studya nad każdym miedziorytnikiem, uczył się od Alberta Dürera i od Parmigianina, od Marc Antonia i Halbeina, od Annibala Caracci i Mac-Ardel’a, od Guida i Calloty, od Toschi’ego i od Gerarda Audran. Lecz jego pojęcie miedziorytu było następujące: rozjaśnić efektami świetlnymi Rembrandta wytworność rysunku kwatroczentystów florenckich, należących do drugiej generacyi, jak Sandro Boticelli, Domenico Ghirlandajo i Filippino Lippi.
Dwa najświeższe miedzioryty przedstawiały w dwu epizodach miłosnych dwa kształty piękności Heleny Muti, a nazwy swe miały od akcesoryów.
Pośród rzeczy najkosztowniejszych, które Andrzej Sperelli posiadał, była kołdra z delikatnego jedwabiu, o barwie spłowiałego lazuru, wokół której krążyło dwanaście znaków Zodjaku z koronki, o nazwach Aries, Taurus, Gemini, Cancer, Leo, Virgo, Libra, Scorpius, Arcitenens, Caper, Amphora, Pisces wypisanych literami gotyckimi. Słońce, wyrobione ze złota, zajmowało środek koła. Postacie zwierząt, narysowane stylem nieco archaicznym, przypominającym mozaiki, jaśniały szczególniejszą świetnością. Cała ta materya zdała się godną osłaniać cesarskie łoże małżeńskie. Pochodziła ona istotnie z wyprawy Bianki Maryi Sforza, wnuczki Ludwika Moro, która wyszła za mąż za cesarza Maksymiliana.
Nagość Heleny nie mogła, zaprawdę, znaleść bogatszego nakrycia. Niejedenkroć, kiedy Andrzej przebywał w drugim pokoju, ona się rozbierała z gwałtownym pośpiechem, rozciągała się w łożu pod przedziwną kołdrą i wołała głośno kochanka. I nadbiegającemu wydawała się bóstwem, spowitem w część firmamentu. Nieraz też, chcąc iść przed kominek, podnosiła się z łoża i pociągała za sobą kołdrę. Drżąc od zimna owijała się w nią cała i przechadzała się boso, krótkimi krokami, żeby się nie uwikłać w mnogich fałdach. Słońce jaśniało na plecach, poprzez rozpuszczone włosy; Skorpion zajmował jedną półkulę piersi, a wielki rąbek Zodyaku wlókł się za nią po dywanie, zagarniając róże, jeśli je już przedtem porozrzucała.
Akwaforta przedstawiała Helenę śpiącą pod tymi właśnie niebieskimi znakami. Kształt niewieści rysował się na tle fałdów materyi, z głową podaną nieco poza brzeg łoża, z włosami spływającymi aż na ziemię, z jednem ramieniem zwisłem, a drugiem ułożonem wzdłuż boku. Nienakryte części ciała, jakoto twarz, szczyt piersi i ramiona były ogromnie świecące. Rylec oddał też z wielką mocą blask koronek w półcieniu i tajemnicze symbole. Wysoki biały chart, Famulus, brat owego, który układa głowę na kolanach hrabiny d’Arundel na obrazie Piotra Pawła Rubensa, wyciągał szyję ku pani, baczny, stojący na czterech nogach, narysowany szczęśliwym, zuchwałym skrótem. Tło komnaty było bogate i przyćmione.
Druga akwaforta odnosiła się do wielkiej srebrnej miednicy, którą Helena Muti odziedziczyła od swojej ciotki Flaminii.
Miednica ta była historyczną i nazywała się Kubkiem Aleksandra. Cesare Borgia darował ją księżnej di Bisenti, zanim pojechał do Francyi, by zawieźć Ludwikowi XIV. bullę rozwodu i dyspenzę na małżeństwo. Musiała ona też znajdować się pośród bajecznych kosztowności, które wiózł ze sobą Valentino przy swoim wjeździe do Chinon, opisanym przez pana Brantóme. Rysunek postaci, które krążyły wokoło i owych, które dźwigały się z obrzeża obu końców, przypisywano Rafaelowi Sanzio.
Miednica nazywała się Kubkiem Aleksandra, gdyż była stworzona na pamiątkę owego przedziwnego kubka, z którego w czasie szerokich uczt zwykł był nieporównanie pijać Macedończyk. Boki naczynia otaczały oddziały łuczników z wyciągniętymi łukami, w stłoku i w przedziwnych ruchach tych, których namalował Raffael, nagich, ciskających strzały na Hermę, na fresku znajdującym się w sali borgezyańskiej, ozdobionej przez mistrza Giovanni Francesco Bolognesi. Następowali oni na wielką Chimerę, która dźwigała się niby ucho z obrzeża na końcu naczynia, podczas gdy z przeciwnej strony wyskakiwał młody łucznik Bellerofont, z łukiem napiętym przeciwko zrodzonemu z Tyfona potworowi. Ozdoby podstawy i obrzeża były rzadkiej lekkości. Wnętrze było wyzłocone, niby wnętrze cyboryum. Metal był dźwięczny, jako muzyckie narzędzie. Ważyła trzysta funtów. Cały kształt był bardzo harmonijny.
Często, z kaprysu, brała Helena Muti poranną kąpiel w tej miednicy. Mogła się w niej dobrze zanurzyć chociaż nie rozciągnąć całą osobą. I nic, zaprawdę, nie dorównywało przepysznemu wdziękowi tego ciała, skulonego we wodzie, którą złocenie zabarwiało nieopisaną subtelnością refleksów, gdyż metal nie był jeszcze srebrem, a złoto już ginęło.
Rozkochawszy się w trzech odmiennie pięknych kształtach, to jest kobiety, kubka i charta, znalazł akwaforcista prześliczną kompozycyę linii. Kobieta, naga, stojąca, wstępuje do miednicy, wspierając się jedną ręką na wystającej części Chimery, a drugą na Bellerofoncie i nachyliła się wprzód, przekomarzając się z psem, który zgięty w łuk, na przednich nogach obniżonych, a tylnych wyprostowanych, na podobieństwo kota, kiedy się rzuca do skoku, wyciągał ku niej jak ostrze pysk długi i wązki, niby pysk szczupaka.
Nigdy nie radował się Andrzej Sperelli goręcej ni też bardziej nie cierpiał z powodu napiętej obawy artysty, czuwającego nad ślepem działaniem kwasu; nigdy z większym zapałem nie zaostrzał swojej cierpliwości w przesubtelnej pracy suchego rylca na szorstkiem tle miedzi. Był on zaprawdę urodzonym miedziorytnikiem jak Łukasz z Holandyi. Posiadał przedziwną znajomość (co była może rzadkim zmysłem) wszelkich najdrobniejszych szczegółów, tyczących się czasu i stopnia, które wspólnie zmieniają nieskończenie działanie kwasu na miedź. Nie doświadczenie, nie pilność, nie inteligencya tylko, lecz głównie ten wrodzony, prawie niezawodny zmysł napominał go o stosownej chwili, w której wytrawianie zbliżało się do użyczenia cieniowi tak ściśle określonej wartości, jaką, wedle zamiaru artysty, miała mieć odbitka. I to duchowe panowanie nad brutalną energią i prawie rzekłbym, wlewanie w nią ducha sztuki, jakoteż odczuwanie tej niewiadomo jakiej, tajemnej współmiary między biciem pulsu, a postępowem trawieniem kwasu, było jego upajającą dumą i dręczącą radością.
Helenie zdawało się, że jest ubóstwiona, jak Isotta z Rimini na niezniszczalnych medalionach, które Zygmunt Malatesto kazał wybić na jej chwałę.
Lecz właśnie w dniach, w których Andrzej usilnie pracował, stawała się ona smutna i milcząca, pełna westchnień, jak gdyby nią zawładał wewnętrzny niepokój. Miewała znienacka wybuchy czułości tak gorącej, zmięszanej ze łzami słabo powstrzymywanymi łkaniem, że młodzieniec, nie mogąc jej zrozumieć, stawał zdumiony, pełen domysłów.
Pewnego wieczora wracali konno z Awentynu w dół przez via di Santa Sabina, mając jeszcze w oczach widzenie pałaców cesarskich płonących od zachodu, czerwonych od płomieni pośród czerniejących cyprysów, które przenikał złoty pył. Jechali w milczeniu, gdyż smutek Heleny udzielił się kochankowi. Przed Santa Sabina on wstrzymał swego kasztana i rzekł:
— Czy przypominasz sobie?
Kilka kur, które grzebały spokojnie pośród kępek trawy, rozprószyło szczekanie Famulusa. Plac porosły zielem, był spokojny i skromny niby wiejski kościelny cmentarz; lecz mury były pokryte owem szczególnem światłem, które odbija się w budowlach Rzymu „o godzinie Tycyana“.
Helena również przystanęła.
— Jak dalekim wydaje się ów dzień! — rzekła z lekkiem drżeniem w głosie. W istocie, owo przypomnienie gubiło się w czasie nieokreślnie, jak gdyby ich miłość trwała od wielu miesięcy, od wielu lat. Słowa Heleny rozbudziły w umyśle Andrzeja to dziwne złudzenie i zarazem niepokój. Zaczęła przypominać wszystkie szczegóły owych odwiedzin, złożonych mu w styczniowe południe, przy wiosennem słońcu. Rozdrabniała się ustawicznie w szczególikach, a od czasu do czasu przerywała, jakby jej towarzyszyła, poza obrębem słów jakaś niewyrażona myśl. Andrzejowi się zdawało, że słyszy w jej głosie żal. — Czego ona żałowała? Czyż ich miłość nie widziała przed sobą dni jeszcze słodszych? Czyż nie władała już Rzymem wiosna? — Zakłopotany, prawie nie słuchał jej więcej. Konie schodziły stępą, jeden obok drugiego, od czasu do czasu oddychając mocno nozdrzami, lub zbliżając głowy, jakby dla udzielenia sobie jakiejś tajemnicy. Famulus biegał ustawicznie tam i z powrotem.
— Czy przypominasz sobie — mówiła dalej Helena — czy przypominasz sobie owego braciszka, który nam otworzył, kiedyśmy zadzwonili?
— Tak, tak...
— Z jakiem zdumieniem patrzył na nas! Był mały, malutki, bez brody, cały piegowaty. Zostawił nas samych w przedpokoju, by pójść po klucze do kościoła; a tyś mnie pocałował. Czy przypominasz sobie?
— Tak.
— I wszystkie owe beczułki w przedpokoju! I ów zapach wina, podczas gdy braciszek ci tłómaczył historye wyrzeźbione na cyprysowych drzwiach. A potem Madonna del Rosario! Pamiętasz? Jego tłómaczenie rozśmieszyło cię, a ja słysząc twój śmiech, nie mogłam się pohamować; i śmialiśmy się tak wobec tego biedaka, że się zmięszał i nie otworzył już więcej ust, nawet pod koniec, żeby ci podziękować...
Po chwili zaczęła znowu:
— A w San Alessio, kiedyś mi nie chciał pozwolić, żebym patrzyła na kopułę przez dziurkę od klucza! Jakżeśmy się tam śmiali!
Zamilkła znowu. Zbliżyła się ulicą gromada ludzi z marami, a za nią najęty wóz, pełny płaczących krewnych. Umarły zdążał ku cmentarzowi żydowskiemu.
Był to pogrzeb niemy i zimny. Wszyscy owi ludzie z nosami zakrzywionymi i drapieżnymi oczami byli do siebie podobni, jak rodzeństwo.
Żeby orszak mógł swobodnie przejść, oba konie rozdzieliły się, zajmując każdy jeden bok, tuż przy murze i kochankowie patrzyli na się ponad umarłym, czując, że rośnie ich smutek.
Kiedy się złączyli, zapytał Andrzej:
— Co ci jest takiego? O czem myślisz?
Ona zawahała się z odpowiedzią. Oczy wpatrzyła w szyję zwierzęcia, gładząc je główką swojego biczyka, niezdecydowana, blada.
— O czem myślisz?
— Więc dobrze, powiem ci. Odjeżdżam we środę, nie wiem, na jaki czas; może na długo, na zawsze; nie wiem... Ta miłość się zrywa z mojej winy; lecz nie pytaj mnie jak, nie pytaj dlaczego, nie pytaj o nic: proszę cię! Nie mogłabym ci odpowiedzieć.
Andrzej patrzył na nią, prawie z niedowierzaniem. Rzecz wydała mu się tak niemożliwą, że nie sprawiła mu boleści.
— Mówisz żartem; nieprawdaż, Heleno?
Wstrząsnęła głową, przecząc, gdyż ścisnęło ją za gardło i nagle pobudziła konia do kłusa. Za nimi zaczęły pośród zmierzchu dzwonić dzwony kościołów Santa Sabina i Santa Prisca. Kłusowali w milczeniu, rozbudzając echa pod łukami, świątyniami, pośród ruin samotnych i pustych. Pozostawili po lewicy San Giorgio in Velabro, który miał jeszcze na cegłach dzwonnicy czerwony blask, jak za dni szczęśliwych. Przekłusowali wzdłuż Forum romanum, Forum Nerwy, już zaległych sinawym mrokiem, podobnym do lodowców w nocy. Zatrzymali się przy Arco dei Pantani, gdzie ich oczekiwali stajenni i karety.
Helena zaledwie zsiadłszy z siodła, podała Andrzejowi rękę i unikała spojrzenia w jego oczy. Zdawało się, że jej spieszno oddalić się.
— Cóż tedy? — zapytał jej Andrzej, pomagając przy wsiadaniu do powozu.
— Do widzenia się jutro. Dziś wieczorem, nie.
Rozstanie na via Nomentana, owo adieu au grand air, którego życzyła sobie Helena, nie rozwiązało żadnej z wątpliwości, co zaległy umysł Andrzeja. — Jakie też były ukryte powody owego nagłego odjazdu? — Napróżno starał się przeniknąć tę tajemnicę. Przygniatały go wątpliwości.
W pierwszych dniach napady boleści i pożądania były tak okrutne, że zdało mu się, iż od nich zemrze. Zazdrość, która po pierwszem zjawieniu, wobec ustawicznego ognia Heleny rozwiała się była, dźwignęła się w nim, rozbudzona przez nieczyste obrazy; i podejrzenie, że w tej mrocznej sprawie może taić się jakiś mężczyzna, sprawiało mu nieznośną męczarnię. Nieraz nachodził go niski, pełny goryczy gniew przeciwko oddalonej kobiecie i prawie że potrzeba zemsty, jakgdyby ona go oszukała i zdradziła, żeby się oddać drugiemu kochankowi. Czasami także zdawało się mu, że już jej więcej nie pożąda, że jej nie kocha, że nigdy jej nie kochał. Był u niego zjawiskiem nie nowem, ten chwilowy zanik uczucia, ten rodzaj duchowej synkopy, która, naprzykład, czyniła mu zupełnie obcą w środku balu ukochaną kobietę i pozwalało mu brać udział w wesołej uczcie, chociaż przed godziną spijał był jej łzy. Lecz te zapomnienia nie trwały długo. Wiosna rzymska zakwitała niesłychaną radością: zbudowane z trawertynu i cegły miasto ssało światło niby spragniony las. Papieskie wodotryski wystrzelały w niebo przejrzystsze nad drogie kamienie. Piazza di Spagnia woniała niby ogród różany, a Trinità de’Monti, na szczycie schodów, zaludnionych puttami, zdawała się złotą katedrą.
Od podniet, których mu dostarczała nowa piękność Rzymu, odżywał i rozpłomieniał się w jego krwi i duszy czar pozostały po owej kobiecie. I zakłócały go aż do głębi niezwalczone niepokoje, nieukojne rozruchy, nieokreślne wyczerpania, podobne nieco do owych z czasu młodzieńczego dojrzewania. Jednego wieczora, w domu Dolcebuono, po herbacie, zostawszy ostatni w salonie przepełnionym kwiatami i jeszcze drżącym od Cachoucha Raffa, mówił o miłości z Donną Bianką. I nie żałował tego ni onego wieczora, ni później.
Jego stosunek z Heleną Muti był odtąd dobrze znany, jak, prędzej czy później, w mniejszym czy większym stopniu, znane są w wytwornem i towarzystwie rzymskiem i w każdem innem wszystkie stosunki i wszystkie flirtations. Na nic wszelkie ostrożności. Każdy tam jest tak dobrym znawcą mimiki miłosnej, że mu wystarcza pochwycić jeden gest lub jeden ruch, albo też jedno spojrzenie, by mieć pewną wskazówkę, podczas gdy kochankowie, lub ci, co mają nimi zostać, nic nie podejrzywają. Pozatem bywają w każdem towarzystwie ciekawscy, którzy robią sobie zawód z wykrywania i tropią ślady miłości drugich z wytrwałością niemniejszą niż psy, goniące za tropem zwierzyny. Są oni zawsze czujni, choć tego nie widać. Podchwytują niezawodnie wyszeptane słowo, nikły uśmiech, małe wstrząśnienie, lekki rumieniec, błysk oczu. Na balach, na wielkich uroczystościach, gdzie nieroztropności są najprawdopodobniejsze, krążą ustawicznie, umieją ze szczególniejszą sztuką, jak kieszonkowi złodzieje wślizgać się w największy ścisk. Ich ucho jest napięte do podsłuchania urywka rozmowy, oko jest gotowe z poza blasku soczewki zauważyć zakłopotanie, wyczerpanie, dreszcz, nerwowy uścisk kobiecej ręki na barek tancerza.
Straszliwym tropicielem był, naprzykład, Don Filippo del Monte, uczestnik stołu markizy d’Ateleta. Lecz, zaprawdę, Helena Muti nie zajmowała się wiele złośliwymi plotkami świata; a w tej ostatniej swojej namiętności doszła do szalonej prawie śmiałości. Pokrywała każdą swoją zuchwałość swą pięknością, swoim zbytkiem, swojem starem nazwiskiem; i przechodziła zawsze pośród ukłonów podziwów i pochlebstw wskutek pewnego rodzaju łagodnej pobłażliwości, która jest jednym z najmilszych przymiotów arystokracyi — kwirytów, a która się rodzi może właśnie z nadużywania plotek.
Otóż ów stosunek podniósł wpływ Andrzeja Spereili wobec kobiet odrazu na wysoki stopień. Otoczyła go atmosfera łaski i szczęście jego stało się wkrótce bajecznem. Zaraza pożądania jest w nowożytnem społeczeństwie zjawiskiem bardzo częstem. Mężczyzna, którego kocha kobieta uposażona w szczególniejsze przymioty, rozbudza w innych wyobraźnię i, podniecone próżnością a ciekawością na prześcigi ubiegają się o niego. Pozatem pomagało Sperellemu owo imię tajemniczego artysty, które posiadał; i stały się sławnymi owe dwa sonety, napisane w albumie księżny Ferentino, w których, niby w dwuznacznym dyptychu, wychwalał usta dyabelskie i usta anielskie, owe, które gubią dusze i owe, które mówią Ave. Pospolity tłum nie wyobraża sobie, jakie głębokie i nowe pierwiastki radości wnosi w miłość aureola sławy, nawet blada lub fałszywa. Kochanek nieznany, niechajby miał siłę Herkulesa, piękność Hipolita, wdzięk Hylasa, nie potrafi dać kochance tych rozkoszy, które artysta, może nieświadomie, wlewa z obfitością w umysły niewieście. Wielką rozkoszą musi być dla próżności kobiecej módz powiedzieć: — W każdym liście, który on do mnie pisze, płonie może najczystszy płomień jego umysłu, przy którym tylko ja jedna się grzeję; w każdej pieszczocie on traci część swojej woli i siły; a jego najszczytniejsze marzenia padają we fałdy mojej szaty, w kręgi, zakreślone moim oddechem!
Andrzej Sperelli nie ociągał się ani chwili wobec przynęt. Po owem pewnego rodzaju skupieniu, które w nim sprawiło jedynowładztwo Heleny, następowało teraz rozluźnienie. Nie trzymane w jedności przez ognistą obwięź, siły jego wracały do pierwotnego bezładu. Jego kameleonowata, zmienna, płynna, ruchliwa dusza, nie mogąc już ukształtować się, przystosować, upodobnić do jakiegoś władnego kształtu, przekształcała się, zniekształcała, przybierała wszystkie formy. Przechodził od jednej miłości do drugiej z niesłychaną łatwością; uprawiał równocześnie rozmaite miłostki; bez skrupułu tkał wielką sieć oszukań, zmyśleń, kłamstw, zasadzek, żeby zebrać jak największą liczbę zdobyczy. Przyzwyczajenie do fałszu zagłuszało jego sumienie. Wskutek ustawicznego braku zastanowienia stawał się zwolna nieprzenikalnym dla samego siebie, dostawał się poza obręb swojej wewnętrznej tajemnicy. Powoli powoli dochodził prawie do tego, iż nie był więcej w stanie widzieć swojego życia wewnętrznego, tak samo, jak odwrotna półkula ziemi nie widzi słońca, chociaż jest doń nieoderwanie przywiązana. Wciąż żył w nim bezlitosny instynkt: instynkt wyzwalania się z wszystkiego, co go przyciągało, nie więżąc. A wola, bezużyteczna jak szpada, źle zahartowana, wisiała u boku pijanego lub bezczynnego.
Czasami budziło się znagła wspomnienie Heleny i przepełniało go; i albo usiłował wyzwolić się od melancholii żalu, albo przeciwnie rad przeżywał znowu w zepsutej wyobraźni wybryki owego życia, ażeby w nich znachodzić podnietę do nowych miłostek. Powtarzał sam sobie słowa piosenki niemieckiej: „Wspominaj zgasłe dni! I składaj na ustach drugiej słodkie pocałunki, jakimiś obdarzał pierwszą, niedawno temu!“ Lecz oto już i druga wychodziła z jego duszy. Mówił o miłości z Donną Bianką Dolcebuono, z początku nie zastanawiając się prawie nad tem, może instynktownie, pociągnięty mocą nieokreślonego odblasku, który rzucała jako przyjaciółka Heleny. Może kiełkowało małe nasionko sympatyi, które weń wrzuciły słowa florenckiej hrabiny, przy uczcie w domu Doria. Kto potrafi określić, przez jaki tajemniczy bieg rzeczy byle jakieś zetknięcie duchowe lub inateryalne między mężczyzną i kobietą, choćby małoznaczne, może w nich spłodzić a następnie utrzymywać przy życiu uczucie ukryte, niezauważone, nieprzypuszczane, które po długim czasie okoliczności nagle wydobędą na jaw? Jestto ono samo zjawisko, które spotykamy w ładzie umysłowym, kiedy nasienie myśli lub cień obrazu, zjawiają się nagle, po długim przestanku, przez nieświadomy rozwój wypracowane w obraz zupełny, w myśl jednolitą. Tesame prawa rządzą wszystkimi czynnościami naszej jaźni; a czynności, których jesteśmy świadomi, są jeno cząsteczką naszych czynności.
Donna Bianca Dolcebuono była idealnym typem piękności florenckiej, takim, jaki odtworzył Ghirlandajo w portrecie Giovann’y Tornabuoni, znajdującym się w Santa Maria Novella. Miała jasne owalne oblicze, czoło szerokie, wysokie i białe, usta łagodne, nos nieco wystający, oczy owej barwy cisawej ciemnej, sławionej przez Firenzuolę. Najchętniej rozczesywała bujne włosy na sposób staroświecki: po skroniach aż do połowy policzków. Dobrze zgadzało się z nią jej nazwisko, gdyż wnosiła w życie światowe wrodzoną dobroć, wielką wyrozumiałość, uprzejmość równą dla wszystkich i śpiewną wymowę. Słowem była jedną z owych kobiet miłych, bez głębokiej duszy ni głębokiego rozumu, nieco obojętnych, które zdają się być zrodzonymi do życia wśród uprzejmości, do kołysania się w tajemnych miłościach, niby ptaszki wewnątrz kwitnących drzew.
Kiedy usłyszała słowa Andrzeja, zawołała ze wdzięcznem zdziwieniem:
— Tak prędko pan zapomina o Helenie?
Później, po kilku dniach miłego ociągania się, spodobało się jej zezwolić, poddać się; i nie rzadko mówiła do niewiernego młodzieńca o Helenie, bez zazdrości, szczerze.
— Lecz czemu też ona tego roku odjechała prędzej, niż zazwyczaj? — zapytała go raz, uśmiechając się.
— Nie wiem — odrzekł Andrzej, nie mogący ukryć drobiny niecierpliwości i rozgoryczenia.
— Czy istotnie wszystko się skończyło?
— Bianka, proszę cię, mówmy osobie; — przerwał on głosem wzburzonym, gdyż te rozmowy zamącały go i gniewały.
Ona zamyśliła się na chwilkę, jakgdyby chciała rozwiązać zagadkę, potem uśmiechnęła się, potrząsając głową, z przelotnym cieniem smutku na oczach, jakgdyby zrzekała się.
— Takato jest miłość.
I odwzajemniała się kochankowi za czułości.
Posiadając ją, posiadał w niej Andrzej wszystkie gentildonny florenckie z quattrocent’a, do których śpiewał Wspaniały:
I widzi się na wsze strony,
Ze prawdę mówi przysłowie,
Jako iż wszelka myśl zmienna
Kiedy brak oczu patrzących.
Widzi się zmienność w miłości:
Gdy oko jest oddalone,
Dalekieci także jest serce:
Gdyż ledwie je inny kto razi.
Z onymże wraz się skojarzy
Rozkoszne i uradowane...
Kiedy później, w lecie, miała odjeżdżać, rzekła przy pożegnaniu, nie tając swego serdecznego wzruszenia:
— Wiem, że kiedy się znów zobaczymy, nie będziesz mnie już kochał. Takato jest miłość. Lecz pamiętaj o przyjaciółce!
Nie kochał jej. Mimo to w gorących i nudnych dniach odkwitały znowu w jego duszy niektóre miękkie spadki jej głosu, niby czar rymu i rozbudzały w nim widzenie świeżego, nawodnionego ogrodu, przez który szła niby ona w towarzystwie innych kobiet, śród granią i śpiewu, jak na winiecie Sogno del Polifilio.
I Donna Bianca przeminęła. I przyszły z kolei inne, nieraz parami: Barbarella Viti, męzka, z przepyszną głową młodzieńczyka, cała złocona i świecąca, jak niektóre głowy żydowskie Rembrandta; hrabina di Lucoli dama w turkusach, jakaś Cyrce Dosso Dossi’ego, z dwojgiem prześlicznych oczu, pełnych przebiegłości, zmiennych jak jesienne morze, płowych, lazurowych, zielonych, nieokreślnych; Liliana Theed, dwudziestodwuletnia lady, jaśniejąca ową cudowną karnacyą złożoną z światła, róż i mleka, którą mają tylko babies możnych rodzin angielskich na płótnach Reynolds’a, Gainsborough’a i Lavrence’a; markiza Du Deffand, piękność z czasów Dyrektoryatu, w rodzaju Recamier, o podłużnym i czystym owalu, o szyi łabędziej, o piersiach podniesionych i ramionach bakchantki; Donna Isotta Cellesi, dama w szmaragdach, która zwracała swoją cesarską głowę z powolnym, ociężałym majestatem pośród blasku ogromnych klejnotów dziedzicznych; księżna Kalliwoda, dama bez klejnotów, która w swych zda się kruchych kształtach mieściła stalowe na miłość nerwy, a z pod woskowej delikatności swych rysów rozwierała oczy drapieżne niby lwie, oczy jakiegoś Scyty.
Każda z tych miłości przynosiła mu nowy upadek; każda go upajała złem upojeniem, nie zaspokajając go; każda go uczyła jakiejś drobnostki i subtelnostki występnej, jemu jeszcze nieznanej. Miał w sobie nasiona wszelkiej zarazy. Znieprawiając się znieprawiał. Zdrada powlekała jego duszę jakąś materyą lepką i zimną, która tężała z każdym dniem. Przewrotność zmysłów kazała mu wyszukiwać i odsłaniać w swoich kochankach to, co w nich było najmniej szlachetnego, najmniej czystego. Niska ciekawość popychała go do wyszukiwania kobiet najgorszej sławy; okrutna chęć zniesławiania pchała go do uwodzenia kobiet sławy najlepszej. W ramionach jednej przypominał sobie jakąś pieszczotę innej, jakiś sposób rozkoszy, którego się od innej nauczył. Czasami (a byłoto szczególniej w czasie, kiedy wiadomość o drugiem małżeństwie Heleny Muti otworzyła mu na jakiś czas ranę) podobał sobie w zastępowaniu danej nagości wyobrażoną nagością Heleny i w używaniu kształtu rzeczywistego jako podkładu do rozkoszowania się kształtem wyobrażonym. Żywił ten obraz z mocą tak napiętą, że wyobraźnia dochodziła do posiadania prawie ucieleśnionej zjawy.
Nie uprawiał wcale kultu wspomnień minionego szczęścia. Czasami nawet dawały mu one punkt zaczepienia do nowych przygód. Naprzykład w galeryi Borghese, w pamiętnej sali lustrzanej, otrzymał od Lilian Theed pierwszą obietnicę; we willi Medici, na pamiętnych schodach zielonych, które wiodą do Belwederu, splótł swoje palce z długimi palcami Angeliki Du Deffand; a mała czaszka ze słoniowej kości, ongi własność kardynała Immenvaet, klejnocik napiętnowany śmiercią, oznaczony imieniem tajemnej Hipolity, zbudził w nim chętkę skuszenia Donny Hipolity Albónico.
Dama ta miała w swej postaci wyraz wielkopański, a była nieco podobna do Maryi Magdaleny Austryaczki, żony Kuźmy II Medyceusza, na portrecie Justusa Suttermans’a znajdującym się we Florencyi, u Corsini’ch. Szerokie kołnierze medycejskie zdawały się strojem najstosowniejszym do podniesienia piękności jej przepysznej głowy.
W jednym z dni wyścigowych, na trybunie, chciał Andrzej Sperelli uzyskać obietnicę od Donny Hipolity, że przyjdzie następnego dnia do pałacu Zuccari po ów tajemniczy, jej poświęcony drobiazg z kości słoniowej. Walczyła ze sobą, wahając się między ostrożnością, a ciekawością. Przy każdym śmielszym zwrocie młodzieńca, marszczyła brwi, podczas gdy mimowolny uśmiech opanowywał jej usta, i głowa jej, pod kapeluszem zdobnym białymi piórami, na tle parasolki ubranej w białe koronki, była pełną szczególnej harmonii.
— Tibi, Hippolyta! Więc przyjdzie pani? Będę panią oczekiwał cały dzień, od drugiej aż do wieczora. Zgoda?
— Czy pan oszalał?
— Czego się pani lęka? Przysięgam Waszej Dostojności, że nie dotknę nawet jednej rękawiczki. Wasza Dostojność będzie siedziała jak na tronie, stosownie do swego królewskiego stroju. Nawet, pijąc filiżankę herbaty, będzie mogła nie odkładać niewidzialnego berła, które zawsze piastuje we własnej prawicy. Czy przyznaje się łaskę pod tymi warunkami?
— Nie.
Lecz uśmiechnęła się, gdyż miło jej było, że zaznaczył ten królewski wygląd, który był jej chlubą. I Andrzej Sperelli kusił ją dalej, zawsze tonem żartu lub prośby, jednocząc z uwodnym swoim głosem spojrzenie ciągłe, subtelne, przenikające, owo nieokreślne spojrzenie, które zdawało się rozbierać kobiety, widzieć je nagiemi poprzez ubranie, dotykać ich żywej skóry.
— Nie chcę, żeby pan tak na mnie patrzył — rzekła Donna Hipolita, prawie obrażona, rumieniąc się lekko.
Na trybunie zostało niewiele osób. Panie i panowie przechadzali się po murawie, wzdłuż baryery lub otaczali zwycięskiego konia, albo zakładali się z ryczącymi publicznymi bookmaeker’ami, wszystko pod niestałem słońcem, które zjawiało się i znikało pośród miękkich archipelagów chmur.
— Zejdźmy — dodała ona, nie spostrzegając śledzących oczu Gianetta Rutolo, który stał wsparty o poręcz schodów.
— Kiedy, schodząc, przechodzili obok niego, rzekł Sperelli:
— Do widzenia się, markizie, później. Staniemy do biegu.
— Rutolo, baczność! — rzekła doń ze złośliwym śmiechem hrabina di Lucoli schodząc po żelaznych schodach popod rękę z Don Filipem del Monte.
Ubodła go w samo serce. Donna Hipolita i hrabia d’Ugenta, doszedłszy aż do stanowiska sędziów, wracali ku trybunie. Dama trzymała rączkę parasolki na barku, obracając ją wśród palców: białe sklepienie okrążało z tyłu jej głowę, niby aureola, a mnogie koronki chwiały się i podnosiły bez ustanku. Wewnątrz tego ruchomego koła ona śmiała się od czasu do czasu z powodu słów młodzieńca; lekki rumieniec zabarwił szlachetną bladość jej oblicza. Od czasu do czasu oboje przystawali.
Gianetto Rutolo, udając, że chce oglądać konie, które wchodziły na tor, zwrócił szkła na nich dwoje. Widać było, że mu drżą ręce. Każdy uśmiech, każdy gest, każdy ruch Hipolity sprawiał mu okrutny ból. Kiedy odjął szkła, był bardzo blady.
Przychwycił w oczach ukochanej, spoczywających na Sperellim, owo spojrzenie, które znał dobrze, gdyż jakiś czas przyświecało mu ono nadzieją. Zdawało się mu, że wszystko wkoło niego burzy się. Kończyła się długa miłość, złamana przez to spojrzenie bez ratunku. Słońce nie było już więcej słońcem; życie nie było już więcej życiem.
Trybuna zaludniała się gwałtownie, gdyż bliski był znak trzeciego biegu. Panie stawały na siedzeniach. Wzdłuż stopni przebiegał szmer, podobny do wiatru nad ogrodem, leżącym na spadzistym stoku. Zadźwięczał dzwonek. Konie ruszyły jak gromada strzał.
— Będę jechał na cześć pani, Donno Hipolito — rzekł Andrzej Sperelli do Albonico, żegnając ją, by pójść przygotować się do następnego biegu, biegu panów. — Tibi, Hippolyta, semper!
Ona mu ścisnęła rękę mocno, na dobrą wróżbę, nie myśląc, że także Gianetto Rutolo należał do współzawodników. Kiedy wkrótce potem zoczyła bladego kochanka schodzącego po schodach, panowała w jej pięknych, czarnych oczach okrutna, nietajona obojętność. Dawna miłość wypadła z jej duszy, niby bezużyteczny sprzęt, by nowa mogła wkroczyć. Nie należała więcej do tego mężczyzny; nie była z nim związana żadnym węzłem. Jest rzeczą niepojętą, jak snadnie i zupełnie wraca do posiadania własnego serca kobieta, która już więcej nie kocha.
„On mi ją zabrał“ myślał Rutolo, idąc ku trybunie Jockeyclub’u, po murawie, która, zdawała mu się, zapadać pod nogami niby miałki piasek areny. Tuż przed nim szedł ów drugi, krokiem niewymuszonym i pewnym. Postać wysoka i smukła, w stroju popielatym, miała ową odrębną nie do naśladowania elegancyę, którą może dać tylko urodzenie. Palił. Gianetto Rutolo, idąc z tyłu, czuł zapach papierosa, i podniósł się z jego wnętrzności, nieznośny niesmak, jakby od trucizny.
Książę di Beffi i Paolo Caligaro stali na progu, już przygotowani do biegu. Książę huśtał się na szeroko rozstawionych nogach, gimnastycznym ruchem, próbując elastyczności, swych skórzanych spodni i siły swych kolan. Mały Caligaro przeklinał nocny deszcz, który utrudniał teren.
— Masz teraz — rzekł do Sperellego — za swoim Miching Mallecho wielkie prawdopodobieństwo.
Gianetto Rutolo słyszał tę przepowiednię, i uczuł, jak go ubodła w samo serce. Pokładał w zwycięstwie jakąś nieokreśloną nadzieję. W wyobraźni swej widział wrażenie zwycięskiego biegu i zwycięskiego pojedynku z przeciwnikiem. Kiedy się rozbierał, każdy ruch jego zdradzał zakłopotanie.
— Oto człowiek, co widzi otwarty grób, za nim wsiądzie na konia — rzekł książę Beffi, kładąc na jego ramieniu rękę ze śmiesznym ruchem. Ecce homo novus.
Andrzej Sperelli, który w onej chwili był pełen wesołości, wybuchnął jednym z owych szczerych śmiechów, które były najuwodniejszym wylewem jego młodości.
— Czemu się pan śmieje? — zapytał go Rutolo, ogromnie blady, nie władnący sobą, patrząc nań z podełba, ze zmarszczonymi brwiami.
— Zdaje mi się — odrzekł Sperelli, bez zakłopotania — że pan do mnie mówisz w tonie bardzo żywym, kochany markizie.
— I cóż?
— Proszę sobie myśleć o moim śmiechu, co się panu żywnie spodoba.
— Myślę, że jest głupi.
Sperelli podskoczył, zrobił krok i podniósł przeciw Giannetowi Rutolo szpicrutę. Cudem udało się Paolowi Caligaro powstrzymać jego ramię. Wybuchły dalsze słowa. Nadszedł Marcantonio Spada; usłyszał zwadę i rzekł:
— Dosyć, synaczkowie. Wiecie obaj, co winniście zrobić jutro. Teraz musicie stanąć do biegu.
Obaj przeciwnicy uzupełnili w milczeniu swój strój. Następnie wyszli. Już rozeszła się świadomość o sporze wewnątrz ogrodzenia i przebiegła przez trybuny, podniecając wyczekiwanie biegu. Hrabina di Lucoli oznajmiła ją z wyrafinowaną przebiegłością Donnie Hipolicie Albónico. Ta odrzekła, nie okazując żadnego zakłopotania:
— Przykro mi. Zdawali się przyjaciółmi.
Plotka rozprzestrzeniała się przez piękne usta niewieście, ulegając przemianom. Wokoło totalizatora mrowił się tłum. Miching Mallecho, koń hrabiego d’Ugenta i Brummel, koń markiza Rutolo byli ulubieńcami; potem szła kolej na Satwist’a księcia di Beffi i Carbonilla hrabiego Caligaro. Dobrzy znawcy mimo to wątpili 0 dwu pierwszych, mniemając, że nerwowe podniecenie obu jeźdźców z pewnością zaszkodzi biegowi.
Lecz Andrzej Sperelli był spokojny, prawie wesoły.
Upewniało go uczucie własnej wyższości nad przeciwnikiem; zresztą owa szlachecka żyłka do niebezpiecznych awantur, odziedziczona po bajronizującym ojcu, ukazywała mu jego zajście w świetle sławy; i wszystka urodzona wielkoduszność jego młodzieńcze, krwi rozbudziła się wobec ryzyka. Donna Hipolita Albónico podniosła się naraz w jego oczach na szczyty duszy najpożądańszej i najpiękniejszej.
Szedł naprzeciw swego konia z bijącem sercem niby naprzeciw przyjaciela, niosącego mu oczekiwaną wieść o szczęściu. Dotknął jego pyska ze słodyczą, i oko zwierzęcia, oko, w którem niespożytym płomieniem jaśniała cała szlachetność rasy, upajało go niby magnetyczne spojrzenie kobiety.
— Mallecho — szeptał, gładząc go — to wielki dzień! Musimy zwyciężyć.
Jego trainer, rudawy człowieczek, badając ostrymi oczkami inne konie, które przechodziły, prowadzone przez stajennych, rzekł ochrypłym głosem:
— No doubt.
Miching Malecho esq, był to pyszny gniadosz, pochodzący ze stajen barona di Soubeyran. Ze zwinną wytwornością kształtów jednoczył szczególniejszą siłę lędźwi. Ze świecącej i delikatnej skóry, pod którą widać było sploty żył na piersi i udach zdawał się wypromieniać ognisty opar, tak wielki był ogień jego sił żywotnych. Ogromnie tęgi w skoku, nosił bardzo często swojego pana na polowaniach, pokonując wszelkie przeszkody Kampanii rzymskiej, na jakimkolwiekbądź terenie, nie zawodząc nigdy przed potrójną przeszkodą lub przed kupą gruzów, zawsze zdążający tuż za psami, nieustraszony. Jedno hop jeźdźca pobudzało go więcej niż ostrogi; a pieszczota przyprawiała go o dreszcz.
Zanim Andrzej wsiadł, zbadał uważnie całe usiodłanie, upewnił się co do każdej sprzążki i każdego rzemienia; następnie, uśmiechając się, skoczył na siodło. Trainer objawił wyraźnym ruchem swoją pewność, patrząc na oddalającego się pana.
Wokoło tablic podających ceny trwał tłum zakładających się. Andrzej czuł na sobie wszystkich spojrzenia. Zwrócił oczy ku prawej trybunie, by zobaczyć Albónico, lecz nie mógł nic rozróżnić wśród tłumu dam. Pozdrowił z blizka Lilian Theed, która znała dobrze cwał Mallecha za lisami lub za chimerami. Markiza d’Ateleta zrobiła zdaleka ruch wyrzutu, gdyż wiedziała o zajściu.
— Jak cenią Mallecha — zapytał Ludwika Barbarisi.
Zbliżając się do miejsca, skąd miano ruszać, rozmyślał zimno o metodzie, którejby się miał trzymać, by zwyciężyć; i patrzał na swoich trzech współzawodników, którzy go wyprzedzali, rozbierając siłę i umiejętność każdego. Paolo Caligaro był chytry jak dyabeł, szczwany we wszystkich sztuczkach jazdy, niby jockey; lecz Carbonilla, chociaż szybki, był mało-wytrzymały. Książę Beffi, jeździec wysokiej szkoły, co wygrał niejeden match w Anglii, siedział na zwierzęciu narowistem, które mogło zaciąć się przed którąkolwiek przeszkodą.
Zaś przeciwnie Gianetto Rutolo siedział na wybornym i doskonale wyuczonym koniu; lecz chociaż bardzo mocny, był popędliwy i brał udział w publicznych wy| ścigach poraź pierwszy. Zresztą, musiał być w stanie strasznego zdenerwowania, jak się okazywało z wielu objawów.
Andrzej, patrząc nań, myślał: „Moje dzisiejsze zwycięstwo wpłynie bezwątpienia na jutrzejszy pojedynek. On straci z pewnością głowę, i tu i tam. Muszę być spokojny na obu polach“. Potem jeszcze myślał: „Jakie może być usposobienie Donny Hipolity?“ Zdawało się mu, że wokół było niezwykłe milczenie. Zmierzył okiem odległość aż do pierwszego płotu; zauważył na torze błyszczący kamień; spostrzegł, że Rutolo go obserwuje; zadrżał od gniewu na całem ciele.
Dzwonek dał znak; lecz Brummel już ruszył i wyjazd jako nierównoczesny został unieważniony. Także drugi wyjazd był fałszywy, z winy Brummel’a. Sperelli i książę Beffi uśmiechnęli się do siebie przelotnie.
Trzeci wyjazd był ważny. Brummel natychmiast oderwał się od gromady, ocierając się o ogrodzenie. Trzy inne konie następowały równo, w jednym rzędzie; przesadziły szczęśliwie pierwszy płot; potem drugi. Każdy z trzech jeźdźców miał odrębny sposób. Książę Beffi starał się trzymać w gromadzie, ażeby Satirist przed przeszkodami znachodził podnietę w przykładzie. Caligaro miarkował bieg Carbonilla, żeby mu zachować siły na ostatnich pięćset metrów. Andrzej Sperelli powiększał stopniowo szybkość, chcąc dopędzić przeciwnika w pobliżu najtrudniejszej przeszkody. 1 w istocie Mallecho niebawem wyprzedził dwu towarzyszy i jął zblizka napierać na Brummel’a.
Rutolo słyszał za sobą doganiający cwał i taki imał go strach, że nie widział nic więcej. Wszystko mu się w oczach zlewało, jak gdyby był blizki utraty zmysłów. Z niezmiernym wysiłkiem wpijał ostrogi w brzuch konia; i przerażała go myśl, że może mu sił zabraknąć. Miał w uszach ustawiczny tentent, a pośród tego tententu słyszał krótki suchy pokrzyk Andrzeja:
— Hop! Hop!
Mallecho, wrażliwszy na głos bardziej niż na jakąkolwiek inną podnietę, pochłaniał różnicę oddalenia, nie był już dalej, niż o trzy lub cztery metry od Brummel’a, już już miał go dopędzić, prześcignąć.
— Hop! Wysoka baryera przegradzała tor. Rutolo nie widział jej, gdyż stracił wszelką świadomość, zachowując tylko dziki instynkt trzymania się na koniu i pędzenia go na chybi trafi. Brummel skoczył; nie poparty przez jeźdźca, zawadził tylnymi nogami i spadł z drugiej strony tak nieszczęśliwie, że jeździec zgubił strzemiona, zostając jednak w siodle. Mimo to pędził dalej. Andrzej Sperelli był teraz pierwszy; Gianetto Rutolo, nie odnalazłszy strzemion, jechał drugi dopędzany przez Paola Caligaro; książę di Beffi, z powodu oporu Satirista, jechał ostatni. Mijali trybunę w tym porządku; usłyszeli bezładny hałas, który się rozprószył.
Na trybunach wszystkie umysły były napięte w oczekiwaniu. Niektórzy oznajmiali głośno wypadki biegu. Przy każdej zmianie w porządku koni podnosiły się liczne okrzyki pośród długiego szmeru. Damy drżały.
Donna Hipolita Albónico, stojąc na siedzeniu, oparta na barkach męża, który był poniżej, patrzyła niezmiennie, z przedziwnem panowaniem nad sobą, tylko wargi zbyt zwarte i bardzo lekkie zmarszczenie czoła mogły wyjawić badaczowi wysiłek. W pewnej chwili, zdjęła ręce z barków męża bojąc zdradzić się jakimś mimowolnym ruchem.
— Sperelli spadł — oznajmiła głośno hrabina di Lùcoli.
W istocie Mallecho, skacząc, źle stąpił na wilgotną murawę i potknął się na kolana, podnosząc się jednak w tej chwili. Andrzej zesunął się na jego szyję bez szkody i błyskawicznym ruchem wrócił w siodło. Tymczasem Rutolo i Caligari prześcignęli go. Brummel, mimo, że zraniony w tylne nogi, dokazywał cudów, mocą swej czystej krwi. Carbonilla na końcu użyła całej swojej szybkości, wiedzona z przedziwną sztuką przez swego jeźdźca. Brakowało do celu około ośmiuset metrów.
Sperelli spostrzegł, że zwycięstwo mu się wymyka; lecz zebrał wszystkie siły, żeby je znów odzyskać. Wyprostowany w strzemionach, zgięty ponad grzywą, wydawał od czasu do czasu ów pokrzyk krótki, ostry, przenikający, który miał tak wielką władzę nad szlachetnem zwierzęciem. Podczas gdy Brummel i Carbonilla, znużone ciężkim terenem, traciły siłę, Mallecho pomnażał gwałtowność swego pędu, zaczynał odzdobywać swoje miejsce, już dotykał zwycięstwa płomieniem swych nozdrzy. Po ostatniej przeszkodzie, zwyciężywszy Brummela, dosięgał głową barków Carbonill’i. W odległości około stu metrów od mety ocierał się niemal o baryery mknąc naprzód, naprzód i zostawił między sobą a karym Caligary przestrzeń dziesięciu „długości“. Dzwonek zadźwięczał; oklaski rozebrzmiały po wszystkich trybunach, niby głuchy trzask gradowej naremnicy; krzyk rozprzestrzenił się po tłumie, rojącym się na łące, skąpanej w słońcu.
Andrzej Sperelli wracając do ogrodzenia myślał: „Szczęście jest dziś ze mną. Czy będzie ze mną także jutro? Czując zbliżającą się atmosferę tryumfu, buntował się gniewnie przeciw mrocznemu niebezpieczeństwu. Chciałby był stawić mu czoło natychmiast, w tymże samym dniu, w tej samej godzinie, bez żadnej odwłoki, ażeby rozkoszować się podwójnem zwycięstwem, a następnie zakosztować owocu, który mu ofiarowała ręka Donny Hipolity. Cała jego istota zapłonęła dziką dumą na myśl posiadania tej białej i przepysznej kobiety prawem gwałtownej zdobyczy. Wyobraźnia przedstawiała mu rozkosz nigdy niedoświadczaną, prawie rzekłbym rozkosz innych czasów, kiedy rycerze rozplatali włosy kochanek rękami mężobójczymi i pieściwymi, nurzając w nich czoło jeszcze ociekające potem od unużeń zwycięstwa i usta jeszcze gorzkie od obelg. Owładnęło nim owe upojenie, co je sprawia niektórym pewnym inteligentnym ludziom okazanie siły fizycznej, próba odwagi, objaw brutalności. To co na dnie naszem zostało z pierwotnej dzikości, wraca czasami z osobliwą gwałtownością i także pod marną dworskością nowożytnego odzienia nabrzmiewa czasami nasze serce nieokreślonym krwiożerczym szałem i żądzą rzezi. Andrzej Sperelli wdychał całą piersią ciepły i ostry wypar swego konia i żadna z wyróżnianych dotąd woni, nie sprawiła mu nigdy mocniejszej rozkoszy.
Zaledwie zsiadł z konia, otoczyły go przyjaciółki, otoczyli przyjaciele, składając życzenia. Miching Mallecho, bezsilny, cały dymiący i spieniony, parskał, wyciągając szyję i wstrząsając uździenicą. Jego boki opadały i podnosiły się ustawicznym ruchem, tak silnie, że zdało się pękną; jego mięśnie drżały pod skórą, jak cięciwy łuków po strzale; jego zaszłe krwią i szeroko rozwarte oczy były dzikie, jak u drapieżnego zwierza. Jego sierść poprzerywana szerokimi ciemniejszymi plamami, bruździła się tu i ówdzie pod strumyczkami potu; ustawiczne drżenie całego jego ciała, sprawiało przykrość i wywoływało współczucie, jak cierpienie człowiecze!
— Poor fellow! — szeptała Lilian Theed.
Andrzej zbadał jego kolana, żeby zobaczyć, czy upadek ich nie uszkodził. Były nietknięte. Zaczem, klepiąc go łagodnie po szyi, rzekł doń akcentem nieokreślnej słodyczy:
— Idź, Mallecho, idź.
I patrzył za oddalającym się.
Potem, zdjąwszy wyścigowe ubranie, wyszukał Ludwika Barbarisi i barona di Santa Margherita.
Obaj zgodzili się na obowiązek sekundowania mu w sprawie z markizem Rutolo. On prosił ich o pośpiech.
— Załatwijcie wszystkie rzeczy tego wieczora. Jutro o godzinie pierwszej popołudniu muszę już być wolny. Lecz jutro rano pozwólcie mi spać przynajmniej do dziewiątej. Jem obiad u Ferentino; potem pójdę do Giustiniani’ch, a w końcu, późną godziną, do Klubu. Zatem wiecie, gdzie mnie szukać. Dzięki, przyjaciele i do widzenia się.
Wszedł na trybunę, lecz unikał zbliżenia się do Donny Hipolity. Uśmiechał się, czując sieci kobiecych spojrzeń. Wiele pięknych rąk wyciągało się ku niemu; wiele pięknych głosów wołało go poufale: Andrzeju; niektóre nawet wołały go tak z pewną ostentacyą. Panie, które postawiły na niego, oznajmiały mu sumę swojej wygranej: dziesięć ludwików, dwadzieścia ludwików. Inne go pytały z ciekawością:
— Będzie się pan bił?
Zdawało się mu, że dosięgnął szczytów sławy awanturnika w jednym jedynym dniu, prześcigając księcia di Buckingham i pana di Lauzun. Wyszedł zwycięzko i bohaterskiego biegu, zdobył nową kochankę, wspaniałą i dostojną jak dogaressa; sprowokował śmiertelny pojedynek, a teraz szedł spokojny i dworny, nie mniej nie więcej, niż zwykle, pośród uśmiechów pań, których nie sam tylko wdzięk ust był mu znany. Czy może nie był w stanie powiedzieć nieco o tajemnej pieszczone lub szczególniejszym sposobie rozkoszy wielu z nich? Czyż nie widział przez te wszystkie jasne, świeże wiosenne materye myszki blond, podobnej do małej, złotej nonety na lewym boku Isotty Cellesi; albo niezrównanego brzucha Julii Moceto, gładkiego, jak kubek z kości słoniowej, czystego jak u jakiego posągu, wskutek zupełnego braku tego, na co w starożytnych rzeźbach obrazach skarżył się poeta Musée secret? Nie słyszałże w dźwięcznym głosie Barbarelli Viti innego nieokreślnego głosu, który powtarzał ustawicznie pewne bezwstydne słowo; albo w szczerym śmiechu Aurory Seymour innego nieokreślnego dźwięku, chrapliwego gardłowego, który przypominał nieco mruczenie kotów przy piecach, lub gruchanie turkawek w gąszczach? Czyż nie znał wyszukanych deprawacyj hrabiny di Lucoli, która podniecała się miłosnymi książkami, geminami i miniaturami; albo niepokonalnej wstydliwości Franceski Daddi, która w ostatecznej żądzy wzywała imienia Boga, jak konająca? Prawie wszystkie kobiety, które on szukał, lub które jego szukały, były tu i uśmic:hały się do niego.
— Oto bohater — rzekł mąż — Albónico, wyciągając doń rękę, z niezwykłą uprzejmością i ściskając mocno.
— Prawdziwy bohater — dodała Donna Hipolita, nic nie znaczącym tonem obowiązkowego komplementu, zdając się nie zważać na dramat.
Sperelli skłonił się i poszedł dalej, gdyż czuł jakieś zakłopotanie wobec tej dziwnej uprzejmości męża. Błysnęło mu w duszy podejrzenie, że ten mąż jest mu może wdzięczny, iż zaczął awanturę z kochankiem żony; i uśmiechał się z marności tego człowieka. Kiedy się odwrócił, oczy Donny Hipolity spotkały się i zjednoczyły z jego oczami.
W powrocie, z mail-coach’a księcia di Ferentino, widział, jak Gianetto Rutolo pomykał w stronę Rzymu, na małym dwukolnym wózku, kłusującym ostro wielkim gniadoszem, którym powoził pochylony naprzód, z głową opuszczoną i cygarem między zębami, nie dbając o policyantów, napominających go do trzymania się w szeregu. W dali zarysowywał się mrocznie Rzym ponad pasem światła żółtego, jak siarka; a posągi na szczycie bazyliki św. Jana wyolbrzymiały na tle fioletowego nieba, poza obrębem owego pasa. Teraz miał Andrzej pełną świadomość cierpienia, które sprawił tej duszy.
Wieczorem, w domu Giustiniani’ch, rzekł do Albólico:
— Zatem rzecz ugodzona, że oczekują pani jutro od drugiej do piątej.
Chciała go zapytać:
— Jakto? Nie bije się pan jutro?
Lecz nie miała odwagi. Odpowiedziała:
— Przyrzekłam.
Wkrótce potem przyłączył się do Andrzeja mąż, biorąc go pod rękę z afektowaną uprzejmością i jął badać go w sprawie pojedynku. Był to mężczyzna jeszcze młody, blondyn, elegancki, z bardzo rzadkimi włosami, z oczyma siwymi, z wystającymi poza wargi zębami bocznymi. Jąkał się trochę.
— Zatem? Zatem? Jutro, co?
Andrzej nie umiał pokonać wstrętu i trzymał ramię wyprostowane wzdłuż boku, żeby zaznaczyć, że nie podoba się mu ta poufałość. Kiedy ujrzał, że wchodzi baron di Santa Margherita, uwolnił się, mówiąc:
— Muszę koniecznie mówić z Santa Margherita. Wybacz, hrabio.
Baron przyjął go temi słowy:
— Wszystko ułożone.
— Dobrze. O której godzinie?
— O pół do jedenastej, w willi Sciarra. Szabla i rękawica. Aż do ostatniej krwi.
— Kto są dwaj drudzy?
— Roberto Casteldieri i Carlo de Souza. Załatwiliśmy wszystko prędko, unikając formalności. Gianetto już przygotował swoich. Ułożyliśmy protokół pojedynku w Klubie, bez dyskusyi. Uważaj, żebyś nie poszedł zbyt późno spać. Pamiętaj. Musisz być zmęczony.
Dla pokazania się poszedł Andrzej od Giustiniani’ch do Klubu myśliwskiego i zaczął grać z neapolitańskimi sportsmen’ami. Około drugiej przydybał go Santa Margherita, zmusił do porzucenia stolika i chciał go odprowadzić piechotą aż do pałacu Zuccari.
— Mój drogi — napominał go w drodze — jesteś zuchwały. W takich wypadkach jeden nierozważny krok może być fatalny. Dobry szermierz powinien dbać o swe siły, tak jak dobry tenor, o głos. Puls jest tak samo delikatny, jak gardło; wiązania nóg są tak samo delikatne, jak struny głosowe. Rozumiesz? Mechanizm odczuwa każdy najdrobniejszy nieład; instrument psuje się i nie słucha więcej. Po nocy miłosnej lub spędzonej na grze albo też na hulance, nawet pchnięcia Camilla Agrippy nie mogłyby iść prosto, a parady nie mogłyby być ni dokładne, ni szybkie. Otóż wystarczy pomylić się o milimeter, żeby dostać trzy cale żelaza w ciało.
Byli na początku via de’Condotti i widzieli w głębi piazza di Spagna oświecone pełnym księżycem, bielejące schody i Trinita de’Monti wystrzelającą w łagodny lazur.
— Ty masz, z pewnością — mówił dalej baron — wiele wyższości nad przeciwnikiem: między innymi zimną krew i opanowanie terenu. Widziałem cię w Paryżu w walce z Gavaudan’em. Przypominasz sobie? Przepyszny pojedynek! Biłeś się bosko.
Andrzej zaczął się śmiać z zadowolenia. Pochwała tego znakomitego szermierza przepełniała mu dumą serce, wlewała w jego nerwy przeobfitość mocy. Jego ręka, ściskając instynktownie laską, powtórzyła ów świetny cios, który przeszył ramię markiza Gavaudan 12 grudnia 1885 r.
— Była to — powiedział — „kontrterca“ i sztych.
A baron mówił dalej:
— Gianetto Rutolo przy assaut jest dosyć dobrym graczem, ale w pojedynku zanadto gorący.
Bił się jeden jedyny raz z moim kuzynem Cassibile i wyszedł źle. Nadużywa przy ataku „raz, dwa“ i „raz, dwa, trzy“. Przydadzą ci się gli „arresti“ in tempo, a zwłaszcza „kwarty“. Właśnie mój kuzyn przeszył go gładką kwartą w drugiem starciu. A ty jesteś dobrym tempistą. Miej przeto zawsze czujne oko i staraj się zachować miarę. Będzie dobrze, jeżeli zapomnisz, że masz przed sobą człowieka, któremu, jak powiadają, zabrałeś kochankę i na którego podniosłeś szpicrutę.
Byli na piazza di Spagna. Fontanna Barcaccia wydawała zachrypły, przyciszony szmer, lśniąc do księżyca, który odzwierciedlał się z wysokości katolickiej kolumny. Cztery czy pięć najemnych powozów stało w szeregu, z zapalonymi latarniami. Z via del Babuino dochodził dźwiękot dzwonków i przytłumiony tupot kroków, jak idącej trzody.
U stóp schodów baron pożegnał się.
— Bądź zdrów. Do widzenia, jutro. Przyjdę kilka minut przed dziewiątą, z Ludwikiem. Zrobisz ze dwa cięcia, żeby się rozruszać. My pomyślimy o lekarzu. Idź; spij głęboko.
Andrzej zaczął wstępować na schody. Na pierwszej płaszczyźnie zatrzymał się, pociągnięty przez zbliżające się dzwonki. Czuł istotnie trochę zmęczenia; a także trochę smutku, na dnie serca. Po zuchwałej dumie, którą w jego krwi rozbudziła rozmowa o umiejętności szermierczej i przypomnienie jego dzielności, naszedł go rodzaj niepokoju, nieokreślonego, zmięszanego ze zwątpienia i niezadowolenia. Nerwy, w tym gwałtownym i smutnym dniu zbyt napięte, teraz rozluźniły się mu pod wpływem łagodnej wiosennej nocy. Czemu
spodobało mu się bez namiętności, dla czystego kaprysu, dla samej próżności, dla samej prepoterfi wzbudzić nienawiść i napełnić bólem ludzką duszę? Myśl o okrutnem cierpieniu, które z pewnością gnębiła jego przeciwnika w nocy tak słodkiej; rozbudziła w nim prawie uczucie litości. Obraz Heleny przeszedł błyskawicą przez jego serce. Wróciły mu na pamięć męczenie, których doznawał rok temu, kiedy ją stracił: i zazdrość i gniew i niewyrażalne zgryzoty. Także wtenczas noce były jasne, pogodne, przejęte wonią; a jak ciążyły! Wetchnął powietrze od strony, skąd szły oddechy róż, kwitnących w małych bocznych ogródkach; i patrzył na dół jak placem przechodziła trzoda.
Gęsta, biaława wełna zbitych owiec postępowała naprzód w ustawicznem falowaniu, posuwając się na podobieństwo błotnistej wody, która zalewa bruk. Czasami drżące beczenie mięszało się z dźwiękotem; odpowiadały mu beczenia inne, cichsze, lękliwsze. Pastuchy miotały od czasu do czasu krzyk i wymachiwały kijami, jadąc konno z tyłu i po bokach. Księżyc użyczał temu pochodowi trzody środkiem po przez wielkie, uśpione miasto nieokreślnej tajemniczości, prawie jakby rzeczy widzianej we śnie.
Andrzej przypomniał sobie, że w pogodną noc lutową, wracając z Heleną z balu z ambasady angielskiej na via Venti Settembre, spotkali trzodę owiec i kareta musiała się zatrzymać. Helena, nachylona ku szybie, patrzyła, jak owce przechodziły, ocierając się o koła i pokazywała z dziecięcą radością najmniejsze jagniątka; a on przytulił swą twarz do jej twarzy, zamknąwszy czy, słuchając dreptania, beków, dźwiękania.
Czemu to właśnie teraz wracały wszystkie te przypomnienia Heleny? Zaczął znów wstępować bardzo powoli. Wstępując odczuwał ciężej swoje znużenie; kolana uginały się mu. Nagle błysnęła mu myśl o śmierci. „Gdybym został zabity? Gdybym otrzymał fatalną ranę i okaleczał od niej na całe życie?“ Jego żądza życia i rozkoszy powstała przeciwko tej złowieszczej myśli. Rzekł sam do siebie: „Muszę zwyciężyć“. I ujrzał wszystkie korzyści, któreby mu przyniosło to drugie zwycięstwo: oślepiający blask jego szczęścia, sławę jego dzielności, pocałunki Donny Hipolity, nowe miłostki, nowe rozkosze, nowe kaprysy.
Zaczem, opanowując wszelkie wzruszenie, postanowił zatroszczyć się o hygienę swoich sił. Spał, dopóki go nie zbudziło przybycie obu przyjaciół; wziął zwyczajny tusz; kazał rozesłać na podłodze pas ceraty i zaprosił Santa Margheritę do zadania dwu cięć a potem Barbarisi’ego do krótkiego assaut, w czasie którego wykonał doskonale kilka ruchów równocześnie.
— Doskonała ręka — rzekł baron, gratulując mu.
Po assaut Sperelli wypił dwie filiżanki herbaty i zjadł kilka lekkich biszkoptów. Wybrał parę szerokich spodni, parę wygodnych bucików z bardzo niskimi obcasami i koszulę mało nakrochmaloną; przygotował rękawicę, zwilżając ją nieco na dłoni i wysypując sproszkowaną kolofonią: przywiązał do niej skórzaną związkę, ażeby módz potem przymocować rękojeść do przegubu; zbadał klingi i ostrza dwu szabel; nie zapominał o żadnej ostrożności, o żadnej drobnostce. Kiedy był gotów, rzekł:
— Idźmy. Będzie dobrze, jeśli się znajdziemy na stanowisku prędzej niż tamci. A lekarz?
— Czeka tam.
Na dole, na schodach spotkał księcia di Grimiti, który przybył od markizy d’Ateleta.
— Odprowadzę pana aż do willi, a zaraz potem zaniosę wiadomość Franczesce — rzekł książę.
Zeszli wszyscy razem. Książe wsiadł, pozdrawiając, do swego powozika. Inni wsiedli do zamkniętej karety. Andrzej nie objawiał swego dobrego usposobienia, gdyż dowcipkowanie przed ciężkim pojedynkiem wydało się mu niesmaczne; lecz był zupełnie spokojny. Palił, przysłuchując się rozmowie Santa Margherity i Barbarisi’ego prowadzonej z okazyi wypadku zaszłego świeżo we Francyi na temat, czy jest dozwolone czy nie, używać we walce lewej ręki. Od czasu do czasu nachylił się ku okienku i patrzył na ulicę.
Rzym jaśniał w objęciach porannego majowego słońca. Wzdłuż drogi wodotrysk rozjaśniał swym srebrnym śmiechem placyk, leżący jeszcze w cieniu; brama jakiegoś pałacu ukazywała głąb podwórza ozdobionego portykami i posągami; z barokowego architrawu kościoła, zbudowanego z trawertynu, zwisały ozdoby miesiąca Maryi. Z mostu widać było lśniący Tyber, który pomykał pośród zielonawych domów ku wyspie San Bartolomeo. Kiedy minęli wzniesienie, zjawiło się im miasto olbrzymie, wspaniałe, promienne, najeżone dzwonnicami, kolumnami i obeliskami, ukoronowane kopułami i rotundami, wcięte czystemi liniami w głęboki lazur, niby Akropolis.
— Ave, Roma. Moriturus te salutat — rzekł Andrzej Sperelli, rzucając niedopałek papierosa w stronę miasta.
Potem dodał:
— Istotnie, drodzy przyjaciele, cios szabli byłby mi dziś przykry.
Byli we Willi Sciarra, już do połowy zeszpeconej przez fabrykantów nowych budowli, i jechali aleją wysokich i smukłych laurów środkiem dwu różanych szpalerów. Santa Margherita, wychyliwszy się z drzwiczek, obaczył drugi powóz, co stał na placyku przed willą i rzekł:
— Już nas czekają.
— Spojrzał na zegarek. Brakowało jeszcze dziesięć minut do oznaczonej godziny. Kazał zatrzymać powóz i wraz ze świadkiem i chirurgiem zwrócił się ku przeciwnikom. Andrzej zaczekał w alei. W myśli zaczął rozważać ruchy zaczepne i odporne, które zamierzał wykonać z prawdopodobieństwem dobrego skutku; lecz rozrywały go nieokreślone cudowiska świateł i cieniów pośród gąszczów laurowych. Jego oczy błąkały się poza zjawami gałęzi poruszanych przez poranny wietrzyk, podczas gdy jego umysł wymyślał cios; i drzewa, szlachetne, jak w miłosnych alegoryach Franciszka Petrarki, wzdychały nad jego głową, w której władała myśl o dobrym ciosie.
Wróci po niego Barbarisi ze słowami:
— Jesteśmy gotowi. Stróż otworzył willę. Mamy do rozporządzenia pokoje parterowe: wielka wygoda. Chodź rozebrać się.
Andrzej poszedł za nim. Kiedy się rozbierał dwaj lekarze otwierali swoje etui, z których błyszczały małe stalowe przyrządy. Jeden był jeszcze młody, blady, łysy, z kobiecymi rękoma, z ustami nieco zaciętymi, ustawicznym widocznym ruchem dolnej niezwyczajnie rozwiniętej szczęki. Drugi był już w pełni wieku, przysadkowaty, piegowaty, z gęstą ryżą brodą i karkiem byka. Jeden zdawał się fizycznem przeciwieństwem drugiego i ta ich rozmaitość zajęła ciekawą uwagę Sperellego. Przygotowywali na stole bandaże i wodę karbolową dla zdenzinfekowania kling. Zapach kwasu karbolowego rozszedł się po pokoju.
Kiedy Sperelli był już gotów, wyszedł ze swoim świadkiem i lekarzem na placyk. Jeszcze raz widok Rzymu pośród palm pociągnął jego spojrzenia i serce zabiło mu mocniej. Naszła go niecierpliwość. Jużby był chciał znaleźć się „en g’arde“ i usłyszeć komendę do ataku. Zdawało się mu, że ma w garści rozstrzygający cios, zwycięstwo.
— Gotów? — zapytał go Santa Margherita, idąc naprzeciw niego.
— Gotów.
Teren, który wybrano, znachodził się z boku willi, w cieniu, i był posypany drobniutkim żwirem i ubity. Gianetto Rutolo stał już na drugim końcu wraz z Robertem Casteldieri i z Karolem de Souza. Każdy z nich przybrał wyraz poważny, prawie uroczysty. Dwaj przeciwnicy zostali ustawieni naprzeciw siebie i patrzyli na się. Santa Margherita, który miał komendę, zauważył, że koszula Gianetta Rutolo jest zbyt nakrochmalona, zbyt tęga, z kołnierzem za wysokim i zwrócił na to uwagę Casteldieri’go, który był drugim. Ów powiedział to swemu pierwszemu towarzyszowi i Sperelli spostrzegł, że przeciwnik zarumienił się nagle i rezolutnym ruchem zdjął koszulę. Poszedł w jego ślad z zimnym spokojem; podkasał sobie spodnie; wziął z rąk Santa Margherity rękawicę, przywiązkę i szablę; uzbroił się z wielką troskliwością potem zrobił ruch bronią, żeby się upewnić, iż ją dobrze ujął. W tym ruchu, wystąpił na jaw ogromnie wyraźnie jego biceps, wykazując długie ćwiczenie ramienia i wyrobioną siłę.
Kiedy obaj wyciągnęli szable dla zmierzenia odległości, szabla Gianetta Rùtolo chwiała się w konwulsyjnie wytężonej ręce. Po zwyczajnem napomnieniu do rzetelności baron di Santa Margherita zawołał głosem dźwięcznym i męskim:
— Panowie, baczność! en gardę!
Obaj stanęli, stanęli równocześnie en garde, Rùtolo przytupując nogą, Sperelli lekko się garbiąc. Rùtolo był średniego wzrostu, bardzo szczupły, ogromnie nerwowy, z oliwkowem obliczem, któremu nadawały dumy wąsy podkręcone do góry i mała szpiczasta bródka na sposób Karola I w portretach Van Dyck’a. Sperelli był o wiele wyższy, smuklejszy, lepiej zbudowany, przepięknego kształtu, pewny i spokojny w równowadze wdzięku i siły, z pogardliwym wyrazem wielkiego pana w całej osobie. Patrzyli sobie nawzajem w oczy; i obaj odczuwali nieokreślny dreszcz na widok nagiego ciała przeciwnika, ku któremu zwracało się subtelne ostrze. Pośród ciszy słychać było świeży szmer wodotrysku zmięszany z szelestem wiatru po pnących się różowinach, których niezliczone białe i żółte róże drżały.
— Do ataku! zawołał baron.
Andrzej Sperelli oczekiwał od Rùtola gwałtownego natarcia: lecz ów się nie ruszył. Przez minutę obaj badali siebie nawzajem, nie uderzając na się, prawie nieruchomo. Sperelli, przysiadł głęboko odsłonił się zupełnie, podnosząc szablę do wysokiej tércy; i wyzywał przeciwnika zuchwałymi spojrzeniami i tupotem nogi. Rùtolo ruszył naprzód z fintą: pchnięciem wprost, przydając mu okrzyk, na sposób niektórych szermierzy sycylijskich i walka zaczęła się.
Sperelli nie rozwijał żadnej zdecydowanej czynności ograniczając się prawie zawsze na paradach, zmuszając przeciwnika do wyjawiania wszystkich zamiarów, do wyczerpania wszystkich środków, do rozwinięcia wszystkich różnorodności swojej gry. Parował czysto i szybko, nie ustępując ze stanowiska, z podziwienia godną ściłością, jak gdyby to było na podłodze, w szkole szermierczej, wobec nieszkodliwego floretu; podczas gdy Rùtola nacierał gwałtownie, przy każdym ciosie wydając stłumiony okrzyk, podobny do okrzyku drwali, kiedy zadają cios.
— Stój! — zawołał Santa Margherita, którego bacznych oczu nie uszedł żaden ruch obu szabel.
I zbliżył się do Rùtola ze słowami:
— Jeżeli się nie mylę, jesteś pan raniony.
Ów był istotnie draśnięty, ale tak lekko, że nawet nie trzeba było plastra. Mimo to dyszał; a jego niezwykła sina bladość prawie, była dowodem powstrzymywanego gniewu. Sperelli rzekł, uśmiechając się, cichym głosem do Barbarisi’ego:
— Znam teraz panicza. Przypnę mu goździk pod prawą brodawką. Uważaj na drugie starcie.
Kiedy oparł o ziemię ostrze szabli, nie zwracając na to uwagi, łysy lekarz, ów z wielką szczęką, zbliżył się doń z gąbką, nasyconą karbolową wodą i zdezinfekował ostrze na nowo.
— Na Boga! — szepnął Andrzej do Barbarisi’ego. — Wygląda mi na czarownika. Ta klinga złamie się“.
Wśród drzew zaczął gwizdać kos. W różańcach ta i owa róża traciła płatki i ginęła na wietrze. Kilka chmurek w połowie niebios podnosiło się przeciwko słońcu; delikatne, podobne do owczej wełny rozdzielały się one i zwolna, zwolna rozpraszały.
— Baczność! Gianetto Rùtolo świadomy swej niższości w porównaniu z przeciwnikiem, postanowił walczyć bez reguł, po desperacku i w ten sposób niszczyć wszelkie plany przedsiębranie przez onegoż. Miał do tego niski wzrost i ciało ruchliwe, szczupłe, giętkie, które nastręczało ciosom bardzo mało celu.
— Do ataku!
Andrzej Sperelli już wiedział, że Rùtolo natrze w taki a taki sposób, ze zwykłymi fintami. Stał „en garde“ zgięty jak łuk gotowy do pocisku, bacząc wyboru chwili.
— Stój! — zawołał Santa Margherita.
Z piersi Rùtola posączyło się nieco krwi. Szabla przeciwnika wpiła się weń poniżej prawej brodawki piersiowej kalecząc tkankę prawie aż do żebra. Przypadli lekarze. Lecz ranny rzekł natychmiast do Casteldieri’ego głosem szorstkim, w którym słychać było drżenie gniewu:
— To nic. Biję się dalej.
Wzbraniał się wejść do willi dla opatrunku. Łysy doktor, wycisnąwszy małą, ledwie krwawiącą ranę i umywszy ją antiseptycznie, przyłożył zwykły kawałek płótna i rzekł:
— Może bić się dalej.
Baron, na znak Casteldieri’ego, wezwał bezzwłocznie do trzeciego starcia:
— En gardę! Baczność.
Andrzej Sperelli był świadom niebezpieczeństwa. Jego przeciwnik cały skupiony w przysiadzie, prawie, rzekbym ukryty za ostrzem swej klingi, zdawał się przygotowanym na ostateczny wysiłek. Oczy błyszczały mu w szczególny sposób, a lewe udo drżało mu silnie wskutek nadmiernego wysiłku mięśni. Andrzej tym razem przygotował się przeciwko natarciu na uskok w bok dla powtórzenia ciosu Cassibile, a biały krążek płótna na piersi przeciwnika służył mu za cel. Chciał koniecznie właśnie tam umieścić swój cios, lecz na przestrzeni międzyżebrowej, nie na żebrze. Wokoło milczenie zdawało się jeszcze głębsze: wszyscy obecni byli świadomi zbójeckiej woli, która ożywiała obu tych ludzi; i zdejmował ich lęk i gnębiła myśl, że może będą musieli odwieźć do domu umarłego lub umierającego. Słońce, przepełnione barankami, rozlewało światłość prawie mleczną; rośliny szumiały chwiejąc się: „tak i nie“; drozd gwizdał jeszcze w ukryciu.
— Do ataku!
Rutolo rzucił się, nie zmierzywszy się, z dwoma kręgami szabli i sekundą. Sperelli odbił i ripostował, ustępując krok wstecz. Rùtolo następował wściekły z błyskawicznymi prawie zawsze niskimi ciosami, nie okrzykując więcej. Sperelli, nie tracił spokoju wobec tej gwałtowności; chcąc uniknąć zderzenia, parował silnie i ripostował tak ostro, że każdy jego cios mógłby był przeszyć przeciwnika na wylot. Rutola udo krwawiło w pobliżu pachwiny.
— Stój! — zawołał Santa Margherita skoro to zauważył.
Lecz w tejże samej chwili Sperelli parując niską kwartą i nie znalazłszy broni przeciwnika, otrzymał cios w środek piersi i upadł zemdlony na ramiona Barbarisi’ego.
— Rana piersiowa, w czwartem polu międzyżebrowem po prawej, sięgająca w zagłębie z powierzchownem obrażeniem płuca — oznajmił w pokoju, po zbadaniu, chirurg o wolim karku.
Rekonwalescencya jest oczyszczeniem i odrodzeniem. Nigdy uczucie życia nie jest tak słodkie, jak po przygnębieniach choroby, i nigdy dusza ludzka nie skłania się bardziej ku dobremu i ku wierze, jak po spojrzeniu w otchłanie śmierci. Człowiek, zdrowiejąc, rozumie, że myśl, pożądanie, wola, świadomość życia nie jest życiem. Jest w nim coś czujniejszego niźli myśl, trwalszego niż pożądanie, potężniejszego od woli, głębszego nawet od świadomości; jest to istota, przyroda jego bytu. Rozumie, że jego rzeczywistem życiem jest owo, którem, rzekłbym, nie żył dotychczas; jest to mianowicie kompleks uczuć bezwolnych, bezpośrednich, nieświadomych, instynktownych; jest to harmonijna i tajemnicza działalność zwierzęcej siły żywotnej, niedostrzegalny rozwój wszystkich przemian i wszystkich odnowień. To właśnie życie dopełnia w nim cudu zdrowienia; zamyka rany, naprawia szkody, spaja rozdarte brzegi ran, odnawia poszarpane tkanki, przyprowadza do ładu współukład organów, wlewa w żyły bogactwo krwi, przewiązuje znowu oczy przepaską miłości, uplata znów wkoło głowy wieniec snów, roznieca w sercu płomień nadziei, rozwija na nowo skrzydła w służbę chimerom wyobraźni.
Po śmiertelnej ranie, po pewnego rodzaju długiej i powolnej agonii, odradzał się Andrzej Sperelli zwolna, prawie z innem ciałem i innym duchem, jak nowy człowiek, jak stworzenie wyszłe ze świeżej kąpieli, niepamiętne i jeszcze beztreściwe. Zdawało się mu, że wszedł w kształt bardziej pierwotny. Przeszłość miała dla jego pamięci jedno równe oddalenie, tak jak gwiaździste niebo na pozór jest polem równomiernem, chociaż gwiazdy są rozmaicie oddalone. Wzburzenia uspokoiły się, muł opadał na dno, dusza stawała się czystą, i tak wszedł znowu w łono matki przyrody, uczuł, że ona wlewa weń po macierzyńsku dobroć i siłę.
Goszcząc u swojej kuzynki we willi Schifanoja, wracał Andrzej do życia w obliczu morza. Ponieważ istnieje w nas jeszcze natura sympatetyczna i ponieważ nasza stara dusza w objęciach wielkiej duszy przyrodzenia drży od onego zetknięcia, rekonwalescent mierzył swój oddech szerokim i spokojnym oddechem morza, prostował swoje ciało na sposób mocnych drzew, wypogadzał swoją myśl pogodą widnokręgu. Powoli, powoli pośród tego napiętego i skupionego wypoczynku duch jego rozprzestrzeniał się, rozwijał, rozjaśniał, podnosił się łagodnie jak roślina zgnieciona na ścieżce. Stawał się nareszcie rzetelnym, szczerym, samoistnym, wolnym, sposobnym do czystej wiedzy, zdolnym do czystej kontemplacyi. Wchłaniał w siebie rzeczy, pojmował je jako odmiany swojego własnego bytu, jako kształty swojej własnej istoty. Uczuł się wreszcie przenikniętym przez prawdę, którą obwieszcza księga Oupanischad Wedów: „Hae omnes creaturae in totum ego sum et praeter me aliud ens non est.“ Wielki dech ideału, którym tchną święte księgi indyjskie, studyowane i kochane ongiś, zdawało się, podniósł go. I nawrotnie zajaśniała mu przedziwnie ormuła sanskrycka, zwana Mahavakya, t. j. Wielkie Słowo: „TAT TWAM ASI“; co znaczy: „Tą rzeczą żyjącą jesteś ty.“
Były to ostatnie dni sierpnia. Letni spoczynek ogarnął morze. Wody były tak przejrzyste, że odbijały z doskonałą ścisłością każdy obraz. Krańcowa linia wód traciła się w niebie tak, że oba żywioły zdawały się jednym jedynym nieuchwytnym, nadprzyrodzonym żywiołem. Przestronny amfiteatr wzgórzy porośnięty oliwkami, drzewami pomarańczowymi, piniami, wszelkimi najszlachetniejszymi kształtami włoskiej roślinności, nie był już więcej mnogością rzeczy, tylko rzeczą jedną jedyną, pod wspólnem słońcem.
Młodzieniec, rozpostarty w cieniu, lub oparty o pień drzewny, albo siedząc na głazie, sądził, że czuje, jak w nim samym bieży strumień czasu; z pewnego rodzaju kataleptycznym spokojem mniemał, że czuje w swojej piersi życie całego świata; z pewnego rodzaju religijnem upojeniem wierzył, iż posiada nieskończoność. To, co odczuwał było niewypowiedziane, niewyrażalne nawet słowami mistyka: „Jestem dopuszczon przez przyrodę do najtajniejszej z jej siedzib, do źródła wszystkiego życia. Tamże przydybuję przyczynę ruchu i słyszę pierwszy śpiew stworzeń w całej jego świeżości.“ Widok zmieniał się mu powoli w widzenie głębokie i ustawne; gałęzie drzew nad jego głową zdały się mu podtrzymywać niebo, rozszerzać błękit, jaśnieć niby wieńce nieśmiertelnych poetów; i wpatrywał się i wsłuchiwał, oddychając morzem i ziemią, spokojny jak bóg.
Gdzież były teraz wszystkie jego próżności i okrucieństwa, fałsze i kłamstwa? Gdzie były miłości i zdrady, rozczarowania i niesmaki i nieuleczalne wstręty po chwilach rozkoszy? Gdzie były owe nieczyste i przelotne miłostki, które mu zostawiały w ustach szczególną cierpkość owocu rozkrojonego stalowym nożem? Zupełnie nic sobie nie przypominał. Jego duch dokonał wielkiego zrzeczenia się. Wstąpił weń nowy pierwiastek życia; wszedł weń tajemnie ktoś, który odczuwał głęboko spokój. Odpoczywał, gdyż nie pożądał już więcej.
Żądza opuściła jego królestwo. Umysł w czynnościach swoich szedł swobodnie za własnymi prawami i odzwierciedlał świat przedmiotowy jedynie jako przedmiot poznania. Rzeczy objawiały się w swoim prawdziwym kształcie, w swojej prawdziwej barwie, w swoim prawdziwem i istotnem znaczeniu i piękności wyraźne, przejasne. Znikło wszelkie uczucie osobiste. W tej właśnie czasowej śmierci pożądania, w tej czasowej nieobecności pamięci, w tej doskonałej przedmiotowości kontemplacyi tkwiła przyczyna nigdy niedoznawanej rozkoszy.
Die Sterne, die begehrt man nicht,
Man freut sich ihrer Pracht.
„Gwiazd nie pożąda człek — jeno raduje się ich świetnością.“ Pierwszy raz poznał młodzieniec naprawdę, całą zestrojoną poezyę nocnych niebiosów w lecie.
Były to ostatnie bezksiężycowe noce sierpnia. Niepoliczenie drgało płomienne życie ugwiazdów w głębokiej muszli. Niedźwiedzica, Łabędź, Herkules, Boote, Kassiopeja błyskały drganiem tak gwałtownem i tak silnem, że zdawały się prawie zbliżać ku ziemi, wchodzić w jej atmosferę. Mleczna droga rozwijała się jak królewski napowietrzny strumień, jak połączenie rajskich wybrzeży, jak niezmierzona milcząca rzeka, która niesie w swoim „cudownym wirze“ miał gwiezdnych minerałów, tocząc się po kryształowym łożysku, pośród bezliku kwiatów. Od czasu do czasu przeszywały nieruchome powietrze świetne meteory, spadkiem przelekkim i cichym kropli wodnej na dyamentową płytę. Powolny i uroczysty oddech morza wystarczał sam do mierzenia ciszy nocnej, bez zamącania onej. I pauzy były słodsze od dźwięków.
Lecz ten okres widzeń, abstrukcyi, przeczuć, czystych kontemplacyi, ten rodzaj mistycyzmu buddyjskiego i prawie rzekłbym, kosmogonicznego, był bardzo krótki. Przyczyn tego rzadkiego zjawiska, pominąwszy naturę plastyczną młodzieńca i jego skłonność do przedmiotowości, należało może szukać w szczególnem napięciu i krańcowej wrażliwości jego cerebralnego systemu nerwowego. Zwolna, zwolna zaczął odzyskiwać świadomość siebie samego, odnajdywać poczucie własnej osoby, wracać napowrót w swoją uprzednią cielesność. Pewnego dnia, o południu, kiedy życie rzeczy zdawało się wstrzymanem, wielkie i straszne milczenie ukazało mu znienacka w jego wnętrzu, zawrotne przepaści, potrzeby nieugaszalne, niezniszczalne przypomnienia, zatory boleści i żalu, wszystką jego onegdajszą nędzę, wszystkie ślady jego występków, wszystkie resztki jego namiętności.
Od tego dnia zawładnęła jego duszą spokojna i wyrównana melancholia; i we wszystkich rzeczach widział stan swojej duszy. Zamiast przemieniać się w inne kształty bytu albo wchodzić w inne warunki świadomości lub zatracać swoje poszczególne istnienie w życiu ogólnem, teraz przeciwnie, otaczał się przyrodą, która była całkiem podmiotową koncepcyąjiego umysłu. Krajobraz stał się dlań symbolem, emblematem, znakiem, przewodnikiem, który go wiódł przez wewnętrzny labirynt. Wykrywał tajemne pokrewieństwa między widzialnem życiem rzeczy a wewnętrznem życiem jego pożądań i przypomnień. „Te me — High mountains are a feeling. “ Jak we wierszu Jerzego Byrona góry, było dla niego uczuciem morze.
Jasne morze września! — Spokojne i niewinne, jak uśpione dziecko, rozpościerało się pod anielskiem, perłowem niebem. Czasami zdawało się całe zielone subtelną i kosztowną zielenią malachitu; a powyżej, małe czerwone żagle zdawały się błędnymi płomykami. Czasami zdawało się całe lazurowe lazurem natężonym, prawie rzecby można heraldycznym, poznaczonym złotymi żyłami, jak lapislazuli; a powyżej malowane żagle były podobne do procesyi sztandarów, chorągwi i feretronów katolickich. Czasem przybierało rozlany poblask metaliczny, bladą barwę srebra, zmięszaną z zielonawą barwą dojrzałej cytryny, coś nieokreślnie odrębnego i delikatnego; a powyżej żagle były pobożne i niezliczone, jak skrzydła cherubinów na tłach ołtarzów Giotta.
Rekonwalescent odnajdywał znowu zapomniane uczucia lat chłopięcych, owo wrażenie świeżości, której użyczają chłopięcej krwi oddechy słonego wiatru, owe niewyrażalne wpływy, które wywierają na dziewiczej duszy światła, cienie, barwy i wonie wód. Morze było dlań nietylko rozkoszą oczu, lecz także wieczystą falą pokoju, z której piły do syta jego myśli; magicznem źródłem młodości, z którego odnowa czerpało jego ciało zdrowie, a jego duch szlachetność. Morze miało dlań tajemny pociąg ojczyzny i oddawał mu się z synowskiem zaufaniem, jak wątły synaczek ramionom wszechmocnego ojca. I brał odeń umocnienie; gdyż nikt nie zwierzył morzu napróżno swojej boleści, swego pragnienia, swojego snu.
Morze miało dlań zawsze słowo głębokie, pełne nagłych objawień, nieprzewidzianych rozjaśnień, nieoczekiwanych znaczeń. Odsłoniło mu w tajemnych głębiach duszy żywą jeszcze bolączkę i rozkrwawiło ją; ale balsam potem był jeszcze słodszy. Poruszyło w jego sercu śpiącą chimerę i tak ją ubodło, że na nowo uczuł jej pazury i dziób; lecz ją potem zabiło i pogrzebało w jego sercu na zawsze. Rozbudziło w jego pamięci jedno przypomnienie i tak mu je ożywiło, że odczuł wszystką gorycz żalu po rzeczach, które minęły niepowrotnie; lecz potem obdarzyło go słodkiem zapomnieniem bez końca. Nic w tej duszy nie zostało ukrytego w obliczności tego wielkiego pocieszyciela. Jak silny prąd elektryczny rozświeca metale i wyjawia ich istotę przez barwę ich płomienia, podobnie moc morza rozświecała i wyjawiała wszystkie siły i zdolności tej człowieczej duszy.
W pewnych godzinach rekonwalescent odczuwał pod ustawicznem władztwem tej mocy, pod ustawicznem jarzmem tego uroku, pewnego rodzaju zakłopotania i prawie przestrachu, jakżeby to władztwo i to jarzmo było dla jego wątłych sił nie do zniesienia. W pewnych godzinach odnosił z nieustannej rozmowy między swoją duszą a morzem nieokreślone wrażenie upokorzenia, jakżeby to wielkie słowo zbyt wielki gwałt zadawało ciasnocie jego umysłu, chciwego poznania rzeczy niepoznawalnych. Smutek wód wzruszał go jak jakie nieszczęście.
Pewnego dnia uczuł się zgubionym. Krwawe i złe opary płonęły na widnokręgu, ciskając tryski krwi i złota na ciemne wody. Hufiec ciemno-niebieskich chmur kłębił się nad oparami, podobny do gromady ogromnych centaurów, walczących w płomieniach nad wulkanem; a poprzez to tragiczne światło na ostatnich krańcach sunął żałobny orszak trójkątnych żagli. Były to żagle o zabarwieniu nieokreślnem, posępne jak znamiona śmierci. Naznaczone krzyżami i ciemnymi postaciami, zdawały się żaglami okrętów, niosących trupy zapowietrzonych na jakąś przeklętą wyspę, zamieszkałą jeno przez zgłodniałe sępy. Ludzkie uczucie przerażenia i boleści zalegało to morze, bezwład agonii ciążył na tem powietrzu. Fale wypływające z ran walczących olbrzymów nie ustawały, owszem urastały w strumienie, które czerwieniły wody na całej przestrzeni, aż po brzegi, przechodząc tu i ówdzie w ton fioletowy i zielonawy jakby pod wpływem rozkładu. Od czasu do czasu hufiec rozchwiewał się, ciała zniekształcały się lub rozdzierały, krwawiące łachy zwisały z krateru lub znikały, pochłonięte przez przepaść. Potem, po wielkiem wstrząśnieniu, odrodzone, rzucały się giganty na nowo do walki, z jeszcze większą zaciekłością; wszczynał się znowu tłok, jeszcze ogromniejszy, i rozpoczynała się rzeź jeszcze krwawsza, aż walczący zostali pośród popiołów zmierzchu bez krwi, bez duszy, zniszczeni, na półwygasłym wulkanie.
Zdawało się to wszystko epizodem jakiejś pierwotnej walki tytanów, widowiskiem bohaterskiem, widzianem poprzez długi szereg wieków, na baśniowem niebie. Andrzej śledził wszystkie przemiany ze zdumieniem.
Przywykły pośród tego pogodnego schyłku lata do spokojnego opadu zmierzchu, uczuł się teraz przez ten niezwykły kontrast dziwnie i gwałtownie wstrząśniętym, wzburzonym, zakłóconym. Zrazu był to lęk zakłopotany, zgiełkliwy, pełen nieświadomego bicia serca. Oczarowany przez wojowniczy zachód słońca, jeszcze nie był w stanie jasno wejrzeć w siebie samego. Lecz kiedy popiół zmierzchu zaczął padać gasząc wszelką wojnę, a morze wydawało się niezmierzonem ołowianem bagniskiem, mniemał, że słyszy w ciemności krzyk swojej duszy, krzyk innych dusz.
Wewnątrz niego było tak, jak jest, kiedy okręt tonie pośród ciemności. Tyle, tyle głosów wołało pomocy, błagało ratunku, przeklinało śmierć; głosy znane, głosy które słyszał niegdyś (głosy istot ludzkich czy widziadeł?) i teraz nie odróżniał jednych od drugich! Wołały, błagały, przeklinały bezużytecznie, czując że giną; słabły, dławione przez żarłoczną toń; mdlały, oddalały się, urywały, niepoznawalne już więcej; stawały się westchnieniami; gasły; nie podnosiły się już więcej.
Pozostał sam. Z całej jego młodości, z całego jego życia wewnętrznego, ze wszystkich jego ideałów nie zostało nic. Wewnątrz niego ostała się jeno zimna, próżna otchłań; wokół niego nieczuła przyroda, pełna wieczystego bólu dla samotnej duszy. Wszelka nadzieja wygasła; wszelki głos zaniemiał; wszelka kotwica zerwała się. Poco żyć?
Nagle powstał w jego pamięci obraz Heleny. Inne obrazy kobiet położyły się na onym, zmięszały się z nim, zniszczyły go, same obróciły się w niwecz. Nie udało się mu żadnej z nich zatrzymać. Ginąc zdawały się wszystkie uśmiechać uśmiechem wrogim, zdawały się unosić ze sobą coś z niego. Co? Sam nie wiedział. Przygnębiło go niewymowne poniżenie; zmroziło prawie jakby uczucie starości; oczy zaszły mu łzami. Zabrzmiało mu w sercu tragiczne napomnienie: „Zapóźno!“ Niedawne słodycze spokoju i melancholii wydały się mu już dalekimi, wydały się mu złudzeniem, które już umknęło; prawie zdawało się mu, że rozkoszował się nimi inny duch, nowy dziwny, który wstąpił weń, a potem zniknął. Zdawało się mu, że jego dawny duch nie może już nigdy odnowić się ni dźwignąć. Wszystkie rany, które niepowściągliwie otworzył w godności swojej wewnętrznej istoty, krwawiły. Wszystkie poniżenia, które bez oporu sprawiał swojemu sumieniu, wystąpiły na jaw jak plamy i rozszerzyły się jak trąd. Wszystkie gwałty, które bezwstydnie wyrządzał swoim ideałom, wzbudzały w nim surową, zrozpaczoną skruchę, jak gdyby płakały w nim dusze jego córek, którym on, ojciec, zrabował niewinność, kiedy marzyły we śnie.
I on płakał wraz z niemi; i zdawało się mu, że jego łzy nie spływały po sercu jako balsam, lecz odpryskiwały, jak od materyi lepkiej i zimnej, owijającej jego serce. Dwoistość, udawanie, fałsz, hipokryzya, wszystkie kształty kłamstwa i zdrady w życiu uczuciowem, wszystkie przylegały do jego serca jak ciągła, lepka materya.
Zbyt wiele był kłamał, zbyt wiele oszukiwał, zbyt był spodlił się. Naszła go trwoga przed sobą i przed swoim występkiem. — Hańba! Hańba! — Zbeszczeszczający brud zdał się mu niezniszczalnym; rany wydały się mu nieuleczalnymi; zdawało się mu, że musi nosić w sobie wstręt do nich na zawsze, na zawsze, jako karę bez końca. — Hańba! — Płakał pochylony przez podręcz okna, opuszczony pod ciężarem swojej nędzy, złamany, jak człowiek, który nie widzi ratunku; I nie widział gwiazd wybłyskających w głęboki wieczór jedna po drugiej nad jego biedną głową.
Następnego dnia miał miłe przebudzenie, jedno z owych świeżych i jasnych przebudzeń, które są tylko udziałem młodości w jej tryumfalnej wiośnie. Poranek był prawdziwym cudem. Oddychać tym porankiem było niezmierzoną błogością. Wszystkie rzeczy żyły w szczęśliwości światła. Wzgórza zdawały się owinięte przejrzystą przesłoną ze srebra; poruszone lekkim szumem morze zdało się poprzecinane mlecznymi strumieniami, rzekami z kryształu, strumykami ze szmaragdu, tysiącem żył, które tworzyły jakby ruchliwy zabłęd płynnego labiryntu. Uczucie weselnej radości i religijnej łaski promieniało ze zgody morza, nieba i ziemi.
On oddychał, patrzył, słuchał, nieco oszołomiony. Sen uleczył go z gorączki. Zamknął w nocy oczy, kołysany przez chór wód, jak przez głos przyjazny i wierny. Ten kto zasypia od brzmienia onego głosu, ma odpoczynek pełny krzepiącego spokoju. Nawet słowa matczyne nie użyczają cierpiącemu synowi snu tak czystego i dobroczynnego.
Patrzył, słuchał, niemy, skupiony, rozczulony, pozwalając wnikać w siebie owej fali nieśmiertelnego żywota. Nigdy muzyka święta któregoś z podniosłych mistrzów, offertoryum Józefa Haydna lub Te Deum Wolfganga Mozarta nie udzieliła mu takiego wzruszenia, jakie teraz otrzymywał od dzwonów z odległych kościołów, pozdrawiających zstąpienie Dnia na niebiosa Pana Jedynego w Trójcy. Czuł, że jego serce wzruszeniem wzbiera i wylewa. Coś jakby błędny lecz wielki sen podnosił się w jego duszy, coś jak falująca przesłona, poprzez którą przebłyskał tajemniczy skarb szczęścia. Dotychczas zawsze wiedział, czego pożądał i nie sprawiało mu przyjemności pożądać napróżno. Teraz nie był w stanie określić swego pożądania; nie wiedział. Lecz to było pewne, że owa rzecz pożądana winna była być nieskończenie błoga, gdyż było także błogością pożądanie onej.
Wiersze Chimery w „Królu Cypru“, wiersze stare, prawie zapomniane, wróciły mu na pamięć, dźwięczały mu jak pochlebstwo.
„Chcesz-że walczyć?
Zabijać? Widzieć strumienie krwi?
Wielkie kupy złota? trzody pojmanych
niewiast? niewolniki? insze, insze łupy? Chceszże
ożywiać marmur? Zbudować świątynią?
Złożyć hymn nieśmiertelny? Chcesz-że (słuchaj mnie,
młodzieńcze, słuchaj mnie) chceszli jako bogi
kochać?“
Chimera powtarzała mu, w tajemnem sercu, z poddaniem, z przymrocznymi przerwami:
„Słuchaj mnie
młodzieńcze, słuchaj mnie: chceszli jako bogi
kochać?“
Uśmiechnął się nieco. I pomyślał: „Kochać, kogo? Sztukę? kobietę? jaką kobietę?“ Helena wydała się mu daleką, straconą, umarłą, nie jego więcej; inne wydały się mu jeszcze bardziej dalekie, umarłe na zawsze. Zaczem był wolny. Czemużby miał na nowo poczynać poszukiwanie bezużyteczne i niebezpieczne? Na dnie jego serca żyło pragnienie oddania się istocie wyższej i czystszej, oddania wolnego i wypływającego z wdzięczności. Lecz gdzież była owa istota? Ideał zatruwa wszelkie niedoskonałe posiadanie; a w miłości wszelkie posiadanie jest niedoskonałe i zwodnicze, wszelka rozkosz jest zmieszana ze smutkiem, wszelkie użycie jest połowiczne, wszelka radość nosi w sobie zarodek cierpienia, wszelkie oddanie nosi w sobie zarodek nieufności; a nieufności psują, brudzą, znieprawiają wszelkie rozkosze tak, jak Harpije czyniły Fineaszowi wszelki pokarm niespożywalnym. Czemużby tedy miał na nowo wyciągać rękę ku drzewu wiadomości?
„The tree of knowledge has been pluck’d, — all’s known“.
„Drzewo wiedzy zostało złupione, — wszystko jest znane“ jak śpiewa Jerzy Byron w „Don Juanie“. Zaprawdę na przyszłość zbawienie jego leżało w „ενλαβεια“, to znaczy w roztropności, w subtelności, w ostrożności, w bystrości. To jego przekonanie zdało się mu dobrze wyrażone w sonecie pewnego współczesnego poety, którego przenosił nad innych, dla pewnego pokrewieństwa literackiego smaku i wspólności estetycznego wykształcenia.
Będę ci jako ony, który się rozciaga
W cieniu rozłożystego bogatego drzewa
Nad nim dojrzały owoc zwisa, lecz on ziewa
Przesyconem lenistwem, łukowi urąga.
Nie potrząsa gałęzią, ni ręki na drąga
Użyć, ni mu zasadzki czyhać się zachciewa
Leży i ruchem skąpym, co się nie przelewa
Owoc przypadły ziemi ku sobie przyciąga.
W rozkoszne miękkie ciało owocu do głębi
Nie wkąsi się, szukając najwnętrzniejszej treści,
Gdyż lęka się goryczy; smakuje go wprzódy;
Potem śsie i spokojną rozkoszą się pieści,
Ni chciwy, ni go radość grzeje, smutek ziębi.
I koniec jego bajki krótkiej, bez ułudy.
Lecz „ενλαβεια“, jeśli jest zdolna do częściowego wykluczenia boleści ze życia, to również wyklucza wszelki wysoki ideał. Zaczem zbawienie leżało w pewnym rodzaju goethowskiej równowagi między roztropnym praktycznym epikureizmem a głębokim, namiętnym kultem Sztuki.
— Sztuka! Sztuka! — Oto Kochanka wierna, zawsze młoda, nieśmiertelna; oto Źródło czystej rozkoszy, zabronione tłumowi, przyznane wybrańcom; oto kosztowny Pokarm, który czyni człowieka bogu podobnym. Jakże mógł pić z innych puharów, skoro przyłożył raz wargi do tego jedynego? Jakże mógł szukać innych radości, skoro zakosztował najwyższej? Jakże mógł umysł jego odbierać inne wzruszenia, skoro raz uczuł w sobie niezapomniany natłok siły twórczej? Jakże mogły jego ręce spoczywać i znieprawiać się na ciałach niewieścich, skoro raz czuł, jak z palców jego wynika istotny kształt? Jakże wreszcie, jego zmysły mogły osłabiać się i wyniszczać w płaskiej rozpuście, skoro była ich udziałem wrażliwość, która spostrzegała w zjawiskach linie niewidzialne, pojmowała niepojmalne, odgadywała tajemne myśli Przyrody?
Naszedł go niespodziewany zapał. W tym religijnym poranku zapragnął na nowo uklęknąć przed ołtarzem, wedle wiersza Goethego, czytać swoje akty pobożności z liturgii Homera.
„Lecz jeśli moja umysłowa moc osłabła? Jeśli moja ręka straciła sprawność? Jeślim nie jest już więcej godzien?“ Na te wątpliwości opadła go tak straszna trwoga, że z dziecinną bojaźnią zaczął szukać jakiejś bezpośredniej próby, któraby go upewniła, że obawy jego były bezzasadne. Chciałby był natychmiast zrobić widoczne doświadczenie: złożyć trudną zwrotkę, wykonać miedzioryt, rozwiązać zagadnienie z dziedziny kształtów. Dobrze? A potem? Nie byłożby to doświadczenie zwodnicze? Powolny upadek umysłu może także odbywać się niepostrzeżenie: i to jest straszne. Artysta, który potrosze traci swoje zdolności, nie spostrzega swojej postępowej słabości; gdyż równocześnie z siłą tworzenia i odtwarzania opuszcza go także sąd krytyczny, kryteryum. Nie widzi już więcej wad swojego dzieła; nie wie, czy dzieło jego jest złe, czy mierne; łudzi się; wierzy, że jego obraz, jego posąg, jego poemat jest wedle praw Sztuki, podczas gdy tak nie jest. I to jest straszne. Artysta z porażoną siłą umysłu może być nieświadom swego niedołęstwa, jak obłąkany nie ma świadomości swego obłędu. Cóż tedy?
To napełniało rekowalescenta rodzajem panicznej trwogi. Chwycił się dłoniami za skronie i trwał chwilę pod obuchem tej strasznej myśli, pod okropnością tej groźby, jak zniecestwiony. — Lepiej umrzeć! — Nigdy tak, jak w tej chwili, nie czuł boskiej wartości daru; nigdy tak, jak w tej chwili, nie zdała się mu świętą iskra. Cała jego istota drżała z osobliwą gwałtownością, na samą myśl, że ten dar mógł zniszczeć, że ta iskra mogła zgasnąć.
— Lepiej umrzeć!
Podniósł głowę; otrząsnął ze siebie wszystką bezradność; zstąpił do parku i zaczął przechadzać się powoli pod drzewami, bez żadnej określonej myśli. Lekki powiew przelatał po wierzchołkach drzew; czasami liście mięszały się z głośnym szelestem, jakgdyby środkiem nich przebiegła gromada wiewiórek; małe urywki nieba zjawiały się pośród gałęzi, jak błękitne oczy z pośród zielonych powiek. W pewnem ulubionem miejscu, które było rodzajem maluchnego gaju na usługach czworoczołej Hermy, bacznej w czterokrotnem zamyśleniu, przystanął; i usiadł na trawie, ramiona opierając o podstawę posągu, z obliczem zwróconem ku morzu. Przed nim pewnego rodzaju trzciny, proste i stopniowane, jak rurki panowej piszczałki, przecinały ultramarynę; wokoło akanty rozwierały z wyniosłą wytwornością koszyczki swoich liści wycinanych symetrycznie, jak na kapitelu Kallimacha.
Wiersze Salmaka w „Bajce Hermafrodyty11 przyszły mu na pamięć.
Przeszlachetne akanty: albo wy, korony
wyniosłe, pośród ziemskich puszcz pokoju znaki,
o czystych kształtach; albo lekkiej, rozmarzonej
ręki milczenia dzieło: koszyczki, zbieraki
kwiecie snów leśnych, jakiż urok niezmożony,
tajemny słodki z liści swych zlałyście, jaki
pytam, na chłopca pięknego, co w cieniu
waszym śpi, słodko głową wsparłszy na ramieniu.
Inne wiersze przyszły mu na pamięć, i jeszcze inne, i jeszcze inne, tłumnie. Jego dusza wypełniła się całą muzyką rymów i rytmicznymi zgłoskami. Radował się. To samorzutne niespodziewane wzruszenie poetyckie użyczało mu nieopisanej rozkoszy. Słyszał w sobie samym te dźwięki; rozkoszując się bogatymi obrazami doskonałymi przydawkami, świetnymi przenośniami, wyszukanymi harmoniami, wybornymi zestawieniami hijatów i dijarez, wszystkiem przesubtelnem wyrafinowaniem, które urozmaicało jego styl i jego metrykę, wszystkimi tajemnymi sposobami jedynastozgłoskowca, których nauczył się od przedziwnych poetów XIV wieku, a w szczególności od Petrarki. Czar wiersza ujarzmił znowu jego ducha; i sentencyonalny półwiersz jednego z współczesnych poetów uśmiechał się doń w szczególny sposób. — „Wiersz jest wszystkiem“.
Wiersz jest wszystkiem. Żaden instrument sztuki nie jest w naśladowaniu Przyrody żywszy, ruchliwszy, ostrzejszy, bogatszy w kształty, plastyczniejszy, posłuszniejszy, wrażliwszy, wierniejszy. Bardziej zbity niż marmur, podatniejszy od wosku, subtelniejszy od płynu, wrażliwszy od struny, świetniejszy od drogiego kamienia, wonniejszy od róży, ostrzejszy od miecza, giętszy od młodej odrośli, bardziej pieszczotliwy niż szmer, straszniejszy niż grzmot, wiersz jest wszystkiem i może wszystko. Może oddać najmniejsze poruszenia uczucia i najmniejsze czucia; może określać rzeczy nieokreślne, wypowiadać niewypowiedziane; może ogarniać rzeczy bezgraniczne i przenikać przepaści; może przybierać rozmiary wieczności; może przedstawiać rzeczy nadludzkie, nadprzyrodzona, przecudowne; może upajać, jak wino, porywać, jak ekstaza; może w tymże samym czasie posiadać nasz umysł, naszego ducha, nasze ciało; może, nareszcie, dotrzeć do Absolutu. Doskonały wiersz jest absolutny, niezmienny, nieśmiertelny. Dzierży w sobie słowa ze spoistością dyjamentu; zawiera myśl jak w dokładnem kole, którego żadna siła nigdy nie zdoła rozerwać; staje się niezawisłym od wszelkiego więzadła i od wszelkiego władztwa; nie należy już więcej do twórcy, lecz jest własnością wszystkich i niczyją, jak przestrzeń, jak światło, jak rzeczy nieprzemienne i wieczne. Myśl ściśle wyrażona w doskonałym wierszu jest myślą, która już istniała jako kształt uprzedni w mrocznych głębinach języka. Wyłowiona przez poetę, trwa w świadomości ludzi. Zatem największym poetą jest ten, który zdoła wykryć, rozwinąć, wyłowić największą liczbę tych idealnych przedkształtów. Kiedy poeta jest bardzo blizki odkrycia jednego z tych wiecznych wierszy, uwiadamia go o tem boski prąd radości, który znagła napływa w całą jego istotę.
Jakaż radość jest mocniejsza? — Andrzej przymknął nieco oczy, jakby dla przedłużenia owego szczególniejszego dreszczu, który mu oznajmiał natchnienie, kiedy jego duch przygotowywał się do dzieła sztuki, zwłaszcza do poezyi. Potem, pełen rozkoszy, nigdy niedoznawanej, zaczął wyszukiwać rymy lekkim ołówkiem na krótkich, białych stronnicach notatki. Przyszły mu na pamięć pierwsze wierszy jednej z pieśni Wspaniałego:
Lekkie i pochopne uchodzą
Z piersi mej moje myśli...
Prawie zawsze, ażeby zacząć tworzyć, potrzebował muzycznej intonacyi podanej przez innego poetę; i prawie zawsze brał je od dawnych rymotwórców Toskany. Hemistych Lapo Gianni’ego, Cavalcanti’ego, Cina, Petrarki, Wawrzyńca Medyceusza, przypomnienie grupy rymów, połączenie dwu przydawek, jakiżkolwiek zestrój słów pięknych i dobrze brzmiących, jakiżkolwiek bogaty zwrot wystarczał mu do otwarcia żył, do podania mu, żeby tak rzec, zasadniczego c, tonu, któryby mu posłużył za harmonię pierwszej zwrotki. Był to rodzaj drogowskazu, używanego nie do treści zasadnej, lecz do wyszukiwania preludyów. Pierwszy wiersz medycejski poddał mu istotnie rym; i ujrzał wyraźnie wszystko to, co chciał pokazać swemu wyobrażonemu słuchaczowi w postaci Hermy; i razem z widzeniem, w tymże samym czasie, objawił się jego duchowi samorzutnie kształt metryczny, w który, jak wino w puhar, miał wlać poezyę. Ponieważ to poetyckie uczucie było dwojakie, a raczej, urodziło się z przeciwieństwa, a mianowicie z przeciwieństwa między minionem opuszczeniem, a obecnem zmartwychwstaniem, i ponieważ w swojem lirycznem wzruszeniu postępował wzlotami, wybrał sonet, którego budowa zasadza się na dwu stopniach: wyższym, przedstawionym w dwu czterowierszach i niższym przedstawionym przez dwa trójwiersze. Zatem myśl i namiętność, rozszerzające się w pierwszym stopniu, zbierają się, wzmacniają i podnoszą w drugim. Kształt sonetu, chociaż cudownie piękny i wspaniały, jest po części ułomny; gdyż jest podobny do postaci z tułowiem zbyt długim a nogami za krótkimi. W istocie dwa trójwiersze są nietylko w rzeczywistości krótsze od czterowierszów, przez liczbę wierszów; lecz także zdają się krótszymi od czterowierszów, przez to, że trójwiersz jest rwący i płynny w swym rytmie w porównaniu z powolnością i majestatem czterowierszu. Ten jest lepszym artystą, który umie ukrywać braki, to znaczy, który zachowując trójwierszom obraz bardziej określony i bardziej widoczny i słowa silniejsze i dźwięczniejsze, dokazuje, że trójwiersze urastają i zestrajają się z wyższymi zwrotkami, nic przeto nie tracąc ze swojej istotnej lekkości i wartkości. Malarze Odrodzenia umieli zrównoważać całą postać poprostu bujaniem wstążki lub rąbka albo fałdu.
Andrzej tworząc, badał ciekawie samego siebie. Nie pisał był wierszów od długiego czasu. Czy ta przerwa bezczynności zaszkodziła jego technice? Zdawało się mu, że rymy wychodzące zwolna z jego mózgu, miały jakiś nowy smak. Zdźwięk przychodził mu samorzutnie, bez poszukiwań; i myśli rodziły mu się zrymowane. Potem, znagła, jakaś przeszkoda powstrzymała potok; jeden wiersz mu się sprzeciwił; wszystka reszta składała się mu jak rozluźniona mozaika; zgłoski przeciwiły się prawom miary; pewne dźwięczne i świetne słowo zostało wykluczone przez surowość rytmu na wstyd wszelkiemu wysiłkowi; z jednego rymu urodziła się nowa myśl, niespodziewana, usiłująca uwieść go, oderwać od myśli pierwotnej; jedna przydawka, jakkolwiek dobra i dosadna, chromała pod względem dźwiękowym; brakło zupełnie tak usilnie szukanej jakości i zestroju; i zwrotka była jak medalion, który nie udał się z winy niedoświadczonego odlewacza, co nie umiał obliczyć ilości roztopionego metalu, potrzebnego do wypełnienia zagłębia. Z natężoną cierpliwością wrzucał na nowo metal do tygla i rozpoczynał dzieło na nowo. Zwrotka udała się mu wreszcie rzetelna i dokładna; czasami wiersz tu i ówdzie miał pewną piękną szorstkość; poprzez falowanie rytmu przejawiała się doskonale symetrya; nawrót rymów czynił muzykę czystą, przywołując na myśl wraz ze zgodą dźwięków zgodę myśli i umacniając wiązadło fizyczne wiązadłem duchowem; cały sonet żył i oddychał jak samoistny zjednoczony organizm. Dla przejścia z jednego sonetu do drugiego trzymał się jednej nuty, podobnie jak w muzyce przechód z jednej tonacyi w drugą jest przygotowany przez akord septimy, w którym się utrzymuje nutę zasadniczą, ażeby z niej uczynić władającą w nowej tonacyi.
Tak tworzył, jużto gwałtownie, już powoli, z niedoznawaną nigdy przedtem rozkoszą; i zamknięte w sobie miejsce zdawało się, prawdziwie wyszłem z wyobraźni samotnego, oddanego wierszom satyra. Morze w miarę jak dzień urastał, błyskało pośród pni, jak pośród kolumnad jaspisowego portyku. Korynckie akanty były jakby odwalonymi koronami tych drzew-kolumn. W powietrze, zielonawe, niby cień połyskującej groty, ciskało słońce od czasu do czasu promienie, pierścienie i krążki ze złota. Alma Tadema, wyobraziłby tu z pewnością jakąś Safo z włosami złotymi, siedzącą pod marmurową Hermą, poetyzującą na siedmiostrunej lirze, pośród chóru dziewcząt z płomiennymi włosami, bladych i chciwie pijących z adonijskiego wiersza skończoną harmonię każdej zwrotki.
Kiedy doprowadził do końca cztery sonety, zachwycił tchu i odczytał je bez głosu, z wewnętrzną namiętnością. Widoczne zerwanie rytmu w piątym wierszu ostatniego, spowodowane brakiem akcentu tonicznego i przyciężkie wskutek tego stanowisko ósmej zgłoski, wydało się mu efektownem i zatrzymał je. Następnie wypisał te cztery sonety na czworobocznej podstawie Hermy: na każdej stronie jeden, w następującym porządku.
I
O czworogranna Hermo, twoje cztery czoła
znająż moje przedziwne, cudowne nowiny?
Duchy śpiewne, pochopne z najskrytszej dziedziny
mego serca wychodzą: wesele je woła.
Zamknęło moje dzielne serce dookoła
wszystkie nieczyste źródła, wszystkie zła przyczyny,
nieczyste odegnało, żar bezwstydnej winy
poskromiło obronnym mieczem archanioła.
Duchy śpiewne wychodzą. Oto dobrze słyszę
on hymn; i niezgaszalny, potężny mnie ima
śmiech z niebezpieczeństw, które ongi mnie trwożyły.
Blady, tak, lecz jak król raduję się, że ciszę
mego serca napełnia śmiech i wciąż oczyma
upartymi spoglądam w oblicze Złej Siły.
II
Serdecznie śmieje się dusza ze swych dalekich miłości,
kiedy spoglądam uparcie na pokonaną Złą Siłę,
która mnie zapędziła była w te żary zawiłe
niby w ogniste lasy, co pokarm wulkanów je gości.
1 teraz, nowicyuszka, w krąg wielkich bólów ludzkości
w hijacyntowych szatach weszła, a szczęściem opiłe
myśli rzuciły za sobą, jakoby nigdy nie byłe,
kościoły fałszu, gdzie monstra pogańskie wyją z wściekłości.
Nie ima się już jej ciała Sfinga złotymi pazury,
ani też w głaz jej milczący nie zmieni zdradna Gorgona,
ni oczarują słodkie, uroczne Syren chóry.
Zasię na szczycie kręgu, wyniosła, ogromnie biała
pani stoi i ruchem, jakby komunikowała,
trzyma wśród palców Hostyę najświętszą, czysta, natchniona.
III.
Zewnątrz niej są zasadzki i gniew i wszelkie zbrodnie,
a ona stoi spokojna i mocna, jak ów co zdoła
aż do ostatnich chwil życia znać Siłę Złą, a czoła
dumnego nie zniży przed nią, nie ścierpi jej wyrodnie
— O ty! co hardym wiatrom rozkazy rzucasz swobodnie,
co wszystkim bramom przyzwalasz swojej opieki anioła,
oto do stóp ci rzuca swój los rab powolny i woła:
Madonno, zechciej wysłuchać mych próśb łaskawie i zgodnie.
Błyska się w twojem ręku ta Hostya upragniona,
jasna, żywotodajna, niby promienne słońce.
Zaż mi przypadnie w udziele skinienie przyzwalające?
A że pokornym w duchu łaskawa jest pani ona.
Spełniając słodką komunię rzeknie kojące słowa:
— Podane ci twoje Dobro, w tym oto znaku się chowa.
IV.
Ja — rzecze dalej — jestem nadprzyrodzona Róża,
Kwiat zrodzony z czystego wiecznej piękności łona.
Ja wlewam upojenia szczytne, ja jestem ona
co podnoszę, co daję pić ze spokoju kruża.
Orz, boleściwa duszo. Niech pośród łez się nurza
twój trud, byś zaś zbierała śpiewaniem rozjaśniona.
Słodycz, której użyczę ci, wszelkie inne pokona
słodycze, skoro przeminie długa boleści burza.
— Tak niech się stanie, Madonno, i niechaj z mego serca
Obfita krew wytryśnie, niechaj na świat się rozleje
strumieniami, co wznawiać je będzie źródło boleści.
Mnie samego niech porwie wir ony, lecz nie uśmierca
i niech się me oko na dnie głębiny krzepiąc pieści
światłem, co niezmożonej duszy przesłodko dnieje.
Schifanoja wznosiła się na wzgórzu, w miejscu, gdzie łańcuch górski przeszedłszy wzdłuż wybrzeży i ująwszy morze jak amfiteatr, zwracał się ku wnętrzu i staczał ku równinie. Chociaż zbudowana przez kardynała Alfonsa Carafa d’Ateleta w drugiej połowie XVIII wieku, miała ta willa jednak w swej architekturze pewną czystość stylu. Tworzyła wysoki na dwa piętra czworobok, w którym portyki przeplatały się z apartamentami; i właśnie otwory tych portyków użyczały budynkowi lekkości i wytworności.
Kolumny i pilastry jońskie zdawały się narysowanymi i zharmonizowanymi przez Vignolę. Był to pałac prawdziwie letni, otwarty na wiatry morskie. Po stoku od strony ogrodów, przechodził przedsionek w piękne schody, zstępujące ku płaszczyźnie, ograniczonej, jej przestronna terasa, kamienną balustradą i ozdobione dwoma fontannami. Inne schody od krańców terasy szły dalej w dół po stoku, przerywane dalszymi płaszczyznami i kończyły się aż prawie nad morzem i z najniższej płaszczyzny ukazywały oczom rodzaj siedmiokrotnej serpentyny wijącej się pośród przepysznej murawy i gęstych krzów różanych. Dziwami Schifanoji były róże i cyprysy. Róże, wszelkich jakości i wszelkich pór roku, wystarczyłyby pour en tirer neuf o u dix muytz d’eaue rose, jakby był powiedział poeta Vergier d’honneur. Ostre i czarne cyprysy, bardziej hieratyczne od piramid, bardziej zagadkowe od obelisków, nie ustępowały ani cyprysom Willi d’Este ani Willi Mondragone, ni żadnym innym podobnym gigantom, które olbrzymieją we wiele opiewanych willach Rzymu.
Markiza d’Ateleta zwykła była przepędzać w Schifanoji lato i część jesieni; albowiem chociaż była pośród pań jedną z najbardziej światowych, to jednak miłowała wieś i swobodę wiejską i podejmowanie przyjaciół. Dla Andrzeja, w czasie jego choroby, była pełna troskliwej zapobiegliwości, jak starsza siostra, prawie jak matka, nieznużona. Przywiązywało ją do kuzyna głębokie przywiązanie. Była dlań pełną wyrozumiałości i przebaczenia; była przyjaciółką dobrą, szczerą, zdolną zrozumieć wiele rzeczy, żywą, zawsze wesołą, zawsze dowcipną, równocześnie pełną umysłu i ducha. Chociaż od blizko roku przekroczyła trzydziestkę, zachowała dziwną młodocianą żywość i wielki urok, gdyż posiadała tajemnicę pani Pompadour, ową beauté sans traits, która umie ożywiać się niespodziewanymi wdziękami. Także posiadała jedną rzadką cnotę, ową, która pospolicie nazywa się „taktem“. Subtelny umysł niewieści był jej niezawodnym przewodnikiem. W swoich stosunkach z nielicznymi znajomymi obojej płci wiedziała zawsze w każdej okoliczności, jak zachować się. Nie popełniała nigdy błędów, nie ciążyła nigdy życiu drugich, nie przychodziła nigdy niewporę ni się stawała niewygodną, dokonywała zawsze w sam czas każdego swego czynu i w sam czas wypowiadała każde swoje słowo. Jej zachowanie wobec Andrzeja, w tym nieco dziwnym i nierównym okresie jego rekowalescencyi, nie mogło, zaprawdę, być lepsze. Starała się wszelkimi sposobami nie zakłócać jego spokoju i doprowadzić do tego, żeby i nikt inny go nie zakłócał. Zostawiała mu zupełną swobodę, udawała, że nie spostrzega jego kaprysów i melancholii; nie utrudzała go nieoględnymi pytaniami; czyniła tak, żeby jej towarzystwo w godzinach obowiązkowych było mu lekkie; nawet wyrzekła się w jego obecności dowcipnych uwag, żeby oddalić odeń trud wymuszonego uśmiechu.
Andrzej, rozumiejący tę subtelność, był wdzięczny.
12. września, po sonetach Hermy, wrócił do Schifanoji z niezwykłą wesołością; spotkał donnę Franczeskę na schodach i ucałował jej ręce, mówiąc głosem radości:
— Kuzynko, znalazłem Prawdę i Życie.
— Alleluja! — rzekła Donna Franczeska, podnosząc piękne, krągłe ramiona. — Alleluja!
I zstąpiła do ogrodów, a Andrzej wstąpił do swych pokojów, z podniosłem sercem.
Po chwili, usłyszał lekkie pukanie do drzwi i pytający głos Donny Franczeski:
— Czy mogę wejść?
Weszła niosąc w podołku sukni i między ramionami wielki pęk róż: różowych, białych, żółtych, czerwonych, czarnych. Niektóre, pełne i jasne, jak róże Willi Pamphily, świeżutkie i całe uperlone, miały coś trudnego do określenia, coś szklistego między płatkiem a płatkiem; inne miały płatki gęste i bogactwo barw, które przywodziło na myśl wspaniałość purpur Elizy i Tyru; inne zdawały się kawałkami wonnego śniegu i wzbudzały szczególną chęć, żeby je ukąsić i połknąć; inne były z ciała, prawdziwie z ciała, rozkoszne jak najrozkoszniejsze kształty kobiecego ciała, z subtelnem żyłkowaniem. Nieskończone stopniowania barwy czerwonej, od mocnego karmazynu aż do wypłowiałej dojrzałej poziomki, mięszały się z najsubtelniejszymi i prawie niedostrzegalnymi odmianami barwy białej, od białości nieskalanego śniegu do nieokreślnej barwy mleka zaledwie wydojonego, opłatka, miąższu trzciny, mgławego srebra, alabastru, opalu.
— Dziś jest święto — rzekła uśmiechem; a kwiaty pokrywały jej piersi prawie po szyję.
— Dzięki! Dzięki! Dzięki! — powtarzał Andrzej pomagając jej przy złożeniu pęku na stole, na książkach, na tekach z rysunkami. — Rosa rosarum!
Kiedy już była wolna, zebrała wszystkie po pokojach rozstawione naczynia i zaczęła napełniać je różami, układając tyleż poszczególnych bukietów, z wyborem, który odsłaniał w niej rzadki smak, smak wielkiej mistrzyni uczt. Wybierając i układając, mówiła o tysiącu rzeczy z ową swoją wesołą ruchliwością, prawie jakgdyby chciała powetować sobie oszczędność słów i śmiechów, której przestrzegała dotychczas przy Andrzeju przez wzgląd na jego melancholijne milczenie.
Między innymi rzekła:
— 15-ego będziemy mieli pięknego gościa: Donnę Maryę Ferres y Capdevila, żonę upełnomocnionego ministra Guatemali. Znasz ją?
— Nie zdaje mi się.
— Istotnie, nie możesz jej znać. Wróciła do Włoch przed niewielu miesiącami; lecz przepędzi następną zimę w Rzymie, gdyż mąż jej został tam przydzielony.
Jest moją przyjaciółką dzieciństwa, bardzo drogą. Byłyśmy razem we Florencyi, trzy lata w kollegium Annuncyaty; lecz jest młodsza odemnie.
— Amerykanka?
— Nie; włoszka i w dodatku ze Sieny. Pochodzi z Bandinelich; ochrzczona wodą z Fonte Gaja. Lecz z natury jest raczej melancholijna; i taka kochana. Dzieje jej małżeństwa są także niewesołe. Ów Ferres nie jest wcale sympatyczny. Lecz mają córeczkę, prawdziwe kochanie. Zobaczysz; bladziutka, bladziutka z takimi włosami i ogromnymi oczyma. Bardzo podobna do matki... Patrzaj, Andrzeju, ta róża, czyż nie zdaje się z aksamitu! A ta druga? Zjadłabym ją. Bo patrzże tylko, czy nie jest to podobna do idealnego kremu. Co za rozkosz!
Wybierała dalej róże i wdzięcznie gawędziła. Od kwiatów szła woń pełna, upojna jak stuletnie wino. Niektóre korony rozsypywały się, a ich płatki zatrzymywały się we fałdach sukni Donny Franczeski. Przed oknem ostry wierzchołek cyprysu chwiał się zaledwie. A w pamięci Andrzeja uporczywie, jak zwrot muzyczny, dźwięczał wiersz Petrarki:
„Cosi partia le rose e le parole“
Tak rozdzielała słowa, róże rozdzielająca.
W dwa dni później, ofiarował Andrzej markizie d’Ateleta w dowód wdzięczności sonet ciekawie ułożony na wzór starożytny i wypisany na pergaminie ozdobionym ornamentami w rodzaju owych, które uśmiechają się z mszałów Attaventa i z weroneńskiego Liberale.
Schifanoji ferarrskiej (co jest Este chwałą),
gdzie Cossa z Kuźmą Tura ongi na zawody
ścianom zwierzali bogów tryumfy i gody
nigdy się tak radosne święto nie zwidziało.
Oto Mona Franczeska z róż taką wspaniałą
ucztę sprawiła oczom gościa, że ogrody
niebieskie znać nie miały nigdy dla urody
waszej tylu, aniołki, na strój, jak przystało.
I mówiła, ze sukni wybierając kwiaty,
Z takim przedziwnym wdziękiem, iżem myślał: Żali
jedna z Gracyi przybyła na promieniach Słońca?
Widziałem to, upojne pijąc aromaty,
A wiersz Petrarki wahał się w powietrznej fali:
„Tak rozdzielała słowa, róże rozdzielająca“.
W ten sposób zaczął Andrzej zbliżać się znowu do Sztuki, ciekawie próbując się w małych ćwiczeniach, małych zabawkach, myśląc jednakowoż także o dziełach poważniejszych. Mnogie ambicye, które go już niegdyś podniecały, zaczęły znowu działać. Liczne zamiary z dawnych czasów pojawiały się znów w jego duchu, zmienione lub uzupełnione; liczne dawne myśli przedstawiły się mu w nowem lub właściwem świetle; liczne obrazy, niegdyś ledwie że dostrzegane, wybłyskały mu jasne i świetne, nie mógł sobie zdać sprawy z tego ich rozwoju. Myśli nagłe wytryskały z tajemnych głębin świadomości i zdumiewały go. Zdawało się, że wszystkie luźne pierwiastki zebrane na jego dnie, obecnie zestawione szczególniejszym podziałem woli, przemieniły się w myśli w ten sam sposób, w który trawienie żołądka przerabia pokarm i przemienia go w ciało.
Zamierzał wyszukać kształt nowożytnego Poematu, ten nieziszczalny sen wielu poetów; i zamierzał stworzyć lirykę prawdziwie nowożytną w treści, lecz odzianą we wszystkie dawne świetności, głęboką i jasną, namiętną i czystą, silną i jednolitą. Pozatem marzył o książce z zakresu historyi sztuki, o Prymitywnych, o artystach, którzy wyprzedzają Odrodzenie i o książce analizy psychologicznej i literackiej poetów dwunastego wieku, w wielkiej części nieznanych. Trzecią książkę chciałby był napisać o Berninim, wielkie studyum o dekadencyi, gromadzące wokoło tego wyjątkowego człowieka, który był ulubieńcem sześciu papieżów, nietylko całą sztukę, lecz także całe życie jego wieku. Na każde z tych dzieł trzeba było, naturalnie, wielu miesięcy, wielu poszukiwań, wielu trudów, wielkiego zapału umysłowego, szerokiej zdolności porządkowania.
W zakresie rysunku, zamierzał illustrować akwafortami trzeci i czwarty dzień Dekameronu, biorąc jako wzór ową Istoria di Nastagio degli Onesti, gdzie Sandro Boticelli okazuje tak wyrafinowany smak w umiejętności grupowania i wyrazu. Dalej marzył o seryi „Snów“, „Kaprysów“, „Grotesek“, rzeczy rodzajowych „Bajek“, „Allegoryi“, „Fantazyi“, na ulotny sposób Callofa, lecz z zupełnie odmiennem uczuciem i zupełnie odmiennym stylem, żeby módz swobodnie oddawać się wszystkim swoim ulubionym sposobom, wszystkim swoim fantazyom, wszystkim swoim najsubtelniejszym właściwościom i rozkiełzanym zuchwalstwom rysownika.
15. września, we środę, przybył nowy gość.
Markiza udała się, wraz ze swoim pierworodnym Ferdynandem i z Andrzejem, na spotkanie przyjaciółki do najbliższej stacyi Rovig!iano. Kiedy faeton staczał się po drodze ocienionej wysokimi topolami markiza, rozmawiała z Andrzejem o przyjaciółce z wielką miłością.
— Sądzę, że ci się będzie podobała — dodała w końcu.
Potem zaczęła się śmiać, jakby na myśl, która przeniknęła znagła jej umysł.
— Czemu się śmiejesz? — zapytał Andrzej.
— Z powodu pewnej analogii.
— Jakiej?
— Zgadnij.
— Nie wiem.
— Oto pomyślałam o innej zapowiedzi znajomości i innej znajomości, w której ci pośredniczyłam, prawie dwa lata temu, dodając wesołą przepowiednię. Czy przypominasz sobie?
— Ah!
— Śmieję się, gdyż i tym razem chodzi o nieznajomą i także tym razem byłabym... bezwolną wróżką.
— Biada!
— Lecz to jest całkiem inny wypadek; a raczej osoba możliwego dramatu jest inna.
— To znaczy?
— Marya jest turris eburnea.
— Ja zaś jestem teraz vas spirituale.
— Prawda! Zapomniałam, żeś wreszcie znalazł Prawdę i Drogę. „Serdecznie śmieje się dusza ze swych dalekich miłości“...
— Cytujesz moje wiersze?
— Znam je na pamięć.
— Jakże to pięknie!
— Zresztą, drogi kuzynie, owa „bardzo biała pani“ z Hostyą w ręce jest mi podejrzana. Ma mi cała wygląd czczej formy, szaty bez ciała, która stoi otworem dla jakiejkolwiek duszy anielskiej czy szatańskiej, ochotnej wnijść, by udzielić ci komunii i uczynić „ruch przyzwolenia“.
— Świętokradztwo! Świętokradztwo!
— Miej się na baczności i strzeż dobrze szaty i czyń liczne egzorcyzmy. Popadam znowu w przepowiednie! Istotnie, przepowiednie są jedną z mych słabości.
— Jesteśmy u celu, kuzynko.
Śmiali się oboje. Weszli na stacyę, mając jeszcze kilku minut do przybycia pociągu. Dwunastoletni Ferdynand, chłopczyna chorowity, niósł bukiet róż dla Donny Maryi. Andrzej czuł się po tej rozmowie wesoły, lekki, pełen życia, prawie jakgdyby naraz powrócił znowu do swojego dawnego lekkomyślnego i swawolnego życia: było to uczucie trudne do określenia. Zdawało się mu, że coś jak tchnienie niewieście, jak nieokreślona pokusa, przeniknęło mu umysł. Wybrał z ferdynandowego bukietu herbacianą różę i wetknął ją sobie w butonierkę; obrzucił szybkiem spojrzeniem swoje letnie ubranie; oglądnął z zadowoleniem dobrze pielęgnowane ręce, które w czasie choroby wysubtelniały i wybielały. To wszystko czynił bez zastanowienia, prawie przez instynkt próżności, który się w nim nagle na nowo rozbudził.
— Pociąg, pociąg — rzekł Ferdynand.
Markiza podeszła naprzeciw radośnie oczekiwanej, która była już w oknie wagonu i witała ręką i pozdrawiała głową, owiniętą całkowicie w welon perłowy, pokrywający do połowy kapelusz z czarnej słomki.
— Franczeska! Franczeska — wołała z wylewem szczerej, pieszczotliwej radości.
Ten głos uczynił na Andrzeju szczególne wrażenie; przypominał mu niepewnie jakiś głos znany. Jaki?
Donna Marya zestąpiła ruchem szybkim i lekkim; i z gestem pełnym wdzięku podniosła gęsty welon odkrywając usta do pocałunku z przyjaciółką. Natychmiast ta wysoka i falista pod płaszczem podróżnym pani, z której widać było tylko usta i brodę, wywarła na Andrzeju głęboki, uwodny urok. Cała jego istota, zwiedziona w tych dniach przez pozór wyzwolenia, była sposobną do poddania się urokowi „wiecznie kobiecego“. Zaledwie poruszone przez tchnienie niewieście, popioły dały iskry.
— Maryo, przedstawiam ci mego kuzyna, hrabię Andrzeja Sperelli-Fieschi d’Ugenta.
Andrzej skłonił się. Usta obcej pani otwarły się do uśmiechu, który wydawał się tajemniczy, gdyż połyskliwy welon ukrywał resztę twarzy.
Następnie markiza przedstawił Andrzeja Don Manuelowi Ferres y Capdevila. Potem rzekła, pieszcząc włosy dziewczynki, która patrzyła na młodzieńca dwojgiem słodkich, wylękłych oczu:
— Oto Delfina.
We faetonie Andrzej siedział naprzeciw Donny Maryi u boku męża. Ona nie odsłoniła jeszcze welonu; na kolanach trzymała bukiet od Ferdynanda i od czasu do czasu podnosiła go ku nozdrzom, odpowiadając na pytania markizy. Andrzej nie pomylił się: w jej głosie brzmiały najzupełniej niektóre akcenty głosu Heleny Muti. Naszła go niecierpliwa ciekawość obaczenia odkrytej twarzy, wyrazu, barwy.
— Manuel — mówiła, rozprawiając — odjedzie w piątek. Potem wróci, żeby mnie zabrać.
— Mamy nadzieję, że po długim czasie — obiecywała sobie ze serdeczną rozkoszą Donna Franczeska. — Najmniej po miesiącu; czy tak, Don Manuelu? Najlepiej jednak byłoby, żebyśmy wyjechali wszyscy w jeden dzień. My zostaniemy w Schifanoji do pierwszego listopada, nie dłużej.
— Gdyby mnie matka nie czekała, zostałabym chętnie z tobą. Lecz przyrzekłam na wszelki sposób być w Sjenie 17. października, w dzień urodzin Delfiny.
— Szkoda! 20. października obchodzą w Rovigliano święto podarunków, prześliczne i osobliwe.
— Jakże zrobić? Gdyby mnie brakło, sprawiłoby to matce wielką przykrość. Delfina jest jej bóstwem...
Mąż milczał: musiał być milczący z natury. Średniego wzrostu, trochę tłusty, trochę łysy, miał skórę szczególnej barwy, o bladości zielonawo-fioletowej, od której odbijało białko oczu przy promieniach wzroku, jak emaljowe białko na niektórych głowach starożytnych bronzów. Szorstkie, sardoniczne usta, ocieniały wąsy czarne, twarde, równo podstrzyżone jak włosie szczotki. Był podobny do człowieka całkiem przepojonego żółcią. Mógł mieć lat czterdzieści lub nieco więcej. W jego osobie było coś dwoistego i zwodniczego, co nie mogło ujść uwagi, bacznego spostrzegacza; był to ów nieokreślny wygląd zbrodniczości, który mają w sobie generacye pochodzące z pomięszania ras nieprawych, wzrastających w niepokoju.
— Patrz, Delfino, wszystkie pomarańcze kwitną! — wykrzyknęła Donna Marya, wyciągając w przejeździe rękę, żeby zerwać gałązkę.
Droga wspinała się w istocie, w pobliżu Schifanoji pomiędzy dwoma lasami pomarańczowymi. Drzewka były tak wysokie, że rzucały cień. Morski wiatr powiewał i tchnął poprzez cień, pełen woni, którą można było prawie pić łykami, jak orzeźwiającą wodę.
Delfina klęknęła na siedzeniu i wychyliła się zewnątrz powozu, żeby chwytać gałęzie. Matka objęła ją ramieniem, przytrzymując.
— Uważaj! Uważaj! Możesz upaść. Zaczekaj chwilkę, aż zdejmę welon — rzekła. Daruj, Franczesko; pomóż mi.
I nachyliła głowę ku przyjaciółce, żeby sobie dać zdjąć welon z kapelusza. Przy tym ruchu bukiet róż upadł jej na ziemię. Andrzej schylił się by go podnieść; i, podnosząc się dla podania go właścicielce, ujrzał nareszcie odsłoniętą całą jej twarz.
— Dziękuję, rzekła.
Miała twarz owalną, może nieco za długą, lecz zaledwie troszeczkę, troszeczkę, owem arystokratycznem wydłużeniem, w którem przesadzali artyści XV wieku, goniący za wytwornością. W jej delikatnych rysach był ów nikły wyraz cierpienia i znużenia, który tworzy ludzki czar Przeczystych w „tondach“ florenckich z czasów Kuźmy. Miękki, delikatny cień, podobny do zlewu dwu przejrzystych barw, idealnego fijoletu i lazuru, otaczał jej oczy z czarnymi tęczówkami smagłych aniołów. Włosy okalały jej czoło i skronie, jak ciężka korona; gromadziły się i zwijały na karku. Kędziory z przodu były gęste i ułożone tak jak owe, co niby hełm, pokrywają głowę farnezyjskiego Antinousa. Nic nie było w stanie przewyższyć wdzięku tej przesubtelnej głowy, która zdała się przytłoczoną od onej gęstej masy, jakby od bożego skarania.
— Boże! — wykrzyknęła, próbując poprawić rękoma ciężkie warkocze, ścieśnione pod słomkowym kapeluszem. — Cała głowa mnie boli, jakgdybym była całą godzinę wisiała na włosach. Nie mogę długo trzymać ich nie rozluźniając; zbyt mnie nużą. Prawdziwa niewola.
— Czy przypominasz sobie — pytała Donna Franczeska — w konserwatoryum, kiedy nas tylecChciało cię czesać? Zachodziły wielkie sprzeczki, każdego dnia.
Wyobraź sobie, Andrzeju, że raz nawet popłynęła krew! Ah, nie zapomnę nigdy sceny pomiędzy Karlottą Fiordelise a Gabryjelą Vanni. Była to prawdziwa mania. Czesać Maryę Bandinelli było marzeniem wszystkich uczennic, większych i mniejszych. Zaraza rozprzestrzeniła się na całe konserwatoryum; nastąpiły zakazy, napomnienia, kary, wreszcie groźby tonzury. Czy przypominasz sobie, Maryo? Wszystkie nasze dusze były w niewoli tego czarnego węża, który ci zwisał aż do pięt. Ileż namiętnego płaczu po nocach! A kiedy Gabryjela Vanni, z zazdrości, podstępem podcięła ci je nożycami? Gabryjela rzeczywiście straciła głowę. Czy przypominasz sobie?
Donna Marya uśmiechała się, rodzajem melancholijnego i prawie rzekłbym oczarowanego uśmiechu, jak osoba, która śni. W jej przymkniętych ustach warga górna wystawała trochę nad dolną, lecz tak mało, że ledwo wpadało w oczy, a kąciki skłaniały się ku dołowi, bolesne, i w swem lekkiem zagłębiu gromadziły cień. Te szczegóły sprawiały wyraz smutku i dobroci, lecz umiarkowanych tą dumą, która objawia moralną wyniosłość tego, co wiele przecierpiał i przecierpieć umiał.
Andrzej myślał, że żadna z jego przyjaciółek nie miała takich włosów, nie miała tak olbrzymiego i cienistego lasu, gdzieby można błądzić. Historya owych wszystkich dziewczątek, zakochanych w warkoczach, rozpłomienionych namiętnością i zazdrością, żądnych wpijać grzebień i palce w ten żywy skarb, wydała się mu miłym i poetycznym epizodem z klasztornego życia; i ta pani włosów w wyobraźni jego zajaśniała nieokreślenie, jako bohaterka z bajki, jako bohaterka chrześcijańskiej legendy, w której były opisane lata dziewczęce świętej, przeznaczonej na męczeństwo i przyszłe uwielbienie. Równocześnie zaświtało mu w umyśle dzieło sztuki. Jakiegoż bogactwa, jakiej rozmaitości linii mogłaby użyczyć rysunkowi postaci niewieściej ta wijąca się i rozdzielna moc czarnych włosów! Właściwie nie były czarne. Oglądał je w dzień potem, przy stole, w chwili kiedy ich dotknęło odbicie promieni słonecznych. Miały odcienie ciemnego fioletu, w rodzaju tych, które posiada zabarwienie drzewa kampeszowego lub także czasami stal, próbowana w płomieniu, lub też pewien rodzaj polerowanego palisandru; i zdawały się sypkie, gdyż, mimo swej gęstości, włosy były oddzielone jedne od drugich, przeniknięte powietrzem, prawie rzekłbym oddychały. Trzy świetne i melodyjne epitety Alceusa jakby przynależały Donnie Maryi „Iδπλοχ δγνα μειχσμειδε...“ — Mówiła subtelnie, okazując umysł delikatny i skłonny do spraw umysłowych, do wybrednego smaku, do rozkoszy estetycznej. Posiadała wykształcenie bogate i różnorodne, rozwiniętą wyobraźnię, barwne wyrażenia, określenia osoby, która widziała wiele krajów, żyła w rozmaitych klimatach, znała różnych ludzi. I Andrzej czuł egzotyczny wiew, który otaczał jej osobę, czuł idący od niej dziwny, uwodny urok, czar, składający się z błędnych fantazmatów rzeczy dalekich, które ona widziała, z widoków, które jeszcze miała w oczach, z przypomnień, które napełniały jej duszę. Był to czar nieokreślny, niewyrażalny; było to, jakgdyby nosiła w swej osobie ślad światła, w którem się nurzała, wonie, którymi oddychała, języki, które słyszała; było to, jakgdyby nosiła w sobie wszystkie zmięszane, gasnące, niewyraźne czary owych dziedzin Słońca.
Wieczorem, w wielkiej sali, która przechodziła w przedsionek, usiadła przy fortepianie i otworzyła go dla spróbowania, mówiąc:
— Grywasz jeszcze, Franczesko?
— Oh, nie — odrzekła markiza. — Porzuciłam grę już od kilku lat. Myślę, że proste słuchanie jest przedniejszą rozkoszą. Jednakowoż udaję protektorkę sztuki; i w zimie mam zawsze w swoim domu trochę dobrej muzyki. Nieprawdaż, Andrzeju?
— Moja kuzynka jest bardzo skromna, Donno Maryo. Jest czemś więcej niż protektorką; jest wznowicielką dobrego smaku. Właśnie tego roku, w lutym, w jej domu, za jej staraniem, zostały wykonane dwa kwintety, jeden kwartet i jedno trio Boccheriniego i jeden kwartet Cherubiniego: muzyka prawie zupełnie zapomniana, lecz godna uwielbienia i zawsze młoda. Adagia i Menuety Boccheriniego mają rozkoszną świeżość, tylko Finale zdają mi się nieco przestarzałe. Pani zna z pewnością coś z jego rzeczy...
— Przypominam sobie, żem słyszała w Brukseli kwintet, cztery czy pięć lat temu, i wydał mi się wspaniały, a nadto ogromnie nowy i pełen niespodzianych epizodów. Przypominam sobie dobrze, że w niektórych częściach kwintet przez użycie unisona sprowadzał się do duetu. Efekty otrzymane przez rozmaitość zabarwień były osobliwie subtelne. Nie znalazłem niczego podobnego w innych kompozycyach instrumentalnych.
Mówiła o muzyce z subtelnem znawstwem: a dla oddania uczucia, które dana kompozycya lub wszystkie dzieła danego mistrza w niej wzbudzały, miała znakomite wyrażenia i śmiałe obrazy.
— Grałam i słyszałam wiele muzyki — mówiła. — I z każdej Symfonii, z każdej Sonaty, z każdego Nokturnu, z każdego wogóle kawałka zachowuję widzialny obraz, wrażenia kształtu i barwy, figurę, grupę figur, krajobraz; tak, że wszystkie moje ulubione rzeczy mają swoje imię, stosownie do obrazu. Mam naprzykład Sonatę czterdziestu synowych. Pryjama, Nokturn Pięknej uśpionej w gaju, Gawot żółtych dam, Taniec Młyna, Preludyum kropli wody i tak dalej.
Zaczęła śmiać się, śmiechem nikłym, który na tych boleściwych ustach miał niewymowny wdzięk i zjawiał się znienacka, jak nieoczekiwana błyskawica.
— Przypominam sobie, Franczesko, ilu objaśnieniami na marginesie, nękałyśmy w kollegium muzykę tego biednego Chopina, naszego boskiego Fryderyka? Ty byłaś moją współwinowajczynią. Pewnego dnia zmieniłyśmy wśród gruntowych rozpraw wszystkie nagłówki Schumanna; i wszystkie nagłówki miały długie objaśnienie. Zachowuję jeszcze owe karty na pamiątkę. Teraz, kiedy odgrywam Myrthen i Albumblätter, nie rozumiem wszystkich tych tajemniczych znaków; wzruszenie i widzenie są zupełnie różne; i jest to subtelna przyjemność, módz porównywać uczucie obecne z minionem, nowy obraz z dawnym. Jest to przyjemność podobna do owej, której się doznaje, odczytując swój własny pamiętnik; lecz jest może bardziej melancholijna i bardziej napięta. Pamiętnik jest w ogólności opisem zdarzeń rzeczywistych, kroniką dni szczęśliwych i smutnych, śladem szarym lub różanym, zostawionym przez umykające życie; zaś przeciwnie uwagi robione na marginesie nut, w młodości, są urywkami tajemnego poematu duszy, która się roztula, są lirycznymi wylewami naszej nietkniętej idealności, są dziejami naszych snów.
Co za język! Co za słowa! Czy przypominasz sobie, Franczesko?
Mówiła z zupełnem zaufaniem, może z lekkiem podnieceniem duchowem, jak kobieta, która, długo gnębiona przez konieczne obcowanie z ludźmi niższymi lub przez widok pospolitości, odczuwa nieprzepartą potrzebę otwarcia swojego umysłu i swojego serca tchnieniom wyższego życia. Andrzej słuchał jej, przepełniony uczuciem słodkiem, podobnem do wdzięczności. Zdawało się mu, że, mówiąc o takich rzeczach wobec niego i do niego, dawała mu szlachetny dowód życzliwości i, że prawie mu pozwalała zbliżyć się. Mniemał, że wgląda poza rąbek jej wewnętrznego świata nie tyle poprzez znaczenie słów, które mówiła, ile przez dźwięki i odcienie głosu. Na nowo rozpoznawał akcenty tamtej.
Był to głos niepewny prawie rzekłbym dwupłciowy, podwójny, głos Androginy; o dwu zabarwieniach. Zabarwienie męzkie, niskie i nieco przysłonione, miękło, rozjaśniało się, przechodziło w kobiece tak harmonijnymi pasażami, że ucho słuchacza użyczało niespodziewanej rozkoszy i równocześnie zakłopotania, jak kiedy muzyka przechodzi z tonacyi z moll do dur lub jak kiedy muzyka, przeszedłszy w bolesne dyssonanse, wraca po wielu taktach do tonu zasadniczego, podobnie ów głos przemieniał się interwałami. Właśnie zabarwienie niewieście przypominało tamtą.
I zjawisko to było tak osobliwe, że wystarczało samo do zajęcia umysłu słuchacza, niezależnie od znaczenia słów. Im więcej słowa nabierały wartości muzycznej przez rytm lub modulacyę, tem więcej traciły swą wartość symboliczną. Umysł w istocie, po kilku minutach uwagi, oddawał się tajemnemu urokowi; słuchał z napięciem i pragnął słodkiego spadku słów, jak melodyi wykonanej na jakimś instrumencie.
— Czy pani śpiewa? — zapytał Andrzej, prawie trwożnie.
— Trochę — odrzekła.
— Zaśpiewaj, troszeczkę — prosiła Donna Franczeska.
— Dobrze — przyzwoliła — lecz będę tylko nuciła, gdyż już od przeszło roku straciłam wszelką moc.
W przypierającym pokoju Don Manuel grał w karty z markizem d’Ateleta, bez szmeru, bez słowa. Po salonie rozlewało się poprzez japońską umbrę światło przyćmione i czerwone. Pomiędzy kolumnami przedsionka przeciągał wiatr morski i chwiał od czasu do czasu długiemi karamańskimi firankami, przynosząc wonie ogrodów, leżących poniżej. W międzykolumnowych przerwach było widać wierzchołki cyprysów, czarnych i tęgich, jak hebanowe drzewo, na niebie przejrzystem, całem drżącem od gwiazd.
Donna Marya usiadła przy fortepianie, mówiąc:
— Skoro już jesteśmy przy rzeczach starych, zanucę melodyę Paisiella z Ninna pazza; rzecz boska.
Śpiewała, wtórując sobie sama. W ogniu pieśni dwie barwy jej głosu zlewały się jak dwa drogocenne metale, tworząc jeden, dźwięczny, ciepły, falisty, drżący metal. Melodya Paisiella, prosta, czysta, szczera, pełna tęsknej słodyczy i ulotnego smutku, przy przejasnym wtórze, wynikając z boleściwych ust, podnosiła się z takim ogniem namiętności, że rekonwalescent, przejęty aż do głębi, czuł jak mu dźwięki przechodzą po żyłach, jeden po drugim, jakżeby w jego ciele krew przystanęła, by słuchać. Subtelny mróz zdjął korzenie jego włosów; na oczy padały mu nagłe i częste cienie; lęk zapierał mu oddech. I napięcie uczucia wskutek wrażliwości jego nerwów, było tak wielkie, że musiał wysilić się, by powstrzymać wybuch łez.
— Och, moja Maryo! — zawołała Donna Franczeska, całując czule włosy śpiewaczki, skoro umilkła.
Andrzej nie mówił; trwał nieruchomie we fotelu, z plecami odwróconymi ku światłu, z obliczem w cieniu.
— Jeszcze! — dodała Donna Franczeska.
Zaśpiewała jeszcze piosenkę Antonia Salieri. Potem zagrała Tokkatę Leonarda Leo, Gawot Rameau i Gigę Sebastyana Bacha. Cudownie ożywała pod jej palcami muzyka XVIII wieku, tak melancholijna w tanecznych aryach, które zdają się stworzone, żeby je tańczyć w omdlałe popołudnie późnego lata, w opuszczonym parku, pośród zaniemiałych fontan, pośród piedestałów bez posągów, przez pary kochanków, którzy niebawem nie będą już więcej kochali.
Proszę mi rzucić jeden warkocz, żebym mógł wspiąć się! — wołał Andrzej, śmiejąc się, z dołu z pierwszej płaszczyzny schodów do Donny Maryi, która stała na lodżii, przytykającej do jej pokojów.
Było to rano. Ona stała na słońcu, susząc wilgotne włosy, co odziewały ją całą, jak piękny, głęboko fioletowy aksamit, z pośród którego wyzierała cienisto blada twarz. Podniesiona do połowy płócienna firanka, żywej barwy pomarańczowej, zawieszała na jej głowie czarne zdobne obszycie rąbka, w rodzaju ozdób, które biegą wokół starożytnych greckich waz Kampanii; i gdyby miała na skroniach wieniec z narcyzów, a u boku jedną z owych wielkich dziewięciostrunych lin, co są wymalowane na wyobrażeniach Apollina z legawcem, z pewnością wydałaby się uczennicą szkoły mityleńskiej, lirniczką lesbijską w chwili wypoczynku, lecz taką, jakąby ją mógł wyobrazić jakiś prerafaelita.
— Niech mi pan rzuci madrygał — odpowiedziała ona żartem, cofając się nieco.
— Idę napisać go na marmurze balustrady, na cześć pani. Proszę przyjść przeczytać go później, kiedy pani już będzie gotowa.
Andrzej zaczął schodzić powoli po schodach, wiodących do ostatniej tarasy. W ten wrześniowy poranek dusza mu się rozszerzała przy oddechu. Dzień był naznaczony rodzajem świętości; morze zdawało się jaśnieć własnem światłem, jakgdyby na jego dnie biły zaczarowane źródła promieni; wszystkie rzeczy były przeniknięte słońcem. Andrzej schodził przystając od czasu do czasu. Myśl, że Donna Marya została może na lodżii żeby nań patrzeć, sprawiała mu nieokreślony zamęt, rzucała mu w pierś silne bicie serca, prawie napełniała go lękiem, jak gdyby był młodzieńczykiem, pierwszy raz zakochanym. Doświadczał niewymownego szczęścia, oddechając tą ciepłą i świetlaną atmosferą, w której oddechała także ona, w której nurzało się także jej ciało. Niezmierzona fala czułości występowała z jego serca, rozlewając się na drzewa, na skały, na morze, jak na istoty przyjazne i współczujące. Nagliła go jakby potrzeba poddańczego, pokornego, czystego uwielbienia; jakby potrzeba ugięcia kolan i składania rąk i ofiarowania tego nieokreślonego i niemego uczucia, o którem, jakieby zacz było, sam nie wiedział. Mniemał, że przychodzi doń dobroć wszystkich rzeczy i mięsza się z jego dobrocią i wylewa. — Czyż zatem ją kocham? — pytał siebie; i nie odważył się zajrzeć do swego wnętrza i zastanawiać się, gdyż bał się, że ten subtelny czar rozwieje się i rozprószy, jak sen o jutrzence.
— Czy ją kocham? I co myśli ona? I, czy gdy przyjdzie sama, powiem jej, że ją kocham? — Z rozkoszą pytał siebie samego i nie odpowiadał i przerywał odpowiedź serca nowem pytaniem i jakiś czas przedłużał to nękające i rozkoszne falowanie. — Nie, nie, nie powiem jej, że ją kocham. Ona jest ponad wszystkie inne.
Odwrócił się; i ujrzał jeszcze, na górze na lodżji, w słońcu, jej niewyraźny kształt. Ona może odprowadzała go oczami i myślami aż dotąd, bez ustanku Przez dziecinną ciekawość wymówił głośno jej imię, na samotnej terasie; powtórzył je dwa czy trzy razy, przysłuchując się. — Marya! Marya! Nigdy żadne słowo, żadne imię nie wydało się mu słodszem, bardziej melodyjnem, bardziej pieszczotliwem. I pomyślał, że byłby szczęśliwy, gdyby mu pozwoliła wołać siebie poprostu, jak siostrę: Marya.
Ta istota, tak duchowa i wybrana, napełniała go uczuciem najwyższej czci i poddania. Gdyby go zapytano, coby mu było najsłodsze, odpowiedziałby z szczerością: — Słuchać jej. — Nicby mu nie było sprawiło takiej boleści, jak uchodzić w jej oczach za człowieka pospolitego. Od żadnej innej kobiety tak, jak od niej, nie chciałby był być podziwiany, chwalony, rozumiany w dziełach umysłu, w smaku, w dążeniach sztuki, w ideałach, snach, w najszlachetniejszej części swojego ducha i swojego życia. A najgorętszą jego ambicyą było wypełniać jej serce.
Od dziesięciu dni żyła w Schifanoji; i w tych dziesięciu dniach jakże zupełnie go zdobyła! Ich rozmowy, na terasach lub na ławeczkach porozrzucanych w cieniu, lub wzdłuż ścieżek, ogrodzonych krzami róż, trwały nieraz godzinami, podczas gdy Delfina biegała jak młodziutka gazella po kręconych chodnikach pomarańczowego ogrodu. Była w rozmowie przedziwnie płynna; rozsypywała skarby delikatnych i bystrych spostrzeżeń; czasami wywnętrzała się z pełną wdzięku szczerością. Mówiąc o swoich podróżach, czasami jednem malarskiem wyrażeniem rozbudzała w Andrzeju przestronne widzenia dalekich krajów i mórz. Zaś on starał się ustawicznie okazywać jej swoją wartość, szerokość swego wykształcenia, swoje wyrafinowane wychowanie, swoją wyborność, wrażliwość; i ogromna duma podniosła całą jego istotę, kiedy mu powiedziała z akcentem szczerości, po przeczytaniu „Bajki Hermafrodyty:“
— Żadna muzyka nie upoiła mnie tak, jak ten poemat i żadna statua nie dała, mi bardziej zestrojonego wrażenia piękności. Niektóre wiersze prześladują mnie bez ustanku i będą mnie ścigały może długi czas; tak są pełne napięcia.
Teraz, siedząc na balustradzie, myślał znowu o tych słowach. Na lodżji nie było już Donny Maryi; firanka zasłaniała całą przestrzeń między kolumnami. Może za chwilę miała zejść. Czy winien był napisać przyobiecany madrygał? Drobny trud pisania wierszów na prędce wydał się mu nieznośnym w tym ogromnym i rozkosznym ogrodzie, w którym wrześniowe słońce stwarzało jakby nadprzyrodzoną wiosnę. Czemu trwonić to rzadkie wzruszenie na skwapliwą zabawkę rymotwórczą? Czemu wtłaczać to przestronne uczucie w krótkie metryczne westchnienie? Postanowił nie dotrzymać przyrzeczenia; i, siedząc, patrzył dalej na żagle na ostatecznym krańcu wód, które błyszczały na podobieństwo płomieni, prześcigających w blasku słońce.
Lecz w miarę, jak umykały minuty, zdejmował go niepokój; i co minuty odwracał się, by zobaczyć, czy na szczycie schodów, pośród kolumn westybulu nie zjawi się kobieca postać. — Może to była miłosna schadzka? Może ta kobieta miała przybyć w to miejsce na tajemną rozmowę? Czy wyobrażała sobie ten jego niepokój.
— Oto ona — rzekło mu serce. I była w istocie.
Była sama. Schodziła powoli. Na pierwszej terasie, w pobliżu wodotrysku, zatrzymała się. Andrzej prowadził ją oczami, niepewny, doznając dreszczu przy każdym jej ruchu, przy każdym kroku, przy każdem jej ułożeniu bicia serca, jakgdyby każdy ruch, krok, każde ułożenie miało jakieś znaczenie, miało swoją wymowę.
Schodziła po schodach i terasach, przeplatanych drzewami i krzewami. Postać jej zjawiała się i znikała, już to cała, już powyżej pasa, już wynurzała się głową z pośród krzów różanych. Czasami sploty gałęzi skrywały ją na długo: widać było tylko w miejscach rzadszych jej czarną suknię i połyskującą jasną słomkę jej kapelusza. Im bardziej się zbliżała, tem bardziej zwalniała, zatrzymując się przy krzakach, oglądając cyprysy, schylając się, by podnieść garść spadłych liści. Z przedostatniej tarasy pozdrowiła ręką Andrzeja, który czekał wyprostowany na ostatnim stopniu; i rzuciła mu zebrane liście, które się rozleciały, niby rój motyli, drżąc, zostając, tem dłużej, tamten króciej, w powietrzu, układając się na kamieniach, z miękkością śniegu.
— I cóż? — zapytała.
Andrzej przykląkł na stopniu, podnosząc dłonie.
— Nic! — wyznał. — Błagam o przebaczenie; lecz pani i słońce zbyt wypełniacie dzisiaj niebo słodyczą. Adoremus.
Wyznanie było szczere a także adoracya, chociaż oboje z pozorem żartu; i z pewnością Donna Marya zrozumiała tę szczerość, gdyż zarumieniła się nieco, wymawiając z osobliwą skwapliwością:
— Proszę wstać, proszę wstać.
On wstał. Ona podała mu rękę, dodając:
— Przebaczam panu, gdyż jest pan rekonwalescentem.
Miała ubranie osobliwej barwy rdzawej, barwy krokusa, spłowiałej, nieokreślnej; jednej z tych barw tak zwanych estetycznych, które znajdują się na obrazach boskiej Jesieni Prymitywnych i Dantego Gabryjela Rosetti’ego. Suknia składała się z wielu fałdów, prostych i regularnych, które opadały z pod ramion. Szeroka, barwy zielonej morza, blado-turkusowa wstążka tworzyła pasek i opadała z boku jednym wielkim węzłem. Rękawy szerokie, miękkie, ułożone w liczne fałdy u barków, ścieśniały się na przegubach. Druga wstążka zielona jak woda morska, wązka, opasywała szyję i była zawiązana po lewej stronie w małą kokardę. Podobna wstążka wiązała końce cudownego warkocza, spadającego z pod słomkowego kapelusza, ozdobnego wieńcem hijacyntów, podobnym do wieńca Pandory Alma Tadeusza. Jeden jedyny klejnot, wielki perski turkus, w kształcie skarobeusza, nacięty pismem, jak talizman, zamykał kołnierz pod brodę.
— Zaczekajmy na Delfinę — rzekła. — Potem pójdziemy aż do sztachetów Cybeli. Chce Pan?
Była dla rekonwalescenta pełna uprzejmych względów. Andrzej był jeszcze bardzo blady i bardzo chudy, i oczy powiększyły się mu osobliwie wskutek tej chudości; a zmysłowy wyraz ust, nieco nabrzmiałych przeciwstawiał się dziwnie i pociągająco górnej części twarzy.
— Dobrze — odrzekł. Nawet jestem pani wdzięczny.
Potem, po chwilce wahania:
— Czy pozwala mi pani dzisiaj trochę milczeć?
— Czemu mnie pan o to pyta?
— Zdaje się mi, że nie mam głosu i, że nie potrafię nic mówić. Lecz milczenie może być czasami ciężkie i nużyć, a nawet drażnić, jeśli się przedłuża. Dlatego pytam panią, czy mi pozwoli milczeć podczas przechadzki i tylko słuchać.
— Zatem będziemy milczeli oboje — rzekła z lekkim uśmiechem.
I spojrzała w wyż, ku willi, z widoczną niecierpliwością.
— Jakże Delfina się opaźnia!
— Czy Franczeska już wstała, kiedy pani schodziła? — zapytał Andrzej.
— O, nie! Jest nie do uwierzenia leniwa... Oto Delfina. Czy widzi ją pan?
Dziewczynka schodziła gwałtownie, w towarzystwie swojej guwernantki. Niewidzialna powyżej, na schodach, zjawiała się znowu na terasach, które przebiegała. Rozpuszczone włosy bujały po barkach, pod szerokim kapeluszem uwieńczonym makami, od wiatru wzbudzonego przez bieg. Kiedy była na ostatnim stopniu, otworzyła ramiona ku matce i objąwszy ją ucałowała wielokrotnie w twarz. Potem rzekła:
— Dzień dobry, panie Andrzeju.
I nastawiła mu czoło, z dziecięcym ruchem pełnym zachwycającego wdzięku.
Była to istotka drobna i drgająca, jak instrument zrobiony z wrażliwej materyi. Jej członki były tak delikatne, że zdało się prawie, jakoby nie mogły ukryć ni osłonić blasku ducha żyjącego wewnątrz, jak płomień o natężonem i słodkiem życiu w środku kosztownej lampy.
— Kochanie! — wyszeptała matka, obejmując ją nieopisalnem spojrzeniem, w którem wyrażała się cała czułość duszy, zajętej tem jedynem uczuciem.
Andrzej uczuł z powodu tego słowa, z powodu tego spojrzenia, tego wyrazu, tej pieszczoty pewien rodzaj zazdrości, pewien rodzaj zwątpienia, jakgdyby jej dusza oddalała się, wymykała się mu na zawsze, stawała się niedostępną.
Guwernantka poprosiła o pozwolenie na powrót; i poszły obie aleją pomarańcz. Delfina biegła naprzód, popędzając swą obręcz; i jej proste nogi, obciśnięte czarną pończochą, nieco za długie owem wydłużeniem rysunku efeba, poruszały się z rytmiczną zwinnością.
— Wydaje mi się pan teraz trochę smutny — rzekła Sijenienka do młodzieńca — podczas gdy przedtem, schodząc, był pan wesół. Czy pana gnębi jakaś myśl? Lub może pan się czuje źle?
Pytała się o te rzeczy w sposób prawie siostrzany, poważny i słodki, wzbudzający zaufanie. Bojaźliwa chęć, prawie niewyraźna pokusa brała rekonwalescenta, żeby włożyć swe ramię pod ramię tej kobiety i dać się jej prowadzić w milczeniu, przez ten cień, przez tę woń, po tej ziemi posypanej pomarańczowem kwieciem, na tej ścieżce, którą odmierzały stare Bogi Graniczne odziane mchem. Zdawało się mu prawie, że wrócił do pierwszych dni po chorobie, do tych niezapomnianych dni omdlenia, szczęścia, nieświadomości; i że mu trzeba przyjacielskiego oparcia, kochającego przewodnika, bratniego ramienia. To pożądanie tak w nim urosło, że cisnęły się mu same na wargi słowa, co miały je wyrazić. Lecz odpowiedział przeciwnie:
— Nie, Donno Maryo; czuję się dobrze. Dzięki. To wrzesień trochę mnie oszołamia...
Ona nań spojrzała, jakby wątpiąc o prawdzie tej odpowiedzi. Następnie, żeby uniknąć milczenia po wymijającym zwrocie, zapytała:
— Który z przejściowych miesięcy pan woli, kwiecień, czy wrzesień?
— Wrzesień. Jest bardziej kobiecy, zamknięty w sobie, tajemniczy. Wydaje się wiosną, widzianą we śnie. Wszystkie rośliny, tracą powoli siłę, tracą także pewną część swojej rzeczywistości. Proszę spojrzeć na morze tam w dole. Czyż nie daje raczej wrażenia atmosfery niźli masy wodnej? Nigdy, tak jak we wrześniu, nie są wiązania nieba z morzem tak mistyczne i głębokie. A ziemia? Nie wiem czemu, patrząc na krajobraz, w tym czasie, myślę zawsze o pięknej kobiecie, która porodziła i teraz wypoczywa w białem łożu, uśmiechając się uśmiechem zdumionym, bladym, niegasnącym. Czy jest to wrażenie słuszne? Jest coś ze zdumienia i szczęścia położnicy w krajobrazie wrześniowym.
Byli prawie u końca ścieżki. Niektóre hermy przylegały do niektórych pni tak, że tworzyły z nimi prawie jeden pień, drzewny i kamienny; a mnogie owoce, niektóre całe złote, inne o plamach złotych i zielonych, inne całkiem zielone, zwisały ponad głowami Bogów Granicznych, które zdawały się strzedz drzew nietkniętych i nietykalnych, być ich opiekuńczymi duchami. — Czemu zdjął Andrzeja nagły niepokój i lęk, kiedy się zbliżali do owego miejsca, gdzie dwa tygodnie przedtem napisał był sonety wyzwolenia? Czemu wahał się między bojaźnią a nadzieją, że je odkryje i przeczyta? Czemu niektóre z tych wierszów wróciły mu na pamięć oddzielone od innych, jakgdyby wyrażały jego obecne uczucie, jego obecne dążenie, nowy sen, który zawierał w sercu?
O ty, co hardym wiatrom rozkazy rzucasz swobodnie,
co wszystkim bramom przyzwalasz swojej opieki anioła,
oto do stóp ci rzuca swój los rab powolny i woła:
Madonno, zechciej wysłuchać mych próśb łaskawie i zgodnie.
— Jak tu pięknie! — wykrzyknęła Donna Marya, wchodząc w państwo czteroczołego Hermy, do raju akantów. — Jaka dziwna woń!
W powietrzu rozlewała się istotnie woń piżma, jakby wskutek obecności jakiegoś owadu lub płazu wydzielającego woń piżma. Cień był pełen tajemniczości, a linie światła przedzierające się przez listowie, tknięte już ręką nieszczęsną jesieni, były jak promienie księżycowe, przedzierające się przez witraże jakiejś katedry. Szło od tego miejsca, zmieszane uczucie pogańskie i chrześcijańskie, jak od mitologicznego obrazu jakiegoś pobożnego kwatroczentysty.
— Proszę patrzeć, proszę patrzeć na Delfinę — dodała ze wzruszeniem w głosie, które budzi się na widok jakiejś przepięknej rzeczy.
Delfina uplotła kunsztownie girlandę z kwitnących gałązek pomarańczowych i dla niespodzianej dziecięcej fantazyi, chciała nią teraz ustroić kamienne bóstwo. Lecz, nie mogąc dosięgnąć do szczytu, usiłowała dokonać przedsięwzięcia, stając na palcach, podnosząc ramię i wyciągając się o ile możności jak najwięcej; i jej drobny, piękny i żywy kształt tworzył przeciwieństwo ze sztywnym czworobocznym i poważnym uroczystym kształtem bożka, jak liljowa łodyga u stóp dębu. Wszelki wysiłek był daremny.
Zaczem matka, uśmiechając się, przyszła jej z pomocą. Wzięła z jej rąk girlandę i położyła ją na czterech zamyślonych czołach. Mimowoli padło jej s
pojrzenie na napisy. — Kto tu pisał? Pan? — pytała Andrzeja zdumiona i wesoła. — Tak; to pańskie pismo.
I natychmiast przyklękła na murawie, żeby czytać; ciekawa, prawie chciwa. Naśladując matkę nachyliła się Delfina za nią, objęła ramieniem jej szyję, przytulając twarz do jej policzka i tak prawie ją nakrywając. Matka szeptała rymy. I te dwie niewieście postaci, pochylone u stóp wysokiego, strojnego w girlandę głazu w niepewnem świetle, pośród symbolicznych akantów, tworzyły tak harmonijną kompozycyę linii i barw, że poeta przez kilka chwil trwał podjedynem władztwem estetycznej rozkoszy i uwielbienia.
Lecz ciemna zazdrość nękała go jeszcze. To subtelne stworzenie, tak obwinięte wokoło matki, tak ściśle zjednoczone z jej duszą, wydało się mu wrogiem; wydało się mu przeszkodą nie do przebycia, która dźwignęła się przeciwko jego miłości, przeciw jego pożądaniu, przeciw jego nadziei. Nie był zazdrosny o męża, a był zazdrosny o córkę. Chciał posiadać nie ciało tej kobiety, lecz jej duszę; i to posiadać duszę całą, ze wszystkimi czułościami, ze wszystkimi radościami, ze wszystkimi lękami, ze wszystkimi tęsknymi niepokojami, ze wszystkimi snami, ze wszystkiem wogóle życiem duszy; i módz rzec: — Jestem życiem jej życia.
Zaś córka miała to posiadanie, niezaprzeczone, zupełne, ciągłe. Zdawało się, że matce braknie istotnego pierwiastka jej życia, kiedy uwielbiana była przez chwilkę nieobecna. W twarzy jej zachodziła nagła, całkiem widoczna przemiana, kiedy znów po krótkiej nieobecności usłyszała głos dziecięcy. Czasami mimowolnie, wskutek tajemnego związku, prawie rzekłbym prawem wspólnego rytmu życiowego, powtarzała gest córki, uśmiech, postawę, układ głowy. Czasami, przy spoczynku lub śnie córki, miała chwilę tak napiętego uwielbienia, że zdawało się, jakoby straciła świadomość wszystkich innych rzeczy, żeby się upodobnić do istoty, którą uwielbiała. Kiedy zwracała jakie słowo do uwielbionej, było to słowo pieszczotą i usta traciły wszelki ślad boleści. Kiedy odbierała pocałunki, drżenie poruszało jej wargami i oczy jej napełniały się nieopisaną radością pośród drgających rzęs, jak oczy świętej w zachwycie. Kiedy rozmawiała z innymi lub słuchała kogo, zdawała się mieć od czasu do czasu niespodziewane powstrzymywanie myśli, jakby chwilową nieprzytomność; a to z powodu córki, i zawsze wszystko dla niej, dla niej.
— Któżby zdołał kiedy zerwać ten łańcuch? Kto kiedykolwiek zdobyć choćby najmniejszą część tego serca? — Andrzej cierpiał, jakby z powodu niepowetowanej straty, jakby z powodu koniecznego zrzeczenia, jakby z powodu wygasłej nadziei. — Także teraz, także teraz, Czyż mu czegoś nie wydzierała ta córka?
Ona w istocie, dla zabawy, chciała zmusić matkę do trwania na klęczkach. Powiesiła się na niej, i objęła ją ramionami wokoło szyi, krzycząc wśród śmiechów:
— Nie, nie, nie; ty nie wstaniesz.
I, kiedy matka otwierała usta, chcąc mówić, ona zarzuciła jej na usta swe małe ręce, żeby jej przeszkodzić; i doprowadziła ją do śmiechu; i potem ją przewiązała warkoczem; i nie chciała kończyć, rozegrzana i upojona tą zabawą.
Patrząc na nią, miał Andrzej wrażenie, jakgdyby tymi wybrykami ostrząsnęła z matki i rozprószyła wszystko to, co w jej duchu rozkwieciło przeczytanie jego wierszów.
Kiedy w końcu Donnie Maryi udało się uwolnić od słodkiej tyranki, rzekła doń, czytając na jego twarzy sprzeciw:
— Proszę mi przebaczyć, panie Andrzeju. Delfina miewa czasami takie napady.
Potem lekką ręką wyrównała fałdy sukni. Pod oczami miała rozlany lekki płomień, a także oddech jej był nieco przytłumiony. Z uśmiechem, który w tem niezwykłem ożywieniu krwi miał szczególniejszy blask, dodała:
— I niech jej pan przebaczy, przez wdzięczność za jej nieświadomy hołd; gdyż ona miała pomysł ułożenia ślubnego wieńca na pańskie poezye, które opiewają weselną komunię. Ten symbol jest pieczęcią związku.
— Dzięki Delfinie i pani — odrzekł Andrzej, słysząc, że poraz pierwszy nazywa go nie rodowym tytułem lecz poprostu imieniem.
Ta nieoczekiwana poufałość i dobre słowa znowu napełniły jego duszę ufnością. Delfina oddaliła się, biegnąc po jednej ze ścieżek.
— Zatem te wiersze są duchowym dokumentem — mówiła dalej Donna Marya. — Niech mi pan je da; zachowam je sobie.
On chciał rzec jej: — Odnoszą się dziś do pani, naturalnie. Należą do pani, mówią o pani, proszą jej. — Lecz przeciwnie rzekł poprostu:
— Dam je pani.
Znowu weszli na drogę ku Cybeli. Zanim wyszli z tego państwa, zwróciła się Donna Marya do Hermy, jakgdyby usłyszała wołanie; a czoło jej zdało się pełne myśli. Andrzej zapytał z pokorą.
— O czem pani myśli?
Odrzekła:
— Myślę o panu.
— Co pani myśli o mnie.
— Myślę o pańskiem minionem życiu, którego nie znam. Czy wiele pan cierpiał?
— Nagrzeszyłem wiele.
— I kochał także, wiele?
— Nie wiem. Może to, czego ja doznawałem, nie jest miłością. Możem jeszcze winien kochać. Nie wiem, doprawdy.
Ona zamilkła. Przez jakiś czas szli jedno obok drugiego. Po prawej stronie ścieżki wznosiły się wysokie wawrzyny, przerywane w równych odstępach cyprysami; a morze, jużto widoczne, już nie, uśmiechało się w głębi, pośród ledziuchnych listków, lazurowe jak kwiaty lnu. Po lewej stronie, ku wzniesieniu, był rodzaj ściany, podobnej do oparcia, długiej kamiennej ławki. Na jej szczycie powtarzały się przez całą długość tarcza d’Ateletów naprzemian z orłem. Każdej tarczy i każdemu orłowi odpowiadała poniżej rzeźbiona maska, z której ust wynikała rurka z wodą, spadającą w konchy, kształtu sarkofagów, ustawione jedna przy drugiej, ozdobione historyami mitologicznymi w płaskorzeźbie. Ust musiało być sto, gdyż ścieżka zwała się ścieżką Stu Fontan; lecz niektóre nie tryskały już więcej, zamknięte przez czas, inne zaledwie trochę. Wiele tarcz było nadkruszonych i mech pokrywał godła; wiele orłów było bez głowy; figury płaskorzeźb wyglądały pośród ruchu jak kawałki posrebrzeń, źle ukrytych pod starym podartym aksamitem. W konchach, na wodzie, świetniejszej i zieleńszej niż szmaragd, drżały włosy Wenery lub, pływały płatki róży, spadłe ze stojącego wyżej krzaka; zaś rurki pozostałe jeszcze przy życiu, śpiewały śpiewem szorstkim a słodkim, który pokrywał szmer morza, jak melodyę wtór.
— Słyszy pan? — zapytała Donna Marya, przystając, i nadstawiając ucha, oczarowana tymi dźwiękami. — Muzyka wody słonej i wody słodkiej!
Stała pośrodku ścieżki, nieco podana ku fontannom, pociągana coraz bardziej przez melodyę, z palcem wskazującym podniesionym ku ustom w mimowolnym ruchu tego, który się boi, że mu coś przeszkodzi w słuchaniu. Andrzej, który był bliżej konch widział ją na tle delikatnej i szlachetnej zieleni, jakąby jakiś malarz umbryjski mógł był podłożyć pod Zwiastowanie lub Narodzenie.
— Maryo — szepnął rekonwalescent, którego serce wezbrało czułością. — Maryo, Maryo...
Doznawał niewymownej rozkoszy we wmieszaniu jej imienia w tę muzykę wód. Ona przycisnęła palec wskazujący do ust, żeby mu nakazać milczenie; nie patrząc nań.
— Proszę mi przebaczyć — rzekł zdjęty wzruszeniem — lecz ja nie władam więcej sobą. To panią woła moja dusza!
Zdjęło go osobliwe podniecenie uczuciowe; wszystkie liryczne szczyty jego ducha zapaliły się i płonęły; godzina, światło, miejsce, wszystkie rzeczy wokoło poddawały mu miłość. Od ostatecznych krańców morza aż do skromnych włosów Wenery fontan zakreślało się dlań jedno zaczarowane koło; i czuł, że środkiem była ta kobieta.
— Pani nie będzie nigdy wiedziała — dodał głosem pokornym, prawie lękając się obrazić ją — nie będzie nigdy wiedziała, jak bardzo moja dusza należy do pani.
Ona zbladła jeszcze bardziej, jakgdyby wszystka wszyściutka krew jej żył zebrała się w sercu. Nie rzekła nic; nie patrzyła nań; zawołała głosem nieco zmieszanym.
— Delfina!
Córka nie odpowiedziała, gdyż zapędziła się może pomiędzy drzewa na końcu ścieżki.
— Delfina! — powtórzyła silniej, z rodzajem przestrachu.
W czasie oczekiwania, po krzyku, słychać było śpiew dwu wód pośród milczenia, które zdawało się urastać.
— Delfina!
Szmer doleciał z pośród gąszczów, jakby przebiegła sarna i z gęstwiny wawrzynów wypadła zwinnie dziewczynka, niosąc w rękach kapelusz pełny małych czerwonych owoców, które zerwała z morskiej wiśni. Znużenie i bieg zarumieniły ją; wiele cierni tkwiło w wełnie jej sukienki, i kilka liści zatrzymało się w jej rozburzonych włosach.
— Mamusiu, chodź, chodź ze mną!
Chciała pociągnąć matkę ze sobą, żeby zerwać resztę owoców.
— Tam w dole jest ich cały las; tyle, tyle, tyle. Chodź ze mną mamusiu; chodź!
— Nie, kochanie; proszę cię. Jest późno.
— Chodź!
— Ależ późno.
— Chodź! Chodź!
Wreszcie Donna Marya ustąpiła jej naleganiom i dała się prowadzić za rękę.
— Jest droga do lasu wiśni morskich, i nie trzeba iść przez gąszcz — rzekł Andrzej.
— Czyś słyszała, Delfino? Jest lepsza droga.
— Nie, mamusiu. Chodź ze mną!
Delfina pociągnęła ją między dzikie wawrzyny, ku stronie morza. Andrzej szedł za niemi; i był szczęśliwy, że mógł patrzeć swobodnie na postać ukochanej przed sobą, że mógł ją pić oczami, że mógł zbierać wszystkie jej różnorodne ruchy i rytmy przerywane zawsze przez chód po nierównym stoku, pośród stojących na przeszkodzie pni, pośród zamięszania młodych odrośli, pośród opornych gałęzi. Lecz, podczas gdy jego oczy syciły się tymi rzeczami, dusza jego zajmowała się ponad wszystko inne jednym ruchem, jednym wyrazem. — Och ta bladość, ta bladość przed chwilą, kiedy wymówił był owe pokorne słowa! I ten nieokreślny dźwięk głosu, którym wołała na Delfinę!
— Czy jeszcze daleko? — pytała Donna Marya.
— Nie, nie mamusiu. Ot, już jesteśmy u końca.
Rodzaj obawy naszedł młodzieńca, przy końcu drogi. Jeszcze po tych słowach oczy jego nie spotkały się z oczami. Co ona myślała? Co czuła? Jakim wzrokiem nań spojrzy?
— Ot tu! — zawołała dziewczynka.
Las wawrzynowy przerzedzał się istotnie, a morze stawało się bardziej widoczne. Naraz zaczerwieniał las wiśni morskich jak na ziemi wyrosłe korale, z dużymi pękami kwiatów na szczytach gałęzi.
— Co za cudo! — szepnęła Donna Marya.
Piękny las kwitnął i owocował w środku zatoki wgiętej jak hippodrom, głębokiej i słonecznej, w której wszystka łagodna piękność, tego wybrzeża gromadziła się w jedną rozkosz. Pnie drzew, przeważnie czerwone, niektóre żółte, wznosiły się smukłe, skryte liśćmi wielkimi jasnymi, zielonymi z wierzchu, a od spodu zielonawymi, w cichem powietrzu. Niezliczone białe i różowe grona kwiatów, podobne do bukietów konwalii, zwisały z wierzchołków młodych gałęzi; zaś z wierzchołków gałęzi starych zwisały grona owoców czerwonych i pomarańczowych. Każda latorośl była niemi obciążona; a wspaniały przepych kwiatów, owoców, liści i łodyg odbijał od żywego lazuru morza z napięciem i niedoprawdy podobieństwem snu, jakby resztka bajecznego ogrodu.
— Co za cudo!
Donna Marya zbliżała się powoli, nie trzymana już za rękę przez Delfinę, która biegła, szalona z radości, żyjąca jednem pożądaniem: złupienia całego lasu.
— Czy mi pani przebacza? — odważył się przemówić Andrzej. — Ja nie chciałem pani obrazić. Przeciwnie widząc panią tak wysoką, tak daleką odemnie, tak czystą, myślałem, że nigdy nie powiem pani o swojej tajemnicy, że nigdy nie będę prosił o przyzwolenie, że nigdy nie przejdę w poprzek jej drogi. Od kiedym panią poznał, wiele o niej śniłem, we dnie i w nocy, lecz bez nadziei i bez końca. Wiem, że mnie pani nie kocha, że nie może mnie kochać. A jednak, proszę mi wierzyć, zrzekłbym się wszystkich obietnic życia, za mały kącik w sercu pani...
Ona szła dalej, powoli, pod błyszczącemi drzewami, które zwieszały nad jej głową swe kwietne kiści, białe i czerwone, delikatne grona.
— Proszę mi wierzyć, pani Maryo, proszę mi wierzyć. Gdyby mi teraz kazano zrzec się wszelkiej próżności, i wszelkiej pychy, wszelkiego pożądania i wszelkich zabiegów; jakiegokolwiek najdroższego wspomnienia z przeszłości, jakiejkolwiek choć najsłodszej ponęty przyszłości i żyć jedynie w pani i dla pani, bez jutra, bez wczoraj bez jakichkolwiek innych węzłów, bez żadnego innego ukochania, poza światem, zupełnie zapamiętanym w istocie pani, na zawsze, aż do śmierci, nie wahałbym się, nie wahałbym się. Proszę mi wierzyć. Patrzyła pani na mnie, mówiła do mnie, uśmiechała się i odpowiadała; żyła pani obok mnie swojem życiem wewnętrznem, tem życiem niewidzialnem i niedostępnem, którego nie znam, którego nigdy nie poznam; i dusza pani posiadła moją duszę aż do głębi, nie zmieniwszy się, nawet nie wiedząc, tak jak morze wypija rzekę... Cóż pani po mojej miłości? Cóż pani po mojej miłości? Jest to słowo zbyt wiele razy zbezczeszczone, uczucie zbyt wiele razy fałszowane. Nie ofiaruję pani miłości. Lecz czyż nie przyjmie pani pokornej daniny religijnej, którą duch podaje szlachetniejszej i wyższej istocie?
Ona szła dalej, powoli, z głową pochyloną, całkiem blada, — bez krwi, ku ławce, która stała na krańcu lasu zwróconego ku zatoce. Doszedłszy do niej, usiadła z rodzajem opuszczenia się, w milczeniu; a Andrzej zbliżył się do niej i mówił dalej.
Ławka była wielkiem półkolem z białego marmuru, ograniczonem przez całą długość przez podpiecze. Była gładka, świecąca, bez żadnych innych ozdób prócz lwiej łapy, wyrzeźbionej po obu końcach w kształt podpory; i przypominała owe starożytne ławki, na których na wyspach Archipelagu i we Wielkiej Grecyi, jakoteż w Pompei wypoczywały kobiety i słuchały czytających poetów, w cieniu oleandrów, w obliczu morza. Tu morskie wiśnie rzucały raczej cień kwiatów i owoców, niż liści; a koralowe łodygi zdawały się wobec marmuru jeszcze żywsze.
— Ja kocham te wszystkie rzeczy, które pani kocha; pani posiada te wszystkie rzeczy, których ja szukam. Współczucie, któreby mnie spotkało ze strony pani, byłoby mi droższe od namiętności każdej innej. Ręka pani, położona na mem sercu spowodowałaby, czuję to, kiełkowanie drugiej młodości, o wiele czystszej od pierwszej, o wiele mocniejszej. To wieczne falowanie, które jest mojem życiem wewnętrznem, uspokoiłoby się w pani; znalazłoby w pani ciszę i bezpieczeństwo. Mój niespokojny i niezadowolony duch, utrzymywany przez pociągania i odepchnięcia, przez smaki i niesmaki w ustawicznej wojnie, wieczyście i nieodwołalnie samotny, znalazłby w duchu pani ucieczkę przeciw zwątpieniu, które kazi wszelki ideał i niszczy wszelką wolę, niweczy wszelką moc. Inni są bardziej nieszczęśliwi; lecz nie wiem, czy był kiedy na świecie człowiek mniej szczęśliwy odemnie.
Ze słów Obermanna czynił swoje słowa. W tym rodzaju uczuciowego upojenia, cisnęły się mu na wargi wszystkie melancholje, i sam dźwięk jego głosu, pokorny i nieco drżący, pomnażał jego wzruszenie.
— Nie mam odwagi wypowiedzieć swych myśli. Kiedym był obok pani, w tych niewielu dniach, od których panią znam, miewałem chwile tak zupełnego zapomnienia, że mi się prawie zdawało, iż wracam do pierwszych dni rekonwalescencyi, kiedy żyło we mnie głębokie uczucie innego życia. Nie istniała już więcej przeszłość ni przyszłość; raczej było tak, jakby pierwsza nigdy nie była istniała, a druga nigdy nie miała zaistnieć. Świat był jakby bezkształtnem i mrocznem złudzeniem. Coś jakby błędny lecz wielki sen podnosił się w mej duszy: falująca przesłona, już to gęsta, już przejrzysta, poprzez którą raz się objawiał, to znowu znikał świetny, nietykalny skarb szczęścia. Co pani wiedziała o mnie, w tych chwilach? Może była duszą daleką: bardzo, bardzo daleką! Lecz już sama widzialna obecność pani wystarczała, żeby mnie upoić; i czułem, jak spływała w moje żyły, niby krew, i wnikała w mojego ducha, jak nadludzkie uczucie.
Ona milczała, z głową uniesioną, nieruchoma, wyprostowana, z rękoma na kolanach, w postawie człowieka, którego podtrzymuje dumny wysiłek męstwa przeciwko ukochanej tęsknocie. Lecz jej usta, wyraz jej ust, daremnie gwałtem zaciśniętych, zdradzał rodzaj bolesnej rozkoszy.
— Nie mam odwagi wypowiedzieć swych myśli. Maryo, Maryo, czy mi pani przebacza? Czy mi pani przebacza?
Dwie małe rączki wyciągnęły się z za ławki, by jej zasłonić oczy, a głos drżący z radości, wołał:
— Zgadnij! Zgadnij!
Uśmiechnęła się, opuszczona na poręcz, gdyż Delfina przyciągała ją, trzymając palce na jej powiekach i Andrzej zobaczył jasno, z osobliwą wyrazistością, że ten lekki uśmiech rozprószył na tych ustach wszystek mroczny kontrast pierwotnego wrażenia, zatarł wszelki ślad, któryby dlań mógł być wskaśnikiem współczucia lub wyznania, przepędził wszelki cień wątpliwości, któryby w jego duszy mógł się przemienić w promyk nadziei. I był jak człowiek, oszukany przez puhar, o którym sądził, że prawie, się przelewa, a w którym jego pragnienie znachodzi tylko powietrze.
— Zgadnij!
Córka pokrywała gwałtownymi i nagłymi pocałunkami głowę matki, z rodzajem szału, sprawiając jej może trochę bólu.
— Wiem, kto jesteś, wiem, kto jesteś — mówiła oślepiona.
— Puść mnie!
— Co mi dasz, jeśli cię puszczę?
— Co zechcesz.
— Chcę muła, żeby mi zaniósł do domu morskie wiśnie. Przyjdź zobaczyć, ile ich mam!
Okrążyła ławkę i ujęła matkę za rękę. Ona się podniosła z pewnym trudem; a potem, kiedy już stała, mrugnęła kilkakroć powiekami, jakgdyby chciała zrzucić z oczu oślepienie. Andrzej wstał także. Poszli oboje za Delfiną.
Straszne stworzenie złupiło z owoców prawie połowę lasku. Nizkie drzewka nie miały ni jednego owocu. Pomagała sobie trzciną, znalezioną niewiadomo gdzie i dokonała cudownego zbioru, gromadząc w końcu wszystkie wiśnie na jedną kupę, która na brunatnej ziemi zdawała się kupą żarzących się węgli z powodu natężonej barwy. Lecz grona kwiatów nie pociągnęły jej: wisiały białe, różowe, żółtawe, prawie przeźroczyste, delikatniejsze od gron akacyowych, szlachetniejsze od konwalii, zanurzone w niepewnem świetle, jak w przeźroczu złotawego mleka.
— Och Delfino, Delfino! — zawołała Donna Marya patrząc na to spustoszenie. — Coś ty zrobiła?
Dziewczynka śmiała się, szczęśliwa, stojąc przed czerwoną piramidą.
— Będziesz musiała zostawić tu te wszystkie rzeczy.
— Nie, nie...
Z początku nie chciała. Potem zastanowiła się i rzekła prawie do siebie, błyskającymi oczami:
— Łania przyjdzie je zjeść.
Może widziała, jak zwierzę, wolno chodzące po parku, zjawiło się w pobliżu; i myśl, że zgromadziła dla niej jadło, zaspokoiła ją i rozpłomieniła jej wyobraźnię, już wykarmioną bajkami, gdzie łanie są łaskawymi i potężnymi wróżkami, które sypiają na poduszkach z atłasu i piją z kubków z szafiru. Zamilkła zatopiona w myślach, może już widząc piękne białe stworzenie, sycące się wiśniami pod kwitnącymi drzewkami.
— Chodźmy — rzekła Donna Marya — bo już późno.
Trzymała Delfinę za rękę i szła pod kwitnącymi drzewami. Na krańcu lasku przystanęła, żeby spojrzeć na morze.
Wody, odbijając refleksy chmur, czyniły wrażenie niezmiernej jedwabnej materyi, miękkiej, płynnej, mieniącej się, rozbijanej w szerokie fałdy; a białe i złote chmury, jedna oddzielona od drugiej, lecz wyłaniające się ze wspólnego pasa, były podobne do posągów ze złota i słoniowej kości, owiniętych w cieniutkie przesłony, wznoszących się na moście bez łuków.
W milczeniu zerwał Andrzej z jednego z drzewek kiść kwiatów, która zgięła gałąź swym ciężarem, tak była pełna, i podał ją Donnie Maryi. Ona, biorąc, spojrzała na nią; lecz nie otworzyła ust.
Znowu weszli na ścieżki. Delfina teraz mówiła, mówiła bez przerwy, powtarzając bez końca te same rzeczy, oszołomiona łanią, mieszając najosobliwsze fantazye, wyszukując długie, monotonne historye, zlewając jedną bajkę z drugą, tworząc labirynty, w których sama się gubiła. Mówiła, mówiła z pewnym rodzajem nieświadomości, prawie jakgdyby ją upoiło powietrze poranka; i wokół tej łani zwołała królewiczów i królewne, kopciuszki, królowe-karzełki, czarowników, potwory i wszystkie inne postaci z królestwa wyobraźni, tłumnie, bezładnie, jak w ustawicznej przemianie snu. Mówiła tak samo, jak szczebiocze ptaszek, dźwięcznymi modulacyami, czasem następstwami dźwięków, które nie były słowami, w których wypełniała się zaczęta już fala muzyczna, jak brzmienie struny w pauzie, kiedy w jej dziecięcym umyśle przerwał się związek między znakiem słownym a myślą.
Zaś oni dwoje nic nie mówili, ani nie słuchali. Lecz zdawało się im, że to śpiewanie pokrywa ich myśli, szmer ich myśli, gdyż myśląc, mieli wrażenie, jakgdyby coś dźwięcznego wynikało z tajemnego wnętrza ich mózgów, coś, coby wśród milczenia można fizycznie zauważyć; i kiedy Delfina przez chwilkę milczała, doznawali osobliwego uczucia niepokoju i oczekiwania, jakgdyby milczenie miało odsłonić i, prawie rzekłbym, obnażyć ich duszę.
Ścieżka Stu Fontan była widoczną w dalekiej perspektywie, której wodotryski i lustra wody użyczały delikatnego szklanego poblasku ruchliwego prześwietlającego przeźrocza. Paw, który spoczywał na jednej z tarczy, uleciał i strącił do stojącej poniżej konchy kilka rozsypanych róż. Andrzej rozpoznał, o kilka kroków dalej, miednicę, przed którą Donna Marya rzekła doń: — Czy słyszy pan?
W państwie Hermy nie było więcej czuć woni mchu. Herma, zamyślona pod girlandą, była cała oświecona promieniami, które przenikały pomiędzy liście.
Kosy śpiewały, odpowiadając sobie.
Delfina, którą naszedł nowy kaprys, rzekła:
— Mamusiu, oddaj mi girlandę.
— Nie, zostawmy ją tu. Czemu jej chcesz znowu?
— Oddaj mi ją, zaniosę ją Murielli.
— Muriella ją zniszczy.
— Oddaj mi ją; proszę cię!
Matka spojrzała na Andrzeja. On zbliżył się do głazu, zdjął zeń girlandę i oddał ją Delfinie. W ich rozegzaltowanych duszach, przesąd, którym miłość napełnia nawet istoty wykształcone, nadał temu małoznacznemu zdarzeniu tajemniczą cechę allegoryi. Zdawało się im, że w tym prostym wypadku tai się symbol. Nie wiedzieli dobrze, jaki; lecz rozmyślali nad tem. Jeden wiersz nękał Andrzeja:
Ogromne przygnębienie uciskało mu serce, im bardziej się zbliżał koniec ścieżki. Byłby dał połowę swej krwi za jedno słowo tej kobiety. Lecz ona sto razy miała zacząć mówić, a nie rzekła słowa.
— Patrz, mamusiu, tam w dole, Ferdynand, Muriella, Ryszard... rzekła Delfina, spostrzegłszy w głębi ścieżki dzieci Donny Franczeski i zaczęła biedź, wywijając wieńcem. — Muriella! Muriella! Muriella!
Marya Ferres pozostała zawsze wierną swemu dziewczęcemu zwyczajowi codziennego zapisywania w tajemnym Pamiętniku swych myśli, radości, smutków, marzeń, wzruszeń, dążeń, żalów, nadziei, wszystkich spraw swego wewnętrznego życia, wszystkich wypadków życia zewnętrznego, tworząc tak rodzaj Drogowskazu Duszy, który od czasu do czasu lubiła odczytywać dla kierowania się w przyszłej drodze i dla odszukiwania śladu rzeczy dawno umarłych.
Zmuszona przez stosunki do ustawicznego cofania i zamykania się w siebie samą, zawsze zamknięta w swojej czystości, niby w wieży z kości słoniowej, nieskalanej i niedostępnej, doznawała pociechy i umocnienia w tego rodzaju codziennej spowiedzi, zwierzanej białej stronicy tajemnej książki. Skarżyła się na swoje dolegliwości, oddawała się łzom, starała się przenikać zagadki swego serca, badała swe sumienie, umacniała się modlitwą, uspakajała się w rozmyślaniu, oddalała od siebie wszelką słabość i wszelkie czcze obrazy, zlecała ducha swego w ręce Pana. Wszystkie strony jaśniały jednem wspólnem światłem: Światłem Prawdy.
15 września 1886 (Schifanoja). — Jakże się czuję zmęczona! Podróż mnie trochę wyczerpała, a to nowe powietrze morza i wsi oszołomiło mnie trochę. Potrzebuję odpoczynku; i już mi się zdaje, że mam przedsmak dobroci snu i słodyczy obudzenia się jutro. Obudzę się w domu przyjaznym, w serdecznej gościnie u Franczeski w tej Schifanoji, która ma tak piękne róże i tak wielkie cyprysy; i obudzę się mając przed sobą kilka tygodni spokoju, dwadzieścia dni życia duchowego, może więcej. Jestem Franczesce bardzo wdzięczna za zaproszenie. Ujrzawszy ją znowu, ujrzałam siostrę. Ileż i jak głębokich zmian we mnie od czasu pięknych lat florenckich!
Franczeska, z powodu mych włosów, przypomniała dzisiaj namiętności i smutki owego czasu, i Carlottę Fiordelisi i Gabryelę Vanni i całą ową oddaloną historyę, która mi się teraz wydaje nie przeżytą, lecz przeczytaną w starej, zapomnianej książce lub widzianą we śnie. Włosy mi nie opadły, lecz opadło ze mnie wiele innych żywszych rzeczy. Tyle włosów na mojej głowie, tyle ździebeł boleści w mem przeznaczeniu.
Lecz czemuż mnie znowu ogarnia smutek? I czemu od czasu do czasu doznaje wstrząśnienia moja rezygnacya? To rzecz bezużyteczna narzekać nad grobem; a przeszłość jest jak grób, który nie zwraca nigdy swoich umarłych. Mój Boże, spraw, żebym sobie to wszystko przypomniała raz na zawsze!
Franczeska jest jeszcze młoda i zachowała jeszcze ową swoją piękną i żywą wesołość, która w kollegium wywierała tak osobliwy urok na moją nieco posępną duszę. Ona ma jedną wielką i rzadką cnotę: jest wesoła, lecz umie zrozumieć boleści drugich i umie je też uśmierzać swojem pełnem względów współczuciem. Ona jest, przede wszystkiem, kobietą z rozwiniętem życiem duchowem, kobietą z wysokim smakiem, doskonałą damą, przyjaciółką, która nie ciąży. Może trochę nazbyt lubuje się w dowcipach i ostrych docinkach, lecz jej strzały mają zawsze ostrze ze złota i są ciskane z wdziękiem nie do naśladowania. Pośród kobiet światowych, które poznałam, jest z pewnością najsubtelniejszą; a pośród przyjaciółek jest najukochańszą.
Synowie nie są do niej bardzo podobni, nie są ładni. Lecz dziewczynka, Muriella, jest bardzo miła; ma jasny uśmiech i oczy matki. Robiła wobec Delfiny honory pani domu z uprzejmością małej damy. Ona odziedziczy z pewnością „wielkie maniery“ matki.
Delfina zdaje się szczęśliwą. Zbadała już większą część ogrodu, doszła na dół aż do morza, przebiegła wszystkie schody; przyszła opowiedzieć mi wszystkie cuda, zadyszana, połykając słowa, z rodzajem oślepienia w oczach. Powtarzała często imię nowej przyjaciółki: Murielli. Ogromnie miłe imię, a jeszcze milsze staje się w jej ustach.
Śpi głęboko. Kiedy ma zamknięte oczy, rzęsy jej rzucają na górną część jej policzków długi, długi cień! Dziwił się ich długości kuzyn Franczeski i powtórzył jeden bardzo piękny wiersz Williama Szekspira z Burzy o rzęsach Mirandy.
Za wiele tu zapachu. Delfina przed zaśnięciem chciała, żebym jej zostawiła bukiet róż obok łóżka. Lecz teraz, kiedy śpi, wezmę go i wyniosę na lodżję, na powietrze.
Jestem zmęczona, a przecież napisałam trzy, czy cztery strony. Jestem śpiąca, a przecie chciałabym czuwać dalej, nie, żeby przedłużyć tę nieokreśloną tęsknotę duszy, unoszącej się w jakiejś, nie umiem powiedzieć, jakiej czułości, rozlanej zewnątrz mnie, wokoło mnie. Od tak dawna, od tak dawna nie odczuwałam choć drobiny życzliwości wokoło siebie.
Franczeska jest bardzo dobra i ja jestem jej bardzo wdzięczna.
∗
∗ ∗ |
Wyniosłam na lodżję naczynie z różami; i zostałam tam kilka minut, by słuchać nocy, zatrzymana żalem stracenia w ślepocie snu godzin, które mijają pod tak pięknem niebem. Dziwny jest akord między głosem fontan a głosem morza. Cyprysy, stojące przedemną, zdawały się kolumnami niebios: gwiazdy błyszczały właśnie na ich wierzchołkach, zapalały je.
Czemu w nocy wonie mają w swych falach coś, co mówi, czemu mają znaczenie, mają mowę?
Nie, kwiaty nie śpią w nocy.
16 września. Rozkoszne popołudnie przeszło prawie całe na rozmowie z Franczeską, na lodżjach, na tarasach, w alejach, we wszystkich wolnych miejscach tej willi, która wydaje się zbudowaną przez jakiegoś księcia poetę, żeby zapomnieć o jakiejś trosce. Imię pałacu ferrarskiego odpowiada jej doskonale.
Franczeska dała mi przeczytać sonet hrabiego Sperelli, napisany na pergaminie: drobiazg bardzo subtelny. Ten Sperelli to rzadki i tęgi umysł. Dzisiaj, przy stole, powiedział dwie czy trzy prześliczne rzeczy. Jest rekonwalescentem po śmiertelnej ranie, otrzymanej w pojedynku w Rzymie, ubiegłego maja. Ma w swoich ruchach, w swoich słowach, w spojrzeniu ten rodzaj uprzejmego oddania się, które jest właściwe rekonwalescentom, tym, co uszli rąk śmierci. Musi być bardzo młody; lecz musiał żyć wiele i to życiem niespokojnem. Widać na nim ślady walki.
Prześliczny wieczór serdecznej rozmowy, serdecznej muzyki, po obiedzie. Ja mówiłam może za wiele, a przynajmniej: za gorąco. Lecz Franczeska słuchała mnie i towarzyszyła; a także hrabia Sperelli. Najwyższą rozkoszą w rozmowie niepospolitej jest właśnie czuć, że ten sam stopień gorąca ożywia wszystkie obecne umysły. Tylko wówczas nabierają słowa dźwięku szczerości i dają temu, który je wymawia i temu, który ich słucha, najwyższą rozkosz.
Kuzyn Franczeski jest w zakresie muzyki wyrafinowanym znawcą. Bardzo lubi mistrzów z XVII. wieku, a w szczególności pośród kompozytorów fortepianowych Domenika Scarlatti. Lecz jego najgorętszem ukochaniem jest Bach. Chopin mało mu się podoba; Beethoven zbyt go przejmuje do wnętrza i zbyt go zamąca. W muzyce kościelnej nie znachodzi równego Bachowi prócz Mozarta. Może — powiedział tak — w żadnej mszy głos nadprzyrodzony nie dochodzi do takiej religijności i do takiej okropnej mocy, do jakiej doszedł Mozart w Tuba mirum swojego Requiem. To nieprawda, że był greckim, platońskim, czystym poszukiwaczem wdzięku, piękności, pogody, ten, który miał tak głębokie uczucie nadprzyrodzoności w muzycznem odtworzeniu komturowego widziadła i, który tworząc Don Juana i Donnę Annę, umiał doprowadzić tak daleko analizę wewnętrznego życia...
Mówił te i inne słowa, z osobliwym akcentem, który mają w rozmowach o sztuce ludzie, co są zawsze zajęci poszukiwaniem rzeczy wzniosłych i trudnych.
Potem, słuchając mnie, miał dziwny wyraz, jakby zdumienia i czasami zaniepokojenia. Ja zwracałam się oczami prawie zawsze do Franczeski; a mimo to czułam jego oczy wpite we mnie z uporczywością, która mnie przygnębiała, lecz nie obrażała. On musi być jeszcze chory, bezsilny, w niewoli swej wrażliwości. Zapytał mnie w końcu: — Czy pani śpiewa? — w ten sam sposób jakby zapytał: — Czy mnie pani kocha?
Zaśpiewałam aryę Paisiella i drugą Salieri’ego. Grałam trochę z siedemnastego wieku. Miałam głos ciepły i szczęśliwą rękę.
On mi nie wyraził żadnej pochwały. Trwał w milczeniu. Czemu?
Delfina spała już tu, na górze. Kiedym weszła na górę, żeby ją zobaczyć, znalazłam ją śpiącą lecz z wilgotnemi rzęsami, jak gdyby była płakała. Biedne kochanie. Dorothy powiedziała mi, że mój głos dochodził wyraźnie aż tu, że Delfina zbudziła się z pierwszego snu, że zaczęła łkać i chciała zejść.
Zawsze, kiedy ja śpiewam, ona płacze.
Teraz śpi; lecz od czasu do czasu oddech jej staje się żywszy, podobny do gorącego łkania i napełnia mój własny oddech nieokreśloną troską, prawie potrzebą odpowiedzenia temu nieświadomemu łkaniu, temu cierpieniu, które się nie ukoiło we śnie. Biedne kochanie!
Kto to gra, na dole, na fortepianie? Ktoś gra, przyciszając sordynką, gawot Ludwika Rameau, gawot pełen czarownej melancholii, ten sam, który ja przedtem grałam. Kto to może być? Franczeska weszła na górę wraz ze mną; jest późno.
Wychyliłam się przez balkon. Salon przy westybulu jest ciemny; świeci się tylko w sąsiednim pokoju, gdzie Markiz i Manuel grają jeszcze.
Gawot ustał. Ktoś zstępuje schodami do ogrodu.
Mój Boże, czemum taka uważna, tak czujna, tak ciekawa? Czemu te hałasy tej nocy tak mnie poruszają aż do wnętrza?
Delfina budzi się, woła mnie.
17 września. Dziś rano odjechał Manuel. Odprowadziliśmy go aż do stacyi Rovigliano. Około dziesiątego września powróci, by mnie zabrać; i pojedziemy do Sijeny, do mojej matki. Ja i Delfina zostaniemy w Sijenie prawdopodobnie aż do nowego roku: dwa lub trzy miesiące. Zobaczę znowu Lodżję Papieża i Fonte Gaia i mój piękny biały i czarny Dom, to ukochane mieszkanie Najświętszej Panny Wniebowziętej, gdzie jedna część mojej duszy jeszcze się modli, obok kaplicy Chigi, w miejscu, które zna dobrze moje kolana.
Mam zawsze w pamięci jasny obraz tego miejsca; i kiedy wrócę, uklęknę dokładnie wtem miejscu, gdzie zwyczajnie, całkiem dokładnie, pewniej, niż gdyby tam zostały dwa głębokie wdrążenia. I odnajdę tę część mojej duszy modlącą się jeszcze, pod lazurowym sklepem, zasianym gwiazdami, odbijającym się w marmurze, jak nocne niebo w spokojnej wodzie.
Nic z pewnością nie zmieniło się. W kosztownej kaplicy, pełnej drgającego mroku, ciemności ożywionej refleksami błyszczących kamieni, płonęły lampy; i zdawało się, że całe światło skupia się w małym kręgu oliwy, z której żył płomyk, jak w błyszczącym topazie. Zwolna, zwolna, pod moim natężonym wzrokiem postacie marmurowe nabierały bladości mniej zimnej, prawiebym rzekła: ciepła kości słoniowej; zwolna, zwolna wnikało w marmur blade życie niebiańskich istot i w marmurowych kształtach zaczęła się rozlewać niepewna przejrzystość anielskiego ciała.
Jakże gorąca i bezpośrednia była moja modlitwa! Kiedym czytała Filoteę św. Franciszka, zdawało mi się, że te słowa spadają na me serce jak łzy miodu, jak krople mleka. Kiedym oddawała się rozmyślaniu, zdało mi się, że idę przez tajemne drogi duszy jak przez ogród rozkoszy, gdzie słowiki śpiewają na kwitnących drzewach, a gołąbki gruchają na brzegu strumyków Bożej Łaski. Nabożeństwo wlewało we mnie pokój pełen świeżości i woni, otwierało mi w duszy święte wiosny Fiorettów, wieńczyło mnie mistycznemi różami i nadprzyrodzonemi liliami. I w mojej starej Sijenie, w starem mieście Dziewicy słyszałam ponad wszystkimi głosami wołania dzwonów.
18 września. Godzina bezkońcej tortury. Zdaje mi się, że jestem skazana na zbieranie po kawałeczku, sklejanie, łączenie, układanie w całość ułamków snu, którego jedna część ma się nieokreślenie sprawdzić zewnątrz mnie, a druga niewyraźnie się rusza na dnie mego serca. I męczę się, i męczę się, nie mogąc go odtworzyć ni złożyć zupełnie.
19 września. Nowa tortura. Ktoś mi śpiewał, bardzo dawno temu; i nie skończył swej pieśni. Ktoś mi śpiewa teraz, podejmując ową pieśń w miejscu przerwanem; lecz od dawna zapomniałam, jaki jest początek. I niespokojna dusza, starając się przypomnieć go, żeby powiązać z dalszym ciągiem, wikła się; i nie znajduje dawnych tonów, ni się raduje nowymi.
20 września. Dziś, po śniadaniu, zaprosił Andrzej Sperelli mnie i Franczeskę, żebyśmy poszły do jego mieszkania obejrzeć rysunki, które mu przyszły wczoraj z Rzymu.
Można rzec, że jakaś cała sztuka przeszła dziś przed naszemi oczyma, jakaś cała sztuka przestudyowana i zanalizowana ołówkiem rysownika. Doznałam jednej z najbardziej podniosłych przyjemności swego życia.
Te rysunki są ręki Sperellego. Są to jego studya, jego szkice, jego notatki, jego wspomnienia zebrane tu i tam we wszystkich galeryach Europy; są, że tak powiem, jego brewiarzem, cudownym brewiarzem, w którym każdy dawny mistrz ma swoją świetną stronicę, stronicę, na której są krótko zebrane szczególne właściwości, zanotowane piękności dzieł najwyższych i najoryginalniejszych, gdzie jest wyrażone punctum saliens całej jego twórczości. Przebiegając ten długi zbiór, nietylko wyrobiłam sobie dokładne pojęcie o różnych szkołach, o różnych ruchach, o różnych prądach, o różnych wpływach, pod którymi rozwija się Malarstwo w danej okolicy; lecz wniknęłam w samą głąb ducha, w samą istotną treść sztuki każdego poszczególnego malarza. Jakże teraz głęboko rozumiem, na przykład wiek XIV. i XV. Treczentystów i Kwatroczentystów, prostych, szlachetnych, wielkich Prymitywnych!
Rysunki są przechowane w okładkach z wycinanej skóry z okuciami i klamrami ze srebra, naśladującym okucia i klamry mszalne. Różnorodność techniki jest niezrównana. Niektóre rysunki z Rembrandta są wykonane na pewnym rodzaju papieru nieco czerwonawego, rozjaśnionego sangwiną, podkolorowanego sepią; a światła są wydobyte białą temperą. Niektóre inne rysunki, z mistrzów flamandzkich, są wykonane na papierze szorstkim, bardzo podobnym do papieru przygotowanego pod farby olejne, na których akwarela sepią nabiera charakteru szkiców sfaltem. Inne są robione ołówkiem czerwonym, czarnym, trzema ołówkami z kilku dotknięciami pastelą, akwarelowane sepią na rysunku piórkiem, rysunki tuszem chińskim na białym papierze, na papierze żółtym, na szarym. Czasami zdaje się, że ołówek czerwony zawiera purpurę; ołówek czarny ma coś z aksamitu; sepia jest ciepła, czerwonawa, żółtawa, subtelnej barwy szyldkretu.
Wszystkie te szczegóły mam od rysownika; doznaję osobliwej rozkoszy, przypominając je, pisząc je; zdaje mi się, żem pijana sztuką; mam mózg pełny tysięcy linii, tysięcy postaci; a w środku zwartego tłumu widzę przecie wciąż kobiety Prymitywnych, niezapominalne głosy Świętych i Przeczystych, tych, które uśmiechały się do mego pobożnego dzieciństwa, w starej Sijenie, z fresków Taddea i Simona.
Żadne szczytne dzieło sztuki chociażby bardziej rozwiniętej i bardziej wyrafinowanej, nie zostawia w duszy wrażenia tak silnego, tak trwałego, tak upartego. Te długie ciała, smukłe jak łodygi lilji; te szyje subtelne i wygięte; te czoła wypukłe i wystające; te usta pełne cierpienia i wymowy; te ręce (o Memlingu!) wydłużone, woskowe, przejrzyste jak opłatek, pełniejsze wyrazu od jakiegokolwiek innego rysu; i te włosy czerwone, niby miedź, świecące jak złoto, żółte jak miód, prawie jeden od drugiego oddzielony świętą cierpliwością pendzla; i wszystkie te ruchy szlachetne i majestatyczne czy to w odbieraniu kwiatu od anioła, czy w układaniu palców na otwartej księdze, czy w nachylaniu się ku dzieciątku, czy w podtrzymywaniu za kolana Jezusowego ciała, czy w błogosławieniu lub konaniu albo wstępowaniu do Raju, wszystkie te czyste, szczere i głębokie rzeczy wzruszają i rozczulają ducha aż do głębi; i wrażają się w pamięć na zawsze, jak widok smutku człowieczego, spostrzeganego w rzeczywistości życia, w rzeczywistości śmierci.
Jedna po drugiej przechodziły dziś poprzed naszymi oczami kobiety Prymitywnych. Ja i Franczeska siedziałyśmy na niskiej otomanie, a przed nami stał szeroki stolik, a na nim spoczywała skórzana teka z rysunkami, które rysownik, siedzący naprzeciw nas, odwracał powoli i tłómaczył. Za każdym razem widziałam jego rękę, jak brała kartkę i kładła ją z osobliwą delikatnością na drugiej stronie teki. Czemu czułam za każdym razem w swem wnętrzu początek dreszczu, jakgdyby ta ręka miała mnie dotknąć?
W pewnej chwili, może czując się niewygodnie na krześle, ukląkł na dywanie i odwracał kartki dalej. Mówiąc, zwracał się prawie do mnie; i nie miał wyrazu nauczającego lecz rozprawiającego z równą znawczynią; a we mnie na dnie budziło się lekkie uczucie zadowolenia zmieszanego z wdzięcznością. Kiedym wydawała okrzyk zadziwienia, on patrzył na mnie z uśmiechem, który widzę jeszcze, a którego nie umiem określić. Dwa czy trzy razy oparła Franczeska z poufałością swe ramię na jego barkach, nie zważając na to. Widząc głowę pierworodnego z Mojżesza, wziętą z fresku Sandra Boticellego w Kaplicy Sykstyńskiej, rzekła: — Ma coś z twego wyglądu, kiedy jesteś melancholijny. Widząc głowę archanioła Michała, która jest fragmentem Madonny Perugina w Pawii, rzekła: — Podobny do Julji Atoceto; prawda? — On nie odpowiedział; i odwrócił kartkę z mniejszą powolnością. Wówczas ona dodała, śmiejąc się: Precz stąd obrazy grzechu!
Czy ta Julia Moceta jest może kobietą, którą on kochał niegdyś? Po odwróceniu kartki uczułam niezrozumiałą żądzę zobaczenia znowu archanioła Michała, i przyjrzenia się mu z większą uwagą. Czy to była tylko ciekawość?
Nie wiem. Nie mam odwagi w tajemnicy wglądnąć w siebie; wolę ociągać się oszukując siebie samą; nie myślę, czy prędzej lub później wszystkie moje niepewne włości popadną w moc Nieprzyjaciela; nie mam odwagi stanąć do walki; jestem małoduszna.
Na teraz godzina jest słodka. Mam silnie rozbudzoną wyobraźnię, jakgdybym była wypiła wiele filiżanek mocnej herbaty. Nie mam wcale ochoty iść spać. Noc jest ogromnie ciepła, jak w sierpniu; niebo jest jasne lecz przesłonięte, podobne do tkaniny wyszytej perłami; morze oddycha powoli, przyciszone, lecz wodotryski wypełniają pauzy. Ciągnie mnie na lodżję.
Śnijmy trochę! Jakie sny?
Prześladują mnie oczy Przenajświętszych i Świętych. Widzę jeszcze te głębokie, długie, wąskie oczy, z opuszczonymi powiekami, z pod których patrzą spojrzeniem czarującem, łagodnem jak spojrzenie gołębicy, nieco przebiegle jak wężowe. „Bądź prosty jako gołębica, a mądry jak wąż“ rzekł Jezus Chrystus..
Bądź mądra. Pomódl się, połóż się i śpij.
21 września. — Biada mi! tedy trzeba wciąż na nowo zaczynać ciężkie dzieło, wdrapywać się znowu na zajęte strome urwisko, zdobywać odnowa zdobytą raz ziemię, znowu przewalczyć zwyciężoną walkę!
22 września. — Dał mi książkę swoich poezyi, „Bajkę Hermafrodyty“, dwudziesty pierwszy z dwustu pięciu jedynych egzemplarzy, wytłoczonych na pergaminie, z dwoma odbitkami naczółka avant lettre.
Jest to osobliwe dzieło, w którem się zawiera tajemnicza i głęboka myśl, chociaż pierwiastek muzyczny przeważa, porywając duszę niesłychanym czarem dźwięków i osłaniając myśli, co przebłyskują, jak miał złota i dyamentów w błyszczącej rzece.
Chóry Centaurów, Syren i Sfinksów sprawiają nieokreślne wzruszenie, budzą w uchu i w duszy niepokój i niezaspokojoną ciekawość, wszystko wywołane ustawicznem przeciwieństwem dwojakiego uczucia natury człowieczej i natury zwierzęcej. Lecz z jakąż czystością i jak widzialnie zarysowuje się idealny kształt Androginy pośród wzburzonych chórów potwornych! Żadna muzyka tak mnie nie upoiła, jak ten poemat i żaden posąg nie dał mi bardziej zestrojonego wrażenia piękności. Niektóre wiersze prześladują mnie bez ustanku i będą mnie może bardzo długo ścigały; tak są pełne napięcia.
∗
∗ ∗ |
On mi zdobywa umysł i duszę, codzień więcej, co godziny więcej, bez ustanku, wbrew mojej woli, wbrew mojemu oporowi. Jego słowa, jego spojrzenia, jego gesty, jego najmniejsze poruszenia wnikają w moje serce.
22 września. Kiedy mówimy ze sobą, czuję czasami, że jego głos jest jakby echem mojej duszy.
Czasami zdarza się, że jakiś nagły urok, jakiś ślepy pociąg, jakaś bezrozumna gwałtowność prze mnie do wypowiedzenia zwrotu, słowa, któreby mogło odsłonić moją słabość. Ocalam się cudem; i wówczas następuje chwila milczenia, w którem czuję straszliwe drżenie wewnętrzne. Jeżeli podejmuje na nowo rozmowę, mówię jakąś rzecz wesołą i małoznaczną lekkim tonem; lecz mi się zdaje, że płomień przechodzi popod skórę mej twarzy, prawie zaczynam się rumienić. Gdyby skorzystał z tej chwili i spojrzał na mnie stanowczo, byłabym zgubiona.
∗
∗ ∗ |
Grałam bardzo wiele muzyki Sebastyana Bacha i Roberta Schumanna. On siedział, jak owego wieczora, po mojej prawej ręce, trochę z tyłu na skórzanym fotelu. Od czasu do czasu, przy końcu każdej rzeczy, wstawał i, pochylony nad moimi barkami, kartkował książkę, by mi wskazać jakąś inną Fugę, jakieś inne Intermezzo, inne Improvviso. Potem siadał znowu; i słuchał, bez ruchu, głęboko zamyślony, z oczyma wpatrzonymi we mnie, tak, żem czuła jego obecność.
Czy rozumiał, ile ze mnie, z moich myśli, z mojego smutku, z mojej wewnętrznej istoty wnikało w muzykę drugich?
∗
∗ ∗ |
„Muzyka, — złoty klucz, co otwiera fontannę łez, z której dusza pije, aż się zapamięta; przesłodki grób wszystkich leków, gdzie ich matka, Niespokojność, podobna do śpiącej dziewczynki, leży uśpiona wśród kwiatów...“ Shelley.
∗
∗ ∗ |
Noc jest groźna. Gorący i wilgotny wiatr wieje w ogrodzie; i przytłumiony huk przedłuża się w ciemności, potem gaśnie, potem zaczyna jeszcze głośniej. Wierzchołki cyprysów chwieją się pod niebem prawie czarnem, na którem gwiazdy zdają się półwygasłe. Pas chmur przepływa poprzez niebo z jednego widnokręgu na drugi, poszarpany, złowrogi, czarniejszy od nieba, podobny do tragicznych włosów Meduzy. Morze w ciemności jest niewidoczne; lecz łka, jak niezmierzony, nieukojony, samotny ból.
Co znaczy to przerażenie? Zdaje mi się, że noc przestrzega mnie przed zbliżającem się nieszczęściem i, że przestrodze odpowiada na dnie mej duszy nieokreślona skrucha. Preludyum Sebastyana Bacha jeszcze mnie prześladuje; mięsza się w mojej duszy z szumem wiatru i ze łkaniem morza.
Czy przedtem nie płakało coś ze mnie w tej muzyce?
Coś płakało, wzdychało, wzywało Boga, prosiło przebaczenia, błagało pomocy, modliło się modlitwą, która wstępowała w niebo jak płomień. Wołało i było słuchane, modliło się i zostało wysłuchane; odebrało światłość z góry, wydawało okrzyki radości, wreszcie objęło Prawdę i Pokój i odpoczęło w łasce Pana.
∗
∗ ∗ |
Moja córka zawsze mnie umacnia; i leczy mnie z wszelkiej gorączki, jak boski balsam.
Śpi, w cieniu rozjaśnionym przez lampę, łagodną, jak księżyc. Jej twarz biała świeżą białością białej róży, prawie tonie w mnóstwie ciemnych włosów. Wydaje się, że subtelna tkanka jej powiek zaledwie zdoła ukryć w sobie świecące oczy. Schylam się nad nią, patrzę na nią; i wszystkie głosy nocy gasną dla mnie; i tylko rytmiczny oddech jej życia odmierza dla mnie milczenie.
Ona czuje blizkość matki. Podnosi jedno ramię i opuszcza je; uśmiecha się ustami, które się rozwierają jak kwiat, rodzący perły; i na chwilę pośród rzęs zjawia się blask, podobny do wilgotnego, srebrzystego blasku asfodelowego miąższu. Im dłużej ją oglądam, tem bardziej staje się w moich oczach istotą niecielesną, istotą utworzoną z pierwiastka as dreams are made on.
Czemu, żeby dać wyraz jej piękności i jej duchowości, powstają samorzutnie w mej pamięci obrazy i słowa Williama Shakespeare’a, tego potężnego, dzikiego, okrutnego poety, który ma tak miodopłynne usta?
Ona wyrośnie, wykarmiona i otoczona płomieniem mojej miłości, mojej wielkiej jedynej miłości...
Och Desdemono, Ofelio, Kordelio, Julio! Och Tytanio! Och Mirando!
24 września. — Nie mogę powziąć żadnego postanowienia, nie mogę ułożyć żadnego przedsięwzięcia. Oddaję się trochę temu najnowszemu uczuciu, zamykając uszy na mądre napomnienia ze strony sumienia, z drżącą odwagą tego, co, żeby zerwać fiołki, waży się na brzeg przepaści, huczącej zachłannym strumieniem.
On nie dowie się niczego z moich ust; ja niczego nie dowiem się z ust jego. Dusze będą razem wstępowały, przez krótki czas, na wzgórza Ideału, wypiją kilka łyków z wieczystych źródeł; potem każda podejmie swoją drogę, z większem zaufaniem, z mniejszem pragnieniem.
∗
∗ ∗ |
Jaki dziś popołudniu spokój w powietrzu! Morze ma barwę niebieskawo mleczną opalu, szkła z Murano; a tu i ówdzie jest, jak kryształ, przyćmiony oddechem.
∗
∗ ∗ |
Czytam Percy Shelley’a, poetę, którego on kocha, boskiego Ariela, który żywi się światłem i mówi językiem Duchów. Noc. Następująca allegorya staje przedemną całkiem wyraźna.
„Brama z ciemnego dyjamentu, sklepienie olbrzymie i zwietrzałe otwiera się na wielkiej drodze życia, którą idziemy wszyscy. Wokoło burzy się wieczysta wojna cieniów, podobnych do niespokojnych chmur, które się tłoczą nad przepaścią jakiejś stromej góry, gubiącej się wśród zawieruchy wysokiego nieba. I wielu idzie beztroskim krokiem poprzed tą bramą, nie wiedząc, że cień wstępuje w ślady każdego przechodnia aż do miejsca, w którem umarli oczekują w spokoju swego nowego towarzysza. Inni jednak, poruszeni bardziej zaciekawiającą myślą, przystają i patrzą. Jest ich niewiele; i oni też mało się dowiadują, ot tylko, że cienie im towarzyszą, dokądkolwiek idą“.
Poza mną, tak blizko, że prawie mnie dotyka, jest Cień. Czuję go, że patrzy na mnie; tak samo jak wczoraj, grając, czułam jego wzrok, nie widząc go.
25 września. — Mój Boże! Mój Boże!
Kiedy mnie zawołał tym głosem, tem drżeniem, myślałam, że mi serce pęknie w piersi i, żem blizka zemdlenia. — Pani nie będzie nigdy wiedziała — tak powiedział — pani nie będzie nigdy wiedziała, jak bardzo moja dusza należy do pani.
Byliśmy w alei fontan. Ja słuchałam wód. Nic więcej nie widziałam; nic więcej nie słyszałam; wydało mi się, że wszystkie rzeczy się oddalają, że ziemia się zapada i że wraz z nimi ginie moje życie. Uczyniłam nadludzki wysiłek; i przyszło mi na myśl imię Delfiny, i naszedł mnie gwałtowny poryw biedź do niej, uciec, ratować się. Trzy razy wykrzyknęłam to imię. W przerwach serce moje nie biło, puls mój nie tętnił, z ust moich nie wychodził oddech...
26 września. Czy to prawda? Czy to nie jest złudzenie mojego zabłąkanego umysłu? Lecz czemuż wczorajsza godzina wydaje mi się tak daleką, tak nierzeczywistą.
On mówił znowu, długo, stojąc obok mnie, podczas gdy ja szłam popod drzewami, jak we śnie. Pod jakimi drzewami? Było to tak, jakbym szła tajemnymi drogami mojej duszy, pośród kwiatów zrodzonych z mej duszy, słuchając słów jakiegoś niewidzialnego Ducha, który kiedyś żywił się moją duszą.
Słyszę jeszcze słodkie i straszne słowa.
Mówił: — Zrzekłbym się wszystkich obietnic życia za mały kącik serca pani...
Mówił: —... poza światem, zupełnie zapamiętanym w istocie pani, na zawsze, aż do śmierci...
Mówił: — Współczucie, któreby mnie spotkało ze strony pani, byłoby mi droższe od namiętności każdej innej...
— Sama obecność pani wystarczała, żeby mnie upoić. Czułem, jak spływała w me żyły, niby krew, i wnikała w mego ducha, jak nadludzkie uczucie...
27 września. — Kiedy, na krańcu lasku, zerwał ten kwiat i mnie go podał, czyż nie nazwałam go Życiem mojego życia?
Kiedyśmy wracali aleją fontann, przed ową fontanną, gdzie zaczął mówić, czyż nie nazwałam go Życiem mojego życia?
Kiedy zdjął girlandę z Hermy i oddał ją mojej córce, czyż mi nie dał do zrozumienia, że Pani wysławiana w jego wierszach już upadła, i, że ja jedna, ja jedyna jestem jego nadzieją? A ja, czyż nie nazwałam go Życiem mojego życia?
28 września. — Jakże się długo ociągało skupienie!
Tyle godzin po owej godzinie walczyłam, trudziłam się, żeby wniknąć znowu w swoje prawdziwe sumienie, żeby widzieć rzeczy w prawdziwem świetle, żeby osądzić to, co zaszło, pewnym i spokojnym sądem, żeby rozwiązać, określić, rozpoznać znów swoją powinność. Uciekałam przed samą sobą; umysł błąkał się; wola się łamała; wszelki wysiłek był daremny. Prawie instynktownie unikałam samotności z nim, trzymałam się zawsze w pobliżu Franczeski i swojej córki, lub zostawałam tu w pokoju, jak w schronisku. Kiedy moje oczy spotykały się z jego oczami, zdawało mi się, że czytam w nich głęboki i błagalny smutek. Czy on nie wie, jak bardzo, jak bardzo, jak bardzo go kocham?
Nie wie; nigdy nie będzie wiedział. Tak chcę. Tak powinnam. Odwagi!
Mój Boże, pomóż mi.
29 września. — Czemu mówił? Czemu zachciał przerwać czar milczenia, w którem kołysała się moja dusza prawie bez żalu i prawie bez lęku? Czemu zachciał zerwać chwiejne osłony niepewności i postawić mnie przed swoją odsłoniętą miłością. Teraz nie mogę już więcej ociągać się, nie mogę więcej łudzić się, ni zezwalać na swoją słabość, ni oddać się tęsknocie. Niebezpieczeństwo jest tu, pewne, jawne, wyraźne; i pociąga mnie zawrotnie, jak przepaść. Jedna chwila tęsknoty, słabości, a jestem zgubiona.
∗
∗ ∗ |
Pytam siebie: Czy moja boleść jest szczera, czy szczery jest żal z powodu tego nieoczekiwanego wyznania? Czemu myślę wciąż o tych słowach? I czemu, kiedy je sama w sobie powtarzam, przechodzi mnie fala niewymownej rozkoszy? I czemu przechodzi dreszcz wszystek mój szpik, kiedy sobie wyobrażę, że mogłabym słyszeć inne słowa, jeszcze inne słowa?
∗
∗ ∗ |
Wiersz Williama Shakespeare’a z As you like it:
„ Who ever lov’d, that lov’d not at first sight?“
Noc. — Ruchy mojego umysłu przyjmują kształt pytań i zagadek. Pytam wciąż siebie samej i nigdy nie odpowiadam. Nie miałam odwagi zajrzeć na samo dno, ni rozpoznać dokładnie swój stan, powziąć postanowienie prawdziwe silne i prawe. Jestem małoduszna, jestem marna; boję się boleści, chcę możliwie jak najmniej cierpieć; chcę jeszcze wahać się, odwlekać, ukrywać, ratować się ucieczkami, kryć się, zamiast z odkrytą przyłbicą wydać stanowczą bitwę.
To jest faktem: że boję się pozostać sama z nim, odważyć na poważną z nim rozmowę i, że moje życie tutaj zredukowało się do ustawicznych drobnych chytrości, drobnych wybiegów, drobnych pozorów, żeby uniknąć jego towarzystwa. Te sztuczki nie są mnie godne. Albo zupełnie zaprę się tej miłości; i on usłyszy moje smutne lecz stanowcze słowo, albo przyjmę ją w jej czystości; i on będzie miał moje duchowe przyzwolenie.
Teraz siebie pytam: — Czego chcę? Którą z dwu dróg wybieram? Wyrzec się? Przyjąć?
Mój Boże, odpowiedz za mnie, oświeć mnie!
Zaprzeć się, to teraz byłoby wydrzeć własnymi paznogciami żywą część swojego serca. Cierpienie będzie ogromne, męczarnia przekroczy granice wszelkiej wytrzymałości; lecz bohaterstwo zostanie, za łaską Bożą, uwieńczone zrzeczeniem, zostanie nagrodzone boską słodyczą, która następuje po każdem silnem wzniesieniu się moralnem, po każdym tryumfie duszy nad bojaźnią przed cierpieniem.
Zaprę się. Moja córka zostanie w zupełnem posiadaniu całej mojej istoty, wszystkiego, wszystkiego mojego życia. To jest mój obowiązek.
Orz boleściwa duszo. Niech pośród łez się nurza
Twój trud, byś zaś zbierała śpiewaniem rozjaśniona.
30 września. — Pisząc te stronice, czuję się nieco spokojniejszą; odzyskuję, przynajmniej chwilowo, równowagę i rozważam z większą jasnością swoje nieszczęście i zdaje mi się, że sercu robi się lżej, jak po spowiedzi.
Och, gdybym mogła wyspowiadać się! Gdybym mogła poprosić o radę i pomoc mego starego przyjaciela, mego starego pocieszyciela!
Wśród tych niepokojów podtrzymuje mnie bardziej, niż jakakolwiek inna rzecz, myśl, iż zobaczę znowu za niewiele dni Don Ludwika i, że z nim będę mówiła, że mu wyjawię wszystkie swoje męczarnie i odkryję wszystkie swoje lęki i poproszę o balsam na wszystkie swoje nieszczęścia, jak dawniej, kiedy to jedno jego łagodne słowo wywoływało łzy rozczulenia na moje oczy, co nie znały jeszcze gorżkiej soli innych łez ni straszniejszego jeszcze płomienia suszy.
Czy on mnie jeszcze zdoła zrozumieć? Czy zdoła zrozumieć mroczne cierpienia kobiety, tak samo, jak rozumiał nieokreślone i przelotne smutki dziewczęcia.
Czy zobaczę znowu nachylające się nademną, w akcie miłosierdzia i przebaczenia, jego piękne czoło, uwieńczone świętością, czyste jak hostya w cyboryum, pobłogosławione ręką Pana?
∗
∗ ∗ |
Grałam w kaplicy na organach, po mszy, muzykę Sebastyana Bacha i Cherubiniego, grałam preludyum z tamtego wieczora.
Coś płakało, wzdychało, przygnębione cierpieniem; coś płakało, wzdychało, wzywało Boga, prosiło o przebaczenie, błagało pomocy, modliło się modlitwą, która wstępowała w niebo, jak płomień. Wołało i było słuchane, modliło się i zostało wysłuchane; odebrało światło z góry, wydawało okrzyki radości, wreszcie objęło Pokój i Prawdę i odpoczęło w łasce Pana.
Te organy nie są wielkie, kaplica jest nie wielka; a jednak dusza moja rozprzestrzeniła się, jak w bazylice, wzniosła się jak w niezmiernej kopule, dotknęła szczytu idealnej wieży, gdzie jaśnieje znak znaków, w rajskim lazurze, w niebiańskim eterze.
Myślę o największych organach największych katedr jak w Hamburgu, w Strassburgu, w Sevilli, o opactwie w Weingarten, o opactwie Subiaco, o Benedyktynach w Katanii, w Montecassino, w San Dionigi. Jakiż głos, jakiż chór głosów, jakież mnóstwo krzyków i modlitw, jakiż śpiew i jaki płacz ludu wyrówna strasznej potędze i słodyczy tego cudownego instrumentu chrześcijańskiego, który zdoła pomieścić w sobie wszystkie intonacye dostępne ludzkiemu uchu i nawet inne jeszcze niedostępne?
Marzę: — samotny Dom, pogrążony w mroku, tajemniczy, nagi, podobny do głębiny wygasłego krateru, który oświeca z wysoka światło gwiazdy; i jakaś Dusza, pijana miłością, płomienna jak dusza św. Pawła, słodka jak dusza św. Jana, mnoga, jak tysiąc dusz w jednej, czująca potrzebą wytchnięcia swego upojenia głosem nadprzyrodzonym; i wielkie organy przestronne, jak las drzewa i metalu, które, jakowe w San Sulpizio, miałyby pięć klawiatur, dwadzieścia pedałów, sto osiem regestrów, przeszło siedem tysięcy rur, wszystkie dźwięki.
Noc. — Daremnie! Daremnie! Nic mnie nie zdoła uspokoić; nic mi nie daje godziny, minuty, chwilki zapomnienia; nic mnie nigdy nie uleczy; żadne marzenie mojego umysłu nie zatrze marzenia mojego serca. Daremnie!
Moja trwoga jest śmiertelna. Czuję, że moje cierpienie jest nieuleczalne; serce mnie boli, tak jakby mi ścisnęli, jakby mi je przygnietli, jakby mi je zniszczyli na zawsze; ból moralny jest tak natężony, że się zamienia w ból fizyczny, w okrutną, nieznośną męczarnię. Jestem egzaltowana, to wiem; jestem ofiarą pewnego rodzaju szału; i nie mogę przezwyciężyć się, nie mogę opanować się, nie mogę odzyskać swego rozsądku; nie mogę, nie mogę.
Jestże to zatem miłość?
Odjechał dzisiaj rano na koniu, ze służącym i nie widziałam go. Cały prawie mój poranek przeszedł w kaplicy. Na śniadanie nie wrócił. Jego nieobecność sprawiła mi takie cierpienie, że moc jego wprawiła mnie w zdumienie. Przyszłam tu do pokoju. Żeby umniejszyć udrękę, napisałam stronicę Pamiętnika, stronicę religijną, ogrzewając się przypomnieniem mojej porannej wiary; potem przeczytałam kilka ustępów „Epipsychidyona“ Percy Shelley’a; potem zeszłam do parku szukać swej córki. W czasie tych wszystkich czynności żywa myśl o nim władała mną, zajmowała mnie, nękała bez ustanku.
Kiedym znowu usłyszała jego głos, byłam na pierwszej terasie. On rozmawiał z Franczeską we westybulu. Franczeska zjawiła się i zawołała na mnie: — Przyjdź na górę.
Wstępując na schody, czułam, że mi się uginają kolana. Pozdrawiając mnie, podał mi rękę; i musiał zauważyć drżenie moje, gdyż widziałam, że coś nagle przeszło przez jego wzrok. Siedzieliśmy na długich plecionych ze słomy krzesłach we westybulu, zwróceni ku morzu. On powiedział, że jest bardzo zmęczony; i zaczął palić, opowiadając o swojej wycieczce. — Dotarł aż do Vicomile; tam odpoczął.
— Vicomile — powiedział — posiada trzy cuda: sosnowy las, wieżę i monstrancyę z kwatroczenta. Proszę sobie wyobrazić sosnowy las między morzem a wzgórzem pełny stawów, które go nieskończenie urozmaicają; wieżę w barbarzyńskim stylu lombardzkim, która z pewnością sięga XI wieku, słup z kamienia, bogaty w syreny, pawie, węże, chimery, hippogryfy, w tysiące potworów i tysiące kwiatów; i monstrancyę ze złoconego srebra, emaliowaną, rzezaną i cyzelowaną, gotycko-bizantyńskiego kształtu z przeczuciem Odrodzenia, dzieło Gallucci’ego, artysty prawie nieznanego, który jest wielkim poprzednikiem Benvenuta...
Mówiąc, zwracał się do mnie. To dziwne, jak dokładnie pamiętam wszystkie jego słowa. Mogłabym spisać całą jego rozmowę, z najmniej znaczącymi i najdrobniejszymi szczegółami; gdyby istniał sposób na to, mogłabym odtworzyć każdą modulacyę jego głosu.
Pokazał nam dwa czy trzy małe rysunki ołówkiem, na swojej notatce. Potem mówił dalej o cudach Vicomile z tym zapałem, który ma zawsze, kiedy mówi o rzeczach pięknych, z tym entuzyazmem dla sztuki, który jest jednym z jego najwyższych uroków.
— Przyobiecałem kanonikowi, że wrócę w niedzielę. Pójdziemy; nieprawdaż, Franczesko? Trzeba, żeby Donna Marya poznała Vicomile.
Och, moje imię na jego ustach! Gdyby istniał sposób na to, mogłabym odtworzyć dokładnie ruch, otwarcie jego warg w wymawianiu każdej zgłoski słów: — Donna Marya. Lecz nie potrafiłabym nigdy wyrazić swojego uczucia; nie potrafiłabym nigdy przenigdy wypowiedzieć tego wszystkiego, co nieznane, nieprzypuszczane, nieprzeczuwane budzi się w mojej duszy w obecności tego człowieka.
Siedziliśmy tam aż do obiadu. Franczeska wydawała się, wbrew swojemu zwyczajowi, trochę melancholijna. W pewnej chwili zaciążyło na nas milczenie. Lecz między mną a nim zaczęła się jedna z owych rozmów milczenia, w których dusza tchnie tem, co niewymowne i słyszy szmer myśli. On mi mówił rzeczy, od których słodyczy niemal mdlałam na poduszce: rzeczy, których mi jego usta nigdy nie będą mogły powtórzyć ni moje ucho usłyszeć.
Przed nami nieruchome cyprysy, na pozór lekkie prawie jakby były zanurzone w niebiańskim eterze, zapalone słońcem, zdawały się na szczycie mieć płomień, jak wotywne świece. Morze miało barwę zieloną aloesowego liścia, a tu i ówdzie barwę jasnoniebieską, płynnego turkusa: nieopisalną delikatność odcieni, rozlane światło anielskie, w którem każdy żagiel dawał obraz płynącego anioła. A zestrój woni rozemdlonych Jesienią był jakby duchem i uczuciem tego popołudniowego dziwowiska.
Och, pogodna śmierci września!
Także ten miesiąc skończył się, stracił się, zapadł w przepaść. Żegnaj.
Przygniata mnie niezmierny smutek. Jakże ogromną część mnie unosi ze sobą ten czas! Przeżyłam więcej w piętnastu dniach niż w piętnastu latach; i zdaje mi się, że żaden z moich długich tygodni boleści nie wyrówna w dotkliwości cierpienia temu krótkiemu tygodniowi namiętności. Serce mnie boli; tracę głowę; we mnie na dnie jest jakaś rzecz mroczna i płonąca, jakaś rzecz, która zjawiła się niespodziewanie, jak zaraźliwa choroba i która zaczyna psuć moją krew i duszę, wbrew wszelkiej woli, wbrew wszelkiemu przeciwdziałaniu: Pożądanie.
Czuję z tego powodu wstyd i trwogę, jak przed hańbą, jak przed świętokradztwem, jak przed zbezczeszczeniem; czuję z tego powodu zrozpaczony i szalony lęk, jak przed zdradliwym wrogiem, co zna wejścia do twierdzy, mnie samej nieznane.
I tak czuwam w nocy; i, pisząc tę stronicę w podnieceniu, w jakiem zakochani pisują miłosne listy, nie słyszę oddechu mojej córki, która śpi. Śpi spokojnie; nie wie, jak daleko jest dusza matki...
1 października. — Oczy moje widzą w nim to, czego przedtem nie widziały. Kiedy mówi, patrzę na jego usta; i ułożenie i barwa warg zajmują mnie więcej, niż dźwięk i znaczenie słów.
2 października. — Dziś jest sobota; dziś jest ósmy dzień od niezapomnianego dnia — 25 WRZEŚNIA 1886.
∗
∗ ∗ |
Dziwnym trafem, chociaż teraz już nie unikam samotności z nim, chociaż owszem pragnę, żeby nadeszła owa straszna i bohaterska chwila, dziwnym trafem chwila ta nie nadeszła. Franczeska była dziś cały czas ze mną. Dziś rano zrobiłyśmy wycieczkę konną drogą do Rovigliano. A całe prawie popołudnie przepędziłyśmy przy fortepianie. Ona chciała, żebym grała niektóre tańce z XVI wieku, potem Sonatę „fismoll“ i sławną „Toccata“ Muzia Clementi, potem dwa czy trzy „Capricci“ Dominika Scarlatti; i chciała, żebym jej śpiewała niektóre części „Frauenliebe“ Roberta Schumanna. Co za przeciwieństwa!
Franczeska nie jest już wesoła, jak niegdyś, jak była także w pierwszych dniach mojego pobytu tutaj. Często jest zamyślona; kiedy się śmieje, kiedy żartuje, wydaje mi się jej wesołość sztuczną. Zapytałam jej: — Czy masz jaką myśl, która cię gnębi? — Ona mi odrzekła, udając, że się dziwi: — Czemu? — Ja dodałam: — Widzę, żeś trochę smutna. — A ona: — Smutna? O, nie; mylisz się. — I śmiała się, lecz śmiechem mimowoli gorzkim.
To mnie martwi i napełnia nieokreślonym niepokojem.
∗
∗ ∗ |
Zatem pojedziemy jutro popołudniu do Vicomile. On mnie zapytał: Czy starczy pani sił na przejażdżkę konną? Konno moglibyśmy przejechać cały sosnowy las...
Potem mi także powiedział: — Niech pani odczyta z pośród liryków Schelley’a do Jane „Recollection“.
Zatem pojedziemy konno; Franczeska także pojedzie konno. Inni, razem z Delfiną, pojadą w mail-coach.
W jakże dziwnem usposobieniu ducha znajduję się dziś wieczór! Mam na dnie serce jakby głuchy i ostry gniew, a nie wiem, czemu; jestem jakby zniecierpliwiona swojem życiem i wszystkiem. Podrażnienie nerwowe jest tak silne, że mnie nachodzi od czasu do czasu szalona potrzeba krzyku, wpicia paznogci w swoje ciało, rozdrapywania palców o ścianę, wywołania jakiegokolwiek cierpienia materyalnego, żeby się uchylić z pod tego nieznośnego bolu wewnętrznego, z pod tej nieznośnej zgryzoty. Zdaje mi się, że mam ogień w piersi, gardło zamknięte łkaniem, które nie chce wyjść, głowę próżną, raz zimną to znowu rozpaloną; i od czasu do czasu czuję, jak mnie przechodzi rodzaj nagłego lęku, bezpodstawnego przerażenia, którego nie mogę nigdy pokonać ani powstrzymać. I, czasami, po przez mój mózg przelatują strzałem mimowolne obrazy i myśli, które się podnoszą z niewiadomo jakich głębin istoty: obrazy i myśli niegodne. I tęsknię i mdleję, jak kobieta, która jest pogrążona we więzach kochania! a mimo wszystko nie jest to rozkoszą, nie jest rozkoszą!
3 października. — Jakże słabą i nędzną jest nasza dusza, bezbronna przeciw obudzeniu i napadom tego wszystkiego, co, mniej szlachetne i mniej czyste, drzemie w mrokach naszego nieświadomego życia, w niezbadanej przepaści, w której ślepe sny rodzą się ze ślepych uczuć! Jeden sen może otruć duszę; jedna mimowolna myśl może złamać wolę.
∗
∗ ∗ |
Jedziemy do Vicomile. Delfina rozpromieniona. Dzień jest pełen nabożeństwa. Dziś jest święto Najświętszej Panny Różańcowej. Odwagi, duszo moja!
4 października. Brak mi wszelkiej odwagi.
Dzień wczorajszy był dla mnie tak pełen małych epizodów i wielkich wzruszeń, tak radosny i tak smutny, tak dziwnie wzburzony, że nie mogę go sobie przypomnieć. A wszystkie, wszystkie wspomnienia bledną i giną wobec jednego jedynego.
Zwiedziwszy wieżę i nadziwiwszy się monstrancyi, gotowaliśmy się około pół do szóstej do powrotu z Vicomile. Franczeska była zmęczona; i wolała zamiast konno wrócić mail-coach’iem. Myśmy im towarzyszyli już to jadąc z tyłu już z boków. Delfina i Muriella rzucały na nas z powozu długie kwitnące trzciny i śmiały się grożąc nam pięknymi fioletowymi pióropuszami.
Wieczór był przespokojny, bez wiatru. Słońce zaczynało już zapadać poza wzgórzem Rovigliano, na niebie zupełnie zaróżowionem, jak niebo dalekiego Wschodu. Róże róże róże padały deszczem wszędzie, łagodnie, gęsto, miękko, na podobieństwo śniegu o jutrzence. Kiedy słońce znikło, róże się pomnożyły, rozprzestrzeniły się prawie aż po ostatnie krańce widnokręgu, zatracając się, rozpływając w błękicie w srebrnawym, nieokreślnym, podobnym do owego, który się sklepi nad szczytami gór, pokrytych lodami.
On mówił do mnie od czasu do czasu: — Niech pani popatrzy na wieżę Vicomile. Niech pani popatrzy na kopułę San Consalvo...
Kiedy las się ukazał, zapytał mnie:
— Przejedziemy?
Gościniec prowadził wzdłuż lasu, opisując wielką krzywą i zbliżając się na szczycie łuku ku morzu, prawie aż do wybrzeża. Las zdawał się już całkiem ciemny zielenią cienistą, jakgdyby ciemność zgromadziła się na włosach drzew, zostawiając powyże powietrze jeszcze jasne; lecz wewnątrz połyskiwały stawy światłem natężonem i głębokiem, jak urywki nieba o wiele wiele czystszego od tego, które się rozlewało nad naszymi głowami.
Nie czekając mojej odpowiedzi rzekł do Franczeski:
— My przejadziemy przez las. Spotkamy się na drodze, przy moście Convito.
I wstrzymał konia.
Czemum przyzwoliła? Czemum pojechała z nim? Miałam na oczach rodzaj oślepienia; zdawało mi się, że jestem pod wpływem nieokreślonego uroku; zdawało mi się, że ten krajobraz, to światło, to zdarzenie, cały ten zbieg okoliczności — nie były dla mnie nowe, lecz już raz były istniały, prawie bym rzekła, w uprzedniem istnieniu, i teraz znowu zaistniały... Wrażenie to nie da się określić. Zdawało mi się tedy, że ta godzina, że te chwile, jako już raz przezemnie przeżyte, nie rozwijały się poza mną, niezależnie odemnie lecz, że należały do mnie, były z moją osobą związane węzłem przyrodzonym i nierozwiązalnym tak, że nie byłabym w stanie uchylić się od przeżycia onych w ten dany sposób, lecz owszem żem musiała koniecznie przeżyć je na nowo. Miałam zupełnie wyraźne to uczucie konieczności. Bezradność mojej woli była zupełna. Było to tak jak kiedy zdarzenie ze życia wraca we śnie z czemś więcej od prawdy i czemś rożnem od niej. Niezdolnam oddać nawet najmniejszej cząstki tego szczególnego zjawiska.
Jakiś tajemny dostrój, jakieś zagadkowe pokrewieństwo było między moją duszą a krajobrazem. Obraz lasu we wodach stawów zdawał się istotnie śnionym obrazem rzeczywistej sceny. Jak w poezyi Shelley’a każdy staw zdawał się cząstką nieba, które się zagłębiło w jakimś podziemnym świecie; firmament z różowego światła, rozpostarty pod ciemną ziemią, bardziej nieskończony od nieskończonej nocy i czystszy od dnia; gdzie drzewa rosły w ten sam sposób, co w powietrzu górnem, lecz miały kształty i barwy doskonalsze, niż którekolwiek z tych, co chwiały się na górze. I widoki słodkie, jakich się nigdy nie widziało na naszym górnym świecie, były tam wymalowane przez miłość wód ku pięknemu lasowi; i cała ich głębia była przeniknięta elizejską jasnością, atmosferą niezmienną, wieczorem słodszym, niż wieczór na górze.
Z jakich odległych czasów przybyła do nas ta godzina?
Jechaliśmy stępa, w milczeniu. Rzadkie krzyki srok, chód i oddech koni mąciły ciszę, która zdawała się z minuty na minutę rosnąć i stawać coraz czarowniejszą.
Czemu przerwał urok, stworzony przez nas samych?
Mówił; zalał mi serce falą słów gorejących, szalonych, prawie bezprzytomnych, które wśród tego milczenia drzew przerażały mnie, gdyż miały w sobie coś nadludzkiego, coś nieokreślnie dziwnego i czarującego. Nie był pokorny i poddany jak w parku; nie mówił o swoich lękliwych i zwątpiałych nadziejach, o swoich dążeniach prawie mistycznych, o swoich nieuleczalnych smutkach; nie prosił, nie błagał. W głosie jego była śmiała i silna namiętność; głosu tego u niego nie znałam.
— Pani mnie kocha, pani mnie kocha, pani nie może mnie nie kochać! Proszę mi powiedzieć, że mnie pani kocha!
Jego koń szedł tuż obok mego. I czułam, że on mnie dotyka; i zdawało mi się także, że czuję na policzku jego oddech, ogień jego słów; i zdawało mi się, że zemdleję od wzruszenia i upadnę w jego ramiona.
— Proszę mi powiedzieć, że mnie pani kocha! — powtórzył twardo, bez miłosierdzia. — Proszę mi powiedzieć, że mnie pani kocha!
W strasznem wzburzeniu, które we mnie wywołał jego natarczywy głos, zdaje mi się, żem powiedziała, nie wiem czy z krzykiem czy łkaniem, nieprzytomna:
— Kocham pana, kocham, kocham!
I podpędziłam konia do cwału po dróżce zaledwie zaznaczonej pośród gęstych pni, nie wiedząc, co robię.
On jechał za mną, wołając:
— Pani Maryo, Maryo! Proszę się wstrzymać. Zrobi sobie pani co złego...
Nie zatrzymałam się; nie wiem, jak mój koń wymijał pnie; nie wiem, jak nie upadłam. Nie umiem oddać wrażenia, które na mnie wywarł ciemny las, przerywany szerokiemi świecącemi plamami stawów. Kiedy na końcu wjechałam na gościniec, po przeciwnej stronie, obok mostu Convito, zdawało mi się, żem wyszła z halucynacyi.
On mi powiedział z odrobiną gwałtowności:
— Chciała pani zabić się?
Usłyszeliśmy zbliżający się turkot powozu; i pojechaliśmy naprzeciw. On chciał jeszcze mówić.
— Proszę zamilknąć, przez litość! — błagałam, gdyż czułam, że dłużej nie potrafię panować nad sobą.
On zamilknął. Potem ze spokojem, który wprawił mnie w zdumienie, rzekł do Franczeski:
— Szkoda, żeś nie pojechała z nami. Prawdziwy czar...
I mówił dalej, swobodnie, poprostu, jakby nic się nie wydarzyło, owszem z pewną wesołością. I byłam mu wdzięczną za udawanie, które, zdaje się, ocaliło mnie, gdyż z pewnością, zmuszona do mówienia, byłabym się zdradziła; a milczenie obojga byłoby Franczesce podejrzane.
W jakiś czas zaczęła się droga w górę ku Schifanoji. We wieczorze jakaż niezmierna melancholia! Pierwsza ćwiartka księżyca błyszczała na delikatnem, zielonawem niebie, na którem moje oczy, może tylko moje widziały zaróżowienie, zaróżowienie, które oświecało stawy, tam na dole, w lesie.
5 października. Teraz wie, że go kocham; wie z moich ust. Niemasz dla mnie ratunku, jak tylko w ucieczce. Oto, jak dalekom zaszła.
Kiedy patrzy na mnie, ma na dnie oczu osobliwy blask, którego przedtem nie miewał. Dziś, w chwili, kiedy nie było Franczeski, ujął moją rękę, chcąc ją pocałować. Udało mi się wyrwać ją; i widziałam, że jego wargi zdjęło lekkie drżenie. Przychwyciłam w pewnej chwili na jego wargach, prawie rzekłabym obraz pocałunku niezłożonego, ruch, który mi został w pamięci i nigdy nie opuszcza i nigdy nie opuszcza!
6 października. 25 września, na marmurowej ławce, w lasku wiśniowym powiedział mi: — Wiem, że mnie pani nie kocha i że mnie kochać nie może. — A 3 października: — Pani mnie kocha, pani mnie kocha, pani nie może mnie nie kochać.
∗
∗ ∗ |
W obecności Franczeski zapytał mnie, czy mu pozwolę zrobić studyum swoich rąk. Przyzwoliłam. Zacznie dzisiaj.
Drżę i lękam się, jakbym miała wydać swoje ręce na nieznaną torturę.
Noc. — Zaczęła się powolna, słodka, nieokreślna tortura.
Rysował ołówkiem czarnym i czerwonym. Moja prawa ręka leżała na kawałku aksamitu. Na stole stał wazon koreański, żółtawy i plamisty, jak skóra pitona; a w wazonie był bukiet orchideji, tych groteskowych i wielokształtnych kwiatów, w których Franczeska szczególnie się lubuje. Niektóre, zielone ową zielenią, żeby tak powiedzieć, zwierzęcą, którą mają niektóre koniki polne, zwisały w kształcie małych urn etruskich, z podniesioną nieco nakrywką. Inne miały na szczycie srebrnej łodygi kwiat z pięciu płatków z małym kieliszkiem, wewnątrz żółtym, a białym na zewnątrz pośrodku. Inne znowu miały fioletową ampułkę, a po bokach ampułki dwie długie nitki; i naprowadzały na myśl jakiegoś króla-karzełka z bajki, z bardzo dużą głową, z brodą rozdzieloną na dwie części, na sposób wschodni. Inne wreszcie miały moc kwiatów żółtych, podobnych do aniołków, ubranych w długie szaty, lecących z podniesionemi ramionami i z aureolą nad głową.
Patrzyłam na nie, kiedy mi się zdawało, że nie potrafię dłużej znosić męczarni; i ich rzadkie kształty zajmowały mnie chwilkę, budziły przelotne przypomnienie ich rodzinnych krajów, napełniały mój umysł nieokreślonym zamętem.
On rysował, milcząc; jego oczy szły wciąż z papieru na moje ręce; potem, dwa. czy trzy razy, odwróciły się na wazon. W pewnej chwili podnosząc się, rzekł:
— Proszę mi przebaczyć.
I wziął wazon i zaniósł go daleko, na inny stół; nie wiem, czemu?
Następnie zaczął rysować z większą swobodą, jak uwolniony od czegoś drażniącego.
Nie umiem wypowiedzieć tego uczucia, które sprawiały mi jego oczy. Zdawało mi się, że pokazuję jego badawczości nie nagą rękę, lecz nagą część duszy, i że on ją przeniknął swoim wzrokiem aż do dna, odkrywając najskrytsze tajemnice. Nigdy nie czułam tak swojej ręki; nigdy nie zdała mi się tak żywą, tak pełną wyrazu, tak ściśle związaną z mojem sercem, tak zawisłą od mojej wewnętrznej istoty, tak wymowną? Poruszało mi ją pod wpływem tego wzroku drżenie niespostrzegalne, lecz ciągłe; i drżenie to rozprzestrzeniało się aż do wnętrza mojej istoty. Czasami drżenie stawało się mocniejsze i widoczniejsze; a kiedy patrzył ze zbyt wielkiem napięciem, czyniłam instynktowny ruch cofania jej; a czasami był to ruch wstydliwości.
Czasami siedział długo bez ruchu, nie rysując; a ja miałam wrażenie, że źrenicami pije coś ze mnie, lub że mnie pieści pieszczotą bardziej miękką od aksamitu, na którym leżała moja ręka. Od czasu do czasu, kiedy był pochylony nad kartką, żeby wlać może w linię to, co ze mnie wypił, przechodził mu przez usta leciutki uśmiech, tak lekki, że zaledwie mogłam go dostrzedz. I ten uśmiech sprawiał mi w piersiach, nie wiem czemu drżenie rozkoszy. Jeszcze dwa czy trzy razy widziałam zjawiający się znowu na jego ustach obraz pocałunku.
Od czasu do czasu zwyciężała mnie ciekawość i pytałam: — Cóż?
Franczeska siedziała przy fortepianie, z plecami odwróconemi ku nam; i dotykała klawiszów, starając się przypomnieć sobie Gawot Ludwika Rameau, Gawot żółtych dam, ten który grałam tyle razy i który mi pozostanie muzycznem wspomnieniem pobytu w Szifanoji. Przyciszała dźwięki pedałem i często urywała. I te przerywania miłej mi melodyi i następstw dźwiękowych, które uprzedzając, uzupełniałam, były dla mnie drugą męczarnią. Nagle uderzyła silnie jeden klawisz, raz, drugi, jakby pod napadem nerwowego zniecierpliwienia, wstała i poszła spojrzeć na rysunek.
Spojrzałam na nią. Zrozumiałam.
Brakło jeszcze tej goryczy. Bóg mi zachował na koniec najokrutniejsze doświadczenie. Niech się dzieje jego wola.
7 października. Mam tylko jedną myśl, jedno pragnienie, jeden zamiar: odjechać, odjechać, odjechać.
Moje siły są na wyczerpaniu. Mdleję, umieram z powodu swej miłości; a niespodziewane odkrycie pomnożyło moje śmiertelne smutki. Co ona myśli o mnie? Co przypuszcza? Zatem go kocha? I od kiedy? A on, czy wie o tem? Albo może nawet nie przypuszcza?...
Mój Boże, mój Boże! Rozum mi się mąci, opuszczają mnie siły; tracę poczucie rzeczywistości. Czasami nastaje w mojej boleści przerwa, podobna do przerw huraganów, kiedy to wściekłość żywiołów równoważy się w strasznym bezruchu, żeby potem uderzyć z jeszcze większą gwałtownością. Trwam w pewnego rodzaju oszołomieniu, z głową ciężką, z członkami znużonymi i rozluźnionymi, jak gdyby mię ktoś zbił; i kiedy boleść się skupia, żeby przypuścić ponowny atak, nie udaje mi się skupić swojej woli.
Co ona myśli o mnie? Co myśli, co przypuszcza?
Być źle ocenioną przez nią, przez najlepszą przyjaciółkę, przez tę, dla której moje serce było zawsze otwarte! To szczyt goryczy; to najokrutniejsze doświadczenie, jakie Bóg zachował dla mnie, któram z poświęcenia zrobiła prawo swojego życia.
Muszę z nią pomówić przed odjazdem. Ona musi wiedzieć wszystko o mnie, a ja wszystko o niej. To obowiązek.
Noc. Ona zaproponowała mi około piątej przejażdżkę powozem, drogą do Rovigliano. Pojechałyśmy same, w odkrytym powozie. Ja myślałam, drżąc: — Teraz jej powiem. — Lecz drżenie wewnętrzne zabrało mi wszelką odwagę. Czy może ona czekała, żebym mówiła? Nie wiem.
Długo milczałyśmy obie, słuchając równomiernego tupotu dwu koni, patrząc na drzewa i płoty, które ograniczały drogę. Od czasu do czasu ona zwracała mi krótkim zwrotem lub ruchem uwagę na jakąś osobliwość jesiennego krajobrazu.
Cały ziemski urok Jesieni rozlewał się o tej godzinie. Ukośne promienie wieczorne zapalały na wzgórzu przyciszone i harmonijne bogactwo liści blizkich śmierci. Wskutek wiewu północno-wschodniego wiatru w czasie nowiu drzewa krajów nadbrzeżnych ulegają przedwczesnemu konaniu. Złoto, bursztyn, szafran, żółta barwa siarki, okier, pomarańczowa, siena palona, miedź, zieleń morza, amarant, fiolet, purpura, odcienie najbardziej wypłowiałe, stopniowania najgwałtowniejsze i najdelikatniejsze mieszały się w akordzie głębokim, którego nie prześcignie w słodyczy żadna melodya wiosny.
Pokazując mi gromadkę akacyi, rzekła: — Patrz, czy nie wydaje się, że kwitną.
Już uschłe, bielały białością nieco zaróżowioną, jak wielkie kwiaty migdału w marcu, na tle nieba turkusowego, które już przechodziło w barwę popielistą.
Po przerwie milczenia rzekłam, żeby rozpocząć: — Manuel przyjedzie z pewnością w sobotę. Czekam jutro jego telegramu. Odjedziemy w niedzielę porannym pociągiem. Tyś była dla mnie przez te dni taka dobra; jestem ci tak wdzięczna...
Głos drżał mi trochę; niezmierna czułość wezbrała w mem sercu. Ona wzięła moją rękę i trzymała ją w swojej, nie mówiąc do mnie, nie patrząc na mnie. I tak trwałyśmy długi czas w milczeniu, trzymając się za ręce.
Ona mnie zapytała: — Jak długo zatrzymasz się u swojej matki?
Odrzekłam jej: — Zdaje się, aż do końca roku; a może dłużej.
— Tak długo?
Zamilkłyśmy na nowo. Czułam już, że nie miałabym odwagi na wyjaśnienie; i także czułam, że była teraz mniej potrzebna. Zdawało mi się, że teraz znowu zbliżyła się do mnie, zrozumiała mnie, znów mnie poznała, stała się moją dobrą siostrą. Mój smutek przyciągał jej smutek, jak księżyc przyciąga wody morskie.
— Słuchaj — rzekła; gdyż dolatywał śpiew wiejskich kobiet, śpiew szeroki, przedłużony, pobożny, jak śpiew gregoryański.
Później zobaczyłyśmy śpiewaczki. Wychodziły z pola wyschłych słoneczników, idąc sznurkiem, jak święta procesya. A słoneczniki na szczytach łodyg długich barwy siarki, bezlistnych, miały szerokie krążki nie uwieńczone płatkami ni bogate w nasienia, lecz podobne w swej nagości do emblematów liturgicznych, do bladych monstrancyi ze złota.
Moje wzruszenie urosło. Śpiew roztapiał się za nami we wieczorze. Przejechałyśmy przez Rovigliano, gdzie już płonęły światła; potem wjechałyśmy znowu w gościniec. Poza nami przebrzmiewał głos dzwonów.
Wilgotny wiatr przebiegał po szczytach drzew, które rzucały na białą drogę cień niebieskawy, a w powietrze cień, prawieby można powiedzieć, płynny, jak we wodę.
— Nie zimno ci? — zapytała mnie; i kazała lokajowi rozpostrzeć plaid, a woźnicy nawrócić.
Z dzwonnicy Rovigliano zadzwonił jeszcze jeden dzwon szerokimi dźwiękami, jakby na religijną uroczystość; i zdawał się rozprzestrzeniać we wietrze wraz z falą dźwięku falę mrozu. Wskutek zgodnego uczucia przytuliłyśmy się jedna do drugiej, naciągając nakrycie na kolana, udzielając sobie nawzajem dreszczu. I powóz wjechał stępa na rynek.
— Co znaczy ten dzwon? — szepnęła głosem, który zdał się już nie jej głosem.
Odrzekłam: — Jeśli się nie mylę, wychodzi ksiądz z Panem Bogiem.
Później zobaczyłyśmy w istocie księdza, wchodzącego do bramy, podczas gdy jeden ministrant trzymał podniesiony baldachim, a dwaj inni trzymali zapalone latarnie wprost naprzeciw słupów odrzwich, na progu. W domu tym było oświetlone jedno jedyne okno, okno chrześcijanina, co, konając czekał Świętego Oleju. Nad światłem zalegały lekkie cienie; niewyraźnie zarysowywał się na tym czworoboku żółtego światła cały milczący dramat, który się odgrywa wkoło tego, co ma przejść próg śmierci.
Jeden ze służących zapytał cicho, nachylając się do drugiego: — Kto tu umiera?
Zapytany odpowiedział w swojem narzeczu jakieś kobiece imię.
A ja byłabym chciała stłumić turkot kół na żwirze, chciałabym była uciszyć nasz przejazd w tem miejscu, w którem miało przejść tchnienie ducha. Franczeska miała z pewnością to samo uczucie.
Powóz wjechał na drogę ku Schifanoji i potoczył się kłusem. Księżyc okolony otęczami, błyszczał jak opal w przeźroczystem mleku. Łańcuch chmur powstawał z morza i rozwijał się zwolna w kształt kul, jak ulatujący dym. Wzburzone morze przygłuszało swym hukiem wszystkie inne odgłosy. Nigdy, zdaje mi się, nie gnębił dwu dusz cięższy smutek.
Uczułam na swoich zimnych policzkach ciepło i zwróciłam się ku Franczesce, by zobaczyć, czy zauważyła, że płaczę. Spotkałam jej oczy, pełne łez. I milczałyśmy obie, jedna obok drugiej, z ustami zaciśniętemi, ściskając sobie ręce, wiedząc, że płaczemy z powodu niego; i łzy spływały cicho, po kropli, po kropli.
W pobliżu Schifanoji otarłam ja swoje, a ona swoje. Każda ukrywała swoją słabość.
On czekał nas w dziedzińcu wraz z Delfiną, Murielią i Ferdynandem. Czemu uczułam wobec niego na dnie serca pewną nieokreśloną nieufność, jakgdyby instynkt ostrzegał mnie przed jakiemś niebezpieczeństwem? Jakie bole chowa dla mnie przyszłość? Czy zdołam wyrwać się namiętności, która mnie pociąga i oślepia?
A jednak jakąż ulgę sprawiły mi te nieliczne łzy! Czuję się mniej przygnębiona, mniej przepaloną, pełniejszą ufności. I doznaję niewymownej czułości, powtarzając sobie Ostatnią Przejażdżkę, podczas gdy Delfina śpi uszczęśliwiona wszystkimi szalonymi całusami, które złożyłam na jej twarzy i podczas gdy uśmiechają się przez szyby melancholie księżyca, który mnie przedtem widział płaczącą.
8 października. Czy tej nocy spałam? Czym czuwała? Nie umiem powiedzieć.
Mrocznie strzelały poprzez mój mózg, jak mnogie cienie, straszliwe myśli, obrazy nieznośnych bólów; a moje serce doznawało nagłych uderzeń i wstrząśnień i znachodziłam się z oczami otwartemi w ciemności, nie wiedząc czym ocknęła się, czy aż dotąd czuwała, myśląc i rojąc. I ten rodzaj wątpliwej półjawy, bardziej męczącej niż bezsenność, trwał, trwał, trwał.
Mimoto, kiedym rano usłyszała głos wołającej mnie córki, nie odrzekłam; udałam, że śpię głęboko, żeby nie wstawać, żeby jeszcze tam zostać, przewlec, żeby oddalić od siebie jeszcze na chwilę nieubłaganą pewność koniecznej rzeczywistości. Tortury myśli i wyobraźni wydały mi się zawsze mniej okrutnymi od nieprzewidzianych tortur, które mi życie gotuje w tych dwu ostatnich dniach.
Po chwili przyszła Delfina na palcach, z wstrzymanym oddechem, popatrzeć na mnie; i powiedziała do Dorothy głosem wzruszonym od lubego drżenia: — Jak śpi! Nie budźmy jej.
Noc. Zdaje mi się, że nie mam już ni jednej kropli krwi w żyłach. Kiedym wchodziła na schody, zdawało mi się, że przy każdym wysiłku, żeby pokonać jeden stopień, krew i życie uciekały mi z otwartych żył. Jestem bezsilna, jak umierająca...
Odwagi! odwagi! Jeszcze zostaje kilka godzin; Manuel przyjedzie jutro; odjedziemy w niedzielę; w poniedziałek będziemy u mojej matki.
Oddałam mu poprzednio dwie czy trzy książki, których mi był pożyczył. W książce Percy Shelley’a na końcu jednej strofy zaznaczyłam paznogciem dwa wiersze i włożyłam zakładkę na odpowiedniej stronicy. Wiersze mówią:
„I zapomnij mnie, bowiem nie mogę nigdy być twoją!“
9 października, noc. Cały dzień, cały dzień szukał sposobności, żeby ze mną mówić. Jego cierpienie było widoczne. I ja cały dzień starałam się uciekać mu, żeby mi nie wrzucił w duszę nowych nasion boleści, pożądania, żalu, skruchy. Zwyciężyłam; byłam silna i bohaterska. Dzięki Ci, mój Boże!
To ostatnia noc. Jutro odjedziemy. Skończy się wszystko.
Skończy się wszystko? Jakiś głos mówi mi coś w mych głębinach; i nie rozumiem go, lecz wiem, że mi mówi o dalekich cierpieniach, nieznanych, nieuniknionych, tajemniczych, a nieubłaganych, jak śmierć.
Przyszłość moja jest złowroga, jak pole pełne wykopanych już grobów i gotowych na przyjęcie zmarłych ciał; a na polu tu i ówdzie płoną blade pochodnie, które zaledwie spostrzegam. I nie wiem, czy płoną, żeby mnie pociągnąć w niebezpieczeństwo, czy, żeby mi wskazać drogę ocalenia.
Odczytałam Pamiętnik uważnie, powoli, od 15 września, od dnia, w którym przybyłam. Jakaż różnica między ową pierwszą nocą a tą ostatnią!
Pisałam: „Obudzę się w domu przyjaznym, w serdecznej gościnie u Franczeski, w tej Schifanoji, która ma tak piękne róże i tak wielkie cyprysy; i obudzę się mając przed sobą kilka tygodni spokoju, dwadzieścia dni życia duchowego, może więcej“... Biada mi, gdzież się podział mój spokój? A róże, takie piękne, czemuż były także tak zdradliwe? Może zawiele otworzyłam serce woniom, zaczynając od owej nocy, na lodżji, podczas gdy Delfina spała. Teraz październikowy księżyc zalewa niebo powodzią; i widzę poprzez szyby ostre szczyty, czarnych i nieruchomych cyprysów, które owej nocy dotykały gwiazd.
Jeden jedyny zwrot z owego preludyum mogę powtórzyć w tym smutnym końcu. „Tyle włosów na mej głowie, tyle ździebeł boleści w mem przeznaczeniu“.
Źdźbła się pomnażają, rosną, falują jak morze; a jeszcze nie wydobyto z min żelaza na sierp.
Odjeżdżam. Co się z nim stanie, kiedy ja będę daleko? Co się stanie z Franczeską?
Zmiana we Franczesce jest mi zawsze niezrozumiałą, niewytłómaczoną; jest to zagadka, która mnie nęka i mięsza. Ona go kocha! I od kiedy.
Duszo moja, wyznaj swoją nową nędzę. Nowa zaraza cię zatruwa. Jesteś zazdrosna.
Lecz jestem przygotowana na wszelkie jeszcze cierpienie; znam męczeństwo, które mnie czeka; wiem, że męczarnie tych dni są niczem wobec męczarni przyszłych, wobec straszliwego krzyża, na którym moje myśli rozepną moją duszę, by ją strawić. Jestem przygotowana. Proszę tylko, o Panie, o zawieszenie broni, o krótkie zawieszenie broni na godziny, które pozostają. Jutro będę potrzebowała wszystkich swoich sił.
Jakże dziwnie czasami, w różnych przemianach życia, okoliczności zewnętrzne są podobne do siebie, schodzą się! Tego wieczora, w sali obok westybulu, zdawało mi się, żem wróciła we wieczór 16 września, kiedym śpiewała i grała; kiedy on mnie zaczął zajmować. Także tego wieczora siedziałam przy fortepianie i to samo przyćmione światło oświecało salon a w sąsiednim pokoju Manuel i Markiz grali w karty; i grałam „gawot żółtych dam“, ów, który się tak podoba Franczesce, ów, który 16 września słyszałam powtarzany, podczas gdym czuwała wśród pierwszych nieokreślonych nocnych niepokojów.
Kilka młodych dam, właściwie już nie młodych lecz ledwo co wyszłych z młodości, ubranych w wypłowiały jedwab barwy żółtego chryzantemu, tańczy go z młodymi kawalerami, ubranymi różowo, nieco niezadowolonymi, którzy noszą w sercu obraz innych piękniejszych kobiet, i płomień nowego pożądania. I tańczą go w salonie zbyt przestronnym, którego wszystkie ściany są pokryte źwierciadłami; tańczą go na podłodze wyłożonej amarantem i cedrem, pod wielkim kryształowym pająkiem, którego świece mają się wypalić, a jednak nie wypalają się nigdy. I damy mają na ustach nieco przywiędłych uśmiech lekki lecz niegasnący; a kawalerowie mają w oczach nieskończoną nudę. A zegar wahadłowy pokazuje zawsze jedną godzinę; a zwierciadła powtarzają, powtarzają, powtarzają wciąż te same ruchy; a Gawot trwa trwa wciąż słodki, wciąż cichy, wciąż równy, wieczny, jak jakaś męczarnia.
Ta melancholia pociąga mnie.
Nie wiem, czemu dusza moja skłania się do tej formy cierpienia; ulega uwodowi tej wieczystości jedynego bolu, tej jednokształtności, tej jednostajności. Przyjęłaby chętnie na całe życie raczej ciężar ogromny, lecz określony i niezmienny, niż zmienność, niż nieprzewidziane koleje i zmiany. Chociaż przywykła do cierpienia, boi się niepewności, boi się niespodzianek, boi nieprzewidzianych ciosów. Bez chwili wahania przyjęłaby tej nocy jakąkolwiek cięższą karę boleści w zamian za zabezpieczenie przeciw nieznanym udrękom przyszłości.
Mój Boże, mój Boże, przed czem zdejmuje mnie ten ślepy strach? Strzeż mnie! Oddaję duszę swoją w twoje ręce.
A teraz dosyć tego smutnego wałęsania, które raczej zbyt stęża obawę zamiast ją przepłoszyć. Lecz wiem już, że nie zdołam zamknąć oczu, chociaż mnie bolą.
On z pewnością nie śpi. Kiedym przyszła na górę, on, zaproszony, właśnie zajmował miejsce markiza przy stoliku do gry, naprzeciw mego męża. Czy grają jeszcze? Może on myśli i cierpi podczas gry? Jakie mogą być jego myśli? Jakie też jest jego cierpienie?
Nie chcę spać, nie chcę spać. Wyjdę na lodżję. Chcę wiedzieć, czy jeszcze grają; lub, czy on wrócił do swoich pokojów. Jego okna są na rogu, na drugiem piętrze.
∗
∗ ∗ |
Noc jest jasna i wilgotna. Sala gry jest oświetlona; a ja pozostawałam tam, na lodżji, długo, by patrzeć w dół ku światłu, które się odbijało od cyprysa, mięszając się ze światłem księżyca. Cała drżę. Nie umiem wypowiedzieć tragicznego prawie wrażenia, które mi sprawiają te oświetlone okna, poza którymi grają dwaj mężczyźni; jeden naprzeciw drugiego, we wielkiem milczeniu nocy, zaledwie przerywanem przez przytłumione łkania morza. I będą może grali aż do jutrzenki, jeżeli on zechce zadowolić straszliwą namiętność mojego męża. Będzie nas troje czuwało aż do jutrzenki, bez wypoczynku, wskutek namiętności.
Lecz co myśli on? Jaka jest jego tortura? Dałabym w tej chwili nie wiem co, żeby módz wiedzieć, żeby módz aż do jutrzenki patrzeć nań, nawet poprzez szyby, pośród nocnej wilgoci, drżąc tak, jak teraz drżę. Najszaleńsze myśli błyskają mi wewnątrz i oślepiają mnie, gwałtowne, bezładne; mam jakby początek złego upojenia; doznaję jakby głuchej podniety do popełnienia czegoś śmiałego i nienaprawialnego; czuję jakby urok zatraty. Czuję, że wyrwałabym sobie ze serca ten ogromny ciężar, że zdarłabym sobie z gardła ten węzeł, który mnie dusi, gdybym teraz, w nocy, wśród milczenia zaczęła ze wszystkich sił swojej duszy krzyczeć, że go kocham, że go kocham, że go kocham“...
W kilka dni po odjeździe Ferres’ów nastąpił wyjazd Ateletów i Sperellego do Rzymu, Donna Franczeska zachciała, wbrew swemu zwyczajowi, skrócić pobyt w Schifanoji.
Andrzej, po krótkim pobycie w Neapolu, przybył do Rzymu 24 października, w niedzielę, z pierwszym porannym deszczem jesieni. Wchodząc do swego mieszkania w pałacu Zuccari, do kosztownego i rozkosznego buen retiro, doznał szczególniejszej przyjemności. Wydało się mu, że odnalazł w tych pokojach jakąś część siebie, coś, czego mu brakło. Miejsce nie zmieniło się prawie w niczem. Wszystko wokoło zachowało jeszcze, dla niego, ów nieokreślny pozór życia, jakiego nabierają przedmioty materyalne, pośród których człowiek długo kochał, śnił, radował się i cierpiał. Stara Jenny i Terenzio troszczyli się o najmniejsze drobiazgi; Stephen przygotował na powrót pana wyborny komfort.
Padał deszcz. Przez jakiś czas stał oparty czołem o szyby okna i patrzył na swój Rzym, wielkie, umiłowane miasto, które rysowało się w głębi popieliste, a tu i ówdzie srebrne, pośród gwałtownych zmian deszczu, pędzonego i zawracanego przez kaprys wiatru w atmosferze zupełnie i jednakowo szarej, w której czasami rozlewała się jasność i natychmiast gasła, jak przelotny uśmiech. Piazza della Trinita dei Monti była pusta, podziwiana przez samotny obelisk. Drzewa pozdłuż muru, który łączy kościół z willą Medici, chwiały się na wietrze i słocie, już półnagie, czarniawe i czerwonawe. Pincio jeszcze zieleniał, jak wyspa w morzu mgły.
Patrząc, nie miał określonej myśli, lecz całe ich mnóstwo, bezładny tłok i zajmowało mu duszę jedno uczucie przytłumiające wszelkie inne: pełne i żywe przebudzenie dawnej miłości ku Rzymowi, ku przesłodkiemu Rzymowi, ku niezmierzonemu wspaniałemu, jedynemu Rzymowi, ku miastu miast, które jest zawsze młode i zawsze nowe i zawsze tajemnicze, jak morze.
Deszcz padał, padał. Na Monte Mario niebo się ściemniało, chmury gęstniały, przybierały ciemno-niebieską barwę stojącej wody, rozszerzały się ku Gianicolo, obniżały nad Watykanem. Kopuła Świętego Piotra dotykała szczytem tego olbrzymiego skłębu chmur i zdawała się podtrzymywać go, podobna do olbrzymiego filaru z ołowiu. Pośród niezliczonych ukośnych krech dżdżu posuwał się naprzód powoli opar, podobny do ogromnie cienkiej przesłony, która kładzie się na stalowych, ustawicznie drżących strunach. Monotoni i plusku nie przerywał żaden inny, żywszy hałas.
— Która godzina? — zapytał Stephen’a, odwracając się.
Było blizko dziewiątej. On czuł się trochę zmęczony. Zresztą miał także zamiar nie widzieć się za dnia z nikim, a wieczór przepędzić w domu w skupieniu. Zaczynało się dlań znowu życie miejskie, życie światowe. Chciał, przed podjęciem starej zabawy, oddać się małemu rozmyślaniu, małemu przygotowaniu i ustalić prawidło, omówić ze sobą samym, jaki ma być przyszły sposób życia.
Rozkazał Stephen’owi:
Jeżeli przyjdzie ktoś pytać się o mnie, powiedzieć, żem jeszcze nie wrócił. Uprzedzić portyera. Uwiadomić James’a, że dziś go już więcej nie potrzebuję, lecz niech przyjdzie wieczór po rozkazy. Proszę kazać mi przygotować na trzecią śniadanie ledziutkie, a obiad na dziewiątą. Nic więcej.
Zasnął prawie natychmiast. O godzinie drugiej obudził go służący, i oznajmił mu, że przed południem przybył książę di Grimiti, który wiedział o jego powrocie od markizy d’Ateleta.
I cóż?
— Książę pan kazał powiedzieć, że powróci przed wieczorem.
— Czy deszcz jeszcze pada? Otworzyć całkiem okiennice. — Deszcz już nie padał. Niebo wyjaśniło się. Pas bladego słoika wpadł do pokoju, rozlewając się po gobelinie „Dziewicy z dzieciątkiem Jezus i Stefanem Sperelli“, po starym gobelinie, który Giusto przywiózł z Flandryi w roku 1508. I oczy Andrzeja błądziły po ścianach, powoli, oglądając subtelne tkaniny, harmonijne barwy, pobożne postacie, które były świadkami tylu rozkoszy i uśmiechały się do radosnych przebudzeń i także czyniły mniej smutnymi bezsenne noce zranionego. Wszystkie te znane i kochane rzeczy zdawały się pozdrawiać go. Patrzył na nie ze szczególniejszem zadowoleniem. W jego umyśle powstał obraz Donny Maryi.
Podniósł się nieco na poduszkach, zapalił papierosa, i zaczął śledzić bieg myśli z rodzajem rozkoszy.
Niezwykłe zadowolenie napełniało jego członki, a umysł był dobrze usposobiony. Mięszał swoje fantazye z falami dymu, wśród tego przyćmionego światła, w którem barwy i kształty nabierały nęcącej niepewności.
Mimowoli myśli jego nie cofały się w dnie minione, lecz szły w przyszłość. — Zobaczy Donnę Maryę za dwa, za trzy miesiące, kto wie? może o wiele prędzej; i wtenczas nawiąże znowu tę miłość, która zawierała dlań tyle mrocznych obietnic i tyle tajemnych ponęt. Byłaby to prawdziwa druga miłość, z głębokością i słodyczą drugiej miłości. Donna Marya Ferres zdawała się być dla umysłowca Kochanką Idealną, l’Amie avec des hanches, według wyrażenia Karola Baudelaire’a, jedyną Consolatrix, tą, co umacnia i przebacza, umiejąc przebaczać. Z pewnością, zaznaczając w książce Shelley’a owe dwa bolesne wiersze, musiała w sercu powtarzać inne słowa; i, czytając cały poemat, musiała płakać, jak magnetyczna Dama i myśleć długo o pobożnej trosce, o cudownem uzdrowieniu. „I can never be thine“ Czemu nigdy? Zbyt namiętnie, owego dnia, w lesie Vicomile, odpowiedziała była: — Kocham pana, kocham, kocham!
Jeszcze słyszał jej głos, ten niezapomniany głos. I przyszła mu na myśl Helena Muti, zbliżyła się do tamtej, zlała się z nią, wywołana owym głosem; i powoli zwróciła jego myśli ku obrazom rozkoszy. Łóżko, na którem leżał i wszystkie rzeczy wokoło, świadki i współwinowajce dawnych upojeń, zwolna zwolna nasuwały mu obrazy rozkoszy. Zaczął w swej wyobraźni ciekawie rozbierać sijenienkę, owijać ją swojem pożądaniem, nadawać jej postawy oddania się, widzieć ją w swych ramionach, rozkoszować się nią. Materyalne posiadanie tej kobiety tak dziewiczej i tak czystej wydało się mu najwyższą, najnowszą, najrzadszą, jaką mógł osiągnąć rozkoszą; i ten pokój wydał się mu miejscem najgodniejszem do pomieszczenia tej rozkoszy, gdyż byłby uczynił ostrzejszym i osobliwszym smak profanacyi i świętokradztwa, które powinien był, według niego mieć tajemniczy akt.
Pokój był pełen nabożeństwa, jak kaplica. Były tam zebrane prawie wszystkie materye kościelne, które posiadał i prawie wszystkie gobeliny świętej treści. Łóżko wznosiło się na podniesieniu o trzech stopniach, w cieniu baldachimu ze strzyżonego weneckiego aksamitu z XVI wieku, z tłem ze złoconego srebra, i z ozdobami spłowiałej barwy czerwonej, z reliefami z kędzierzawego złota. Musiał on dawniej być liturgiczną szatą, gdyż na rysunku były łacińskie napisy i owoce Ofiary: winograd i kłosy. Mały gobelin flamandzki, ogromnie delikatny, przetykany złotem z Cypru, przedstawiający Zwiastowanie, pokrywał głowę łóżka. Inne gobeliny, z herbami rodu Sperellich na bordiurze, pokrywały ściany, ograniczone w górnej i dolnej części pasami, na których były wytkane dzieje z życia Panny Maryi i czyny męczenników, apostołów i proroków. Ołtarzowy obrus, przedstawiający Przypowieść o pannach mądrych i pannach głupich, i dwa kawałki pluviale zdobiły kominek. Kilka kosztownych sprzętów z zakrystyi z XV. wieku, rzeźbionych w drzewie, uzupełniały pobożne urządzenie wraz z kilku majolikami Łukasza della Robbia i z krzesełkami, pokrytymi na podpleczu i na siedzeniu kawałkami dalmatyk, przedstawiających dzieła Stworzenia. Zresztą wszędzie indziej były zastosowane jako ozdoby a także i na użytek, z pełnym pomysłowości smakiem, inne materye liturgiczne: nakrywy na kielichy, przykrywki na kielichy, ornaty, manipole, stuły, stolony, konepcye. Na stole kominka, jak na stole ołtarza, jaśniał wielki tryptyk Hans’a Memling’a Adoracya Magów, napełniając pokój blaskiem arcydzieła.
W niektórych wytkanych napisach przewijało się imię Maryi pomiędzy słowami Pozdrowienia Anielskiego; i we wielu częściach powtarzała się wielka litera M, w jednej zaś była nawet wyszyta perłami i granatami. Czyż wchodząc do tego miejsca — myślał subtelny ozdobiciel — nie będzie sądziła, że wchodzi do swojej Gloryi? — I długo z upodobaniem wyobrażał sobie historyę bezbożną pośród tych wszystkich świętych historyi; i jeszcze raz zmysł estetyczny i wyrafinowanie zmysłowości przytłumiły i sfałszowały w nim szczere i ludzkie uczucie miłości.
Stephen zapukał do drzwi, mówiąc:
— Ośmielam się zwrócić uwagę pana hrabiego, że już trzecia.
Andrzej wstał i przeszedł do przyległego pokoju, żeby się ubrać. Słońce przedzierało się przez koronkowe firanki i roziskrzyło wokoło hiszpańsko-arabskie porcelanowe płytki, niezliczone przedmioty ze srebra i kryształu, płaskorzeźby starożytnego sarkofagu. Te różnorodne światełka napełniały powietrze ruchliwą wesołością. Czuł się wesoły, zupełnie uleczony, pełen sił żywotnych. Sprawiało mu niewymowną radość, że się znowu znajduje w swojem home. Wszystko to, co w nim było, bardziej próżnego, światowego, znowu rozbudziło się niespodzianie. Zdawało się, że otaczające rzeczy miały zdolność rozbudzania w nim dawnego człowieka. Duchowa ciekawość, giętkość, wszędobylstwo umysłowe zjawiły się na nowo. Zaczynał już mieć potrzebę wydawania się, widzenia przyjaciół, widzenia przyjaciółek, używania. Zauważył, że ma wielki apetyt i kazał sobie podać śniadanie.
Rzadko jadał w domu; lecz dla wyjątkowych sposobności, dla jakiegoś subtelnego luncheon miłości, lub dla jakiejś małej wytwornej wieczerzy, miał pokój ozdobiony dywanami neapolitańskimi hautelisse, z XVIII.
wieku, które Carlo Sperelli zamówił u królewskiego tkacza rzymskiego Pietra Duranti w roku 1766, wedle rysunków Girolama Storace. Siedem kawałków na ścianach przedstawiało, z bujną wspaniałością a la Rubens, epizody bakchicznych miłości; a portyery, materye, nade drzwiami, nad oknami przedstawiały owoce i kwiaty. Blade i czerwonawe odcienie złota, które przeważały, perłowe ciała, cynobry ciemne i lazury tworzyły miękki, nasycony akord.
— Kiedy powróci książę di Grimiti — rzekł do służącego — wpuścić go.
Także tu, słońce, nakłonione ku Monte Mario, słało swoje promienie. Słychać było turkot powozów na piazza della Trinita de’Monti. Zdawało się, że po deszczu rozlała się nad Rzymem wszystka świecąca jasność rzymskiego października.
— Proszę otworzyć okna — rzekł do służącego.
I turkot stał się głośniejszy; weszło letnie powietrze; firanki falowały zaledwie.
— Boski Rzym! — pomyślał, patrząc na niebo pośród wysokich firanek. I niepokonalna ciekawość pociągnęła go ku oknu.
Rzym miał barwę bardzo jasnego łupku a linie jego były trochę niepewne, jakby na malowidle zmytem, pod wilgotnem i świeżem niebem Claudio Lorenese’a, pokrytem gromadami przejrzystych chmur, nadających wolnym przerwom nieopisalnej subtelności podobnie jak kwiaty dodają zieleni nowego wdzięku. W oddali, na krańcowych wzniesieniach łupek przechodził zwolna w ametyst. Długie i wąskie pasy oparów przesuwały się poprzez cyprysy Monte Maria, jak falujące włosy w grzebieniu z bronzu. W pobliżu pinie Monte Pincio wznosiły złocone parasole. Na placu obelisk Piusa VI. wydawał się pniem z agatu. Wszystkie rzeczy nabierały bogatszego pozoru wśród tego bogatego światła jesieni.
— Boski Rzym!
Nie mógł nasycić się widokiem. Patrzył na przechodzącą popod kościół gromadę czerwono ubranych kleryków; potem na czarny powóz prałata z dwoma czarnymi końmi o długich ogonach; potem inne odkryte powozy, wiozące panie i dzieci. Rozpoznał księżnę Ferentino z Barbarella Viti; potem hrabinę di Lucoli, powożącą dwoma poneys, i biegnącego za nią duńskiego psa. Dech dawnego życia owionął i rozniepokoił jego umysł i wzbudził w nim nieokreślone pożądania.
Cofnął się i usiadł przy stole; Przed nim słońce zapalało kryształy i na ścianie skoki satyrów wokoło Sylena.
Służący oznajmił:
— Książę pan z dwoma innymi panami.
I weszli książę di Grimiti, Ludwik Barbarisi i Juljusz Musellaro, podczas gdy Andrzej wstawał, by wyjść naprzeciw nich. Wszyscy trzej ujęli go w ramiona, jeden po drugim.
— Julku! — zawołał Sperelli, obaczywszy przyjaciela po dwu przeszło latach. — Od kiedy jesteś w Rzymie?
— Od tygodnia. Chciałem pisać do Ciebie, do Schifanoji, lecz potem wolałem czekać twego powrotu. Jakże się masz? Wyglądasz mi trochę chudo, ale zresztą dobrze. Dopiero tu w Rzymie dowiedziałem się o twoim wypadku; inaczej byłbym porzucił Indye, żeby ci sekundować. W pierwszych dniach maja byłem w Padmavati, w Bahar. Ileż rzeczy mam ci do opowiedzenia.
— A ile ja!
Uścisnęli sobie na nowo ręce serdecznie. Andrzej zdawał się ogromnie uszczęśliwiony. Ten Musellaro był mu drogi nad wszystkich innych przyjaciół, dla swej wybornej inteligencyi, dla swego bystrego umysłu, dla subtelności swojej kultury.
— Ruggero, Ludwiku, siadajcie. Julku siadaj tu.
Podał papierosy, herbatę, likiery. Rozmowa ożywiła się ogromnie. Ruggero di Grimiti i Barbarisi podawali wiadomości rzymskie, robili małą kronikę. Dym wznosił się w powietrze zabarwiając się w poziomych prawie promieniach słońca; dywany zestrajały się w jedną barwę ciepłą i miękką; zapach herbaty mięszał się z wonią tytoniu.
— Przywiozłem ci worek herbaty — rzekł Musellaro do Sperellego — o wiele lepszy od tego, który pijał twój bajeczny Kien-Lung.
— Ah, przypominasz sobie, w Londynie, kiedyśmy to robili herbatę wedle poetyckiej teoryi wielkiego cesarza?
— Wiesz — rzekł Grimiti. — Jest w Rzymie ta blondynka, Clara Green. Widziałem ją w niedzielę w ogrodach willi Borghese. Poznała mnie, pozdrowiła i kazała wstrzymać powóz. Mieszka na razie, w hotelu Europa, na Piazza Spagna. Jest jeszcze ładna. Przypominasz sobie, jaką pałała ku tobie namiętnością, jak cię prześladowała, kiedyś był zakochany w Landbrooke? Zaraz zapytała mnie o wieści o tobie, przed moimi...
— Chętnie ją zobaczę. Ale czy zawsze jeszcze ubiera się zielono i stroi kapelusz w słoneczniki?
Nie, nie. Zarzuciła estetyzm jak się zdaje na zawsze. W niedzielę miała wielki kapelusz a la Montpensier z bajecznem piórem.
Tego roku — rzekł Barbarisi — mamy osobliwszą obfitość dam półświatka. Jest ich trzy czy cztery dosyć miłych. Julia Arici ma prześliczne ciało i wcale pańskie kończyny. Wróciła także Silva, którą przedwczoraj zdobył nasz przyjaciel Musellaro skórą pantery. Wróciła Marya Fortuna, lecz zerwała z Carlem de Souza, którego na razie zastępuje Ruggero...
Zatem sezon już zakwita?\
— Tego roku jest wczesny jak nigdy i dla grzesznic i niegrzeszących.
— Które z niegrzeszących są już w Rzymie?\
— Prawie wszystkie: Moceto, Viti, obie Daddi, Micigliano, Miano, Massa d’Albe, Lucoli...
— Lucoli widziałem przed chwilą z okna. Powoziła. Widziałem także twoją kuzynkę z Viti!
— Moja kuzynka jest tu do jutra. Jutro powróci do Frascati. We środę da ucztę w swojej willi rodzaj garden-party, na sposób księżny di Sagan. Nie jest przepisany żaden uroczysty strój, lecz wszystkie panie będą w kapeluszach Louis XV. lub Directoire. Pojedziemy.
— Ty na razie nie ruszysz się ze Rzymu; nie prawdaż? — zapytał Sperellego Grimiti.
— Zostanę aż do pierwszych dni listopada. Potem pojadę do Francyi na piętnaście dni, by zaopatrzyć się w konie. I wrócę tu pod koniec miesiąca.
— A propos, Leonetto Lanzi sprzedaje Campomorta — rzekł Ludwik. — Znasz go: wspaniałe zwierzę i doskonały w skoku. Przypadłby ci do smaku.
— Za ile?
— Zdaje mi się. Za piętnaście tysięcy.
— Zobaczymy.
— Leonetto blizki ożenku. Zaręczył się tego roku w Aix-les-Bains, z Ginosą.
— Zapomniałem ci powiedzieć — rzekł Musellaro — że cię pozdrawia Galeazzo Setinaro. Wróciliśmy razem. Gdybym ci opowiedział sprawki Galeazza w czasie podróży! Teraz jest w Palermo, lecz przybędzie w styczniu do Rzymu.
— Pozdrawia cię też Gino Bomminaco — dodał Barbarisi.
— Ah, ah! — wykrzyknął książę, śmiejąc się. — Andrzeju, Gino musi ci opowiedzieć swoją przygodę z Donną Julią Moceto... Jesteś w stanie, zdaje mi się, dać nam nieco wyjaśnień a propos.
Także Ludwik zaczął śmiać się.
— Wiem — rzekł Juliusz Musellaro — żeś tu w Rzymie dokonał strasznego spustoszenia. Gratulor tibi.
— Opowiedzcie mi, opowiedzcie mi tę przygodę — nalegał Andrzej, zaciekawiony.
— Trzeba ją słyszeć od Gina, żeby się śmiać. Znasz mimikę Gina. Trzeba widzieć jego twarz, kiedy dochodzi do punktu kulminacyjnego. To arcydzieło!
— Będę ją także słyszał od niego — nalegał Andrzej, podniecony przez ciekawość — lecz opowiedz mi bodaj cokolwiek; proszę cię.
— W dwu słowach — zgodził się Ruggero Grimiti, stawiając na stoliku filiżankę i opowiedział ową historyjkę, bez skrupułów, bez zamilczeń, z ową zdumiewającą łatwością, z jaką młodzi arystokraci wyjawiają grzechy swoich i cudzych dam.
Andrzej zapalał się wśród tych rozmów. W towarzystwie przyjaciół wszedł w dyskurs o pięknościach kobiet bardziej niepowściągliwy niźli samego Firenzuoli. Rozbudziła się w nim, po długiej nieobecności dawna zmysłowość; i mówił z prawdziwym i głębokim zapałem wielkiego znawcy aktu i lubując się w słowach najbarwniejszych, wysubtelniając, jak artysta i jak libertyn. I, w istocie, rozmowa tych czterech panów pośród tych rozkosznych bakchicznych dywanów, zebrana, mogłaby doskonale tworzyć Breviarium arcanum wytwornego zepsucia w tym końcu wieku XIX.
Dzień konał; lecz powietrze było jeszcze nasycone światłem, zatrzymując je, jak gąbka wodę. Widać było przez okno na widnokręgu pomarańczowy pas, nad którym cyprysy Monte Mario rysowały się czysto, jakby zęby wielkiej paszczy z hebanu. Słychać było od czasu do czasu krakanie wron, przelatujących gromadami, by gromadzić się na dachach willi Medici, a potem zlecieć na willę Borghese, na małą dolinę snu.
— Co robisz dziś wieczór? — zapytał Andrzeja Barbarisi.
— Doprawdy, nie wiem.
— Chodź z nami. O ósmej mamy obiad u Doney’ch w Teatro Nazionale. Inaugurujemy nowe Restaurant, a nawet cabinets particuliers nowego Restaurant, gdzie przynajmniej nie będziemy musieli zadowalać się po o trygach afrodyzyjską wystawą „Judyty“ i „Kąpiącej się“ jak w kawiarni di Roma. Akademicki pieprz na zmyślone ostrygi...
— Chodź z nami, chodź z nami — zachęcał Musellaro.
— Będziemy my trzej — dodał książę — z Julią Arici, ze Silvią i z Maryą Fortuna. A, wspaniały pomysł! Przyjdź z Klarą Green.
— Wspaniały pomysł! — powtórzył Ludwik.
— A gdzie znajdę Klarę Green?
— W hotelu Europa, tuż obok przy piazza di Spagnia.
Twój bilet uszczęśliwi ją. Bądź pewny, że porzuci każdą inną umowę.
Andrzejowi podobała się ta propozycya.
— Będzie lepiej — rzekł — jeśli pójdę złożyć jej wizytę. Możliwe, że wróciła. Jak myślisz, Ruggero?
— Ubierz się i wyjdziemy natychmiast.
Wyszli. Klara Green przed chwilą wróciła do hotelu. Przyjęła Andrzeja z dziecinną radością. Z pewnością byłoby jej milej jeść z nim sam na sam; lecz przyjęła zaproszenie bez wahania; napisała bilet, żeby się uwolnić od uprzedniej umowy; posłała przyjaciółce klucz do swej loży. Zdawała się być szczęśliwa. Zaczęła mu opowiadać całą masę swoich sentymentalnych historyi; zadawała mu moc sentymentalnych pytań; przysięgała mu, że go nie mogła nigdy zapomnieć. Mówiła, trzymając jego ręce w swoich.
— I love you morę than any words can say, Andrew...
Była jeszcze młoda. Ze swoim profilem czystym i prostym, uwieńczonym jasnymi włosami, rozdzielonymi na czole w niską fryzurę, wydawała się pięknością grecką w Keepsake. Miała pewien estetyczny pokost, który został jej po miłości poety — malarza Adolphus’a Jeckyll, co w poezyi naśladował John Keais’a, a w malarstwie Holman’a Hunt’a, układając mroczne sonety i malując tematy wzięte z Vita nuova. „Pozowała“ była do Sibylla palmifera i do Madonna del Giglio. Raz także „pozowała” Andrzejowi do studyum głowy, mającego służyć do akwaforty Isabetty w noweli Boccaci’a. Była zatem nobilitowana przez sztukę. Lecz, w gruncie rzeczy, nie posiadała żadnej wartości duchowej; nawet dłużej trwając, czynił ją trochę nieznośną ten egzaltowany sentymentalizm, który nie rzadko spotyka się u rozkosznie angielskich i który tworzy osobliwy kontrast z ich zepsuciem i wyuzdaniem.
— Who would have tought we should stand again together, Andrew!
Po godzinie Andrzej opuścił ją i wrócił do pałacu Zuccari, po schodkach, wiodących z Piazza Mignanelli ku Trinita. Do samotnych schodków dochodził odgłos miasta. Był łagodny październikowy wieczór. Na wilgotnem i czystem niebie błyskały gwiazdy. Na dole, przed domem Casteldelfino, poprzez małe kraty, krzewy rzucały ruchome cienie pośród tajemniczego światła, bez szmeru, jak rośliny morskie, falujące na dnie akwaryum. Z domu, przez okno z czerwonemi, świecącemi firankami, dochodził dźwięk fortepianu. Dzwony kościoła dzwoniły. Nagle uczuł, że mu ciężko na sercu. Napełniło go nagle wspomnienie Donny Maryi i powstało w nim zmięszane uczucie żalu i prawie skruchy. Co ona robiła o tej godzinie? Myślała? Cierpiała? — Z obrazem sijenienki stanęło mu przed oczyma stare miasto toskańskie: Dom biały i czarny, Lodżja, Fonte. Zdjął go ciężki smutek. Zdało się mu, że coś z głębi jego serca uleciało; i nie wiedział dobrze, co to było, lecz zasmuciło go, jak niepowetowana strata.
Myślał o swym zamiarze porannym. — Wieczór w samotności, w mieszkaniu, do którego ona może kiedyś przyjdzie; wieczór melancholijny lecz słodki, w towarzystwie wspomnień i snów, w towarzystwie jej ducha; wieczór rozmyślania i skupienia! — Istotnie zamiar nie mógł być lepiej urzeczywistniony. Oto miał właśnie udać się na obiad w towarzystwie przyjaciół i przyjaciółek; i, z pewnością, przepędzi noc z Klarą Green.
Skrucha była dlań tak nieznośna, taką mu sprawiała męczarnię, że ubrał się z niezwykłą szybkością, wsiadł do karety i kazał się zawieźć do hotelu przed umówioną godziną. Zastał Klarę Green już gotową. Zaproponował jej przejażdżkę karetą po ulicach Rzymu przez czas, który zostawał do ósmej.
Jechali przez via del Babuino, wokoło obelisku na piazza del Popolo, następnie na Corso i na prawo przez via della Fontanella Borghese; wrócili przez Montecitorio na Corso aż do piazza di Venezia, a potem w górę aż do Teatro Nazionale. Klara szczebiotała ustawicznie i od czasu do czasu nachylała się ku młodzieńcowi, żeby mu złożyć na kącie ust półcałusa, pokrywając ukradkowy czyn wachlarzem z białych piór, od którego szła bardzo subtelna woń white-rose. Lecz Andrzej zdawał się nie uważać, a do całusa zaledwie się uśmiechnął.
— O czem myślisz? — zapytała go, wymawiając słowa włoskie z rodzajem niepewności, która była pełna wdzięku.
— O niczem — odrzekł Andrzej, biorąc ją za jedną rękę, jeszcze bez rękawiczki i patrząc na jej pierścionki.
— Kto to wie! — westchnęła, nadając szczególniejszy wyraz tym trzem jednozgłoskowym słowom, których cudzoziemki uczą się natychmiast; w których, jak im się zdaje, tkwi cała melancholia miłości włoskiej. — Kto to wie!
Potem dodała prawie błagalnie:
— Love me this evening, Andrew!
Andrzej pocałował ją w ucho, objął ją ramieniem w pas, powiedział jej moc głupstw, zmienił usposobienie. Corso było ludne, szyby wystawowe jaśniały, sprzedawcy dzienników wykrzykiwali, wozy publiczne i prywatne krzyżowały się z karetą. Od piazza Colonna aż po piazza Venezia rozszerzało się całe wieczorne ożywienie rzymskiego życia.
Kiedy weszli do Doney’ów, było dziesięć minut po ósmej. Inni współbiesiadnicy w liczbie sześciu byli już obecni. Andrzej Sperelli pozdrowił towarzystwo i, wiodąc za rękę Klarę Green, rzekł:
— Ecce Miss Clara Green, ancilla Domini, Sibylla palmifara, candida puella.
— Ora pro nobis — odrzekli chórem Musellaro, Barbarisi i Grimiti. Kobiety śmiały się, nie rozumiejąc. Klara uśmiechnęła się; i zdjąwszy płaszcz, ukazała się w ubraniu białem, prostem, krótkiem, z ostrem wycięciem na piersiach i plecach z morsko-zieloną wstążką na lewym barku, z dwoma szmaragdami w uszach, niezmieszana potrójnem badaniem Julii Arici, Bebe Silvy i Maryi Fortuna.
Musellaro i Grimiti znali ją. Barbarisi został jej przedstawiony. Andrzej rzekł:
— Mercedes Sylva, zwana Bebe, chica pero guapa.
— Marya Fortuna, piękny Talizman, która jest prawdziwą Fortuną publiczną... dla tego Rzymu, który ma szczęście posiadania jej.
Następnie, zwracając się do Barbarisi’ego:
— Raczcie nas przedstawić tej damie, która, jeśli się nie mylę, jest boską Julią Farnese.
— Nie: Arici — przerwała Julia.
— Proszę o przebaczenie, lecz, żeby temu uwierzyć, muszę zebrać wszystką swoją dobrą wiarę i poradzić się Pinturicchia w Sali Piątej.
Mówił te głupstwa bez śmiechu, z lubością napełniając zdumieniem lub rozdrażnieniem słodką nieświadomość tych ładnych gęsi. Kiedy się znajdował w demimonde, miał swoją manierę i swój osobliwy styl. Żeby się nie nudzić, zaczynał układać groteskowe zwroty, ciskać niezrównane paradoksy, szorstkie impertynencye, zatarte dwuznacznością słów, niezrozumiałe subtelności, zagadkowe madrygały w języku oryginalnym, pełnym mięszaniny, jak żargon, o tysiącu smaczków, jak rabelais’owska olla podrida, obfitująca w mocne zaprawy i soczystą treść.
Nikt nie potrafił lepiej od niego opowiedzieć tłustej nowinki, skandalicznej anegdotki, jakiejś sprawki Casanovy. Nikt, w opisie jakiejś sprawy rozkosznej, nie umiał lepiej od niego znachodzić słowa nieskromnego, lecz ścisłego i mocnego, prawdziwego słowa z krwi i kości, zwrotu pełnego treściwego szpiku, zwrotu, co żyje i oddycha i tętni, niby rzecz, której kształt oddaje, udzielając godnemu słuchaczowi podwójnej rozkoszy, zadowolenia nietylko umysłu lecz także zmysłów, radości podobnej po części do onej, którą sprawiają pewne obrazy wielkich mistrzów kolorystów, nasycone purpurą i mlekiem, skąpane jakby w przeźroczu płynnego bursztynu, przejęte złotem ciepłem i wiecznie świecącem, jakgdyby nieśmiertelna krew.
— Kto to jest Pinturicchio? — zapytała Barbarisi’ego Julia Arici.
— Pinturicchio? — wykrzyknął Andrzej — płytki malarz pokojowy, któremu przed jakimś czasem wpadła fantazya namalowania pani nad pewnymi drzwiami w mieszkaniu papieża. Nie myśli pani już o nim? Umarł.
— Jakże?...
— Och, w okropny sposób! Jego żona była kochanką żołnierza z Perugii, który stał garnizonem w Sijenie... Proszę zapytać Ludwika. On wie wszystko; lecz nie mówił pani nigdy, bojąc się ją zasmucić. Bebe uprzedzam cię, że książę Walii zaczyna przy stole palić między drugiem a trzeciem daniem; nie prędzej. Trochę wyprzedzasz.
Sylva zapaliła była papierosa; i połykała ostrygi, puszczając dym nozdrzami. Była podobna do uczniaka bez płci, do małego, złośliwego hermafrodyty: blada, chuda, z oczyma ożywionemi gorączką i węglem, z ustami zbyt czerwonemi, z krótkimi wełnistymi, trochę kędzierżawymi włosami, które pokrywały jej głowę, niby astrachańska czapeczka. W lewem oku miała monokl; była ubrana w twardy, wysoki kołnierzyk, biały krawat, otwartą kamizelkę, czarny żakiet męskiego kroju, a w butonierce miała gardenię. Udawała dandy i mówiła głosem zachrypłym. Pociągała i kusiła tem piętnem zepsucia, monstrualności, które przejawiało się w jej wyglądzie, jej ruchach, jej słowach. Saly pimienta.
Przeciwnie Marya Fortuna miała typ nieco bawoli, była rodzajem Madame de Parabére, skłonną do tycia. Jak piękna kochanka Regenta posiadała ciało białe, białością przyćmioną i głęboką, jedno z tych ciał nieznużonych i nienasyconych, na którem Herkules mógłby był dopełniać trudów miłosnych jako swojej trzynastej pracy, nie słysząc prośby o zawieszenie broni. A jej oczy, łagodne fijołki, pływały w cieniu à la Cremona, a usta, zawsze nawpół otwarte, okazywały w zaróżowionym cieniu niepewny połysk perłowej macicy, jak wpółotwarta muszla.
Julia Arici podobała się bardzo Sperellemu z powodu swego złocistego kolorytu, wśród którego rozwierało się dwoje aksamitnych oczu, jakby z miękkiego kasztanowego aksamitu, co czasami przybierał odcienie prawie czerwonawe. Nos nieco mięsisty i wydatne świeże, krwiste, twarde wargi, tworzyły na dolnej części jej twarzy wyraz jawnego wyuzdania, jeszcze bardziej ożywiony niespokojem języka. Zbyt wielkie zęby oczne podnosiły kąciki jej ust. Kiedy tak podniesione kąciki wysychały, lub może nieco zawadzały, zwilżała je końcem języka. I widać było co chwili ten koniec wymykający się z poza zagrody zębów, jak wilgotny płatek soczystej róży poprzez szereg małych, obranych migdałów.
— Panno Julio — rzekł Andrzej Sperelli, patrząc na jej usta — Święty Bernard ma dla pani w pewnem swojem kazaniu bajeczny epitet. I tego pani także nie wie!
Arici zaczęła śmiać się śmiechem bezmyślnym lecz prześlicznym, odkrywającym trochę dziąsła; i wskutek poruszenia zaleciała od niej silniejsza woń, jak od potrząśniętego kwitnącego krza.
— Co mi pani da — dodał Andrzej — co mi pani da w wywdziękę, jeśli, wyjąwszy z kazania owe rozkoszne słowo, jak z teologicznego skarbca kamień afrodyzyjski, dam je pani.
— Nie wiem — odrzekła, śmiejąc się wciąż i trzymając pośród dosyć subtelnych i podłużnych palców kielich z winem Chablis. — Co pan zechce.
— Rzeczownik przydawki.
— Co pan mówi?
— O tem jeszcze pomówimy. Słowo jest: linguatica. Messer Lodovico, proszę dodać do swych litanii to wezwanie: „Rosa linguatica, glube nos!“
— Szkoda — rzekł Musellaro — że nie siedzisz przy stole jakiegoś księcia z XVI. wieku, między jakąś Violantą a Imperią, wraz z Giulio Romano, z Piotrem Aretino, z Markiem Antoniuszem!
Rozmowa rozpalała się od win, od starych win francuskich, płynnych i płomiennych, które słowom użyczają skrzydeł i ognia. Majoliki wprawdzie nie były stare, ozdobione przez kawalera Cipriano dei Piccolpasso, ni srebra nie były srebrami medyolańskiemi Ludwika Moro, lecz mimo to nie były zbyt pospolite. Na środku stołu stał wazon z błękitnego kryształu, zawierający wielki bukiet żółtych, białych i liliowych chryzantemów, na których spoczywały melancholijne oczy Klary Green.
— Panno Klaro — zapytał Ruggero Grimiti — czy pani smutna? O czem pani myśli?
— A ma chimere — odpowiedziała uśmiechając się dawna kochanka Adolfa Jeckyll i utopiła westchnienie w pełnym kielichu szampana.
To czyste i świetne wino, które działa na kobiety tak prędko i tak osobliwie, zaczynało już podniecać na rozmaity sposób mózgi i zmysły tych czterech różnych heter, zaczynało rozbudzać i podniecać w nich małego histerycznego demona i gnać go przez wszystkie ich nerwy, roznoszącego szał. Bébe Silva ciskała potworne dowcipy, śmiejąc się zdławionym, konwulsyjnym i prawie łkającym śmiechem, niby kobieta umierająca od łaskotania. Marya Fortuna miażdżyła fondants nagim łokciem i rozdawała je darmo, przyciskając potem osłodzony łokieć do ust Ruggera. Julia Arici, zmęczona madrygałami Sperellego, zatykała sobie uszy pięknemi rękoma i opuściła się na podpiecze; a usta jej w tym ruchu kusiły do ukąszenia, jak soczysty owoc.
— Czyś nigdy nie jadł — rzekł Barbarisi do Sperellego — pewnych konfitur z Konstantynopola, miękkich jak ciasto, sporządzonych z pomarańczek, kwiatów pomarańczowych i róż, czyniących oddech wonnym na całe życie? Usta Julii są taką wschodnią konfiturą.
— Proszę cię, Ludwiku — rzekł Sperelli — pozwól mi jej spróbować. Odbij mi Klarę Green i ustąp mi na tydzień Julii. Klara ma także osobliwy smak: limonada z fijołków z Parmy pomiędzy dwoma biszkoktami Peek-Frean z wanilią...
— Baczność, panowie! — krzyczała Bébe Silva, biorąc jedno fondant.
— Zauważyła miły wybryk Maryi Fortuna i zrobiła gimnastyczny zakład, że zje to fondant ze swego własnego łokcia, dociągając go aż do warg. Żeby wykonać sztuczkę, obnażyła ramię: chude i blade, pokryte ciemnym meszkiem, przylepiła fondant do szpiczastej kości i przyginając sobie lewą ręką prawe przedramię, z wysiłkiem dokonała dzieła ze zręcznością kota i wygrała zakład, pośród oklasków.
— To nie jest nic — rzekła, ukrywając swoją niezwykłą chudość. — Chica pero guapa; nieprawda, Musellaro?
I zapaliła dziesiątego papierosa.
Zapach tytoniu był tak rozkoszny, że wszyscy zachcieli go palić. Papierośnica Silvy przechodziła z rąk do rąk. Marya Fortuna przeczytała głośno z emaliowanego srebra papierośnicy:
— „Quia no minor Bébe“.
Zaczem wszystkie zapragnęły mieć motto, znak, któryby można umieścić na chusteczkach, na listowym papierze, na koszulach. Rzecz zdała się im bardzo arystokratyczna, ogromnie wytworna.
— Kto mi wynajdzie motto — zawołała dawna kochanka Carla de Souza. — Chcę mieć łacińskie.
— Ja — rzekł Sperelli. — Oto: „Semper parata“.
— Nie.
— „Diu saepe fortiter“
— Co znaczy?
— I co ci z tego, że będziesz wiedziała? Dosyć, że po łacinie. Oto inne, wspaniałe: „Non timeo dona ferentes“
— Nie podoba mi się. Nie nowe dla mnie...
— Zatem to: „Rarae nantes cum gurgite vasto“
— Za pospolite. Czytam je tak często w kronikach dzienników.
Ludwik, Juliusz i Ruggero śmiali się chórem, głośno. Dym papierosów rozlewał się nad głowami, tworząc lekkie, niebieskawe aureole. Czasami wśród ciepłego powietrza zalatywała od Teatru fala dźwięków orkiestry i pobudzała Bébe do przyśpiewywania. Klara Green obrywała płatki chryzantemów na talerz, gdyż białe, lekkie wino zmieniło się w jej żyłach w smutną tęsknotę. Dla tych, co ją znali, ten jej bakchiczny sentymentalizm nie był nowy; a książę di Grimiti bawił się, prowokując ją do wywnętrzeń. Ona nie odpowiadała, dalej obrywając chryzantemy na talerz i zaciskając wargi, prawie jakby dla powstrzymania płaczu. Ponieważ Andrzej mało się troszczył o nią i oddawał się szalenie wesołym czynom i słowom, zadziwiając nawet towarzyszów uciechy, rzekła głosem błagalnym, pośród chóru innych głosów:
— Love me to night, Andrew!
I odtąd wciąż, prawie w równomiernych przerwach błagała, tęsknie podnosząc z talerza błękitne oczy:
— Love me to night, Andrew!
— Jakże żałośnie! — rzekła Marya Fortuna. — Ale co to znaczy? Czy jej słabo?
Bébe Silva paliła, spijała kieliszki vieux cognac i mówiła bajeczne rzeczy z nadrabianą żywością. Lecz miewała od czasu do czasu przeosobliwe chwile znużenia i przygnębienia, w których zdawało się, że coś jej opada z twarzy i, że w jej bezczelną i wyuzdaną postać weszła jakaś, nie wiadomo jaka, istota mała, smutna, mizerna, chora, zamyślona, daleko starsza, starością suchotniczej małpki, która cofa się w głąb swojej klatki, żeby pokaszlać, po ubawieniu widzów. Były to chwile przelotne. Podniecała się, pijąc nowy łyk lub mówiąc jakąś nową potworność.
A Klara Green powtarzała:
— Love me to night, Andrew!
Tak jednym skokiem cisnął się znowu Andrzej Sperelli w Rozkosz.
Przez piętnaście dni zajmowały go Julia Arici i Klara Green. Potem, w towarzystwie Mussellara, pojechał do Paryża i do Londynu. Wrócił do Rzymu około połowy grudnia; zastał życie zimowe już bardzo rozwinięte i wszedł natychmiast w wielkie koło światowe.
Lecz nigdy nie znajdował się w bardziej niespokojnem, bardziej niepewnem, bardziej zamąconem usposobieniu ducha; nigdy wewnątrz siebie nie doświadczał był bardziej dolegliwego niezadowolenia, bardziej przykrego stanu „źle mi“; i nigdy nie doświadczał był okrutniejszych napadów gniewu i uczuć obrzydzenia wobec siebie samego. Czasami w znużonych godzinach samotności, czuł, jak zgłębi jego wnętrzności podnosi się gorycz, jakby jakieś nagłe obrzydzenie; i karmił się nią, zdrętwiały, nie mający sił do przepędzenia jej, z rodzajem mrocznej rezygnacyi, jak człowiek chory, który stracił wszelką nadzieję uleczenia i jest gotów żyć ze swojej własnej choroby, skupić się w swojem cierpieniu, zagłębić się w swojej śmiertelnej nędzy.
Zdawało się mu, że dawny trąd na nowo rozszerzył się po jego duszy, że serce wypróżniło się mu na nowo i nigdy nie napełni, jak przedziurawiony gumowy wąż, którego nie można już naprawić. Uczucie tej pustki, pewność tej nienaprawności rozbudzała w nim czasami rodzaj zrozpaczonego gniewu, a potem szalonej pogardy dla siebie samego, dla swojej woli, swoich ostatnich nadziei, swoich ostatnich snów. Ścigany przez niezbłagane życie, przez nieprzejednaną żądzę życia, doszedł do strasznej ostatecznej chwili ocalenia lub zatraty, do chwili stanowczej, w której wielkie serca objawiają wszystką swoją siłę, a serca małe całą swoją marność. On dał się pokonać; nie miał odwagi do ocalenia się czynem woli; chociaż był w mocy boleści, bał się boleści bardziej męskiej; chociaż mu dolegało obrzydzenie, bał się wyrzec tego, co mu sprawiało ono obrzydzenie; chociaż miał w sobie żywy i bezlitosny instynkt oderwania się od rzeczy, które zdawały się bardziej go pociągać, bał się oddalić od owychże rzeczy. Dał się pokonać; zrzekł się zupełnie i na zawsze swej woli, swej energii, swej godności wewnętrznej; poświęcił na zawsze wszystko, co mu jeszcze zostało z wiary i idealności; rzucił się w życie, jakby w wielką bezcelową przygodę, w poszukiwaniu rozkoszy, sposobności, szczęśliwej chwili, powierzając się przeznaczeniu, kolejom przypadku, niespodziewanym zbiegom okoliczności. Lecz, podczas gdy mniemał, że tym rodzajem cynicznego fatalizmu położy tamę cierpieniu i zdobędzie, jeżeli nie pokój, to przynajmniej przytępienie, wrażliwość na ból stawała się coraz bardziej ostrą, zdolności cierpienia pomnażały się, potrzeby i niesmaki wzrastały bez końca.
Teraz doświadczał głębokiej prawdy słów, które powiedział pewnego dnia do Maryi Ferres, w chwili sentymentalnych zwierzeń i sentymentalnej melancholii: — Inni są nieszczęśliwsi; lecz nie wiem, czy istniał kiedy na świecie człowiek mniej szczęśliwy odemnie. — Teraz doświadczał prawdy tych słów, wypowiedzianych w chwili bardzo słodkiej, kiedy mu duszę rozjaśniało złudzenie powtórnej młodości, przeczucie nowego życia.
A przecie, onego dnia, mówiąc do owej istoty, był szczery, jak nigdy; wyraził swoją myśl otwarcie i rzetelnie, jak nigdy. Czemuż od jednego tchnienia wszystko rozwiało się, wszystko uleciało? Czemu nie umiał żywić owego płomienia w swem sercu. Czemu nie umiał strzedz owej pamięci i dochować owej wiary? Zatem jego prawem była zmienność; jego duch był niestały jak płyn; wszystko w nim przemieniało się i przekształcało bez ustanku; brakło mu zupełnie siły moralnej; jego moralna istota składała się z przeciwieństw; uciekły odeń jedność, prostot.., bezpośredniość; poprzez tłok nie dochodził go już głos obowiązku; głos woli ujarzmiły głosy instynktów; sumienie co chwila ściemniało się, jak gwiazda bez własnego światła. Taki był zawsze; taki zawsze zostanie. Czemuż zatem walczyć ze sobą samym? Cui bono?
Lecz właśnie ta walka była koniecznością jego życia; właśnie ten niepokój był istotnym warunkiem jego bytu; właśnie to cierpienie było przekleństwem, z pod którego nie zdoła się nigdy uchylić.
Wszelkie usiłowanie analizy siebie samego kończyło się większą niepewnością, większą ciemnością. Jego analiza stawała się okrutną burzycielską zabawką, gdyż brakło mu siły syntetycznej. I z jednej godziny zastanowienia nad samym sobą wychodził zamącony, zwątpiały, zrozpaczony, zgubiony.
Kiedy rano 30 grudnia, we via dei Condotti, niespodziewanie spotkał się z Heleną Muti, doznał niewyrażalnego wzruszenia, jakby wobec jakiegoś dopełniającego się cudownego fatum, jak gdyby zjawienie się tej kobiety w tej ogromnie smutnej chwili jego życia nastąpiło mocą jakiegoś przeznaczenia i ona została mu zesłana w mrocznem rozbiciu na ostatnią pomoc lub ostatnią zagładę. Pierwszym odruchem jego duszy była chęć zjednoczenia się znowu z nią, wzięcia ją napowrót, zdobycia jej od nowa, posiadanie jej znów całej, jak ongi, wznowienia dawnej namiętności, ze wszystkiemi upojeniam i wszystkimi blaskami. Pierwszy odruch był radością i nadzieją. Potem, bezzwłocznie, rozbudziła się nieufność, zwątpienie i zazdrość; bezzwłocznie napełniła go pewność, że żaden już cud nie zdołałby nigdy wskrzesić choćby najmniejszej cząstki ze zmarłego szczęścia, odtworzyć jednego promyka wygasłego upojenia, jednego cienia zniknionej ułudy.
Ona przybyła, ona przybyła! Weszła znowu do tego miejsca, gdzie każda rzecz zachowywała dla niej wspomnienie i rzekła: — Nie jestem już twoją, nie będę mogła być twoją nigdy. — Krzyknęła do niego: — Czy zniósłbyś podział mojego ciała z innymi? — Odważyła się krzyknąć te słowa do niego, w tem miejscu, w obliczu tych rzeczy!
Ból srogi, olbrzymi, zadany tysiącem ukłuć, odróżnionych od siebie i jedno od drugiego ostrzejszych, zjął go na jakiś czas i doprowadzał do rozpaczy. Namiętność ogarnęła go tysiącem płomieni, podniecając w nim nieugaszalny ogień cielesny ku owej kobiecie, już więcej nie jego, rozbudzając w jego pamięci wszystkie najmniejsze szczegóły odległych radości, obrazy wszystkich pieszczot, wszystkich jej ruchów w czasie rozkoszy, wszystkich szalonych obimań, które nie nasycały ni zaspokajały nigdy ich odradzającego się wciąż pożądania. I zawsze, w każdem jego wyobrażeniu, tkwiła ta dziwna trudność zjednoczenia Heleny z ongi z Heleną z dziś. Podczas gdy go wspomnienia posiadania rozpłomieniały i dręczyły, wymykała się mu pewność posiadania: Helena z dziś wydawała się mu jakąś kobietą nową, której nigdy nie używał, nigdy nie obejmował. Żądza tak nim owładnęła, że myślał, iż od niej zemrze. Nieczystość przejęła go jak trucizna.
Nieczystość, którą wonczas uskrzydlony płomień duszy osłaniał świętą zasłoną i otaczał prawie boską tajemnicą, widniała obecnie bez osłony, bez tajemniczości płomienia, jako wyuzdanie nawskróś cielesne, jako płaska pożądliwość, i czuł, że ten jego ogień nie był Miłością, i nie miał już nic wspólnego z Miłością. To nie była Miłość. Ona mu krzyknęła: — Czy zniósłbyś podział mego ciała z innymi? — Tak, dobrze, zniósłby!
Byłby ją wziął bez odrazy, tak jak przybywała, splamioną objęciami innego; byłby składał swoje pieszczoty na pieszczotach drugiego; byłby wyciskał swoje pocałunki na pocałunkach innego.
Zatem już nic, nic nie zostało w nim nietkniętego. Także wspomnienie wielkiej namiętności znieprawiało się w nim nikczemnie, brudziło się, nędzniało. Ostatni promień nadziei wygasł. Nareszcie opadł na dno, żeby się już nigdy nie podnieść.
Lecz naszła go straszna, szalona chęć ściągnięcia na ziemię bożyszcza, które jednakże stało przed nim zawsze wysokie i zagadkowe. Z cynicznem okrucieństwem zaczął zdzierać zeń szaty, zaciemniać je, rozkładać. Burzycielska analiza, którą już był zastosował do siebie samego, posłużyła mu przeciw Helenie. Na wszystkie pytania wątpliwości, których swojego czasu unikał, teraz znalazł odpowiedź. Zbadał teraz początek, znalazł usprawiedliwienie i potwierdzenie wszystkich podejrzeń, które ongi zjawiały się i znikały, nie zostawiając śladu. Zdawało się mu, że znachodzi ulgę w tem nieszczęsnem dziele obniżania, lecz tylko powiększał swe cierpienie; drażnił swą chorobę, rozprzestrzeniał plamy.
Jaki był prawdziwy powód wyjazdu Heleny w marcu 1885? Wiele plotek obiegało w owym czasie i w czasie jej małżeństwa z Humprey Heathfield’em. Prawda była jedna jedyna. Znał ją od Juliusza Musellara; dowiedział się o niej przypadkowo, pośród bezmyślnych gadanin, pewnego wieczora przy wyjściu z teatru; i nie wątpił o niej. Donna Helena Muti wyjechała dla spraw finansowych, dla wykonania „operacyi“, która miała ją wydobyć z ogromnie ciężkich kłopotów pieniężnych spowodowanych jej zbytkowną rozrzutnością. Małżeństwo z lordem Heathfield ocaliło ją od ruiny. Ten Heathfield, markiz de Mount Edgcumbe i hrabia de Bradford, posiadał znaczne majątki i był spokrewniony z najwyższą arystokracyą brytyjską. Donna Helena umiała zakrzątnąć się około swych spraw z wielką oględnością; umiała wyjść z niebezpieczeństwa z wyjątkowym sprytem. Rzecz pewna, że trzy lata jej wdowieństwa nie zdawały się być czystem przygotowawczem intermezzo do drugiego małżeństwa. Ni czystem ani nawet przezornem. Lecz Donna Helena była, bez wątpienia, wielką damą...
— Ach, mój drogi, to wielka dama! — powtórzył Juliusz Musellaro. — I ty o tem wiesz dobrze.
Andrzej milczał.
— Lecz nie radzę ci znowu przybliżać się — dodał przyjaciel, rzucając precz papierosa, który mu wygasł w czasie rozmowy. — Zapalać na nowo miłość to tak, jak zapalać na nowo papierosa. Tytoń zatruwa się; miłość także. Czy pójdziemy do Moceto na filiżankę herbaty? Powiedziała mi, że można do niej przyjść po teatrze: że nigdy nie jest za późno.
Byli pod pałacykiem Borghese.
— Idź ty — rzekł Andrzej. — Ja wracam do domu spać. Dzisiejsze polowanie zmęczyło mnie trochę. Pozdrów odemnie Donnę Julię. Comprends et prends.
Musellaro poszedł na górę. Andrzej szedł dalej w dół przez Fontanella Borghese przez Condotti ku Trinita. Noc była styczniowa, zimna i pogodna, jedna z tych cudownych, zimowych nocy, które robią ze Rzymu miasto srebrne, zamknięte w sferze dyamentowej. Pełny księżyc zlewał z pośrodka nieba potrójną jasność: światła, mrozu i milczenia.
On szedł, po księżycu, jak somnambulik, mając świadomość tylko swojego bolu. Ostatni cios był zadany; bożyszcze zachwiało się; nic więcej nie zostało na wielkiej ruinie; kończyło się tak wszystko, na zawsze. — Zaczem istotnie nigdy go nie kochała. Bez wahania zerwała miłość, żeby zaradzić nieporządkom pieniężnym. Bez wahania postanowiła zawrzeć korzystne małżeństwo. A teraz, przed nim, przybierała postawę męczennicy, owijała się w szatę nietykalnej małżonki! Gorzki śmiech dobył się z jego głębi; i potem ruszył się w nim głuchy gniew przeciwko tej kobiecie i zaślepił go. Przypomnienia namiętności nic nie znaczyły. Wszystkie rzeczy owego czasu wydały się mu jako jedno wielkie i okrutne oszukaństwo, jako jedno kłamstwo; i ten człowiek, który w życiu zrobił sobie odzienie z oszukaństwa i kłamstwa, ten człowiek, który tyle razy oszukiwał i kłamał, czuł się na myśl o zdradzie kogoś drugiego wobec siebie, obrażony, zbezczeszczony, napełniony obrzydzeniem, jakby z powodu nieprzebaczalnej winy, jakby z powodu potworności, dla której nie masz względu, ni nawet wytłómaczenia. Nie umiał sobie w istocie wytłómaczyć, jak Helena mogła dopuścić się takiej zbrodni. A jednak, choć tego nie umiał, nie przyznawał jej żadnego usprawiedliwienia, nie przyjmował żadnej wątpliwości, że jakaś inna tajemna przyczyna zmusiła ją do nagłej ucieczki. Był zdolen widzieć jeno czyn brutalny, płaskość, pospolitość: nadewszystko pospolitość nagą, jawną, wstrętną, której nie łagodziła żadna okoliczność. Ostatecznie chodziło o to: namiętność, która zdawała się szczerą, którą przysięgi mieniły najwyższą, nieugaszalną, została przerwaną sprawą pieniężną, materyalnym pożytkiem, interesem.
„Niewdzięczny! Niewdzięczny! Co ty wiesz o tem, co zaszło, o tem, co ja wycierpiałam? Co wiesz?“ Słowa Heleny wróciły mu na pamięć dokładnie; wszystkie słowa rozmowy prowadzonej przed kominkiem, wróciły mu na pamięć: słowa czułości, ofiarowane braterstwo, wszystkie owe sentymentalne zwroty. I przypomniał sobie także owe łzy, co jej przesłoniły oczy, zmiany na twarzy, drżenie, zdławiony głos pożegnania, kiedy jej na kolanach położył bukiet róż. — Czemuż więc zgodziła się przyjść do jego mieszkania? Czemuż zachciała odegrać tę rolę, wywołać tę scenę, zaafiszować ten nowy dramat czy nową komedyę? Czemu?
Doszedł do szczytu schodów na pustym placu. Piękność nocy udzieliła mu, niespodziewanie, nieokreślonej, bolesnej tęsknoty ku nieznanemu Dobru; przeszedł mu przez umysł obraz Donny Maryi; serce zabiło mu mocniej, jakby tknięte pragnieniem; błysnęła mu myśl ujęcia rąk Donny Maryi w swoje, oparcia na jej sercu swojego czoła i odczuwania jej pociechy bezgłośnej, litosnej. Ta potrzeba litości, ucieczki, współczucia była jakby ostatnim odruchem duszy, która nie chciała umierać. Skłonił głowę i wszedł do mieszkania, nie odwracając się już dla oglądania nocy.
Terenzio czekał go w przedpokoju, i poszedł za nim aż do sypialni, gdzie się paliło. Zapytał:
— Czy pan hrabia pójdzie zaraz do łóżka?
— Nie, Terenzio. Przynieś mi herbatę — odrzekł pan, siadając przed kominkiem i wyciągając dłonie ku płomieniowi.
Zdjęło go lekkie, nerwowe drżenie. Wymówił był te słowa z osobliwą słodyczą; zawołał służącego po imieniu; powiedział mu „ty“.
— Czy panu hrabiemu zimno? — zapytał Terenzio, z czułą troskliwością, zachęcony życzliwością pana.
I schylił się ku ognisku, żeby podniecić ogień, dorzucając drew. Był to stary sługa domu Sperellich; służył ojcu Andrzeja przez wiele lat, a jego cześć dla młodego dochodziła do bałwochwalstwa. Żadne stworzenie ludzkie nie wydawało mu się piękniejsze, szlachetniejsze, świętsze. On należał, w istocie, do owej idealnej rasy, która dostarcza sług powieściom awanturniczym lub sentymentalnym. Lecz, różnie od sług powieściowych, mówił rzadko, nie dawał rad, nie zajmował się niczem innem, jak tylko posłuszeństwem.
— Tak, dobrze — rzekł Andrzej, starając się pokonać konwulsyjne drżenie i zbliżając się ku ognisku.
Obecność starego w tej złej godzinie wzruszała go w szczególniejszy sposób. Było to wzruszenie podobne po części do słabości, która zdejmuje ludzi przed samobójstwem w obecności jakiegoś dobrego człowieka. Nigdy tak, jak w tej godzinie, nie budził w nim stary myśli o ojcu, pamięci o drogim zmarłym, żalu po wielkim straconym przyjacielu. Nigdy, jak tej godziny, nie doświadczał takiej potrzeby zaufanego umocnienia głosu i ręki ojcowskiej. Coby powiedział ojciec, gdyby zobaczył syna, bezsilnego, pośród tej strasznej nędzy? Jakby go dźwignął? Jaką mocą?
Myśl jego szła ku zmarłemu z niezmiernym żalem. Lecz nie było w nim nawet cienia podejrzeń, że oddalona przyczyna jego nędzy mogła tkwić w pierwszych naukach ojca.
Terenzio przyniósł herbatę. Następnie zaczął gotować łóżko, powolnie, z troskliwością prawie kobiecą, naśladując Jenny, nie zapominając o niczem, zdając się chcieć zapewnić panu, aż do rana, wypoczynek doskonały, sen niezamącony. Andrzej patrzył nań, zwracając uwagę na każdy jego ruch, ze wzrastającem wzruszeniem, na dnie którego leżało jakieś nieokreślone uczucie wstydu. Bolała go troskliwość tego starca o to łóżko, na którem przeminęły tak mnogie nieczyste miłostki; zdawało się mu prawie, że te zgrzybiałe ręce nieświadomie wzruszają wszystkie one nieczystości.
— Idź spać, Terenzio — rzekł. — Nie potrzebuję niczego więcej.
Został sam, przed ogniskiem, sam ze swoją duszą, sam ze swoim smutkiem. Wstał, pchnięty wewnętrzną udręką i zaczął chodzić prędko po pokoju. Prześladowało go widzenie głowy Heleny na odkrytej poduszce łóżka. Każdym razem, kiedy doszedłszy do okna, odwracał się, zdało się mu, że ją widzi i doznawał wstrząśnienia. Jego nerwy były tak wyczerpane, że ulegały każdemu wybrykowi wyobraźni. Halucynacya stawała się coraz to mocniejsza. Zatrzymał się i ukrył twarz w dłoniach, żeby powściągnąć rozdrażnienie. Potem nakrył poduszkę kołdrą i usiadł ponownie.
Powstał mu w umyśle inny obraz: Helena w objęciach męża; jeszcze raz z nieubłaganą wyrazistością.
Teraz znał lepiej tego męża. Właśnie owego wieczora, w teatrze, w loży, został mu przedstawiony przez Helenę i obserwował go uważnie, drobiazgowo, ze ścisłem badaniem, jak, żeby zrobić jakieś odkrycie co do niego, jak, żeby wydrzeć mu jakąś tajemnicę. Słyszał jeszcze jego głos, głos o szczególnem zabarwieniu, nieco skrzeczący, który początkowi każdego zwrotu nadawał ton zapytania; i widział te jasne, jasne oczy, pod wielkiem wypukłem czołem, te oczy, które czasami przybierały martwe refleksy szkła lub ożywiały się nieokreślonym blaskiem, podobnym trochę do wzroku maniaka. I widział także te ręce, białe, miękkie, pokryte ogromnie jasnym puchem, które miały coś bezwstydnego w każdym swoim ruchu, w ujmowaniu lornetki, w rozkładaniu chusteczki, w układaniu się na brzegu loży, w kartkowaniu operowego libretta, w każdym swoim ruchu: ręce napiętnowane występkiem, ręce sadyckie, gdyż takie musiały być ręce niektórych osobistości Sade’go.
Widział, jak te ręce dotykały nagiej Heleny, bezcześciły to prześliczne ciało, próbowały jakiegoś osobliwego wyuzdania... Okropność!
Męczarnia była nie do zniesienia. Wstał znowu; poszedł ku oknu, otworzył je; doznał dreszczów od chłodnego powietrza, wstrząsnął się. Trinita de’Monti błyszczała wśród błękitu, czysta w liniach, jakby wycięta w marmurze zaledwie, zaledwie zaróżowionym. Poniżej, Rzym miał blask kryształowy, jakby miasto wydrążone w lodowcu.
Ten zimny i wyraźny spokój przywiódł jego umysł znowu do rzeczywistości, zwrócił mu prawdziwą świadomość jego stanu. Zamknął okno i usiadł znowu.
Zagadka Heleny pociągała go jeszcze; pytania nachodziły go tłumnie i prześladowały go. Lecz starczyło mu sił do uporządkowania ich, do współuporządkowania, do badania ich jednego po drugiem, ze szczególną jasnością. Im bardziej się posuwał w analizie, tem większą zyskiwał jasność; i ta jego okrutna psychologia sprawiała mu przyjemność, jak zemsta. — W końcu zdało się mu, że obnażył jedną duszę, że przeniknął jedną tajemnicę. Zdawało się mu na końcu, że posiada Helenę daleko głębiej, niż za czasów upojenia.
Kimże tedy ona była?
Była umysłem bez równowagi w zmysłowem ciele. Na podobieństwo wszystkich istot, chciwych rozkoszy, miała za podwalinę swej moralności bezmierny egoizm. Jej główną zdolnością, jej, żeby tak rzec, intelektualnym asem była wyobraźnia: wyobraźnia romantyczna, wykarmiona różnorodną lekturą, zawisła wprost od zmysłowości, ustawicznie podniecana przez histeryę. Posiadając pewną inteligencyę, wychowana w zbytku książęcego rzymskiego domu, w tym zbytku papieskim, stworzonym przez sztukę i dzieje, umiała sobie nadać nieokreślony pozór estetyczny, nabrała wytwornego smaku; a nadto zrozumiawszy charakter swej piękności, usiłowała przesubtelnymi zmyśleniami i roztropną mimiką podnosić jej duchowość, wpromieniając chytrze światło ideału.
Zaczem wnosiła w ludzką komedyę pierwiastki najniebezpieczniejsze; i była sposobnością do ruiny i zamętu o wiele gorszą, niż, gdyby sobie zrobiła z bezwstydu publiczny zawód.
Od ognia wyobraźni każdy jej kaprys nabierał patetycznego wyrazu. Była kobietą pełną błyskawicznych namiętności, niespodziewanych pożarów. Pokrywała eterycznymi płomieniami erotyczne potrzeby swego ciała i umiała niski apetyt przemieniać we wielkie uczucie...
Tak, w ten sposób, z tem okrucieństwem, sądził Andrzej kobietę niegdyś uwielbianą. Kroczył naprzód w swojem bezlitośnem badaniu, nie wstrzymując się przed żadnem żywszem wspomnieniem. Na dnie każdego czynu, każdego przejawu miłości Heleny znachodził sztuczność w przeprowadzaniu jakiegoś fantastycznego tematu, w wygłaszaniu dramatycznej roli, w układaniu wyjątkowej sceny. Nie zostawił nietkniętym żadnego z najbardziej pamiętnych epizodów; ni pierwszego spotkania na obiedzie w domu Ateletów, ni licytacyi kardynała lmmenvaet, ni balu ambasady francuskiej, ni niespodziewanego oddania się w czerwonym pokoju palazzo Barberini, ni rozstania we via Nomentana, o zachodzie słońca, w marcu. Owo czarowne wino, które go przedtem było upajało, obecnie zdawało mu się nieuczciwą mieszaniną.
A jednak, w kilku miejscach zawikłał się, zmięszał, jak gdyby, przenikając duszę tej kobiety, przenikał swoją własną i odnachodził swój własny fałsz w jej fałszu; tak dalekie było pokrewieństwo tych dwu natur. 1 zwolna, zwolna, pogarda zmieniała się w nim w ironiczną wyrozumiałość, gdyż rozumiał. Rozumiał to wszystko, co odnachodził w sobie samym.
Zaczem z zimną jasnością określił swoje zrozumienie.
Wszystkie szczegóły rozmowy, która odbyła się w dzień św. Sylwestra, przed przeszło tygodniem, wróciły mu na pamięć; i z upodobaniem odtwarzał ową scenę z rodzajem cynicznem uśmiechu wewnętrznego, już bez pogardy, bez wzburzenia, uśmiechając się z Heleny, uśmiechając się z siebie samego.
— Czemu ona przyszła? Przyszła, gdyż ta niespodziewana schadzka, z dawnym kochankiem, w znanem miejscu po dwu latach, wydała się jej osobliwą, skusiła jej chciwy rzadkich wzruszeń umysł, skusiła jej wyobraźnię i jej ciekawość. Chciała teraz zobaczyć do jakich nowych sytuacyi i do jakich nowych kombinacyi i zdarzeń doprowadzi ją ta szczególniejsza gra. Pociągała ją może nowość miłości platonicznej z człowiekiem tymsamym, który raz już był przedmiotem zmysłowej namiętności. Jak zawsze, oddała się z pewnym zapałem wyobrażeniu takiego uczucia; i możliwe było także, iż wierzyła w swą szczerość i z tej wyobrażonej szczerości wydobyła akcenty głębokiej czułości i boleściwe postawy i łzy. Zaszło w niej zjawisko dobrze mu znane. Doszła do tego, iż zaczynała wierzyć w prawdę i szczerość kłamanego i przelotnego ruchu duszy; miała, rzekłbym prawie, halucynacyę uczuciową, jak inni fizyczną. Zatraciła świadomość swego kłamstwa; i nie wiedziała już, czy się znajduje w prawdzie czy w fałszu, w złudzie czy w rzeczywistości.
Otóż to było właśnie toż samo zjawisko moralne, które w nim powtarzało się ustawicznie. Zatem miał prawo oskarżać ją. Lecz odkrycie to, rzecz naturalna, zabrało mu wszelką nadzieję innej rozkoszy poza cielesną. Teraz nieufność uniemożliwiała mu wszelką słodycz oddania się, wszelkie upojenie umysłu. Oszukiwać kobietę pewną i wierną, ogrzewać się przy wielkim płomieniu podniecanym przez zwodniczy blask, panować nad jakąś duszą sztuczkami, posiadać ją całą i doprowadzać do drżenia, jak instrument, habere non haberi, może być ogromną rozkoszą. Lecz oszukiwać, wiedząc, że się jest oszukiwanym jest to trud głupi i bezpłodny, gra nudna i bezużyteczna.
Zaczem powinien był doprowadzić do tego, żeby Helena zrzekła się myśli braterstwa i wróciła w jego ramiona, jak ongi. Winien był wziąć od nowa w posiadanie materyalne tę przepiękną kobietę, wydobyć z jej piękności największą możliwą rozkosz, i następnie uwolnić się od niej przesytem. Lecz w tem przedsięwzięciu trzeba było zażyć roztropności i cierpliwości. Już w pierwszej rozmowie gwałtowny zapał źle się przysłużył. Było to oczywiste, że budowała swój zamiar nietykalności na swoim pysznym zwrocie: „Czy zniósłbyś podział mojego ciała z innymi?“ Wielką platoniczną maszynę poruszał ów święty lęk zetknięcia się. Mogłoby być nawet tak, że ten lęk, gdzieś na dnie, na dnie, był szczery. Prawie wszystkie kochliwe kobiety, postanawiając zawrzeć małżeństwo, afektują potem w pierwszych jego czasach srogą czystość i postanawiają spełniać powołanie żon czystych, z prawymi zamiarami. Zatem możliwe, że także Helena uległa powszechnemu skrupułowi. Nic tedy gorszego, jak atakować ją od czoła i jawnie nastawać na jej nową cnotę. Przeciwnie, należało jej wtórować w duchowych zapędach, przyjąć ją jako „najdroższą siostrę, najsłodszą przyjaciółkę“, upoić ją ideałem, platonizując chytrze; i powoli, powoli pociągnąć ją z siostrzanej niewinności w rozkoszną przyjaźń, a z rozkosznej przyjaźni w zupełne oddanie się cielesne. Prawdopodobnie przejścia te byłyby bardzo gwałtowne. Wszystko zależało od okoliczności...
Tak rozumował Andrzej Sperelli przed kominkiem, który oświecał był ongi kochankę Helenę nagą, owinioną w tkaninę ze Zodjakiem, śmiejącą się pośród rozsypanych róż. Zdjęło go niezmierne znużenie, znużenie, które nie domagało się snu, znużenie tak puste i rozpaczliwe, że prawie zdawało się potrzebą śmierci; podczas gdy ogień wygasał na ognisku, a napój stygnął we filiżance.
W następnych dniach daremnie oczekiwał przyobiecanego biletu. „Napiszę panu bilet, żeby pana uwiadomić, kiedy go będę mogła zobaczyć“. Zaczem zamierzała naznaczyć mu nową schadzkę. Lecz gdzie? Czy jeszcze w palazzo Zuccari? Czyżby popełniła drugą nieroztropność? Niepewność sprawiała mu niewymowne męczarnie. Przepędzał wszystek swój czas na szukaniu jakiegokolwiek sposobu zobaczenia się z nią. Kilkakroć chodził do Hotelu Quirinale, w nadziei, że będzie przyjęty, lecz nigdy jej nie zastał. Raz wieczorem zobaczył ją w teatrze z mężem, jak mawiała z Mumpsem. Mówiąc o rzeczach lekkich, o muzyce, o śpiewakach, o damach, wkładał w swoje spojrzenia błagalny smutek. Ona okazywała się bardzo zajętą swojem mieszkaniem: — wracała do palazzo Barberini, do swego dawnego, lecz rozszerzonego mieszkania; i przebywała z tapicerami, rozkazując, układając.
— Czy zabawi pani długo w Rzymie? — zapytał Andrzej.
— Tak — odrzekła. Rzym będzie naszą zimową rezydencyą.
Po chwili dodała:
— Pan mógłby istotnie dać nam kilka rad, tyczących się urządzenia. Niech pan przyjdzie do pałacu, któregoś z tych poranków. Jestem tam zawsze między dziesiątą a dwunastą.
Skorzystał z pewnej chwili, w której lord Heathfield rozmawiał z Juliuszem Musellaro, co wszedł właśnie do loży; i zapytał patrząc jej w oczy:
— Jutro?
Ona odrzekła z prostotą, jakby nie zwracała uwagi na akcent tego pytania:
— Tem lepiej.
Następnego ranka poszedł około jedenastej, pieszo, przez via Sistina, przez piazza Barberini i przez wzniesienie na górę. Była to droga dobrze mu znana.
Zdawało się mu, że odnajduje wrażenia z ongi; miał chwilowe złudzenie, serce mu zabiło. Fontanna Bernini’ego błyszczała do słońca w szczególniejszy sposób, jak gdyby delfiny, koncha i Tryton były z materyi bardziej przeźroczystej, nie z kamienia, a jeszcze nie kryształu, a to wskutek przerwanej metamorfozy. Ruchliwość nowego Rzymu napełniała hałasem cały plac i najbliższe ulice. Pośród wozów i bydląt pociągowych przemykali się mali chłopcy wiejscy, ofiarując fijołki.
Kiedy przeszedł przez żelazną bramę i wszedł do ogrodu, czując, że go zdejmuje dreszcz, myślał: — Czyż zatem kocham ją jeszcze? Czyż jeszcze o niej marzę? — Zdało się mu, że to drżenie było owem z ongi. Popatrzył na wielki, promieniejący pałac i umysł jego uleciał do owych czasów, w których ten dom o pewnych zimnych i mglistych zmierzchach przybierał dlań pozory czaru. Były to najpierwsze dni szczęścia: wychodził ciepły od pocałunków, pełen niedawnej rozkoszy; dzwony Trinita de’Monti, Sant’Isidoro, Kapucynów dzwoniły na Anioł Pański, wśród zmierzchu, pomięszane, tak jakby były bardzo dalekie; na rogu ulicy czerwieniały ognie wokoło kotłów z asfaltem; gromada kóz stała podłuż białawego muru, pod uśpionym domem; zachrypłe krzyki rozprzedawców wódki traciły się we mgle...
Czuł, że z jego głębin podnoszą się owe zapomniane uczucia; przez chwilę czuł, że przez duszę przechodzi mu fala dawnej miłości; przez chwilę usiłował wyobrażać sobie, że Helena była Heleną z ongi, i że te smutne zajścia są nieprawdą i że szczęście trwa dalej. Wszystek ułudny ferment opadł, zaledwie przekroczył próg i obaczył wychodzącego naprzeciw markiza di Mount Edgcumbe, uśmiechającego się swoim subtelnym i nieco dwoistym uśmiechem.
Teraz zaczęła się męczarnia.
Helena zjawiła się, podała mu wobec męża serdecznie rękę i rzekła:
— Brawo panie Andrzeju! Do pomocy! do pomocy!...
Była bardzo żywą w słowach, w gestach. Wyglądała ogromnie młodo. Była ubrana w bluzkę z ciemno-niebieskiego płótna, obrzeżoną czarnym astrachanem na wypustkach, na stojącym kołnierzu, na rękawach; a czarny sznurek z wełny tworzył na astrachanie wytworny haft. Jedną rękę trzymała wdzięcznym ruchem w kieszeni, a drugą pokazywała roboty tapicerskie, meble, obrazy. Prosiła o poradę.
— Gdzieby pan umieścił te dwie skrzynie? Widzi pan: Mumps znalazł je w Lucce. Obrazy są pańskiego Boticellego. Gdzieby pan powiesił te gobeliny?
Andrzej poznał cztery gobeliny: „Dzieje Narcyza“, które były na licytacyi kardynała Immenvaet. Spojrzał na Helenę, lecz nie spotkał jej oczu. Wziął go głuchy gniew przeciw niej, przeciw mężowi, przeciw tym przedmiotom. Byłby chciał pójść sobie precz; lecz wypadało mu oddać swój dobry smak do usług małżeństwa Heathfield. Wypadało mu także znosić archeologiczną erudycyę Mumps’a, który był zapalonym zbieraczem i chciał mu pokazać wszystkie swoje zbiory. Poznał w jednej ze szklanych szaf hełm Pollajuola, a w innej filiżankę z kryształu górskiego, byłą własność Niccola Niccoli’ego. Obecność tej filiżanki w tem miejscu dziwnie go zmieszała, rozświetliła w jego umyśle błyskawicznie szalone podejrzenia. Zatem popadła w ręce lorda Heathfield? Po bajecznem starciu, które nie miało końca, nikt więcej nie troszczył się o białego kruka, nikt nie wrócił następnego dnia na licytacyę, jednodniowe podniecenie omdlało, zgasło, przeszło, jak przechodzi wszystko w życiu światowem; i kryształ został na pastwę innych. Rzecz była całkiem naturalną; lecz w tej chwili wydała się Andrzejowi osobliwą.
Umyślnie zatrzymał się przed szybą i przypatrywał się pilnie kosztownemu kubkowi, na którym dzieje Anchizesa i Wenery jaśniały, jak wyrzezane w czystym dyjamencie.
— Niccolo, Niccoli — rzekła Helena, wymawiając to nazwisko z nieokreślnym akcentem, w którym, zdawało się Andrzejowi, słychać było trochę melancholii.
Mąż przeszedł do sąsiedniego pokoju, żeby otworzyć jedną ze szaf.
— Niech sobie pani przypomni! Niech sobie pani przypomni! — szepnął Andrzej, zwracając się ku niej.
— Przypominam sobie.
— Zatem kiedy panią zobaczę?
— Kto wie!
— Przyrzekła mi pani.
Wrócił Mount Edgcumbe. Przeszli do drugiego pokoju, obchodzili dalej. Wszędzie czekali tapicerzy, by rozkładać materye, zawieszać firanki, przestawiać meble. Andrzej musiał za każdym razem, kiedy go przyjaciółka pytała o radę, silić się na odpowiedź, na pokonanie złej woli, opanowanie niecierpliwości. W pewnej chwili, kiedy mąż mówił z jednym z tych ludzi, rzekł do niej, cichym głosem, okazując jawnie swe niezadowolenie:
— Czemu mi pani zadała tę torturę? Spodziewałem się znaleźć panią samą.
W jednych drzwiach zawadził kapelusik Heleny o źle zawieszone portyery i zgniótł się cały z jednego boku. Śmiejąc się zawołała Mumps’a, żeby jej rozwiązał węzeł welonu. I Andrzej zobaczył, jak te ohydne ręce rozwiązały węzeł nad pożądanym karkiem, jak dotykały małych, czarnych kędziorków, tych żywych kędziorków, które ongi pod pocałunkiem wydawały tajemniczą woń, nieporównalną z żadną ze znanych woni, lecz słodszą od wszystkich i bardziej upojną.
Bezzwłocznie pożegnał się, twierdząc, że go czekają ze śniadaniem.
— Zamieszkamy tu ostatecznie pierwszego lutego, we wtorek — rzekła doń Helena. — Sądzę, że wtenczas będzie pan naszym stałym gościem.
Andrzej skłonił się.
Byłby dał niewiadomo co, żeby nie dotykać ręki lorda Heathfield. Odszedł, pełen gniewu, zazdrości, obrzydzenia.
Tego samego wieczora o późnej godzinie, zaszedłszy przypadkiem do Klubu, którego od dawna nie odwiedzał, zobaczył przy jednym ze stolików do gry Don Manuela Ferres y Capdevila, ministra Gwatemali. Pozdrowił go uprzejmie i zapytał o wiadomości o Donnie Maryi, o Delfinie.
— Czy są jeszcze w Sijenie? Kiedy przyjadą?
Minister pomny, że ostatniej nocy w Schifanoji wygrał kilka tysięcy lirów od młodego hrabiego, odpowiedział na jego uprzejmość wielką dwornością. Poznał Andrzeja Sperellego jako gracza doskonałego, godnego podziwu, we wielkim stylu.
— Są tu obie od kilku dni. Przybyły w poniedziałek. Marya jest bardzo przygnębiona, że nie zastała markizy d’Ate!eta. Sądzę, że pańska wizyta będzie jej bardzo miła. Mieszkamy przy via Nazionale. Oto dokładny adres.
Podał mu swój bilet. Następnie zaczął grać dalej. Andrzej usłyszał, że go woła książę di Beffi, który znajdował się w gromadce innych panów.
— Czemuś nie przyszedł dziś rano do Cento Celle? — zapytał go książę.
— Umówiłem się gdzieindziej — odrzekł Andrzej, nie mając nic na myśli, byle podać jakieś usprawiedliwienie.
Książe zaczął się śmiać z innymi przyjaciółmi, chórem.
— W palazzo Barberini?
— Możliwe.
— Możliwe? Widział cię wchodzącego Ludwik...
— A ty gdzie byłeś? — zapytał Andrzej Barbarisi’ego.
— U mojej ciotki Saviano.
— Ah!
— Nie wiem, czyś ty miał lepsze polowanie — mówił dalej książę di Beffi — lecz my mieliśmy galop czterdziestodwuminutowy i dwa lisy. We czwartek, koło Tre Fontane. — Czy rozumiesz? Nie koło Quattro... — zauważył ze swą zwykłą komiczną powagą Gino Bomminaco.
Przyjaciele zaśmiali się z dowcipu; a śmiech udzielił się także Sperellemu. Nie dotknęła go ta złośliwostka. Owszem, właśnie teraz, kiedy brakło podstawy, było mu miło, iż przyjaciele sądzą, że nawiązał znowu stosunek z Heleną. Zaczął rozmawiać z nadeszłym Juliuszem Musellaro. Z kilku słów, które doleciały jego uszu, wywnioskował, że w kółku mówiło się o lordzie Heathfield.
— Poznałem go w Londynie, lat temu sześć albo siedem — mówił książę di Beffi. — Zdaje mi się, że był Lord of the Bedchamber księcia Walii...
Potem głos jego przycichł. Książę opowiadał bajeczne rzeczy. Do uszu Andrzeja doszedł pośród urywków erotycznych zwrotów dwa czy trzy razy tytuł sławnego w dziejach skandalów londyńskich dziennika: Pall Mail Gazette. Byłby chciał słuchać: naszła go straszna ciekawość. Obaczył znowu w swej wyobraźni ręce lorda Heathfield, te ręce blade, tak pełne wyrazu tak znaczące, tak wymowne, niezapominalne. Lecz Musellaro mówił dalej. W końcu rzekł doń:
— Wyjdźmy. Opowiem ci...
Na dole na schodach spotkali hrabiego Albonico, który szedł na górę. Nosił żałobę z powodu śmierci Donny Hipolity. Andrzej przystanął i zapytał go o kilka wiadomości, tyczących się bolesnego zdarzenia. Dowiedział się o śmierci tej w listopadzie, w Paryżu, od Guida Montelatici, kuzyna Donny Hipolity.
— Czy to był tyfus?
Wdowiec bezbarwny, jasny blondyn, skorzystał ze sposobności i zaczął rozwodzić się nad swojem nieszczęściem. Obnosił swój ból jak ongi obnosił był piękność żony. Jąkanie napełniało jego zasmucone słowa nieszczęśliwością; i co chwila zdawało się, że jego białawe oczy napęcznieją, jak dwie bańki ze serwatki.
Juliusz Musellaro widząc, że elegia wdowca trochę nazbyt się przedłuża, naglił Andrzeja, mówiąc:
— Uważaj, każemy na siebie zbyt długo czekać.
Andrzej pożegnał się, odkładając na następne spotkanie dalszy ciąg pośmiertnego wspomnienia. I wyszedł z przyjacielem.
Słowa Albonica wznowiły w nim to szczególniejsze uczucie, zmięszane z dręczącego pożądania, a także z rodzaju zadowolenia, która w Paryżu napełniała go przez kilka dni po wiadomości o tej śmierci. W owych dniach obraz Donny Hipolity, prawie omglony zapomnieniem, ukazał się mu poprzez przesłonę choroby i rekonwalescencyi, przez tyle różnych wypadków, poprzez miłość Donny Maryi Ferres, bardzo daleki, lecz owiany nieokreśloną idealnością. Otrzymał od niej przyrzeczenie; a chociaż jej nie posiadł, doznał z powodu niej jednego z największych upojeń człowieczych: upojenia zwycięstwa nad rywalem, zwycięstwa głośnego, w oczach pożądanej kobiety. W owych dniach rozbudziło się w nim pragnienie, którego nie można było zaspokoić, i pod władztwem wyobraźni niemożność zaspokojenia onegoż, napełniła go niewymownym niepokojem, kilka godzin prawdziwej męczarni. Potem, pośród pożądania i żalu zrodziło się inne uczucie, prawie zadowolenia, prawie, rzecby można, lirycznego podniesienia. Miło mu było, że jego miłosna przygoda skończyła się tak, na zawsze. Owa nieposiadana kobieta, którą zdobywając, omal że nie został zabity, owa kobieta, prawie nieznana, wznosiła się w jego oczach, jedyna, nietknięta, na szczyty ducha, w boską idealność śmierci. Tibi, Hippolyta, semper!
— Zatem — opowiadał Juliusz Musellaro — ona przyszła dziś, około drugiej.
Opowiadał przyjęcie Julii Moceto, z pewnym entuzyazmem, z wielą szczegółami tyczącym się rzadkiej i tajemnej piękności bezpłodnej Pandory.
— Masz słuszność. To prawdziwy puhar z kości słoniowej, tarcza promienna, speculum voluptatis...
W Andrzeju odnowa, dały się uczuć pewne lekkie bolesne ukłucia, których doświadczył kilka dni temu, w noc księżycową po teatrze, kiedy jego przyjaciel sam wchodził ku pałacykowi Borghese. Teraz zmieniły się w niecałkiem określony gniew, na którego dnie poruszały się może bezładne wspomnienia, zazdrość, zawiść i owa ostateczna egoistyczna i tyrańska nietolerancya, która tkwiła w jego naturze i nieraz doprowadzała go do tego, że prawie pożądał zniszczenia kobiety wybranej i używanej, żeby inni nie używali. Nikt nie powinien był pić z kielicha, z którego on raz pił.
Wspomnienie jego przejścia powinno było wystarczyć do wypełnienia całego życia. Kochanki winne były zostawać wiernemi na wieki jego niewierności. To było jego dumne marzenie. A następnie przykre mu było wyjawianie, rozpowszechnianie tajemnicy piękności. Z pewnością, gdyby był posiadał Dyskobala Mirona lub Doryfora Polykleta albo Wenus knidyjską, pierwszą jego troską byłoby zamknąć to arcydzieło w miejscu niedostępnem i używać go samemu, ażeby używanie drugich nie zmniejszyło jego własnego. Zatem czemuż on sam współubiegał się w wyjawianiu tej tajemnicy? Czemuż sam podniecił ciekawość przyjaciela? Czemuż sam życzył mu szczęścia? Sama łatwość, z jaką owa kobieta oddała się onemu, napełniała go gniewem i obrzydzeniem, a także trochę go upokarzała.
— Lecz dokądże idziemy? — zapytał Juliusz Musellaro, przystając na piazza Venezia.
Na dnie różnych odruchów duszy i różnych myśli mieściło się w Andrzeju wzburzenie, rozbudzone w nim przez spotkanie z Don Manuelem Ferres, myśl o Donnie Maryi, jakiś chwiejny obraz. I właśnie, pośrodku tych chwilowych sprzeczności, rodzaj roztęsknienia pociągnął go ku jej domowi.
— Ja wracam do domu — odrzekł. — Przejdźmy przez via Nazionale. Odprowadź mnie.
Odtąd już nie słuchał więcej słów przyjaciela. Myśl o Donnie Maryi owładnęła nim zupełnie. Doszedłszy przed Teatr wahał się chwilę, nie wiedząc, czy wybrać chodnik po prawej, czy po lewej. Chciał odkryć dom, czytając numery.
— Cóż ci to? — zapytał go Musellaro.
— Nic. Słucham ciebie.
Spojrzał na pewien numer i obliczył, że dom powinien być po lewej, nie bardzo daleko, może w pobliżu willi Aldobrandini. Wielkie pinie onej willi widniały lekko na niebie gwiaździstem; noc była zimna lecz pogodna; Torre delle Milizie wznosiła swój kwadratowy, ciemny ogrom pomiędzy gwiazdy; palmy, które rosną na murach Serwiusza spały nieruchome w świetle latarni.
Brakło kilku numerów do owego, który był podany na bilecie Don Manuela. Andrzej drżał tak, jak gdyby Donna Marya miała mu wyjść naprzeciw. Dom był istotnie w pobliżu. Otarł się o zamkniętą bramę; nie mógł się powstrzymać od spojrzenia w górę. — Na co tam patrzysz? — zapytał go Musellaro.
— Na nic. Daj mi papierosa. Przyspieszmy kroku, bo zimno.
Przeszli w milczeniu przez via Nazionale aż do Quattro Fontane. Zadumanie Andrzeja było widoczne. Przyjaciel rzekł doń:
— Ciebie z pewnością coś trapi.
A Andrzej uczuł, że mu serce tak wzbiera, iż miał już oddać się zwierzeniom. Lecz się powstrzymał. Był jeszcze pod wrażeniem złośliwostek słyszanych w Klubie, opowiadania Juliusza, całej nowej niedyskretnej lekkomyślności, którą sam wywoływał, którą sam uprawiał. Zupełny brak tajemniczości w miłosnej przygodzie, próżne upodobanie kochanków w przyjmowaniu dowcipów i uśmiechów innych, cyniczna obojętność, z którą byli kochankowie zachwalają przymioty kobiety tym, którzy już niebawem mają ją posiąść i zapał z jakim udzielają im rad, jak najlepiej dojść do celu i uprzejmość, z którą użyczają im najdrobniejszych wyjaśnień co do pierwszego spotkania, żeby wiedzieć, czy sposób, którego dama używa teraz przy oddaniu się, jest podobny do dawnego, wszystkie ustępstwa i przyzwolenia i następstwa i wogóle wszystkie małe i wielkie obrzydliwości, które towarzyszą rozkosznym światowym wiarołomstwom, zdawały się mu sprowadzać miłość do mieszaniny niesmacznej i nieczystej, do nieszlachetnej pospolitości, prostytucyi bez tego nazwiska. Wspomnienia Schifanoji przeszły mu przez duszę, jak serdeczne wonie. Postać Donny Maryi jaśniała pośród nich z takiem życiem, że prawie się zdumiał; a jeden ruch widział wyraźniejszy od innych, nad inne jasny: ruch jej, kiedy w lasku Vicomile wyrzekła płomienne słowo. Czy usłyszy znowu to słowo z owych ust? Co ona robiła, co myślała, jak żyła w czasie rozłąki. Wzruszenie wewnętrzne wzrastało w nim z każdym krokiem. Jak zmienne i ulotne widziadła przebijały przez jego umysł urywki widzeń; rąbek krajobrazu, rąbek morza, schody pośród krzów różanych, wnętrze jakiegoś pokoju, wszystkie miejsca, w których się zrodziło jakieś uczucie, gdzie się wylała jakaś słodkość, gdzie ona rozprószyła urok swej osoby. I doznawał drżenia wewnętrznego i głębokiego na myśl, że może jeszcze żyje w jej sercu ta namiętność, że ona może cierpiała i płakała i może także śniła i miała nadzieję. Kto wie!
— I cóż? — rzekł Juliusz Musellaro. — Jakże idą sprawy z lady Heathfield?
Schodzili przez via delle Quatro Fontane, byli naprzeciw palazzo Barberini. Poprzez kracianą bramą, pomiędzy kamienne kolosy, widniał mroczny ogród, ożywiony przytłumionym szmerem wód, a pośród niego panował bielejący budynek, na którym jedyny tylko portyk był jeszcze oświetlony.
— Co mówisz? — zapytał Andrzej.
— Jak idą sprawy z Donną Heleną.
Andrzej spojrzał na pałac. Zdało się mu, że czuje w tej chwili w sercu wielką obojętność, prawdziwą śmierć pożądania, ostateczne zrzeczenie; i odpowiedział pierwszym lepszym zwrotem.
— Idę za twoją radą. Nie zapalam drugi raz papierosa...
— A jednak, widzisz, w tym wypadku możeby trud się wypłacił. Czyś się jej dobrze przypatrzył? Wydaje się mi piękniejszą; zdaje się mi, że ma coś nowego, nieokreślnego, nie wiem, co... Może mówię źle, nowego. Stała się jakby bardziej napięta, zachowując— cały charakter swojej piękności; jest ostatecznie, że tak powiem, więcej Heleną niż Helena z przed dwu lub trzech lat: jest „kwintessencyą“. Będzie to, zdaje się, działanie drugiej wiosny; gdyż myślę, że tuż tuż dochodzi trzydziestki. Nie zdaje ci się.
Andrzej uczuł, że go te słowa ubodły, roznieciły na nowo. Nic bardziej nie wznawia i nie podżega pożądania mężczyzny, jak, kiedy słyszy, iż inni chwalą kobietę, którą zbyt długo posiadał, lub o którą zbyt długo ubiegał się na darmo. Istnieją miłości na skonaniu, które przedłużają się mocą zazdrości innych, podziwu innych; gdyż kochanek zniechęcony lub znużony boi się zrzec swego posiadania lub swego oblężenia na rzecz szczęścia tego, któryby mógł nastąpić po nim.
— Nie zdaje ci się? A potem, z tego Heathfielda zrobić Menelausa musiałoby być szczególną przyjemnością.
— I ja tak myślę — rzekł Andrzej, siląc się przybrać żartobliwy ton przyjaciela. — Zobaczymy.
Pani Maryo, proszę zostawić tej minucie jej słodycz, proszę mi pozwolić wyrazić całą swoją myśl!
Ona wstała. Rzekła powoli, bez oburzenia, bez surowości, z widocznem wzruszeniem w głosie:
— Proszę mi wybaczyć. Nie mogę pana słuchać. Bardzo mnie to boli.
— Będę milczał. Zostać, pani Maryo; proszę.
Usiadła na nowo. Była jak za czasów w Schifanoji. Nic nie mogło przewyższyć wdzięku tej przesubtelnej głowy, która zdawała się być przygniecioną bujną masą włosów, jak bożą karą. Miękki, delikatny cień, podobny do spływu dwu przejrzystych idealnych tonów, fijoletowego i niebieskiego, otaczał jej oczy, które nań obracały ciemnobrunatne źrenice smagłych aniołów.
— Nie chciałem — dodał Andrzej pokornie — nie chciałem nic innego tylko przypomnieć pani moje słowa z ongi, te których pani wysłuchała rankiem w parku, na ławce marmurowej, pod wiśniami morskimi, w niezapomnianej dla mnie i prawie świętej w mej pamięci godzinie...
— Przypominam je sobie.
— Otóż od tego czasu mój bolesny stan stał się smutniejszy, mroczniejszy, okrutniejszy. Nie potrafię nigdy wypowiedzieć pani wszystkich swoich cierpień, wszystkich swoich zwątpień; nie potrafię nigdy wypowiedzieć pani dreszczu szczęścia, wzlotu całej mojej istoty ku nadziei, skorom na chwilę ważył się pomyśleć, że wspomnienie o mnie może żyje także w sercu pani.
Mówił akcentem tym samym, co w ów odległy poranek; zdawało się, że go zdjęło to samo uczuciowe upojenie. Wszystkie smutki cisnęły się mu na wargi.
A ona słuchała, z głową pochyloną, nieruchoma, prawie w postawie z owego dnia; a jej usta, wyraz jej ust, daremnie gwałtem zaciskanych, jak owym razem, zdradzał rodzaj bolesnej rozkoszy.
— Czy sobie pani przypomina Vicomile? Czy sobie pani przypomina las w ów październikowy wieczór, kiedyśmy sami przezeń jechali?
Donna Marya lekko skłoniła głową, jakby potwierdzając.
— A słowo, które mi pani powiedziała? — dodał młodzieniec, bardziej pokorny, lecz z natężonym wyrazem namiętności w głosie, zbliżając się do niej zupełnie, jak, żeby módz zajrzeć w jej oczy, które trzymała jeszcze opuszczone.
Podniosła na niego, te dobre, litosne, boleściwe oczy.
— Przypominam sobie wszystko — odrzekła — wszystko, wszystko. Czemuż miałabym przed panem zakrywać swoją duszę? Pan jest umysłem szlachetnym i wielkim; i ja ufam pańskiej szlachetności. Czemuż miałabym zachowywać się wobec pana jak kobieta pospolita? Czyż owego wieczora nie powiedziałam panu, że pana kocham? Słyszę w pańskiem pytaniu inne pytanie. Pan mnie pyta, czy go jeszcze kocham.
Ociągała się chwilę. Wargi jej drżały.
— Kocham pana.
— Maryo!
— Lecz pan musi wyrzec się na zawsze mojej miłości, pan musi oddalić się odemnie; musi pan być szlachetny i wielki, i wielkoduszny, i oszczędzić mi walki, której się boję. Wycierpiałam wiele, panie Andrzeju. Umiałam cierpieć, lecz myśl, że musiałabym walczyć z panem, bronić się przeciw panu, napełnia mnie szalonym strachem. Pan nie wie, kosztem jakich poświęceń zdołałam pozyskać pokój serca; nie wie pan, jak wysokich i drogich wyrzekłam się ideałów. Biedne ideały! Stałam się inną kobietą, bo trzeba było koniecznie stać się inną; stałam się kobietą pospolitą, gdyż tego wymagał obowiązek.
Miała w głosie smutek poważny i słodki.
— Spotkawszy pana, uczułam, że naraz rozbudzają się we mnie dawne sny, uczułam, że odżywa moja dawna dusza; i w pierwszych dniach oddałam się rozkoszy, zamykając oczy na dalekie niebezpieczeństwo. Myślałam: — on niczego nie dowie się z moich ust; ja nie dowiem się niczego z ust jego. — Byłam prawie bez skruchy, prawie bez lęku. Lecz pan przemówił; powiedział mi pan słowa, których nie słyszałam była nigdy; pan mi wydarł wyznanie... Niebezpieczeństwo zjawiło się przedemną pewne, jawne, wyraźne. I oddałam się jeszcze jednemu marzeniu. Pańskie cierpienia przygniatały mnie, sprawiały mi głęboką udrękę. Myślałam: zbrukała go nieczystość; gdybym ja zdołała oczyścić go! Byłoby dla mnie szczęściem, być całopaleniem dla jego odrodzenia. — Pański smutek przyciągał mój smutek. Zdawało się mi, że może nie potrafiłabym pana pocieszyć, lecz, że możeby pan doznał ulgi słysząc, że jakaś dusza odpowiada wieczyście amen na modły pańskiej boleści.
Wymówiła ostatnie słowa z taką duchową podniosłością w całej postaci, że Andrzeja przeszła fala rozkoszy prawie mistycznej; i jego jedynem pragnieniem, w tej chwili, było wziąć obie jej ręce i wytchnąć niewymowne upojenie na te drogie, delikatne, nieskalane ręce.
— To jest niemożliwe! To jest niemożliwe! — mówiła dalej, potrząsając głową ruchem żalu. Życie jest niezbłagane. Nie chcąc, zniszczyłby pan całe jedno życie, a może nietylko jedno...
— Maryo, Maryo, nie mówić tak! — przerwał młodzieniec, zwracając się jeszcze bardziej ku niej, biorąc ją za rękę, bez gwałtowności lecz z rodzajem błagalnego drżenia, jakby przed spełnieniem czynu czekał znaku przyzwolenia. — Zrobię to, czego pani zażąda; będę pokorny i posłuszny; jedynem mojem pragnieniem jest słuchać pani; jedynem mojem pożądaniem jest umrzeć w imię pani. Wyrzec się pani, to znaczy wyrzec się zbawienia, upaść na zawsze w zagładę, nie podnieść się nigdy więcej. Kocham panią tak, jak tego nie zdoła wyrazić nigdy żadne ludzkie słowo. Potrzebuję pani. Pani jest jedynie prawdziwą, pani jest Prawdą, której szuka mój duch. Reszta jest marna; reszta jest niczem. Wyrzec się pani jest jak wejść w progi śmierci. Lecz jeśli moje poświęcenie zdoła pani zachować pokój, winienem pani poświęcenie. Proszę się nie lękać, pani Maryo. Nie zrobię pani nic złego.
Trzymał jej rękę w swojej, nie uciskając. Słowa jego nie miały ognia, lecz były pokorne, stroskane, smutne, pełne niezmierzonego przygnębienia. I litość złudziła Maryę tak, że nie cofnęła ręki i oddała się na kilka minut czystej rozkoszy tego lekkiego dotknięcia. Była w niej rozkosz tak subtelna, że prawie zdawała się nie mieć żadnego organicznego odgłosu; było to tak jak gdyby treściwy fluid wpływał w jej palce i rozlewał się poza palce linią nieokreślenie harmonijną. Kiedy Andrzej zamilkł, niektóre słowa, wymówione w parku, niezapomnianego poranka, wróciły jej na pamięć odżywione świeżym dźwiękiem jego głosu, poruszone nowem wzruszeniem: „Sama obecność pani wystarczała, by mi dać upojenie. Czułem, że płynie w moich żyłach jak krew i wnika w mojego ducha, jak nadludzkie uczucie...“
Nastąpiła przerwa pełna milczenia. Słychać było od czasu do czasu jak wiatr potrząsał szybami okien. Z wiatrem dochodził daleki krzyk, zmięszany z turkotem wozów. Weszło światło zimne i błyszczące, jak źródlana woda; w kątach i pośród firanek złożonych z tkanin Dalekiego Wschodu gromadził się cień; tu i ówdzie na meblach pobłyskiwały inkrustacye z jadu, z kości słoniowej, z perłowej macicy; wielki złocony Buddha widniał w głębi, pod rajską muzą. Te egzotyczne kształty użyczały pokojowi nieco ze swej tajemniczości.
— O czem pani teraz myśli? — zapytał Andrzej. — Czy nie myśli pani o mojej zgubie?
Ona zdawała się pogrążona we wątpliwościach. Była na pozór niezdecydowana, jak gdyby słuchała dwu wewnętrznych głosów.
— Nie umiem panu powiedzieć — odpowiedziała, przechodząc lekko ręką po swem czole — nie umiem panu powiedzieć, jakie dziwne przeczucie przygnębia mnie od długiego czasu. Nie wiem czemu, lecz boję się.
Dodała po przerwie:
— Myśleć, że pan cierpi, że pan, mój biedny przyjacielu, jest chory, i że nie będę mogła ulżyć panu w cierpieniu, że panu mnie zabraknie w godzinie trwogi, że nie będę wiedziała, kiedy mnie pan będzie wzywał... Mój Boże!
Miała w głosie drżenie i prawie bezsilność płaczu, jak gdyby zaparło się jej gardło. Andrzej opuścił głowę, milczący.
— Myśleć, że dusza moja zawsze będzie szła za panem i, że nie będzie mogła nigdy spłynąć się z pańską, nie będzie mogła nigdy być przez pana zrozumianą... Biedna miłości!
Miała w głosie pełno łez, usta zmienione boleścią.
— Niech mnie pani nie opuszcza! — przerwał młodzieniec, ujmując obie jej ręce, prawie na klęczkach, pod wpływem wielkiej egzaltacyi.
— Nie będę panią o nic prosił; nie chcę od pani niczego prócz współczucia. Współczucie, któreby mnie spotkało ze strony pani, byłoby mi droższe od namiętności każdej innej: pani o tem wie. Same ręce pani zdołają mnie uleczyć, zdołają mnie przywrócić życiu, dźwignąć z upadku, oddać wiarę, uwolnić od wszystkich złych rzeczy, które mnie zatruwają i napełniają przerażeniem. Te drogie, drogie ręce...
Schylił się, by je ucałować i długo przyciskał do nich usta. Zamknął oczy z wyrazem najwyższej słodyczy, mówiąc powoli, nieokreślnym akcentem:
— Czuję, że pani drży.
Ona podniosła się, drżąca, zmięszana, bledsza niż ongi, w pamiętny poranek, kiedy szła popod kwiatami.
Wiatr wstrząsał szybami; dolatywał hałas jakby wzburzonego tłumu. Owe krzyki śród wiatru, przychodzące od Kwirynału, powiększyły jego wzruszenie.
— Żegnam. Błagam, panie Andrzeju; niech pan dłużej tu nie zostaje, zobaczy mnie pan innym razem, kiedy pan zechce. Lecz teraz żegnam. Błagam pana!
— Gdzie panią zobaczę?
— Na koncercie, jutro. Żegnam.
Była cała tak zmięszana, jakgdyby dopuściła się jakiej winy. Odprowadziła go aż do drzwi pokoju. Zostawszy sama, zawahała się, nie wiedząc, co począć; trwała jeszcze w objęciach lęku. Czuła, że jej wokoło oczu mocnym ogniem płoną policzki i skronie, podczas gdy na reszcie ciała przechodził ją dreszcz; lecz na rękach odcisk ukochanych ust trwał jak pieczęć. Był to odcisk słodki i byłaby pragnęła, żeby trwał niezniszczalnie, jak pieczęć boża.
Rozglądnęła się wokoło. W pokoju światło zanikało, kształty gubiły się w półcieniu, wielki Buddha gromadził w swem złoceniu szczególniejszą jasność.
Hałasy dolatywały i gasły, naprzemian. Podeszła ku jednemu oknu, otwarła je, oparła się. Mroźny wiatr wiał na ulicy, na której w stronie piazza di Termini już zaczynały zapalać się latarnie. Naprzeciwko, drzewa willi Aldobrandini gięły się, zaledwie trochę zabarwione odcieniem czerwonawym. Nad Torre delle Milizie zawisała olbrzymia fijoletowa chmura, samotna na niebie.
Wieczór wydał się jej złowrogi. Cofnęła się; usiadła na miejscu świeżej rozmowy. — Czemu Delfina nie wracała? — Chciałaby była uniknąć wszelkich zastanowień, wszelkich rozmyślań. A jednak jakaś niewiadoma słabość zatrzymywała ją na tem miejscu, gdzie przed kilku minutami, Andrzej oddychał, mówił, wyznawał swoją miłość i swój ból. Wysiłki, zamiary, przygnębienia, modlitwy, skrucha czterech miesięcy ginęły, niknęły, stawały się bezużyteczne, w jednej chwilce. Opadła, czując się znużoną, pokonaną, bez woli i bez mocy przeciw zjawiskom moralnym, które ją zaskoczyły, przeciw uczuciom, które ją rozburzyły; i podczas gdy oddawała się lękowi i tęsknocie, w której wszelka odwaga malała, zdawało się jej, że coś z niego faluje w mrokach pokoju i owija całą jej postać nieskończenie słodką pieszczotą.
A następnego dnia, ze sercem drżącem pod bukietem fiołków wchodziła do Palazzo dei Sabini.
Andrzej już czekał jej przy drzwiach sali. Ściskając jej rękę rzekł:
— Dzięki.
Odprowadził ją na miejsce i usiadł obok niej. Mówił do niej:
— Myślałem, że umrę czekając pani. Bałem się, że pani nie przyjdzie. Jakżem pani wdzięczny!
Mówił dalej:
— Wczoraj późnym wieczorem, przechodziłem obok domu pani. Widziałem światło w jednem oknie, w trzeciem ku Kwirynałowi. Byłbym dał nie wiem co, żeby wiedzieć, czy pani tam była...
Także zapytał jej:
— Od kogo ma pani te fiołki.
— Od Delfiny — odrzekła.
— Czy opowiadała pani Delfina o naszem spotkaniu dziś rano na piazza di Spagna?
— Tak; wszystko.
Koncert zaczął się Kwartetem Mendelssohna. Sala była już prawie cała zajęta. Audytoryum składało się przeważnie z pań cudzoziemskich. Było to audytoryum jasne, pełne skromności w ubiorach, pełne skupienia w postawach, milczące i religijne jak w miejscu pobożnem. Fala muzyki przechodziła po nieruchomych głowach, nakrytych ciemnymi kapeluszami, rozprzestrzeniając się w złocistem świetle, w świetle, które spływało z wysoka, przyłagodzone przez żółte firanki, rozjaśnione przez białe i nagie ściany. I stara bezozdobna sala Filharmonii, w której na równomiernej bieli zostawały zaledwie nieliczne ślady fryzów, a nędzne niebieskie portyery już miały rozpaść się, przedstawiała obraz miejsca, które było zamknięte przez cały wiek i właśnie w ten dzień zostało otwarte. Lecz ta barwa starości, ten wygląd biedaczy, ta nagość ścian dodawały nieokreślonego dziwnego smaku wybornej rozkoszy słuchania; i rozkosz ta wydawała się tu wewnątrz tajemniejszą, wyższą, czystszą, wskutek przeciwieństwa. Był to 2-gi lutego, środa: na Monte Citorio Parlament rozprawiał o sprawie Dogali; sąsiednie ulice i place roiły się od ludzi i żołnierzy.
Muzyczne wspomnienia Schifanoji rozbudziły się w umysłach obojga kochanków; odblask owej jesieni oświetlił ich myśli. Przy dźwięku mendelsohnowskiego Menueta rozwinęło się w ich umysłach widzenie willi nadmorskiej, sali przepełnionej wonią poniżej leżących ogrodów, gdzie pośród międzykolumniów przedsionka wznosiły się wierzchołki cyprysów i widniały płomienne żagle na pasie pogodnego morza.
Nachylając się nieco od czasu do czasu ku sijenience, pytał jej Andrzej po cichu:
— O czem pani myśli.
Odpowiadała z uśmiechem tak nikłym, że zaledwie mógł go dostrzedz.
— Czy przypomina pan sobie 23 września? — rzekła.
Andrzej nie rozróżniał dobrze w pamięci tego wspomnienia, lecz potwierdził głową.
Spokojne i poważne „Andante“, w którem panowała podniosła patetyczna melodya, przechodziło po szerokim rozwoju w wybuch boleści. „Finale“ zasadzało się na rytmicznej pełnej znużenia monotonii.
Ona rzekła:
— Teraz następuje pański Bach.
I oboje, kiedy muzyka zaczęła się, doznali instynktownej potrzeby zbliżenia się. Ich łokcie stykały się. Przy końcu każdego ustępu Andrzej nachylał się ku niej, by czytać w programie, który rozłożony trzymała w rękach; i przy tym ruchu naciskał jej ramię, wyczuwał woń fiołków, udzielał jej dreszczu rozkoszy. „Adagio“ było tak potężnie podniosłe w śpiewie, wznosiło się takim lotem na szczyty ekstazy, z tak pełną pewnością rozszerzało się w Nieskończoność, że wydało się głosem istoty nadludzkiej, która jakoby wylewała rytmem radość ze swojego nieśmiertelnego zwycięstwa. Wszystkie umysły były porwane przez nieodpartą falę. Kiedy muzyka ustała, drżenie instrumentów trwało jeszcze kilka minut w słuchaczach. Szmer przebiegł salę od końca do końca. Oklaski wybuchły po przerwie z tem większem życiem.
Oni oboje patrzyli na się oczyma zmienionymi, jakgdyby rozłączyli się po objęciach rozkoszy nie do zniesienia. Muzyka trwała; światło stawało się dyskretniejsze; rozkoszne ciepło czyniło powietrze słodkiem; rozegrzane fiołki Donny Maryi wydawały mocniejszą woń. Andrzej miał prawie złudzenie, że jest z nią sam, gdyż nie widział przed sobą nikogo znajomego.
Lecz mylił się. Odwracając się, w czasie pewnej przerwy, ujrzał Helenę Muti stojącą w głębi sali, w towarzystwie księżny Ferentino. Natychmiast jego spojrzenie spotkało się z jej spojrzeniem. Pozdrowił z daleka. Zdawało się mu, że zauważył na wargach Heleny szczególny uśmiech.
— Kogo pan pozdrawia? — zapytała Donna Marya, odwracając się także. — Kto są te panie?
— Lady Heathfield i księżna di Ferentino.
Zdawało się jej, że słyszy w jego głosie zmieszanie.
— Która jest Ferentino?
— Blondynka.
— Druga jest bardzo piękna.
Andrzej milczał.
— Czy jest angielką? — dodała.
— Nie; jest rzymianką; jest wdową po księciu Scerni, poszła drugi raz za mąż za lorda Heathfield.
— Jest bardzo piękna.
Andrzej zapytał gorliwie:
— Co teraz będą grali?
— „Kwartet“ Brahmsa w „c-moll“.
— Zna go pani?
— Nie.
— Drugi ustęp jest cudowny.
Mówił, żeby ukryć swój niepokój.
— Kiedy panią znowu zobaczę?
— Nie wiem.
— Jutro?
Ona wahała się. Zdawało się, że po jej obliczu przeszedł lekki cień. Odrzekła:
— Jutro, jeśli będzie słońce, przyjdę z Delfiną na piazza di Spagna około południa.
— A jeśli nie będzie słońca?
— W sobotę wieczór pójdę do hrabiny Starnina...
Muzyka zaczęła się na nowo. Pierwszy ustęp wyrażał posępną i męską walkę, pełną tęgości. Romanza wyrażała tęskne lecz bardzo smutne przypomnienie, a następnie wznios powolny, niepewny, słaby, ku jutrzence bardzo dalekiej. Jasny melodyjny zwrot rozwijał się głębokimi modulacyami. Było to uczucie całkiem różne od onego, które ożywiało „Adagia“ Bacha; było bardziej ludzkie, bardziej ziemskie, bardziej elegijne. Przechodził przez tę muzykę dech Ludwika Beethovena.
Andrzeja naszła tak straszna tęsknota, że bał się zdradzić. Wszystka poprzednia słodycz zmieniła mu się w gorycz. Nie miał dokładnej świadomości tego swojego nowego cierpienia; nie umiał ni skupić się ni opanować; wahał się, zgubiony między podwójnym urokiem niewieścim a czarem muzyki, przez żadną z tych trzech mocy nie przeniknięty; doznawał wewnątrz nieokreślonego wrażenia, jakby próżni, w której rozbrzmiewają ustawicznie wielkie uderzenia z bolesnem echem; i myśl jego rozdrabniała się na tysiące urywków, rozdzielała się, rozpadała; i dwa niewieście obrazy kładły się na siebie, zlewały się, niszczyły się wzajemnie, a on nie był mocen rozdzielić ich, nie był w stanie określić swego uczucia ku jednej, swego uczucia ku drugiej. A na dnie tego mętnego wewnętrznego cierpienia, poruszała się niespokojność, spowodowana przez bezpośrednią rzeczywistość, przez praktyczną, żeby tak rzec, przezorność. Nie uniknęła jego uwagi pewna zmiana w zachowaniu Donny Maryi wobec niego; i zdawało się mu, że czuje wzrok Heleny ustawicznie w niego wpity; i nie mógł znaleźć drogi, nie wiedział, czy ma towarzyszyć Donnie Maryi przy wyjściu ze sali czy też zbliżyć się do Heleny. Nie wiedział też czy ten wypadek pomoże mu czy zaszkodzi u jednej lub drugiej.
— Ja idę — rzekła Donna Marya, powstając po romancy.
— Nie czeka pani końca?
— Nie; muszę być w domu na piątą.
— Czy pani pamięta, jutro rano...
Podała mu rękę. Może wskutek ciepłoty zamkniętego powietrza, lekki płomień ożywiał jej bladość. Aksamitny płaszcz, barwy ciemno-ołowianej, obrębiony szerokim pasem chinchilli, pokrywał całą jej postać; a na popielatem futrze przepysznie konały fijołki. Wychodząc, szła z pańską wytwornością, podczas, gdy ta i owa z siedzących pań odwracała się, by na nią patrzeć. I poraz pierwszy zobaczył Andrzej w niej, w kobiecie duchowej, w sijenejskiej madonnie, światową damę...
Kwartet wchodził w część trzecią. Ponieważ światło dzienne zanikało, podniesiono żółte firanki, jakby w kościele. I inne panie opuściły salę. Tu i ówdzie podnosił się szmer. Zaczynało się w audytoryum znużenie i nieuwaga, które są właściwe końcowi każdego koncertu. Wskutek jednego z tych osobliwych zjawisk nagłej elastyczności i zmienności, Andrzej doznał, uczucia ulgi, prawie radości. Naraz pozbył się wszelkiego uczuciowego i namiętnego zakłopotania i rozkosz zawidniała jasno sama jedna jego próżności, jego wyuzdaniu. Myślał, że Donna Marya, przyzwalając na te niewinne schadzki, już postawiła nogę na słodką pochyłość, na której dnie dybie grzech, nieuniknienie nawet na najczulsze dusze; myślał, że trochę zazdrości, mogłoby rzucić znowuż Helenę w jego ramiona i że w ten sposób może jeden stosunek wsparłby drugi; myślał, że może właśnie niejasny lęk, zazdrosne przeczucie przyspieszyły zgodę Donny Maryi na najbliższą schadzkę. Był zatem na drodze do podwójnej zdobyczy. Uśmiechnął się, spostrzegając, że w obydwu przedsięwzięciach trudność przedstawiała się w jednym i tym samym kształcie. Miał przerobić na kochanki dwie siostry, to znaczy dwie, które chciały wobec niego grać rolę sióstr. Także inne podobieństwa między obu wypadkami zauważył, uśmiechając się. — Co za głos! Jakże były dziwne w głosie Donny Maryi akcenty Heleny! — Błysnęła mu szalona myśl, — ten głos mógł dla niego być pierwiastkiem dzieła wyobraźni: na podstawie takiego pokrewieństwa mógł stopić obie piękności, by posiąść z nich trzecią, wyobrażoną, bardziej złożoną, doskonalszą, prawdziwszą, gdyż idealną...
Trzeci ustęp wykonany w nienagannym stylu skończył się wśród oklasków. Andrzej wstał; zbliżył się do Heleny.
— Oh, panie Ugenta. gdzie pan był dotąd? — rzekła doń księżna Ferentino. — Au pąys du Tendre.
— A owa nieznajoma? — rzekła doń Helena, lekkim tonem, wąchając bukiet fiołków wyjęty z rękawa z kuny.
— Jest to wielka przyjaciółka mojej kuzynki: Donna Marya Ferres y Capdevila, żona nowego ministra Gwatemeli — odrzekł Andrzej bez zmięszania. — Piękne stworzenie, bardzo subtelne. Była u Franczeski w Schifanoji, we wrześniu.
— A Franczeska? — przerwała Helena. Nie wie pan, kiedy wróci?
— Mam od niej świeże wiadomości ze San Remo. Ferdynandowi lepiej. Lecz boję się, że będzie musiała zatrzymać się tam kilka miesięcy, może więcej.
— Jaka szkoda!
Kwartet wchodził w ostatni bardzo krótki ustęp. Helena i Ferentino zajęły dwa miejsca, w głębi, wzdłuż ściany, pod bladem zwierciadłem, w którem odbijała się melancholijna ściana. Helena słuchała z głową pochyloną, opuszczając pomiędzy rękoma końce błyszczącego boa z kuny.
— Proszę nas odprowadzić — rzekła do Sperellego, kiedy koncert się skończył.
Wstępując do karety po Ferentino, rzekła:
— Niech pan wsiądzie także. Zostawimy Ewę w palazzo Fiano. Potem pana odstawię, dokąd pan zechce.
— Dzięki.
Sperelli zgodził się. Wjechawszy w Corso musiał powóz posuwać się naprzód powoli, gdyż cała ulica była zapełniona wzburzonymi ludźmi. Od piazza di Montecitorio, od piazza Colonna dolatywały krzyki i rozprzestrzeniały się, jak hałas fal, rosły, opadały, powstawały znowu, zmięszane z dźwiękami wojskowych trąb. Rozruch wzrastał. Wieczór był szary i zimny; zgroza z powodu dalekiej rzezi doprowadzała tłum do wycia; mężczyźni, wywijając wielkimi pękami dzienników, biegiem przecinali tłum; wyraźnie wynurzała się z krzyków nazwa Afryki.
— Dla czterystu szubrawców, co nędznie pomarli — mruknął Andrzej, cofając się, kiedy się już wszystkiemu przypatrzył z okienka.
— Co też pan mówi? — wykrzyknęła Ferentino.
Na rogu palazzo Chigi rozruch wyglądał na bójkę. Powóz musiał zatrzymać się. Helena wychyliła się, by patrzeć; i oblicze jej, oświetlając się zewnątrz mroku odblaskiem latarni i światłem zmierzchu, wydało się prawie śmiertelnie białe, o białości lodowatej, nieco niebieskawej, która rozbudziła w Andrzeju błędne przypomnienie głowy widzianej — nie wiedział już kiedy, nie wiedział już gdzie — w jakiejś galeryi, w jakiejś kaplicy.
— Otóż jesteśmy.
— Nareszcie — rzekła księżna, gdyż powóz dotarł wreszcie do palazzo Fiano. — Zatem do widzenia. Spotkamy się dziś wieczór u Angelieri. Do widzenia panie Ugenta. Czy przyjdzie pan jutro do mnie na śniadanie? Zastanie pan także Helenę, Viti i mojego kuzyna.
— Godzina?
— Pół do pierwszej.
— Dobrze. Dziękuję.
Księżna wysiadła. Służący czekał rozkazu.
— Dokąd chce pan, żebym pana zawiozła — zapytała Helena Sperellego, który już usiadł obok niej na miejscu przyjaciółki.
— Far, far away...
— Zatem do pańskiego domu?
I nie czekając innej odpowiedzi, rozkazała:
— Trinita de’Monti, palazzo Zuccari.
Służący zamknął drzwiczki. Powóz potoczył się kłusem, skręcił na via Frattina, zostawiając za sobą tłum, krzyki, hałasy.
— Ach, Heleno, po tak długim czasie... wybuchnął Andrzej, nachylając się, by spojrzeć na pożądaną, która skupiła się w cieniu, w głębi, jakgdyby unikająca zetknięcia.
W przejeździe światło pewnej wystawowej szyby przeniknęło ciemność; i ujrzał, że Helena blada uśmiechała się uwodnym uśmiechem.
Wciąż tak uśmiechając się, ściągnęła sobie ze szyi zwinnym ruchem długie boa z kuny i zarzuciła je naokoło jego szyi, niby lasso. Zdawała się robić to żartem. Lecz tem miękkiem lasso, woniejącem tą samą perfumą, którą Andrzej czuł w marmurkowym futrze przyciągnęła młodzieńca; i milcząc podała mu wargi.
Obojga usta przypomniały sobie dawne zetknięcia, owe spojenia straszne i słodkie, które trwały aż do utraty tchu i dawały sercu złudne wrażenie miękkiego oroszonego owocu, który się w niem rozpływa. Żeby przedłużyć upojenie wstrzymywali oddech. Powóz z via dei Due Mocelli wjechał na via del Tritone, skręcił na via Sistina, zatrzymał się przed palazzo Zuccari.
Helena odtrąciła młodzieńca gwałtownie i rzekła doń głosem nieco zamglonym:
— Wysiądź. Bądź zdrów.
— Kiedy przyjdziesz?
— Kto wie!
Służący otworzył drzwiczki. Andrzej wysiadł. Powóz nawrócił, na via Sistina. Andrzej, cały jeszcze drżący, z oczyma przesłonionymi jeszcze mgłą oszołomienia, patrzył, czy nie zjawi się poza szybą twarz Heleny; lecz nie zobaczył nic. Kareta oddaliła się.
Wchodząc na schody myślał: Nareszcie nawraca się! — Pozostał mu w głowie jakby opar upojenia, w ustach został mu smak pocałunku, w źrenicach błysk uśmiechu, z którym Helena zarzuciła mu na szyję ów rodzaj błyszczącego węża. — A Donna Marya? — Z pewnością zawdzięczał sijenejce niespodziewaną rozkosz. Bez najmniejszej wątpliwości na dnie dziwnego i fantastycznego czynu Heleny był początek zazdrości. Bojąc się może, żeby jej nie umknął, chciała go przywiązać, przynęcić, rozpalić w nim na nowo pragnienie. — Czy mnie nie kocha? — I na cóż mu było wiedzieć to? Co za korzyść? Czar na zawsze prysnął. Żaden cud nie zdołałby rozbudzić choćby jednej najmniejszej części umarłego szczęścia. Wypadało mu zająć się ciałem, które było jeszcze boskie.
Lubował się długi czas rozpatrywaniem przygody. Lubował się zwłaszcza wytwornym i osobliwym sposobem, z jakim Helena swemu kaprysowi dodała smaku.
1 obraz boa zbudził w nim obraz warkocza Donny Maryi, rozbudził bezładnie wszystkie miłosne sny śnione przezeń w obrębie owych bujnych dziewiczych włosów, które niegdyś roztęskniały miłością wychowanki florentyńskiego klasztoru. Na nowo zmieszał dwa pożądania; uśmiechał się do podwójnej rozkoszy; przewidywał trzecią idealną kochankę.
Popadł w refleksyjne usposobienie umysłu. Ubierając się do obiadu, myślał: — Wczoraj, wielka scena namiętności, prawie ze łzami; dziś mała niema scena zmysłowości. I zdawało się mi wczoraj, żem szczery w uczuciu, jakem był dziś szczery w zmysłowości. Nadto, także dziś, godzinę przed pocałunkiem Heleny przeżyłem wzniosłą chwilę liryczną przy boku Donny Maryi. Z tego wszystkiego nie ma śladu. Jutro, z pewnością, zacznę na nowo. Jestem kameleonowaty, chimeryczny, niekonsekwentny, niestały. Wszelki mój wysiłek mający za cel jedność, zawsze będzie daremny. Muszę zgodzić się na to. Mojem prawem jest jedno słowo: NUNC. Niech się stanie wola tego prawa.
Śmiał się ze samego siebie. I od tej godziny zaczęła się nowa faza jego nędzy moralnej.
Bez żadnego względu, bez żadnego wstrętu, bez żadnej skruchy oddał się cały rozbudzeniu swej niezdrowej wyobraźni. Żeby uwieść Maryę Ferres do ustępstwa, używał najsubtelniejszych sztuczek, najdelikatniejszych intryg, łudząc ją właśnie w rzeczach duszy, w duchowości, w idealności, w najwnętrzniejszem życiu serca. Ażeby postępować z jednaką szybkością w zdobyciu nowej kochanki i w odzyskaniu dawnej, żeby korzystać z każdej okoliczności w jednem i drugiem przedsięwzięciu, narażał się na moc przeszkód, kłopotów, niewyraźnych sytuacyi; i uciekał się, żeby z nich wybrnąć, do mnóstwa kłamstw, zmyśleń, marnych wykrętów, poniżających wybiegów, dróg płaskich. Dobroć, wierność, czystość Donny Maryi nie krępowały go. Za podstawę swemu uwiedzeniu podłożył wiersz z psalmu: „Asperges me hysopo et mundabor: lavabis me, et super nivem dealbabor.“ Biedne stworzenie myślało, że ocala duszę, że odkupuje umysł, że oczyszcza swoją czystością skalanego człowieka; wierzyła jeszcze w niezapomniane słowa, słyszane w parku w owo Święto Miłości, w obliczności morza, pod zakwitłymi drzewami. I ta wiara właśnie umocniła ją, podnosiła pośród chrześcijańskich walk, które ustawicznie toczyły się w jej sumieniu, uwalniała ją od podejrzenia, upajała ją rodzajem rozkosznego mistycyzmu, w który wlewała skarby czułości, całą skupioną falę swych tęsknic, najsłodszy kwiat swego życia.
Może poraź pierwszy znalazł się Andrzej wobec prawdziwej namiętności; poraz pierwszy znalazł się wobec jednego z owych wielkich ogromnie rzadkich uczuć kobiecych, które rozjaśniają pięknym i strasznym blaskiem szare i zmienne niebo ludzkich miłości. Nie troszczył się o to. Stał się bezlitosnym katem siebie samego i tego biednego stworzenia.
Każdy dzień był oszustwem, nikczemnością.
We czwartek, 3. lutego, na piazza di Spagna, według umowy na koncercie, spotkał ją wraz z Delfiną przed wystawą złotnika antykwarza. Zaledwie usłyszała jego pozdrowienie, odwróciła się; i płomień zabarwił jej bladość. Oglądali oboje klejnoty z siedemnastego wieku, sprzążki i dyademy ze stras’u, emaljowane szpilki i zegarki, tytonierki złote, z kości słoniowej, z szyldkretu, wszystkie one drobiazgi z umarłego wieku, które w owem świetle porannem tworzyły razem pełne harmonii bogactwo. Wokoło kręcili się kwieciarze ofiarując w koszyczkach żółte i białe narcyzy, pełne fijołki, długie gałęzie migdałów. Przez powietrze szedł dech wiosny. Kolumna Concezione wznosiła się lekko ku niebu, niby łodyga z Rosa mystica na szczycie; Barcaccia była zasypana dyamentami; schody Trinita rozszerzały z błogością swoje ramiona ku kościołowi Karola VIII. pnącemu się dwoma wieżami w błękit upiększony chmurami, w starodawny błękit Piranesi’ego.
— Co za cud! wykrzyknęła Donna Marya. — Słusznie jest pan tak zakochany w Rzymie.
— Oh, pani go jeszcze nie zna! — rzekł do niej Andrzej. — Chciałbym być przewodnikiem pani...
Uśmiechnęła się.
— ... przeżyć obok pani, wśród tej wiosny, wirgiljuszowską sentymentalną sielankę.
Uśmiechała się w całej postawie mniej smutna, mniej poważna. Jej poranne ubranie było pełne skromnej wytworności, lecz objawiało przesubtelny wybór smaku wykształconego na rzeczach sztuki, na delikatnych barwach. Jej stanik skrzyżowany na sposób szalu, był ze sukna szarego, wpadającego trochę w zielone. Wydrzany pas zdobił jej brzegi, a po wydrze biegło wyszywanie z jedwabnego sznurka. Stanik otwierał się na kamizelce, także z wydry. I, jak krój był wyborowego stylu, tak też i akord dwóch tonów, owego nieokreślonego szarego i onego bogatego czerwonawego sprawiał oczom rozkosz.
Zapytała:
— Gdzie pan był wczoraj wieczór?
— Wyszedłem z koncertu wkrótce po pani. Wróciłem do domu; i zostałem tam, gdyż zdało się mi, że duch pani jest obecny. Myślałem wiele. Czy nie czuła pani mojej myśli?
— Nie, nie czułam. Mój wieczór był posępny, nie wiem, czemu? Zdawało się mi, że jestem tak samotna!
Przejechała hrabina Lucoli w dog-cart powożąc gniadym. Przeszła piechotą Julja Moceto, w towarzystwie Juljusza Musellaro. Przeszła Donna Isotta Cellesi.
Andrzej pozdrawiał. Donna Marya pytała go o nazwiska tych pań: nazwisko Moceto nie było dla niej nowe. Przypomniała sobie dzień, w którym je wymówiła Franczeska, przy archaniele Michale Perugina, kiedy Andrzej kartkował swoje rysunki w pokoju Schifanoji; i prowadziła oczami dawną kochankę umiłowanego. Przygnębił ją niepokój. Wszystko to, co wiązało Andrzeja z życiem poprzedniem, kładło na niej cień. Ona byłaby chciała, żeby owo jej nieznane życie, nie było nigdy istniało; chciałaby była wymazać je zupełnie z pamięci tego, który się w niem zanurzał z taką chciwością, a wynurzył z niego z takiem znużeniem, z taką stratą, z tylą zła. „Żyć jedynie w pani i dla pani, bez jutra, bez wczoraj, bez żadnego innego więzadła, bez żadnej innej skłonności, poza światem...“ Były to jego słowa. Oh śnie!
A Andrzeja także gnębił niepokój ale inny. Zbliżała się godzina śniadania, zaofiarowanego przez księżnę Ferentino.
— Dokąd wiedzie droga pani — zapytał.
— Ja i Delfina spożyłyśmy herbatę i „sandwiches“ u Nazarriego, z zamiarem rozkoszowania się potem w słońcu. Wejdziemy na Pincio i może zwiedzimy Willę Medici. Jeśli pan zechce nam towarzyszyć...
Wahał się pełen zakłopotania. — Pincio, Willa Medici, w lutowe popołudnie, z nią! — Lecz nie mógł pominąć zaproszenia; i nękała go także ciekawość spotkania Heleny po wczorajszej wieczornej scenie, gdyż, chociaż poszedł do Angelierich, jej tam nie znalazł. Rzekł z wyrazem zasmucenia:
— Jakie nieszczęście! Muszę być na pewnem śniadaniu za kwadrans. Przyjąłem zaproszenie ubiegłego tygodnia. Lecz gdybym był wiedział, byłbym się uwolnił od każdej umowy. Jakie nieszczęście!
— Niech pan idzie, nie traci czasu. Będą czekali...
Spojrzał na zegarek.
— Mogę pani jeszcze towarzyszyć przez chwilę.
— Mamusiu — prosiła Delfina — idźmy na górę schodami. Szłam wczoraj z miss Dorothy. Gdybyś była widziała!
Kiedy byli w pobliżu Babuino, skręcili, by przeciąć plac. Jakaś dziewczynka natarczywie postępowała za nimi ofiarując wielką gałąź migdału, którą Andrzej kupił i podarował Delfinie. Z hotelów wychodziły panie, blondynki, z czerwonym Baedeker’em w ręku; ciężkie wozy zaprzężone w dwa konie, z metalicznym połyskiem w ozdobach starej mody, krzyżowały się; kwieciarze podnosili ku cudzoziemkom pełne koszyczki, wykrzykując na wyścigi.
— Niech mi pani przyrzeknie — rzekł Andrzej do Donny Maryi, stawiając nogę. na pierwszym stopniu — niech mi pani przyrzeknie, że nie wejdzie bezemnie do willi Medici. Niech się pani na dziś wyrzeknie; proszę.
Zdawała się zajęta jakąś smutną myślą. Rzekła:
— Wyrzeknę się.
— Dzięki.
Schody wznosiły się przed nimi tryumfalnie, zionąc z ogrzanych kamieni przełagodne ciepło; a kamienie miały barwę starego srebra, podobnie jak fontanny w Schifanoji. A Delfina wyprzedzała ich biegiem z zakwitłą gałęzią, podczas gdy we wietrze od biegu ten i ów słaby różowy płatek, ulatywał niby motyl.
Ostry żal przeszył serce młodzieńca. Objawiły się mu wszystkie słodycze sentymentalnej przechadzki po ścieżkach medycejskich, pod niemymi bukszpanami, o tej pierwszej godzinie popołudnia.
— Do kogo idzie pan? — zapytała go Donna Marya po chwili milczenia.
— Do starej księżnej Alberoni — odrzekł Andrzej. — Stół katolicki.
Skłamał jeszcze raz, gdyż instynkt napominał go, że może imię Ferentino wzbudzi w Donnie Maryi jakieś podejrzenie.
— Zatem do widzenia — dodała, podając mu rękę.
— Nie; pójdę aż na plac. Mam swój powóz, który mnie czeka tam. Niech pani spojrzy: tamto jest mój dom.
I pokazał jej palazzo Zuccari, buen retiro, skąpany w słońcu, przedstawiający obraz dziwnej cieplarni, która ściemniała, zbrunatniała od czasu.
Donna Marya spojrzała.
— Teraz kiedy go pani już zna, nie zajdzie pani kiedy... duchem?
— Duchem, zawsze.
— Przed sobotą wieczorem nie zobaczę pani?
— Trudno.
Pożegnali się. Ona, wraz z Deifiną, poszła ku alei. On wsiadł do swego powozu i oddalił się przez via Gregoriana.
Przybył do Ferentino z kilkuminutowem opóźnieniem. Usprawiedliwił się. Helena była tam wraz z mężem.
Śniadanie podano w sali jasnej, wytapetowanej gobelinami z fabryki berberinijskiej, przedstawiającymi sceny groteskowe w stylu Piotra Loar. Wśród tego pięknego groteskowego Seicento zaczął błyskać i wybuchać ogień cudownych docinków. Umysły wszystkich trzech dam były rozweselone i ochocze. Barbarella Viti śmiała się swym silnym, męzkim śmiechem, odrzucając nieco wstecz piękną głowę efeba; a jej czarne oczy spotykały się i mięszały zbyt często z zielonymi oczami księżnej. Helena dowcipkowała ze szczególniejszą żywością; i wydała się Andrzejowi tak odległą, tak obcą, tak niedbałą, że prawie wątpił: — Czyż wczoraj wieczór był to tylko sen? — Ludwik Barbarisi i książę Ferentino wtórowali paniom. Markiz di Mount Edgcumbe trudził się w nudzeniu swojego młodego przyjaciela, pytając go o wiadomości co do najbliższych licytacyi i mówiąc mu o ogromnie rządkiem wydaniu powieści Apuleja Metarmorphoseon zdobyłem przezeń kilka dni przedtem, za tysiąc pięćset dwadzieścia lirów: — ROMA, 1469, in folio. Od czasu do czasu przerywał sobie, żeby śledzić jakiś ruch Barbarelli; i przez jego oczy przechodził wyraz maniaka, a przez jego wstrętne ręce osobliwe drżenie.
Rozdrażnienie, nuda i niecierpliwość doszły w Andrzeju do takiego stopnia, że nie był zdolen dłużej maskować ich.
— Panie Ugenta, źle pan usposobiony? — zapytała go Ferentino.
— Trochę. Miching Mallecho chory.
Wówczas Barbarisi zaczął go nudzić mnóstwem pytań co do choroby konia. A potem Edgcumbe zaczął na nowo z Metamorphoseon. A Ferentino śmiejąc się:
— Wiesz, Ludwiku, wczoraj, na koncercie Kwintetu przychwyciłyśmy go na flirtation z jakąś Nieznajomą.
— Tak — dodała Helena.
— Nieznajomą? — zawołał Ludwik.
— Tak; lecz może ty nam zdołasz dać kilka objaśnień. Jest to żona nowego ministra Gwatemali.
— Ah, rozumiem.
— Zatem?
— Ja, na razie, znam tylko ministra. Widzę go wszystkie noce grającego w Klubie.
— Panie Ugenta, czy została już przyjęta przez Królową?
— Nie wiem, księżno — odrzekł Andrzej z odrobiną niecierpliwości w głosie.
Ten szczebiot stawał się dlań nieznośny; i wesołość Heleny sprawiała mu straszną męczarnię, a obecność małżonka napełniała go niesmakiem jak nigdy. Bardziej niż przeciw nim był gniewny przeciw sobie samemu. Na dnie jego rozdrażnienia poruszało się uczucie żalu z powodu szczęśliwości, którą przedtem odtrącił. Jego serce, rozczarowane i dotknięte okrutnem zachowaniem się Heleny, zwróciło się ku tamtej z głęboką skruchą; i widział ją zamyśloną, w samotnej alei, piękną i szlachetną jak nigdy.
Księżna wstała, a za nią wstali inni, by przejść do sąsiedniego salonu. Barbarella pobiegła otworzyć fortepian, który był ukryty pod szeroką osłoną z czerwonego aksamitu, przetykanego mgławem złotem; i zaczęła pośpiewywać „Tarantel!e“ Jerzego Bizeta, poświęconą Krystynie Nilsson. Helena i Ewa schyliły się nad nią i czytały nuty. Ludwik stał za nim, paląc papierosa. Książe znikł.
Lecz lord Heathfield nie opuszczał Andrzeja. Zaciągnął go w nyżę okna i mówił mu o pewnych kubkach ze scenami miłosnymi, z Urbanii, które kupił na licytacyi kawalera Davila. I ten głos krzykliwy z nieznośnym akcentem pytajnym, ruchy, co określały rozmiary kubków i ten wzrok już to obumarły już przenikliwy pod ogromnym wypukłem czołem i wogóle cały jego wstrętny wygląd sprawiał Andrzejowi tak straszną męczarnię, że zaciskał konwulsyjnie zęby, jak człowiek pod nożami chirurga.
Napełniało go jedno jedyne pragnienie: pójść precz. Myślał lecieć ku Pincio, spodziewał się, że odnajdzie Donnę Maryę, że ją powiedzie do Willi Medici. Mogła być druga godzina. Widział z okna gzyms przeciwległego domu, świecący słońcem pośród błękitnego nieba. Odwracając się, zobaczył przy fortepianie grupę pań w czerwonawym blasku, który pęk promieni wydobywał z pokrywy. Z blaskiem tym mięszał się lekki dym papierosa; a szczebioty i śmiechy mieszały się z kilku akordami, których palce Barbarelli szukały na chybi trafi po klawiszach. Ludwik mówił coś cicho do ucha swojej kuzynki; a kuzynka udzieliła może tej wiadomostki przyjaciółkom, gdyż na nowo wybuchnął śmiech jasny i błyskotliwy, niby perły padające z naszyjnika na srebrny talerz. I Barbarella podjęła na nowo Allegretto Bizeta, półgłosem.
— Tra la la... Le popillon s’est envolé... Tra la la...
Andrzej czekał sposobnej chwili, by przerwać rozmowę z Mount Edgcumbe i następnie pożegnać się. Lecz kollekcyonista wyrzucał z siebie potok zdań związanych jedno z drugiem, bez przerwy, bez przestanków. Jeden przestanek ocaliłby męczennika, lecz nie nadchodził jeszcze; i rozstrój jego wzrastał z każdą chwilą.
— Oui! Le papillon s’est envolé... Oui!... Ah! ah! ah! ah! ah!...
Andrzej spojrzał na zegarek.
— Już druga godzina! Proszę mi przebaczyć markizie. Muszę odejść.
I zbliżając się do grupy:
— Proszę mi wybaczyć, księżno. O drugiej mam w stajni naradę z weterynarzami.
Pożegnał się z wielkim pospiechem. Helena podała mu do uścisku końce palców. Barbarella dała mu jedno „fondant“, mówiąc:
— Proszę je zanieść biednemu Miching’owi odemnie.
Ludwik chciał mu towarzyszyć.
— Nie; zostań.
Skłonił się i wyszedł. Zbiegł migiem po schodach. Wskoczył w swój powóz, rzucając woźnicy rozkaz:
— Pędem na Pincio!
Naszła go szalona żądza odnalezienia Maryi Ferres, odzyskania szczęścia, którego przedtem się był wyrzekł. Krótki kłus jego koni wydał się mu niedość szybkim. Patrzył trwożliwie, żeby nareszcie zobaczyć Trinita de’Monti, udrzewioną drogę, żelazną bramę.
Powóz przejechał przez bramę. Kazał woźnicy złagodzić kłus i krążyć po wszystkich alejach. Serce uderzało mu żywiej, ilekroć z oddali, pośród drzew zjawiała się postać kobieca; lecz na darmo. Wjechał w małe aleje, zamknięte dla powozów, przeszukując każdy kącik: daremnie. Osoby siedzące na ławkach śledziły go oczami, zaciekawione, gdyż jego niepokój był zbyt widoczny.
Ponieważ Willa Borghese była otwarta, Pincio odpoczywał spokojnie pod tym omdlewającym uśmiechem lutego. Rzadkie powozy i nieliczni przechodnie przerywali pokój wzgórza. Drzewa jeszcze nagie, białawe, niektóre trochę liljowe, wznosiły ramiona w niebo delikatne, posnute przesubtelnymi pajęczynkami, które wiatr rozrywał i niszczył swym tchem. Pinie, cyprysy i inne zawsze zielone rośle przybierały nieco z ogólnej bladości, odymiały się, traciły barwę, zlewały się w powszechny akord. Różnorodność pni, zaploty gałęzi czyniły jednostajność hermów bardziej uroczystą.
Czyż nie falowało jeszcze w tem powietrzu coś ze smutku Donny Maryi? Oparty o bramę Willi Medici, trwał Andrzej kilka minut, jakby przygnieciony ogromnym ciężarem.
I ta jego zmienność trwała dalej w dniach następnych, z tymi sennymi torturami, z torturami gorszymi, z kłamstwami okrutniejszymi. Wskutek zjawiska nierzadkiego pośród zamętu moralnego u ludzi żyjących umysłem, miał teraz straszną jasność, już bez omroczeń, bez zaćmień. Wiedział, co czyni, i potem sądził to, co uczynił. I wzgarda dla siebie samego dorównywała w nim lenistwu woli.
Lecz właśnie te jego nierówności i niepewności i dziwne milczenia i jego dziwne wylewy i wszystkie wogóle osobliwości przejawów, które powodował taki stan umysłu, powiększały, podniecały namiętne współczucie Donny Maryi. Widziała, że on cierpi, doświadczała z tego powodu bolu i tkliwości i myślała. — Powoli, powoli, uleczę go. — I powoli nie spostrzegając się, traciła siłę i skłaniała się ku pożądaniu chorego.
Skłaniała się łagodnie.
W salonie hrabiny Starnina doznała nieokreślnego dreszczu, skoro uczuła na swoich plecach i obnażonych ramionach wzrok Andrzeja. Poraz pierwszy widział ją Andrzej w stroju wieczornym. On znał z niej tylko oblicze i ręce: teraz plecy wydały się mu doskonałymi w kształcie; a także ramiona, choć były może trochę za szczupłe.
Była ubrana w brokat barwy kości słoniowej, ozdobiony sobolami. Wąski pas sobolowy biegł wokoło wycięcia szyi, użyczając ciału nieopisalnej subtelności; a linia pleców od nasady karku aż do barków opadała nieco i miała ten wdzięk opadu, który jest obecnie ogromnie rzadkim znakiem rodowej arystokracyi. Na bujnych włosach rozłożonych w sposób, który umiłował dla swoich biustów Verocchio, nie jaśniał ni klejnot, ni jeden kwiat.
W dwu lub trzech dogodnych chwilach Andrzej szepnął jej słowa uwielbienia i namiętności.
— Pierwszy raz widzimy się „w świecie“ — rzekł jej. — Da mi pani jedną rękawiczkę, na pamiątkę?
— Nie.
— Czemu, pani Maryo?
— Nie, nie; proszę zamilknąć.
— Och, ręce pani! Czy przypomina sobie pani, jakem je w Schifanoji rysował? Zdaje się mi, że mi prawnie przynależą; zdaje się mi, że pani powinna przyznać mi posiadanie ich, i, że z całego pani ciała, one są najwewnętrzniej ożywione duszą pani, najbardziej uduchowione, prawie rzekłbym najczystsze... Ręce pełne dobroci, pełne przebaczenia... Jakżebym był szczęśliwy, posiadając przynajmniej, rękawiczkę; larwę, cień ich kształtu, osłonkę, woniejącą ich zapachem... Da mi pani przed odejściem jedną rękawiczkę?
Nie odpowiedziała już. Rozmowa urwała się. Po jakimś czasie, proszona, usiadła do fortepianu; zdjęła rękawiczki, położyła je na pulcie. Jej palce, wydobyte ze subtelnych skórek były ogromnie białe, podłużne, zdobne w pierścienie. Na lewym pierściennym palcu błyskał żywymi ogniami wielki opal.
Grała dwie „Sonaty-Fantazye“ Beethovena (op. 27). Jedna, poświęcona Juljeccie Guicciardi, wyrażała zrzeczenie bez nadziei, opowiadała o przebudzeniu po śnie zbyt długo śnionym. Druga od pierwszych taktów „andante“, w rytmie słodkim i łagodnym, wyrażała spoczynek po burzy; następnie, przechodząc przez niepokoje drugiego ustępu, rozszerzała się w „adagio“ o jasnej pogodzie i kończyła się „allegro vivace“, pełnem podnoszącej się odwagi i prawie zapału.
Andrzej czuł, że pośród tego audytoryum ona grała tylko dla niego. Od czasu do czasu jego oczy przechodziły z palców grającej na długie rękawiczki, które zwisały z pultu, zachowując odcisk owych palców, zachowując niewymowny wdzięk w małym otworze pulsu przez który przedtem widniała zaledwie drobina niewieściej skóry.
Donna Marya wstała, pośród pochwał. Nie wzięła rękawiczki; odeszła. Wówczas naszła Andrzeja pokusa zabrać je. — Może je tu zostawiła dla niego? — Lecz chciał tylko jednej. Jak mawiał pewien subtelny amator, para rękawiczek to Całkiem co innego, niźli jedna.
Poprowadzona znowu do fortepianu wskutek nalegań hrabiny Starnina, zdjęła Donna Marya rękawiczki z pultu i położyła je na końcu klawiatury w ciemny kąt. Następnie zagrała gawot Ludwika Rameau, „Gawot dam żółtych“, niezapomniany starodawny taniec Nudy i Miłości. „Pewne panie blondynki, już niemłode“...
Andrzej patrzył na nią ustawicznie, z odrobiną drżenia. Kiedy podniosła się, wzięła tylko jednę rękawiczkę. Drugą zostawiła w cieniu, na klawiaturze, dla niego.
W trzy dni potem, kiedy Rzym został śniegiem wprawiony w zdumienie, Andrzej znalazł w domu następujący bilet: „Wtorek 2-ga popoł. — Dziś wieczór od jedenastej w nocy, będzie mnie pan czekał w karecie, przed palazzo Barberini, poza bramą. Jeśli o północy nie zjawię się, może pan odjechać. — „A stranger“. Bilet był w tonie romantycznym i tajemniczym. Zaprawdę markiza di Mount Edgcumbe nadużywała karety w uprawie miłości. Było to może na pamiątkę 25 marca 1885? Może chciała podjąć na nowo stosunek w ten sam sposób, w jaki go przerwała? I czemu owo „stranger?“ Andrzej śmiał się z tego. Właśnie dopiero co wrócił od Donny Maryi, z odwiedzin bardzo słodkich; i umysł jego skłaniał się bardziej ku sijenience niźli ku tamtej. Jeszcze mu dźwięczały w uszach wonne i szlachetne słowa, które mu powiedziała sijenienka, patrząc wraz z nim na śnieg, łagodny jak kwiat brzoskwini lub kwiat jabłoni, spadający na drzewa Willi Aldobrandini, już złudzone przeczuciem nowej pory roku. Lecz przed wyjściem na obiad, wydał Stephen’owi bardzo dokładne rozkazy.
O jedenastej był przed pałacem. Trawił go lęk i niecierpliwość. Osobliwość wypadku, widowisko nocy śniegowej, tajemniczość i niepewność rozpalały jego wyobraźnię, odrywały go od rzeczywistości.
Nad Rzymem, w tę pamiętną noc lutego, jaśniała bajeczna pełnia o nie widzianem nigdy świetle. Powietrze zdawało się przesycone jakby niemateryalnem mlekiem; wszystkie rzeczy zdawały się nieuchwytnymi obrazami, jak obraz meteoru, zdawały się być widocznymi z oddali wskutek chimerycznego promieniowania swych kształtów. Śnieg okrywał wszystkie laski krat, zasłaniał żelazo, tworzył hafty lżejsze i delikatniejsze od lodowych filigranów, które dźwigały na sobie odziane w białe płaszcze kolosy, jak dęby dźwigają tkaniny pajęcze. Ogród, zamrożony, kwitnął na podobieństwo nieruchomego lasu ogromnych i bezkształtnych lilji; był to ogród pozostający w posiadaniu księżycowego czaru, bezduszny raj Seleny. Niemy, milczący, głęboki dom Barberini zajmował powietrze; wszystkie ogromnie białe płaskorzeźby olbrzymiały, rzucając cień niebieskawy, przejrzysty niby jakieś światło; a te światła i te cienie kładły na prawdziwej architekturze budynku fantazma cudownej architektury ariostowskiej.
Wychyliwszy się, by popatrzeć, czuł oczekujący pod urokiem tego cudu, że fantazmaty, które żywiła miłość, rozwijały się na nowo i, że szczyty liryczne uczucia znowu błyskały, jak te lodowate ostrza krat do księżyca. Lecz nie wiedział, którą z obu kobiet wolałby w tej fantastycznej sceneryi: czy Helenę Heathfield, odzianą w purpurę, czy Maryę Ferres w gronostaje, i ponieważ jego umysł lubował się w przedłużaniu niepewności wyboru, zdawało się mu, że w lęku oczekiwania dziwnie mieszają się i spływają dwie obawy, rzeczywista o Helenę i wyobrażona o Maryę.
Pośród milczenia zaczął z pobliża bić zegar, dźwiękiem czystym i drżącym; i zdawało się, że coś szklanego pryskało w powietrzu przy każdem uderzeniu. Zegar Trinita de’Monti odpowiedział na zew; odpowiedział zegar Kwirynału; odpowiedziały z oddali głucho inne zegary. Był kwadrans na dwunastą.
Andrzej patrzył, zaostrzając wzrok, ku portykowi. — Czyżby się odważyła przejść ogród piechotą? — Wyobraził sobie postać Heleny pośród wielkiej białości. Postać sijenienki powstała samorzutnie, zaćmiła drugą, pokonała światło białością, candida super nivem. Zaczem noc księżycowa i śniegowa była pod władztwem Maryi Ferres, jakby pod nieprzemożonym wpływem astralnym. Z wyniosłej czystości rzeczy rodził się symbolicznie obraz kochanki czystej. Moc Symbolu ujarzmiła umysł poety.
Tedy, wciąż patrząc, czy druga nie przychodzi, oddał się snowi, który mu poddawały zjawy rzeczy.
Był to sen poetyczny, prawie mistyczny. Czekał Donny Maryi. Marya wybrała tę noc nadnaturalnej białości, by ofiarować swą białość jego pożądaniu.
Wszystkie białe rzeczy wokoło, świadome wielkiej ofiary, czekały, by mówić ave i amen we wtór pochodowi siostry. Milczenie żyło.
„Oto ona przybywa: incedit per lilia et super nivem.
Otulona w gronostaje; włosy jej są związane, ukryte w obwięzi; chód jej jest lżejszy od jej cienia; jest bielsza nad księżyc i śnieg. Ave.
„Cień, niebieskawy jako światło, co się barwi w szafirze, towarzyszy jej. Olbrzymie i niekształtne lilje nie kłonią się jej, przeto, że je skrzepił mróz, że je mróz uczynił podobnymi do asfodelów, co rozjaśniają ścieżki Hadesu. A przedsię, jako owe z chrześcijańskich rajów, mają głos; rzeką: Amen.
„Tak stań się. Uwielbiona idzie ku ofierze. Tak stań się. Już blizka jest czekającego; zimna i niema, a w oczach płomienna, mowna. A on wprzódy całuje jej ręce, co zawierają a rozwierają sny. Tak stań się.
Tu i ówdzie nikną Kościoły na wysokich kolumnach, których szczyty śnieg zdobi wolutami i tajemniczymi akantami. Przepadają przestronne Fora, pogrzebione pod śniegiem, zanurzone w błękitną jasność, z której powstają ku księżycowi, ruiny portyków i łuków bardziej niemateryalne od swoich własnych cieniów. Przepadają wodotryski, wykute w kryształowych skałach, które leją nie wodę a światłość.
„A on potem całuje wargi, umiłowane wargi, co nie znają fałszywych słów. Tak stań się. Z rozwiązanej obwięzi wyleją się włosy niby ona wielka ciemna fala, w której zdają się zebrane nocne ciemności, co uciekły przed śniegiem i przed księżycem. Comis suis obumbrabit tibi et sub comis peccabit. Amen.
A druga nie przychodziła! W milczeniu i poezyi nocy spadały znowu z wież i dzwonnic Rzymu umykające człowiecze godziny. Od czasu do czasu zjeżdżał jakiś powóz, bez hałasu, przez Quattro Fontane ku placowi lub wjeżdżał, z trudem ku Santa Maria Maggiore; a latarnie pośród jasności były żółte, jak topazy. Zdawało się, że w miarę, jak noc urastała, także urastała światłość i stawała się bardziej przeźroczystą. Filigrany krat błyskały tak, jakby ich srebrne koronki pokryły się drogimi kamieniami. W pałacu na szybach błyszczały wielkie kręgi oślepiającego światła, na podobieństwo dyjamentowych tarczy.
Andrzej pomyślał: — Gdyby ona nie przyszła?
Owa dziwna fala liryzmu, która przeszła przez jego ducha, w imię Maryi, pokryła tęsknotę oczekiwania, uśmierzyła niepokój, omamiła żądzę. Na chwilę uśmiechała mu myśl, że ona nie przyjdzie. Potem odnowa, jeszcze mocniej ubodła go udręka niepewności i zamącił go obraz rozkoszy, której mógłby może użyć tu wewnątrz, w tym rodzaju małej ciepłej alkowy, w której róże tchnęły tak miękką wonią. I, jak w dzień Świętego Sylwestra, cierpienie jego było zaostrzone przez próżność; gdyż, ponad wszystko, żal mu było, że doskonały aparat miłości może pójść na marne bez żadnego efektu.
Wewnątrz zimno było złagodzone ustawicznem ciepłem, które wydawały metalowe rury, pełnej gorącej wody. Bukiet róż białych, śniegowych, księżycowych, spoczywał na stoliczku naprzeciw siedzenia. Skóra niedźwiedzia ogrzewała kolana. Dążenie do pewnego rodzaju Symphonie en blanc majeur było widoczne we wielu innych szczegółach. Jak król Franciszek I na szybie okna, wypisał hrabia d’Ugenta własną ręką na szybie drzwiczek motto, które na zamgli, utworzonej przez oddech, zdawało się błyszczeć jak na płycie.
z opalu:
Pro amore curriculum
Pro amore cubiculum.
I poraz trzeci zadźwięczała godzina. Brakło do północy piętnastu minut. Oczekiwanie trwało zbyt długo. W mieszkaniu zajmowanem przez Helenę, w oknach lewego skrzydła nie było widać innego świata, prócz księżycowego. — Czy zatem przyjdzie? I w jaki sposób? Tajemnie? Lub pod jakim pozorem? Lord Heathfield był z pewnością w Rzymie. Jak usprawiedliwiłaby swą nieobecność w nocy? — Na nowo powstała w dawnym kochanku dojmująca ciekawość stosunków, które zachodziły między Heleną i mężem, ich związków małżeńskich, ich sposobu wspólnego pożycia, w tym samym domu. Nanowo ukąsiła go zazdrość i rozpaliła żądza. Przypomniał sobie żartobliwe słowa wyrzeczone pewnego wieczora przez Juljusza Musellara, a odnoszące się do męża; i przedsięwziął sobie zdobyć Helenę wszelkim kosztem, dla rozkoszy i dla pogardy. — Oh, gdyby ona przyszła!
akaś kareta nadjechała i wjechała w ogród. Nachylił się, by popatrzeć; poznał konie Heleny. Kareta zniknęła pod portykiem. Zwątpił. — Zatem wracała z zewnątrz? Sama? Wytężył gwałtownie wzrok w stronę portyku. Kareta wyjechała przez ogród na ulicę i skręciła na via Rasella: była pusta.
Brakło do pełnej godziny dwu czy trzech minut; a ona nie przychodziła! Godzina uderzyła. Straszny niepokój przygniótł zawiedzionego. Ona nie przychodziła!
Nie rozumiejąc przyczyn jej niepunktualności obruszył się na nią; zdjął go nagły gniew; i błysnęła mu także myśl, że ona chciała go upokorzyć, sprawić mu męczarnię, lub że zachciała pozwolić sobie na kaprys, rozbudzić pożądanie. Rozkazał woźnicy przez trąbkę:
— Piazza Quirina!e.
Dał się pociągnąć Maryi Ferres; oddał się na nowo nieokreślonemu uczuciu czułości, która, po wizycie popołudniowej, pozostawiła mu w duszy jakąś woń i poddała mu była myśli i obrazy pełne poezyi. Świeży zawód, który był dlań dowodem braku miłości i złośliwości Heleny, gnał go nieprzeparcie ku miłości i dobroci sijenienki. Żal z powodu straty przepięknej nocy wzrastał, lecz pod refleksem śnionego przedtem snu. I była to zaprawdę jedna z najpiękniejszych nocy, które przeszły po niebie Rzymu; było to jedno z tych dziwowisk, które przygniatają niezmierzonym smutkiem ludzkiego ducha, gdyż przewyższają wszystką zdolność do uwielbienia i wymykają się pełnemu zrozumieniu umysłem.
Piazza del Quirinale widniała cała biała, rozprzestrzeniona białością, samotna, promienna niby jakaś olimpijska akropolis nad milczącem Miastem. Okólne budynki olbrzymiały pośród otwartego nieba: wysoka brama papieska Bernini’ego, w pałacu królewskim, przewyższona lodżją, łudziła wzrok, odrywając się od murów, wysuwając się, wyodrębniając się w swej niekształtnej wspaniałości, tworząc obraz mauzoleum, wykutego w syderycie; bogate architrawy Fugi, w palazzo della Consulta, wystawały z ponad słupów i z ponad kolumn, przemienione dziwnymi zwałami śniegu. Pośrodku równego białego pola boskie kolosy zdawały się przewyższać wszystko. Postacie Dioskurów i koni rozprzestrzeniały się w świetle; szerokie krzyże końskie błyszczały niby ozdobione w czapraki naszyte klejnotami; barki i jedno wzniesione ramię każdego z półbogów błyszczały. Powyżej, z pośród koni wzbijał się w górę obelisk; a poniżej widniała muszla fontanny; a trysk wody i obelisk wznosiły się ku księżycowi niby łodyga dyjamentowa i łodyga z granitu.
Wyniosła powaga szła od tego pomnika. Przed nim zagłębiał się Rzym w śmiertelne prawie milczenie, nieruchomy, opustoszały, podobny do miasta uśpionego przez fatalną potęgę. Wszystkie domy, kościoły, wieże, wszystkie bezładne i zmięszane lasy architektury pogańskiej i chrześcijańskiej bielały niby jeden jedyny niekształtny las, pośród wzgórzy Gianicolo i Monte Mario, ginących w srebrzystej mgle, ogromnie dalekich, jakby nie materyalnych, podobnych może do horyzontów księżycowego krajobrazu, budzących w umyśle widzenie jakiejś wpółwygasłej gwiazdy, zamieszkanej przez Many. Kopuła Świętego Piotra, świecąca osobliwym metalicznym błękitem pośród błękitu powietrza, olbrzymiała, na pozór tak bardzo blizka, że prawie zdawała się dotykalna. A dwa młode z łabędzi zrodzone Heroje przepiękne pośród tej niezmiernej białości, jak pośród apoteozy swego początku, zdawały się Geniuszami Rzymu, czuwającymi nad snem świętego miasta.
Kareta stała długi czas przed królewskim pałacem. Ponownie zaczął poeta śnić swój nieziszczalny sen. A Marya Ferres była blizka; może także czuwała, marząc; może także czuła ciążącą na sercu tej nocy wspaniałość i marła od roztęsknienia; daremnie.
Kareta przejechała powoli poprzed bramą Maryi Ferres, która była zamknięta. Nad nią szyby okien odzwierciedlały pełnię księżyca, patrząc na wiszące ogrody Aldobrandinich, gdzie wznosiły się drzewa, niby cuda powietrzne. I poeta rzucił bukiet białych róż na śnieg, w hołdzie, przed bramą Maryi Ferres.
Ujrzałam i odgadłam... Byłam za szybami od tak długiego czasu. Nie mogłam oderwać się, odejść. Wszystka ta biel pociągała mnie... Widziałam, jak kareta przejeżdżała powoli, po śniegu. Czułam, że to pan, zanim zobaczyłam pana, rzucającego róże. Żadne słowo nie potrafi nigdy wyrazić panu czułości moich łez. Płakałam dla pana, z miłości ku panu; i z miłosierdzia nad różami. Biedne róże! Zdawało mi się, nie wiem, że mnie wołały, że się skarżyły, jak istoty opuszczone. Kiedy pański powóz oddalił się, przytuliłam się do szyb, by patrzeć. Miałam ochotę zejść na dół na ulicę, by je wziąć. Lecz ktoś był jeszcze poza domem; i służący czekał w przedpokoju. Wymyślałam tysiące sposobów, lecz nie znalazłam żadnego wykonalnego. Zrozpaczyłam... Uśmiecha się pan? Istotnie nie wiem, jaki mnie szał ogarnął. Z natężoną uwagą, z oczyma pełnymi łez, śledziłam przechodniów. Gdyby byli zdeptali róże, byliby mi zdeptali serce. I byłam szczęśliwa, wśród tej męczarni; byłam szczęśliwa pańską miłością, pańskim czynem delikatnym i pełnym namiętności, pańską szlachetnością, pańską dobrocią... Byłam smutna i szczęśliwa, kiedym zasypiała; a róże pewnie już konały. Po kilku godzinach snu zbudził mnie hałas łopat na bruku. Zamiatano śnieg właśnie przed naszą bramą; słuchałam, i hałas i głosy trwały aż do jutrzenki i sprawiały mi tyle smutku... Biedne róże! Lecz będą zawsze żyły w mej pamięci. Niektóre wspomnienia wystarczają, by duszę napełnić wonią na zawsze... Czy mnie pan kocha bardzo, panie Andrzeju?
A po pewnem wahaniu:
— Czy pan kocha mnie samą? Czy zapomniał resztę, zupełnie? Czy są moje wszystkie pańskie myśli?
Serce jej biło i drżała.
— Cierpię... z powodu pańskiego uprzedniego życia; tego, którego nie znam; cierpię z powodu pańskich wspomnień, które może jeszcze zostają w pańskim umyśle, z powodu tego wszystkiego, czego w panu nie będę mogła nigdy pojąć, nigdy posiąść. Oh, gdybym mogła dać panu zapomnienie wszystkich tych rzeczy. Słyszę ustawicznie słowa pańskie, najpierwsze, najpierwsze słowa. Wierzę, że je będę słyszała w chwili śmierci...
Serce jej biło i drżała, pod naporem przemożnej namiętności.
— Kocham pana codzień więcej, codzień więcej!
Andrzej upoił ją słowami słodkimi i głębokimi, przewyższył ją zapałem, opowiedział jej sen nocy śnieżystej i swoje zrozpaczone pragnienie i całą pożyteczną bajkę o różach i wiele innych lirycznych imaginacyi. Zdawało się mu, że ona jest bardzo blizka oddania się; widział, jak jej oczy pływały w podłużnej fali tęsknoty; widział, jak na boleściwych ustach zjawiało się owo niewyrażalne ściągnięcie, które jest jakoby zatajeniem fizycznej, instynktowej dążności do pocałunku; i widział, jak jej ręce, te drobne i silne, archanielskie ręce, drżały niby struny instrumentu, wyrażały całe wewnętrzne wzburzenie. Jeśli dziś zdołam zrabować jej choćby jeden przelotny pocałunek, myślał — o wiele zbliżę się do chwili, do której wzdycham.
Lecz ona świadoma niebezpieczeństwa, wstała nagle, prosząc o zwolnienie; zadzwoniła, rozkazała służącemu przygotować herbatę i poprosić Miss Dorothy o przyprowadzenie Delfiny do salonu. Potem, zwracając się do Andrzeja, rzekła nieco konwulsyjnie:
— Tak będzie lepiej. Proszę mi przebaczyć.
I od tego dnia unikała przyjmowania go po za dniami ogólnych przyjęć, jako to we wtorki i soboty.
Mimo to pozwoliła mu prowadzić się na różne pielgrzymki po Rzymie Cesarzów i Rzymie Papieżów. Wirgiljuszowska sielanka rozwijała się w czas postu we willach, galeryach, kościołach, wśród ruin. Gdzie przeszła była Helena Muti, przechodziła Marya Ferres. Nie rzadko przedmioty poddawały poecie te same potoki słów, które już była słyszała Helena. Nie rzadko odwodziło go jakieś wspomnienie od rzeczywistości, mięszało go z nienacka.
— O czem pan teraz myśli? — pytała go Marya, patrząc aż na dno jego źrenic, z cieniem podejrzenia.
A on odpowiadał:
— O pani, zawsze o pani. Bierze mnie jakby ciekawość spojrzenia w głąb siebie, by zobaczyć, czy mi zostaje jeszcze jaka chociaż najmniejsza część duszy, któraby nie była własnością duszy pani, jakikolwiek kącik, któryby nie był przeniknięty światłem pani. Jest to jakby badanie wewnętrzne, które czynię dla pani, ponieważ pani sama nie może go dokonać. Otóż, pani Maryo, nie mam już nic więcej do ofiarowania. Jest pani w zupełnem posiadaniu całej mojej istoty. Myślę, że nigdy istota człowiecza nie była bardziej w posiadaniu duchowem drugiej istoty człowieczej. Gdyby moje usta połączyły się z ustami pani, nastąpiłoby przelanie mojego życia w życie pani. Myślę, że umarłbym.
Ona mu wierzyła, gdyż jego głos napełniał słowa płomieniem prawdy.
Pewnego dnia byli na Belvedere Willi Medici: patrzyli jak na szerokich i ciemnych bukszpanowych dachach złoto słońca marło zwolna, jak Willa Borghese, jeszcze naga, zanurzała się zwolna, zwolna w niebieskawy opar. Marya rzekła, zdjęta nagłym smutkiem:
— Kto wie, ile razy pan przychodził tu czuć się kochanym.
Andrzej odrzekł, akcentem człowieka zbudzonego ze snu:
— Nie wiem; nie przypominam sobie. Co pani mówi?
Ona zamilkła. Potem wstała czytać napisy na pilastrach świątyńki. Były to po większej części napisy kochanków, młodych par małżeńskich, samotnych wielbicieli.
Na jednym był pod datą i imieniem kobiecem, urywek z Pausanias’a.
Amor, ja!
Inny sławił imię:
A solis ortu usque ad occasum laudabile nomen Helles.
Kochałem zawsze i kocham wciąż jeszcze i oto gorąca,
Sycona czasem z dnia na dzień rośnie, ustawnie rośnie
Miłość moja ku miejscu słodkiemu, co, płacząc żałośnie,
Zwiedzam je, ilekroć Amor spokój mej duszy zamąca.
Inny zdał się być rzetelnem wyznaniem, podpisanem przez prawych kochanków:
Ahora y no siempre.
Wszystkie wyrażały uczucie miłosne, smutne lub wesołe; opiewały chwałę jakiejś pięknej, lub opłakiwały minione szczęście; opowiadały o płomiennym pocałunku lub o tęsknej ekstazie; dziękowały starym, uprzejmym bukszpanom, wskazywały szczęśliwym przyszłym przybyszom kryjówkę, zaznaczały osobliwszy, podziwiany zachód słońca. Każdy mąż, czy kochanek, pod urokiem niewieścim, podlegał lirycznemu entuzyazmowi na małem samotnem Belvedere, ku któremu wiodą schody kamienne, pokryte aksamitem mchu. Mury mówiły. Nieokreślona melancholia wionęła od owych głosów umarłych miłości, melancholia prawie grobowa, jak z epitafiów jakiejś kaplicy.
Naraz Marya zwróciła się do Andrzeja, mówiąc:
— I pan jest tu także.
On odpowiedział, patrząc na nią, z tym samym, co przedtem akcentem:
— Nie wiem; nie przypominam sobie. Nie przypominam sobie nic więcej. Kocham panią.
Ona zaczęła czytać. Był tam wypisany ręką Andrzeja epigram Goethego, dystych, który zaczyna się słowami: „Sage, wie lebst Du?“ — Powiedz, jak żyjesz? — „Ich lebe!“ — Żyję! I, gdyby mi setki i setki wieków, zostały udzielone, życzyłbym sobie tylko, żeby jutro było takie, jakie dziś. — Pod spodem była data: Die ultima februarii 1885; i imię: Helena Amycloea.
Rzekła:
— Chodźmy.
Dach bukszpanowy zlewał deszcz mroku na schody kamienne, pokryte aksamitem mchu. On zapytał:
— Czy chce pani oprzeć się?
Odpowiedziała:
— Nie; dziękuję.
Schodzili w milczeniu, powoli. Obojgu ciążyły serca.
Po przerwie ona rzekła:
— Był pan szczęśliwy, dwa lata temu.
A on z umyślnym uporem:
— Nie wiem; nie przypominam sobie.
Lasek był pośród zielonego zmierzchu pełen tajemniczości. Pnie i gałęzie wznosiły się wężowymi splątniami i skrętami. Tu i ówdzie błyskał wśród mroku liść, niby oko z szmaragdu.
Po chwili ona dodała:
— Kto była owa Helena?
— Nie wiem, nie przypominam sobie. Nie przypominam sobie już nic. Kocham panią. Kocham panią jedną. Myślę tylko o pani. Żyję tylko dla pani. Nic więcej nie wiem; nic więcej sobie nie przypominam, nie żądam niczego więcej, poza miłością pani. Jestem teraz poza obrębem świata, zupełnie zatracony w życiu pani. Jestem we krwi, pani duszy pani; czuję siebie w każdem tętnie żył pani; nie dotykam pani, a przecie mięszam się z panią, jakgdybym panią trzymał wśród swych ramion, na swoich ustach, na swojem sercu. Kocham panią i pani mnie kocha; i to trwa od wieków, będzie trwało przez wieki, na zawsze. U boku pani, myśląc o pani, żyjąc panią, mam uczucie nieskończoności, uczucie wieczności. Kocham panią i pani mnie kocha. Nic innego nie wiem, nic innego sobie nie przypominam...
Wylał na jej smutek i podejrzenie falę płomiennej i słodkiej wymowy. Ona słuchała, stojąc przed balustradą obszernej terasy, która otwiera się na granicy lasku.
— Czy to tylko prawda? Czy to prawda? — pytała głosem wygasłym, który był jakby słabem echem wewnętrznego krzyku duszy. — Czy to prawda?
— Prawda, Maryo; i to tylko jest prawdą. Wszystko inne, to sen. Ja kocham panią i pani mnie kocha. I pani mnie posiada, jak ja posiadam panią.
Wiem, że pani jest tak głęboko moją, iż nie żądam od pani pieszczot, nie żądam żadnego dowodu miłości. Czekam. Milej mi jest nad wszystko inne słuchać pani. Nie żądam od pani pieszczoty lecz czuję je w głosie pani, we wzroku pani, w ruchach pani, w najmniejszych pani gestach. Wszystko, co idzie od pani, jest dla mnie upajające, jak pocałunek; i, dotykając ręki pani, nie wiem, czy mocniejszą jest rozkosz mych zmysłów, czy wzlot mojego ducha.
Położył lekko swoją rękę na jej ręce. Zadrżała, uwiedziona, czując szaloną żądzę nachylenia się ku niemu, podania mu nareszcie ust, pocałunku, całej siebie. Zdawało się jej (gdyż dawała wiarę słowom Andrzeja), że tym czynem przywiązałaby go do siebie, jak ostatnim węzłem, węzłem nierozerwalnym. Myślała, że zemdleje, że ginie, że zemrze. Było to tak, jakby wszystkie burze namiętności już przebytej, wezbrały w jej sercu, pomnożyły burzę namiętności obecnej.
Było tak, jakby odżyły w tej chwili wszystkie wzruszenia doznane, od kiedy poznała tego człowieka. Róże Schifanoji zakwitały znowu pośród laurów i bukszpanów Willi Medici.
— Ja czekam, pani Maryo. Nie żądam od pani niczego. Dotrzymuję swych obietnic. Czekam ostatniej godziny. Czuję, że nadejdzie, gdyż moc miłości jest niezwyciężalna. I zniknie w pani wszelki lęk, wszelkie przerażenie; i współgody ciał wydadzą się pani czyste, jak współgody dusz, gdyż są równo czyste wszystkie płomienie...
Ręką obnażoną ściskał jej rękę odzianą w rękawiczkę. Ogród zdawał się pusty. Od pałacu Akademii nie dochodził żaden hałas, żaden głos. Słychać było wyraźnie pośród ciszy plusk fontanny na środku placu. Aleje przedłużały się w stronę Pinci’a, proste, jakby zamknięte między dwie ściany z bronzu, na których jeszcze konało złocenie wieczorne; nieruchomość wszystkich kształtów dawała złudzenie skamieniałego labiryntu: szczyty trzcin wodnych naokoło muszli stały w powietrzu nieruchome, jak posągi.
— Zdaje mi się — rzekła sijenienka, przymykając powieki — że znajduję się na jednej z teras Schifanoji, daleko, daleko od Rzymu, sama... z tobą. Zamykam oczy, widzę morze.
Widziała, jak z jej miłości i z milczenia rodził się wielki sen i rozpływał się w zachodzie słońca. Zamilkła, pod spojrzeniem Andrzeja; i trochę uśmiechnęła się. Powiedziała mu: z tobą. Wymieniając te dwie zgłoski, zamknęła była oczy: i usta jej wydały się jaśniejsze, prawie jakdyby na nich zebrał się blask ukryty pod powiekami i rzęsami.
— Zdaje mi się, że wszystkie te rzeczy nie są poza mną, lecz żeś ty je stworzył w mojej duszy, ku mojej radości. Mam w sobie to głębokie złudzenie, ilekroć stoję przed czemś pięknem, a ty jesteś przy mnie.
Mówiła powoli, z przerwami, jakgdyby głos jej był opóźnionem echem innego, niesłyszalnego głosu. Wskutek tego słowa jej miały osobliwy akcent, przybierały ton tajemniczy, zdawały się wydobywać z najtajniejszych głębin bytu; nie były powszechnym niedoskonałym symbolem, były wyrazem natężonym daleko żywszym, transcendentalnym, o znaczeniu o wiele przestronniejszem.
„Z jej warg, jak z hyacyntu pełnego miodowych ros, spada, kropla po kropli, płynny szept, który doprowadza do śmierci zmysły, słodki niby pauzy muzyki gwiezdnej, słyszanej w ekstazie“. Poeta przypomniał sobie wiersze Percy Shelley’a. Powtórzył je Maryi, czując się porwanym przez jej wzruszenie, przenikniętym przez czar chwili, czując egzaltacyę z powodu objawienia wszystkich rzeczy wokoło. Zdjęło go drżenie, kiedy miał zwrócić się do niej z mistycznem ty.
— Nigdy, w żadnym najwyższym śnie swego ducha, nie doszedłem do wyobrażenia takiej wzniosłości. Ty wznosisz się ponad wszystkie moje ideały, jaśniejesz nad wszystkie jasności mojej myśli, oświecasz mnie światłem, którego nieomal znieść nie mogę...
Ona stała prosto przed balustradą, z rękoma położonemi na kamieniu, z głową wzniesioną, bledszą niż wówczas, w pamiętny poranek, kiedy szła popod kwiatami. Łzy napełniały jej przymknięte oczy, błyskały pośród jej rzęs; i patrząc przed siebie, widziała poprzez zasłonę płaczu czerwieniejące niebo.
Na niebie była ulewa róż, jak ongi, we wieczór październikowy, kiedy słońce konało poza wzgórzem Rovigliano zapalając stawy po sosnowym lesie Vicomile. „Róże, róże, róże padały deszczem wszędy, powolne, lekkie, mnogie, na podobieństwo śnieżycy w jutrzence“. Wiecznie zielona i bezkwietna, Villa Medici gromadziła na prostych, sztywnych szczytach swych drzewnych murów miękkie, niezliczone płatki, spadłe z niebieskich ogrodów.
Odwróciła się i zaczęła schodzić, a Andrzej za nią. Szli w milczeniu ku schodom; patrzyli na lasek, który rozciągał się od terasy Belvedere. Zdawało się, że jasność zatrzymała się na granicy, gdzie wznoszą się dwie stróżujące hermy, i nie mogła przedrzeć ciemności; zdawało się, że owe drzewa sięgały gałęziami w jakąś inną atmosferę lub w mętną wodę, w dno morskie, podobne do oceanicznych roślin.
Nadszedł ją nagły lęk; pospieszyła ku schodom, zeszła pięć lub sześć stopni; zatrzymała się zmięszana z bijącem sercem, słysząc wśród milczenia tętno swych żył, rozchodzące się jak ogromny huk. Willa zniknęła, schody wilgotne, szare, poprzerywane zielskiem, smutne, jak schody podziemnego więzienia, były wciśnięte między dwie ściany. Ona spostrzegła, że Andrzej nachyla się ku niej nagłym ruchem, żeby ją pocałować w usta.
— Nie, nie, Andrzeju... Nie!
Wyciągnął ręce, żeby ją zatrzymać, żeby ją objąć.
— Nie!
Zapamiętale chwyciła jedną jego rękę, przycisnęła ją sobie do ust; ucałowała ją zapamiętale dwa, trzy razy. Potem zaczęła zbiegać ze schodów ku bramie, jak szalona.
— Maryo, Maryo! proszę stanąć!
Znaleźli się jedno naprzeciw drugiego przed zamkniętą bramą, bladzi, bez tchu, zdjęci strasznem drżeniem, patrząc sobie w zmienione oczy, mając w uszach huk swojej krwi, myśląc, że się zatchną. I równocześnie, zgodnym rzutem objęli się, ucałowali.
Ona rzekła, bojąc się zemdleć, oparta o bramę, z ruchem ostatecznej prośby:
Dosyć... Umieram.
Trwali przez minutą jedno naprzeciw drugiego, nie dotykając się. Zdawało się, że wszystko milczenie Willi ciąży na nich, w tem miejscu ciasnem, opasanem murami, podobnem do odkrytego grobu. Słychać było wyraźnie ciche i przerywane krakanie kruków, które gromadziły się na dachach pałacu lub przelatywały po niebie. Na nowo zdjęło serce kobiety dziwne uczucie lęku. Rzuciła na górę ku szczytom murów przerażone spojrzenie. Siląc się, rzekła:
— Teraz możemy wyjść... Może pan otworzyć.
I ręka jej zetknęła się w szalonym pośpiechu z ręką Andrzeja na poręczy.
I kiedy przechodzili tuż obok dwu granitowych kolumn, pod jaśminem bez kwiatów, Andrzej rzekł:
— Patrz! Jaśmin kwitnie.
Ona nie odwróciła się, lecz się uśmiechnęła; a uśmiech był bardzo smutny, pełny cieniów, które rzucało w tę duszę zjawienie się ponowne imienia wypisanego na Belwederze. I podczas gdy szła tajemniczą aleją, czując, jak ów pocałunek rozburzył całą jej krew, zdejmował ją niezbłagalny lęk o owe imię — o owe imię!
Markiz di Mount Edgcumbe mówił do Sperellego, otwierając wielką tajemną szafę, tajemną bibliotekę:
— Pan powienby mi narysować klamry. Tom jest in 4°, datowany z Lampsaku jak Les Aphrodites Nerciat’a: 1734. Drzeworyty wydają mi się przesubtelne.
Niech pan osądzi.
Podał Andrzejowi rzadką książkę. Była zatytułowana GERVETII — De Concubitu libri tres, a ozdobiona lubieżnymi winietami.
— Ta kompozycya jest bardzo wiele warta — dodał pokazując palcem jedną z winiet, która przedstawiała połączenie ciał nie nadające się do opisania. Jest to rzecz nowa, której jeszcze nie znałem. Żaden z moich erotycznych pisarzy nie wspomina o niej...
Mówił dalej, rozprawiając o różnych szczegółach, śledząc linie rysunku owym białym palcem, pokrytym włoskami na pierwszym członie, a zakończonym paznogciem ostrym, świecącym, trochę niebieskawym, jak paznogcie małp. Słowa jego wdzierały się w ucho Sperellego przykrym krzykiem.
— To holenderskie wydanie Petroniusza jest wspaniałe. A to jest Erotopaegnion, drukowane w Paryżu, 1798 r. Czy zna pan, poemat przypisywany John’owi Wilkes, An essay on woman? Oto jego wydanie z 1763 r.
Zbiór był bardzo bogaty. Obejmował całą francuską literaturę pantagrueliczną i rokoko: pryjapeje, fantazye skatalogiczne, monakologye, rubaszne mowy pochwalne, katechizmy, idylle, romanse, poematy od Pipe cassèe Vede’go do Liaisons dangereuses, od Arétin d’Angistin Carrache do Tourterelles de Zelmis, od Descouverture du style impudique do Faublas. Obejmował wszystko, co bardziej wyrafinowanego i bezwstydnego stworzył umysł ludzki w czasie wieków dla objaśnienia starożytnego świętego hymnu do boga Lampsaku: Salve sancte pater.
Kollekcyonista brał książki z półek szafy, i pokazywał je młodemu przyjacielowi, mówiąc bez ustanku. Jego lubieżne ręce stawały się pieszczotliwymi wobec bezwstydnych książek, oprawnych w drogie skóry i tkaniny. Za każdym razem lekko się uśmiechał. I przez jego szare oczy, popod olbrzymiem wypukłem czołem przechodził błysk szaleństwa.
— Posiadam także książęce wydanie Epigramów Martialis’a, z Wenecyi, dokonane przez Vindelino di Spira, in-folio. Oto jest. A tu Beau, tłómacz Martialisa, komentator bajecznych trzystu ośmdziesięciu dwu scen lubieżnych. Jak się panu wydają oprawy? Klamry są mistrzowskie. Ta kompozycya pryjapów jest we wielkim stylu.
Sperelli słuchał i patrzył, z pewnym rodzajem oszołomienia, które powoli powoli zmieniało się w zgrozę i ból. Jego oczy pociągał co chwila portret Heleny, wiszący na ścianie, na czerwonym adamaszku.
— To portret Heleny, pendzla Sir Frederick’a Leighton’a. Lecz niechno pan spojrzy tu, cały Sade! Le roman philosophique, La philosophie dans le boudoir, Les crimes de l’amour, Les malheurs de la vertu... Pan z pewnością nie zna tego wydania. Zrobione na mój rachunek przez Herissey’a czcionkami elzewirjańskimi z XVIII wieku, na papierze z Rękodzielni cesarskich japońskich, tylko w stu dwudziestu pięciu egzemplarzach. Boski markiz wart był tej chwały. Naczółki, tytuły, inicyały, ozdoby mieszczą w sobie wszystko najdoskonalsze, co znamy w zakresie ikonografii erotycznej. Proszę spojrzeć na te klamry!
Oprawy książek były godne podziwu. Skóra foki, zmarszczona i szorstka jak skóra pokrywająca pochwy japońskich szabel, pokrywała obie płaszczyzny i grzbiet; klamry i brzegi były z bronzu bogato zdobionego srebrem: dzieła przepysznej sztuki cyzelerskiej, przypominające najpiękniejsze prace w żelazie z XVI wieku.
— Autor, Francis Redgrave, umarł w domu obłąkanych. Był to młody genialny człowiek. Posiadam wszystkie jego studya. Pokażę je panu.
Kollekcyonista zapalał się. Wyszedł do sąsiedniego pokoju po album rysunków Francis’a Redgrave. Jego chód był trochę podskokliwy i niepewny, jak człowieka mającego początek paraliżu, zaczynającą się chorobę mlecza pacierzowego; jego tułów pozostawał sztywny, nie odpowiadał ruchowi nóg, podobny do biustu automatu.
Andrzej Sperelli śledził go oczyma pełen niepokoju, aż do progu. Zostawszy sam, podległ strasznemu przygnębieniu. Pokój, wytapetowany ciemnoczerwonym adamaszkiem, jak ów, w którym przed dwoma laty oddała się mu była Helena, wydał się mu teraz tragiczny i złowrogi. Może to były te same tapety, które słyszały byty słowa Heleny: — Podobasz mi się! — W otwartej szafie widać było rzędy zmysłowych książek, drastyczne oprawy, z wyciśniętymi symbolami fallicznymi. Na ścianie wisiał portret Lady Heathfield obok kopii Nelly O’Brien Joshua Reynolds’a. Obie istoty patrzyły z płótna z tem samem przenikającem natężeniem, z tym samym ogniem namiętności, z tym samym płomieniem zmysłowej żądzy, z tą samą cudowną wymową; obie miały usta dwuznaczne, zagadkowe, sybillińskie, usta nieznużonych i niezbłaganych pijaczek dusz; i obie miały czoła marmurowe, nieskalane, świecące wieczną czystością.
— Biedny Redgrave! — rzekł Lord Heathfield, wracając z teką rysunków w ręku. — Był bez wątpienia gieniuszem. Żadna wyobraźnia erotyczna nie przewyższa jego wyobraźni. Proszę patrzeć!... Proszę patrzeć!... Co za styl! Myślę, że żaden artysta nie dochodzi w studyum ludzkiej fizyonomii do takiej głębi bystrości, do jakiej doszedł ten Redgrave w studyum phallus’a.
Odszedł na chwilę, by zamknąć drzwi. Potem wrócił do stołu, przy oknie; i zaczął kartkować zbiór, przed oczyma Sperellego, mówiąc bez ustanku, pokazując małpim, zaostrzonym jak broń paznogciem, szczegóły każdego obrazu.
Mówił swoim ojczystym językiem, nadając każdemu początkowi zwrotu ton pytajny, a każdemu końcowi spadek równy, monotonny. Niektóre słowa raziły uszy Sperellego, jak zgrzyt stalowego ostrza na płycie kryształu.
I rysunki zmarłego Francis’a Redgrave przechodziły.
Były straszne; zdawały się snem grabarza prześladowanego satyryazą; rozwijały się jak okropny taniec szkieletów i pryjapów; przedstawiały sto epizodów jedynego dramatu.
Oto jest „najpyszniejsza“ stronica — wykrzyknął markiz di Mount Edgcumbe, pokazując ostatni rysunek, na który w tej chwili padał przez szyby okna nikły uśmiech słońca.
Była to istotnie kompozycya o osobliwej potędze wyobraźni: taniec szkieletów niewieścich na nocnem niebie, prowadzony przez Śmierć biczownicę. Poprzez bezwstydne oblicze księżyca przechodziła czarna, potworna chmura, narysowana z siłą i zręcznością godną ołówka O-Kou-sai’a; ruch posępnej przewodniczki i wyraz jej czaszki w próżnych oczodołach były podane z podziwienia godną żywotnością, z oddychającą rzeczywistością, nie osiągniętą w przedstawieniu Śmierci przez żadnego innego mistrza; i cała ta groteskowa grupa powykrzywianych, odzianych w rozcięte szaty gnanych biczem szkieletów, objawiała straszną gorączkę, która zdejmowała rękę rysownika, straszne szaleństwo, które władało jego mózgiem.
— Oto książka, która natchnęła to arcydzieło Francisowi Redgrave. Wielka książka!... Najrzadsza pośród najrzadszych... Nie zna pan Daniela Machisius’a?
Lord Heathfield podał Sperellemu traktat De verberatione amatiora. Zapalał się coraz bardziej, rozprawiając o okrutnych rozkoszach. Łyse skronią zaczerwieniły się mu i żyły czołowe nabrzmiały a usta co chwila kurczyły się mu trochę konwulsyjnie. Zaś ręce, wstrętne ręce, gestykulowały gestami krótkimi lecz podnieconymi, podczas gdy łokcie zostawały paralitycznie sztywne. Zjawiło się w nim bydlę nieczyste, ohydne, dzikie, bez obsłonek. W wyobraźni Sperellego stanęły wszystkie okropności libertynizmu angielskiego: czyny black army, po chodnikach Londynu; nieubłagane polowanie na „zielone dziewice“; lupanary West-End’u, Halfousn Street; eleganckie domy Anny Rosemberg, Jefferies; tajemne, szczelnie zamknięte pokoiki, wypoduszkowane od podłogi do sufitu, gdzie tracą się przeraźliwe krzyki, które tortura wydziera z ofiar...
— Mumps! Murnps! Jesteś sam?
Był to głos Heleny. Pukała lekko do drzwi.
— Mumps!
Andrzej zadrżał: wszystka krew zasłoniła mu oczy, zapaliła mu czoło, napełniła mu uszy hukiem, jakgdyby zaczął go zdejmować nagły zawrót. Rozbudził się w nim poryw brutalności; przez jego umysł przeleciała światłem błyskawicy wstrętna wizya; przez mózg jego przeszła jakaś mroczna, kryminalna myśl; przez chwilkę burzył się w nim nieokreślny, krwiożerczy szał. Pośród zaburzenia, które w nim sprawiły owe książki, owe rysunki, słowa owego człowieka, podniósł się z ciemnych głębi bytu ten sam instynktowny pęd, którego już raz był doznał, na polu wyścigowem, po zwycięstwie nad Rutolem, pośród ostrych wyziewów dymiącego konia. Fantazmat zbrodni miłosnej pokusił go i zniknął, nagle lotem błyskawicy: zabić tego człowieka, wziąć tę kobietę gwałtem, tak zaspokoić straszliwą cielesną żądzę, potem zabić siebie.
— Nie jestem sam — rzekł mąż, nie, otwierając drzwi. — Za kilka minut będę mógł przyprowadzić ci do salonu hrabiego Sperelli, który jest tu ze mną.
Włożył do szafy traktat Daniela Machisiusa; zamknął tekę z rysunkami Francis’a Redgrave i zaniósł ją do sąsiedniego pokoju.
Andrzej byłby dał wszystko, żeby uniknąć męczarni, która go czekała i równocześnie czuł, że go ta męczarnia pociąga. Jego wzrok podniósł się jeszcze raz na czerwoną ścianę, ku ciemnemu obrazowi, na którym jaśniało bezkrwiste oblicze Heleny z oczami wpatrującymi się, z ustami sybillińskimi. Z tej władnej nieruchomości promieniał czar przenikliwy i ustawiczny. Ta jedyna bladość władała tragicznie wśród czerwonego mroku pokoju. I raz jeszcze uczuł, że jego smutna namiętność jest nieuleczalna.
Napadł go rozpaczliwy niepokój. — Zatem nie posiędzie już nigdy tego ciała? Byłaż tedy zdecydowana nie ustąpić mu? A on miałżeby na zawsze żywić w sobie płomień niezaspokojonej żądzy? — Podniecenie, które w nim spowodowały książki Lorda Heathfield zaostrzało cierpienie, podżegało gorączkę. W jego umyśle nastał bezładny zamęt obrazów miłosnych: nagość Heleny wkraczała w bezecne grupy winiet wyrytych przez Coiny’ego, przybierała postawy rozkoszy już znane z minionej miłości, przeginała się w ruchach nowych, oddawała się bydlęcemu wyuzdaniu męża. Okropność! Okropność!
— Czy zechce pan, teraz pójść tam? — zapytał małżonek, zjawiając się na progu, zupełnie zrównoważony i spokojny. — Zatem narysuje mi pan wzór klamry dla mego Gervetiusa!
Andrzej odrzekł:
— Spróbuję.
Nie mógł powstrzymać wewnętrznego drżenia. W salonie Helena patrzyła nań ciekawie z drażniącym uśmiechem.
— Coście tam panowie robili — zapytała go, wciąż uśmiechając się w ten sam sposób.
— Mąż pani pokazywał mi starożytności.
— Ah!
Usta jej były sardonicznie uśmiechnięte, a w głosie miała wyraz jawnego szyderstwa. Ułożyła się wygodnie na szerokiej, pokrytej amarantowym dywanem z Buchary otomanie, na której były porozrzucane blade poduszki. Nad poduszkami wznosiły się palmy z wyblakłego złota. Ułożyła się ruchem miękkim, patrząc na Andrzeja z pośród uwodnych rzęs, tymi oczami, co zdawały się jakby opłynione jakimś przeczystym i przesubtelnym olejkiem. I zaczęła mówić o rzeczach powszednich, lecz głosem, który przenikał, jak niewidzialny ogień nawet najniklejsze żyłki młodzieńca.
Dwa czy trzy razy przydybał Andrzej błyskliwe spojrzenie Lorda Heathfield utkwione w żonę: spojrzenie, które zdało się mu pełne wszystkich nieczystości i bezwstydności, przed chwilą rozmąconych. Prawie przy każdym zwrocie Helena śmiała się śmiechem szyderskim, z osobliwą swobodą, nie zmięszana pożądliwością tych dwu mężczyzn, którzy obaj rozognili się na rycinach wyuzdanych książek. Jeszcze raz przeleciała przez umysł Andrzeja, lotem błyskawicy, kryminalna myśl. Wszystkie jego włókna drżały.
Kiedy Lord Heathfield wstał i wyszedł, on wybuchnął głosem zachrypłym, chwytając ją za rękę i zbliżając się do niej tak, że jej prawie dotykał gwałtownym oddechem.
— Ja tracę rozum... Szaleję... Potrzebuję ciebie, Heleno... Chcę ciebie...
Ona uwolniła rękę dumnym ruchem.
Sperelli zerwał się na równe nogi, cały siny.
Lord Heathfield wracając zapytał:
— Już pan odchodzi? Co to panu takiego?
I uśmiechał się z młodego przyjaciela, gdyż znał wpływ swych książek.
Sperelli skłonił się. Helena podała mu rękę bez zmięszania. Markiz odprowadził go aż na próg, mówiąc doń po cichu:
— Polecam panu mego Gervetiusa.
Będąc w podniesieniu zobaczył Andrzej powóz zbliżający się aleją. Zjawił się w okienku pan z wielką brodą, Był to Galeazzo Secinaro.
Nagle powstało w jego umyśle wspomnienie Majowego Jarmarku z epizodem sumy zaofiarowanej przez Galeazza, za to, że Helena wytrze w jego brodę swe piękne zmoczone szampanem palce. Przyspieszył kroku, wyszedł na ulicę; miał przytłumione i zmięszane uczucie jakby ogłuszającego hałasu, który wyrywał się z samego wnętrza jego mózgu.
Było to ciepłe wilgotne popołudnie pod koniec kwietnia. Słońce zjawiało się i znikało pośród poszarpanych i leniwych chmur. Parność sirocca zalegała Rzym.
Na chodniku via Sistina, spostrzegł przed sobą jakąś panią, która szła powoli ku Trinita. Poznał Donnę Maryę Ferres. Spojrzał na zegarek: było istotnie około piątej; brakło kilku minut do zwykłej godziny schadzek.
Marya szła z pewnością ku palazzo Zuccari.
Przyspieszył kroku, żeby ją dopędzić. Kiedy był blizko, zawołał ją po imieniu:
— Maryo!
Wstrząsnęła się.
— Jak, tu? Szłam do ciebie. Już piąta.
— Brak kilku minut. Biegłem, by cię czekać. Przebacz mi.
— Co ci jest? Jesteś bardzo blady, cały zmieniony... Skąd przychodzisz?
Zmarszczyła brwi, patrząc nań bystro przez welon.
— Ze stajni — odrzekł Andrzej, wytrzymując spojrzenie, bez zarumienienia, jakgdyby już nie miał wcale krwi. — Koń, którego bardzo lubię, zniszczył sobie kolano z winy jockey’a. Z tego powodu nie będzie mógł w niedzielę wziąć udziału w „Derby“. Sprawa ta martwi mnie i gniewa. Przebacz mi. Zatrzymałem się dłużej, nie spostrzegając się. Lecz do piątej braknie kilku minut.
— Dobrze. Bądź zdrów. Odchodzę.
Byli na Piazza della Trinita. Ona przystanęła, podając mu na pożegnanie rękę. Pośród brwi miała jeszcze zmarszczkę. Przy swej wielkiej słodyczy miewała czasami zniecierpliwienia prawie szorstkie i ruchy wyniosłe, które ją zupełnie przemieniały.
— Nie Maryo. Chodź. Bądź słodka. Idę na górę czekać cię. Ty idź aż do bramy Pincia i wróć. Chcesz?
Zegar Trinita de’Monti wybił piątą godzinę.
— Słyszysz? — dodał Andrzej.
Powiedziała, po lekkiem wahaniu:
— Przyjdę.
— Dzięki. Kocham cię.
— Kocham cię.
Rozstali się.
Donna Marya poszła swoją drogą; przeszła plac, weszła w aleję. Nad jej głową, wzdłuż muru omdlałe tchnienie scirocca rozbudzało od czasu do czasu szmer wśród zielonych drzew. W wilgotnem ciepłem powietrzu zjawiały się czasami fale woni i znikały. Chmury zdawały się niższe; niektóre gromady jaskółek ocierały się o słońce. A jednak w tej denerwującej duszności było coś miękkiego, co łagodziło roznamiętnione serce sijenienki.
Od kiedy ustąpiła pożądaniu Andrzeja, w sercu jej władało szczęście pobróżdżone głębokimi niepokojami; wszystka jej chrześcijańska krew zapalała się od namiętnych, nigdy nie doznawanych rozkoszy i ścinała się w lód przerażona winą. Namiętność jej była ogromna, przemożna, niezmierna; tak dzika, że często na długie godziny rabowała jej pamięć o córce. Czasami dochodziło do tego, że zapominała o Delfinie; że jej zaniedbywała! I potem miewała nagłe nawroty żalu, skruchy, czułości, wśród których pokrywała pocałunkami i łzami głowę zdumionej córki, łkając wśród zrozpaczonej boleści, jak nad głową umarłej.
Cała jej istota delikatniała od tego płomienia, subtelniała, zaostrzała się, nabierała cudownej wrażliwości, pewnego rodzaju jasnowidztwa, zdolności boskiej, która jej sprawiała dziwne męczarnie. Prawie przy każdej zdradzie Andrzeja czuła, że przez jej duszę przechodzi cień, doznawała nieokreślonego niepokoju, który czasami, zgęszczając się przybierał kształt podejrzenia. I podejrzenie to gryzło ją, zgoryczało jej pocałunki, czyniło cierpkimi pieszczoty, aż nie zatraciło się pod porywami i ogniem niepojętego kochanka.
Była zazdrośna. Zazdrość była jej niezbłaganem cierpieniem, zazdrość nie o teraźniejszość, lecz o przeszłość. Wskutek okrucieństwa, które objawiają osoby zazdrosne, wobec siebie samych, byłaby chciała czytać w pamięci Andrzeja, odkryć w niej wszystkie wspomnienia, widzieć wszystkie ślady, zaznaczone przez dawne kochanki, wiedzieć, wiedzieć. Pytanie, które najczęściej wybiegało na jej wargi, kiedy Andrzej milczał, był0; o czem myślisz? — I kiedy wymawiała te trzy słowa, nieuniknienie przechodził cień przez jej oczy i duszę, nieuniknienie podnosiła się z jej serca fala smutku.
Także tego dnia, przy niespodziewanem nadejściu Andrzeja, czyż nie miała była na dnie swem instynktownego podejrzenia? Nawet błysnęła w jej umyśle jasna myśl: myśl, że Andrzej wraca z domu Lady Heathfield, z palazzo Barberini.
Wiedziała, że Andrzej był dawniej kochankiem owej kobiety, wiedziała, że ta kobieta nazywała się Helena, wiedziała wreszcie, że ona była Heleną z napisu. „Ich lebe!“. Dwuwiersz Goethego zadźwięczał silnie w jej sercu. Ten liryczny krzyk dawał jej miarę miłości Andrzeja ku owej przepięknej kobiecie. Musiał ją kochać niezmiernie!
Idąc popod drzewami, przypominała sobie wygląd Heleny w sali koncertowej palazzo de’ Sabini i źle ukryte zmięszanie dawnego kochanka. Przypomniała sobie straszne wzburzenie, które ją zdjęło pewnego wieczora, na balu ambasady austryackiej, kiedy hrabina Starnina powiedziała jej, przy przejściu Heleny: Podoba ci się Heathfield? Była wielkim płomieniem naszego przyjaciela Sperellego, i zdaje mi się, że jest jeszcze.
„Zdaje mi się, że jest jeszcze“. Ileż męczarni z powodu tego zdania! Śledziła oczyma wielką rywalkę, pośród wytwornego tłumu bez ustanku; i więcej niż raz spotkał się jej wzrok ze wzrokiem tamtej, i doznała od niego nieokreślonego drżenia. Potem, przedstawione jedna drugiej przez baronową Boeckhorst, pośrodku tłumu, zamieniły proste skłonienia głową. I cichy ukłon powtarzał się następnie, przy bardzo rzadkich razach, kiedy Donna Marya Ferres y Capdevila przechodziła przez jakiś światowy salon.
Czemu zwątpienia, uśpione lub wygasłe pod falą upojenia, odradzały się z taką gwałtownością? Czemu nie udawało się jej powstrzymać ich, oddalić? Czemu poruszały się na jej dnie, przy każdem, drobnem potrąceniu wyobraźni wszystkie te nieznane zaniepokojenia?
Idąc popod drzewami, czuła, że zgryzota urasta. Jej serce nie było zaspokojone; sen, który powstał w jej sercu — w mistyczny poranek, przed zakwitłymi drzewami, w obliczności morza — nie sprawdził się. Najczystsza i najpiękniejsza część tej miłości została tam, w samotnym lasku, w symbolicznym lesie, co kwitnie i owocuje wieczyście, uwielbiając Nieskończoność.
Zatrzymała się przed parapetem, z którego widać San Sebastianello. Prastare dęby, sempre verde, o zieleni tak ciemnej, że zdawała się prawie czarna, tworzyły nad fontanną dach sztuczny, bez życia. Pnie miały na sobie szerokie rany, napełnione wapnem i cegłami jak szczeliny muru. — Och młode poziomkowe drzewa, promieniejące i oddechające w światłości! — Woda, kapiąc z górnej granitowej muszli w podstawiony basen, wybuchała od czasu do czasu westchnieniami, jak serce, które się przepełnia trwożną, nieukojoną tęsknotą, a potem wybucha płaczem. — Oh, melodyo Stu Fontan pośród alei laurowej! — Miasto leżało wygasłe, jakby pogrzebione pod popiołem niewidzialnego wulkanu, milczące i grobowe, jak miasto nawiedzione zarazą, olbrzymie, niekształtne, pod władztwem kopuły, która podnosiła się z jego łona, jak chmura — Och morze!
Pogodne morze! Czuła, że zgryzota urasta. Od wszystkiego szła ku niej jakaś mroczna groźba. Zdjęło ją to samo uczucie lęku, którego doznawała już nieraz. W jej chrześcijańskim umyśle błysnęła myśl o pokucie.
A przeciąż zadrżała w głębi swojej istoty na myśl, że czekał jej kochanek. Na myśl o pocałunkach, o pieszczotach, o szalonych słowach, czuła, że krew rozpłomienia się, jej dusza mdleje. Dreszcz namiętności, pokonał dreszcz bojaźni bożej. I zwróciła się ku domowi kochanka trwożna, zmięszana, jakby szła na pierwszą schadzkę.
— Ach, nareszcie! — wykrzyknął Andrzej, chwytając ją w swe ramiona, pijąc oddech z zalękłych ust.
Potem biorąc jedną jej rękę i przyciskając ją sobie do piersi, rzekł:
— Słuchaj mego serca. Gdybyś była spóźniła się jeszcze o minutę, byłoby mi pękło.
Ona przytuliła policzek zamiast ręki. On ucałował jej kark.
— Słyszysz?
— Tak; mówi mi...
— Co ci mówi?
— Że mnie nie kochasz.
— Co ci mówi? — powtórzył młodzieniec, ukąsiwszy ją w kark, przeszkadzając jej podnieść się.
Zaśmiała się.
— Że mnie kocha.
Zdjęła płaszcz, kapelusz, rękawiczki. Poszła powąchać kwiaty białych bzów, które wypełniały wysokie florentyńskie kielichy, owe z borghezyjskiego tonda. Szła po dywanach ze szczególną lekkością; i nie było nic słodszego nad ruch, z którym zanurzyła oblicze, pośród delikatnych bukietów.
— Weź — rzekła, biorąc zębami jeden kwiat i trzymając go w ustach, zewnątrz warg.
— Nie; ja wezmę z twoich ust inny kwiat, mniej biały, lecz wonniejszy...
Ucałowali się długo, długo, pośród woni kwiatów.
Rzekł głosem nieco zmienionym, pociągając ją:
— Chodź tam.
— Nie Andrzeju; jest późno. Dziś nie. Zostańmy tu. Zrobię ci herbatę; ty mnie obdarzysz tylu dobrymi pieszczotami.
Wzięła jego ręce, splotła swoje palce z jego palcami.
— Nie wiem, co mi jest. Czuję, że serce moje tak przepełnione tkliwością, że prawie na płacz mi się zbiera.
Jej słowa drżały; jej oczy zwilgły.
— Gdybym mogła nie opuścić cię, zostać tu cały wieczór!
Głębokie przygnębienie poddawało jej akcenty nieokreślonej melancholii.
— Pomyśleć, że ty nie będziesz nigdy znał całej mojej miłości! Pomyśleć, że ja nie będę znała nigdy twojej! Czy mnie kochasz? Mów mi, mów mi wciąż, sto razy, tysiąc razy, bez unużenia. Kochasz mnie?
— Może nie wiesz?
— Nie wiem.
Wyrzekła te słowa głosem tak cichym, że Andrzej zaledwo je usłyszał.
— Maryo!
Ona skłoniła głowę na jego pierś, w milczeniu; oparła o nią czoło, jakby czekając, żeby mówił, żeby go słuchać.
On patrzył na tę biedną głowę, pochyloną pod ciężarem przeczucia; czuł lekki nacisk tego szlachetnego i smutnego czoła na swej piersi, zatwardziałej w kłamstwie, opancerzonej fałszem. Zdjęło go dojmujące wzruszenie; ludzkie miłosierdzie nad tem ludzkiem cierpieniem zaparło mu gardło. I ten dobry odruch duszy rozwiązał się w słowach kłamnych, nadał drżenie szczerości słowom kłamnym.
— Ty nie wiesz!... Powiedziałaś cicho; tchnienie zgasło ci na wargach; coś na twem dnie podniosło się przeciw temu, coś wymawiała; wszystkie, wszystkie wspomnienia naszej miłości, podniosły się przeciw temu, coś wymówiła. Ty nie wiesz, że ja cię kocham!
Trwała pochylona, słuchając z bijącem silnie sercem, wierząc, że słyszy we wzruszonym głosie młodzieńca prawdziwy dźwięk namiętności, dźwięk upojny, który zdał się jej niemożliwym do udania. A on mówił jej prawie do ucha, pośród pełnego ciszy pokoju, tchnąc na jej szyję ciepłym tchem, z przerwami słodszymi od samych słów.
— Mieć myśl jedną, jedyną, ustawiczną, we wszystkie godziny, wszystkie chwile;... nie pojmować innego szczęścia nad owo nadludzkie, którem promieniuje na moją istotę sama twoja obecność... żyć cały dzień w niespokojnem, szalonem, strasznem oczekiwaniu chwili, w której cię znowu zobaczę;... żywić obraz twoich pieszczot, kiedyś odeszła, i na nowo posiadać cię w cieniu prawie stworzonym;... czuć cię, kiedy śpię na swojem sercu, żywą, rzeczywistą, z bijącem sercem, zmięszaną z moją krwią, zmięszaną z mojem życiem;... i wierzyć tylko w ciebie, przysięgać tylko na ciebie, pokładać tylko w tobie wiarę swoją, swoją siłę, swoją dumę, cały swoj świat, wszystko to, co marzę, czego się spodziewam...
Ona podniosła twarz zwilżoną łzami. Zamilkł, powstrzymując wargami ciepłe łzy na jej policzkach. Ona płakała i uśmiechała się, wtapiając drżące palce w jego włosy, smutna, rozełkana:
— Duszo, duszo moja!
On ją posadził; ukląkł u jej stóp, bez ustanku całując jej powieki. Naraz wstrząsnął nim dreszcz. Uczuł na wargach drgające gwałtownie długie jej rzęsy na podobieństwo niespokojnych skrzydeł. Była to pieszczota dziwna, która sprawiała rozkosz prawie nie do zniesienia; była to pieszczota, którą swojego czasu zwykła była spełniać Helena, śmiejąc się więcej razy z rzędu, doprowadzając kochanka tem łaskotaniem do lekkiego, nerwowego spazmu. Marya nauczyła się jej od niego i często przy takiej pieszczocie mógł wywoływać obraz drugiej.
Przy jego wstrząśnieniu Marya uśmiechnęła się.
I ponieważ jeszcze jedna świecąca łza ociągała się pośród jej rzęs, rzekła:
— Wypij także tę!
I podczas gdy on pił, ona śmiała się, pełna nieświadomości.
Wychodziła z płaczu prawie radosna, upewniona, pełna wdzięczności.
— Zrobię ci herbatę — rzekła.
— Nie; siedź tu.
Rozpłomieniał się, widząc ją na otomanie, pośród poduszek. Nagle w umyśle jego przesłonił ją obraz Heleny.
— Pozwól mi wstać! — prosiła Marya, uwalniając się z uścisku. — Chcę, żebyś wypił moją herbatę. Zobaczysz. Woń jej przeniknie ci duszę.
Mówiła o kosztownej herbacie, nadeszłej z Kalkuty, którą była podarowała Andrzejowi dzień przedtem.
Wstała i poszła usiąść na krześle skórzanem z Chimerami, na którem jeszcze wciąż przepysznie konała szafranowo różowa barwa starej dalmatyki. Na małym stoliku wciąż jeszcze jaśniały subtelne majoliki Castel Durante.
Robiąc herbatę, mówiła rzeczy ogromnie miłe; wylewała swoją dobroć i swoją tkliwość z pełnem oddaniem się; rozkoszowała się serdecznie tą drogą, tajemną poufałością, w tym spokojnym pokoju, pośród tego wyrafinowanego zbytku. Poza nią, jak poza Dziewicą w tondzie Sandra Boticellego, wznosiły się kryształowe kielichy, uwieńczone bukietami białych bzów; a jej archanielskie ręce poruszały się pośród mitologicznych historyjek Luzia Dolci i heksametrów Owidiusza.
— O czem myślisz? — zapytała Andrzeja, który siedział blisko niej na dywanie, z głową opartą o poręcz krzesła.
— Słucham ciebie. Mów jeszcze!
— Nic więcej.
— Mów! Mów mi dużo, dużo...
— Co?
— To o czem ty jedna wiesz.
Chciał zakołysać jej głosem tęskny niepokój, który mu sprawiała tamta; ożywiał jej głosem postać tamtej.
— Czujesz? — zawołała Marya, lejąc na aromatyczne liście wrzącą wodę.
Mocna woń rozlewała się z parą po powietrzu. Andrzej wetchnął ją. Potem rzekł, zamykając oczy, opuszczając wstecz głowę:
— Pocałuj mnie.
I zaledwie uczuł dotknięcie warg, wstrząsnął się tak mocno, że wprawił Maryę w zdumienie.
Wlała napój do filiżanki i podała mu ją z tajemniczym uśmiechem.
— Uważaj, to jest lubczyk.
Odmówił.
— Nie chcę pić z tej filiżanki.
— Czemu?
— Daj mi pić... ty.
— Ale jak?
— Tak; wypij łyk i nie połykaj!
— Jeszcze za gorąca.
Śmiała się z tego kaprysu kochanka. On był trochę zmieniony, ogromnie blady, w oczach miał niepokój. Czekali, aż herbata wystygnie. Co chwila Marya przytulała wargi do brzegu filiżanki, próbując; potem śmiała się drobnym, świeżym śmiechem, który zdawał się nie jej.
— Teraz można pić — oznajmiła.
— Teraz weźmij dobry łyk. Tak.
Ona ściskała wargi, by zatrzymać łyk; lecz śmiały się jej wielkie oczy, którym świeże łzy dodały blasku.
— Teraz wylewaj po trosze, po trosze.
Wyssał pocałunkiem cały łyk. Zaś ona czując, że jej braknie tchu, podniecała powolnego pijcę, ściskając mu skronie.
— Boże! Chciałeś mnie udusić.
Opadła na poduszki, jakby dla odpoczynku, omdlała, szczęśliwa.
— Jaki miała smak? Wypiłeś mi także duszę. Jestem cała próżna.
On zamyślił się, z oczyma zapatrzonymi.
— O czem myślisz? — zapytała go Marya na nowo, podnosząc się naraz, kładąc mu palec na środku czoła, jak, żeby powstrzymać niewidzialną myśl.
— O niczem — odrzekł. Nie myślałem. Śledziłem wewnątrz siebie skutki lubczyka.
Wówczas zachciała i ona spróbować. Piła z jego ust z rozkoszą. Potem zawołała, przyciskając ręką piersi i oddechając długo:
— Jakże mi się to podoba!
Andrzej zadrżał. Czyż nie był to akcent Heleny we wieczór oddania się? Nie byłyż to te same słowa? Patrzył na jej usta.
— Powtórz?
— Co?
— To coś powiedziała.
— Czemu?
— Jest to słowo tak słodkie, kiedy je ty wypowiadasz... Nie zdołasz pojąć... Powtórz.
Uśmiechnęła się, nieświadoma, trochę zmięszana osobliwym wzrokiem kochanka, prawie zalękniona.
— Dobrze... podoba mi się!
— A ja?
— Jak?
— A ja... tobie?...
Zakłopotana patrzyła na kochanka, co tulił się konwulsyjnie do jej nóg, w oczekiwaniu słowa, które chciał jej wydrzeć.
— A ja?
— Ach! ty... podobasz mi się.
— Tak, tak... Powtórz. Jeszcze!
Ona zgodziła się, nieświadoma. On doznawał nieokreślonej męczarni i rozkoszy.
— Czemu zamykasz oczy? — zapytała, bez podejrzenia, tylko chcąc, żeby jej wreszcie wyraził swoje uczucie.
— Bo umieram.
Złożył głowę na jej kolanach i trwał kilka minut w tym ruchu, milczący, mroczny. Ona pieściła łagodnie jego włosy, skronie, czoło, gdzie, pod pieszczotą, żyła bezwstydna myśl. W około nich pokój zanurzał się powoli, powoli w mroku; rozchodziła się zmięszana woń kwiatów i napoju; kształty zlewały się w harmonijną i bogatą, nierzeczywistą całość.
Po chwili rzekła Marya:
— Wstań kochanie. Muszę cię opuścić. Już późno.
On wstał, prosząc:
— Zostań ze mną jeszcze chwilę, do Ave Maria.
I znowu posadził ją na otomanie, gdzie poduszki połyskiwały wśród mroku. Wśród mroku rozciągnął ją nagłym ruchem, ścisnął jej głowę, pokrywając pocałunkami jej twarz. Jego zapał był prawie gniewny. Wyobrażał sobie, że ściska głowę tamtej, i wyobrażał sobie ową głowę splamioną wargami męża; i nie miał wstrętu z tego powodu, lecz owszem czuł jeszcze dzikszą żądzę. Z najniższych den instynktu podchodziły w jego świadomość wszystkie posępne uczucia których doznawał wobec tego człowieka; wdarły się znowu w jego serce wszystkie lubieżności i obrzydliwości, jak fala rozmięszanego błota; i wszystkie te nikczemne rzeczy przechodziły w pocałunkach na policzki, na czoło, na włosy, na szyję, na usta Maryi.
— Nie, puść mnie — krzyczała, uwalniając się siłą z uścisku.
I pobiegła ku stolikowi do herbaty, by zaświecić świece.
— Bądź roztropny — dodała nieco przelękniona, wracając z wyrazem wesołego gniewu.
On został na otomanie i patrzył na nią niemy.
Ona poszła ku ścianie, z boku kominka, gdzie wisiało lustro, ongi należące może do Mona Amorrosisca. Ubrała kapelusz i welon do tej ściemnionej szyby, która wyglądała jak zamącona, nieco zielonawa woda.
— Jakże mi żal opuszczać cię dziś wieczór!... Dziś wieczór bardziej, niż kiedykolwiek... — szeptała, przygnębiona smutkiem chwili.
W pokoju liliowe światło zmierzchu walczyło ze światłem świec. Filiżanka herbaty stała na brzegu stołu zimna, uszczuplona dwoma łykami. Kwiaty bzu w kryształowych kielichach zdawały się bielsze. Poduszka na fotelu zachowała jeszcze odcisk ciała, które na niej spoczywało.
Dzwon Trinita de’Monti zaczął dzwonić.
— Boże, jak późno! Pomóż mi zarzucić płaszcz — zawołało biedne stworzenie, wracając ku Andrzejowi.
Objął ją znowu ramionami, uścisnął, pokrył ją pocałunkami gwałtownymi, ślepo, zapamiętale, z trawiącym ogniem, bez słów, tłumiąc na jej ustach jej westchnienia, dławiąc na ustach jej gwałtowną prawie, nieprzepartą potrzebę, która go naszła: krzyczeć imię Heleny. I na ciele nieświadomej dokonał straszliwego świętokradztwa.
Kilka minut pozostawali w uścisku. Ona rzekła głosem wygasłym i pijanym:
— Zabierasz mi moje życie!
Była szczęśliwa z powodu tej namiętnej gwałtowności.
Rzekła:
— Duszo, duszo moja, cała, cała moja! Mówiła szczęśliwa:
— Słyszę, jak ci bije serce... tak mocno, tak mocno!
Potem rzekła z westchnieniem:
— Pozwól mi wstać. Muszę iść.
Andrzej był biały i zmieniony, jak mężobójca.
— Co ci? — zapytała go czule.
Chciał uśmiechnąć się do niej. Odpowiedział:
— Nie doznałem nigdy tak głębokiego wzruszenia. Myślałem, że umrę.
Podszedł do jednego z kielichów, wyjął bukiet kwiatów i podał je Maryi, odprowadzając ją do drzwi, prawie przynaglając do odejścia, gdyż każdy jej ruch, każde spojrzenie, każde słowo sprawiało mu nieznośną męczarnię.
— Żegnaj, kochanie. Śnij o mnie! — rzekło biedne stworzenie od proga z najwyższą tkliwością.
W ranek 20 maja, szedł Andrzej Sperelli przez Corso zalane słońcem, kiedy usłyszał przed bramą klubu, że go ktoś woła.
Na chodniku stała grupa arystokratów, jego przyjaciół, bawiących się przechadzką kobiet i złośliwymi uwagami. Był tam Juljusz Musellaro z Ludwikiem Barbarisi, z księciem di Grimiti, z Tjaleazzem Secinaro; był też Gino Bomminaco, i kilku innych.
— Nie znasz wypadku z dzisiejszej nocy? — zapytał go Barbarisi.
— Nie. Jakiż to wypadek?
— Don Manuel Ferres, minister Guatemali...
— No?
— Został przychwycony w czasie gry na oszustwie.
Sperelli opanował się, chociaż niektórzy z panów patrzyli nań ze złośliwą ciekawością.
— Jakże?
— Galeazzo był obecny, grał nawet przy tym samym stole.
Książę Secinaro zaczął opowiadać szczegóły.
Andrzej Sperelli nie udawał obojętności. Owszem słuchał z napiętą uwagą i poważnie. W końcu rzekł:
— Bardzo mi to przykre.
Został jeszcze kilka minut między nimi; następnie pożegnał się, chcąc odejść.
— Którędy idziesz? — zapytał go Secinaro.
— Wracam do domu.
— Odprowadzę cię kawałek.
Poszli w dół, ku via de’Condotti. Corso było zalane przerozkosznym strumieniem słońca od piazza Venezia aż do piazza del Popolo. Panie w jasnych strojach wiosennych przechodziły wzdłuż lśniących wystaw. Przeszła księżna di Ferentino z Barbarellą Viti, pod koronkową parasolką. Przeszła Bianka Dolcebuono. Przeszła młoda żona Leonetta Lanzy.
— Czy znałeś go, tego Ferres? — zapytał Galeazzo Sperellego, który milczał.
— Tak; poznałem go ubiegłego roku, we wrześniu, w Schifanoji, u mojej kuzynki Ateleta. Dlatego wypadek ten bardzo mi jest przykry. Trzebaby postarać się o możliwie jak najmniejszy rozgłos. Oddałbyś mi wielką przysługę, gdybyś mi pomógł...
Galeazzo zgodził się z serdeczną gotowością.
— Myślę — powiedział on — że skandalu możnaby po części uniknąć, gdyby minister zażądał dymisyi od swojego Rządu, lecz bezzwłocznie, jak mu to przedstawił prezes Klubu. Lecz minister wzbraniał się. Tej nocy wyglądał jak człowiek obrażony; podnosił głos. A dowody były wyraźne! Trzebaby go przekonać...
Idąc, mówili dalej o tym wypadku. Sperelli był wdzięczny Secinarowi za serdeczną gotowość. Secinara ta poufałość usposobiła do przyjacielskich zwierzeń.
Na rogu via de’Condotti spostrzegli panią Mount Edgcumbe, idącą lewym chodnikiem, wzdłuż wystaw japońskich, swym miękkim, rytmicznym, czarownym chodem.
— Donna Helena — rzekł Galeazzo.
Obaj patrzyli na nią; obaj czuli urok tego chodu. Lecz wzrok Andrzeja przeniknął suknie, widział znane kształty, boski tors.
Kiedy się z nią zrównali, pozdrowili ją równocześnie; i przeszli mimo. Teraz nie mogli patrzeć na nią, lecz byli oglądani. Była to dla Andrzeja męczarnia całkiem nowa ten pochód obok rywala, pod oczyma kobiety tak pożądanej i myśl, że te straszne oczy może rozkoszowały się porównaniem. On sam, w myśli, porównywał siebie z Secinar’em.
Ów miał typ bawoli jakiegoś Lucjusza Vero blondyna i niebieskookiego. Pośród jego bujnej wspaniałej złotej brody czerwieniały usta bez żadnego wyrazu duchowego, lecz piękne. Był wysoki, barczysty, silny, pełen elegancyi, wprawdzie nie subtelnej lecz swobodnej.
— No? — zapytał go Andrzej, pchnięty do tego śmiałego kroku przez nieprzezwyciężony popęd. — Dobrze idzie twoja sprawa?
Wiedział, że może w ten sposób mówić z tym człowiekiem.
Galeazzo odwrócił się z wyrazem pół zdumionym pół badawczym, gdyż nie spodziewał się od niego takiego pytania, a tembardziej w tonie tak żartobliwym, tak zupełnie spokojnym. Andrzej uśmiechał się.
— Ach, od jakże dawna trwa moje oblężenie! — odrzekł pięknobródy książę. — Od niepamiętnych czasów, z licznymi nawrotami i zawsze nieszczęśliwie.
Przybywałem zawsze za późno: ktoś mnie już uprzedził w zdobyciu. Lecz nigdym nie tracił otuchy. Byłem pewny, że prędzej lub później przyjdzie moja kolej.
Attendre pour atteindre. I istotnie...
— Więc?
— Lady Heathfield jest dla mnie łaskawsza od księżny Scerni. Spodziewam się, że będę miał najwyższy zaszczyt być zapisanym po tobie na liście...
Wybuchnął śmiechem nieco pospolitym, pokazując białe zęby.
— Myślę, że moje czyny indyjskie, rozpowszechnione przez Juljusza Musellaro, dodały mej brodzie pewnego rysu bohaterskiego, co może nie spotka oporu.
— A, twoja broda powinna dzisiaj drżeć od wspomnień...
— Jakich wspomnień?
— Wspomnień bakchicznych.
— Nie rozumiem.
— Jakto! Zapomniałeś o bajecznym Jarmarku majowym ośmdziesiątego czwartego roku?
— O, widzisz! Przypominasz mi! Tych dni wypadnie trzecia rocznica... Jednak ciebie tam nie było. Kto ci opowiedział?...
— Chcesz wiedzieć zbyt wiele, mój drogi.
— Powiedz mi; proszę cię.
— Raczej myśl o tem, żebyś zgrabnie skorzystał z tej rocznicy; i rychłe mi daj wieści.
— Kiedy się zobaczymy!
— Kiedy ci się podoba.
— Proszę cię na obiad wieczorem w Klubie, około ósmej. W ten sposób będziemy mogli razem zająć się tamtą drugą sprawą.
— Dobrze. Żegnaj, Złotobrody. Spiesz!
Rozstali się na piazza di Spagna, u stóp schodów; i ponieważ Helena przechodziła przez plac zwracając się ku via de’Due Macelli, by wejść na Quattro Fontane, Secinaro dopędził ją i przyłączył się do niej.
Andrzej, idąc po schodach, uczuł po wysiłku udawania straszny ciężar na sercu. Myślał, że nie zdoła go wywlec na szczyt schodów. Lecz teraz był pewien, że, w przyszłości, Secinaro wszystko mu zwierzy; i prawie wydało się mu to korzyścią! Wskutek rodzaju upojenia, pewnego szału, który w nim sprawiło nadmierne cierpienie, szedł ślepo naprzeciw męczarni nowych i coraz to okrutniejszych coraz szaleńszych, pogardzając i wikłając tysiącem sposobów stan swego umysłu, przechodząc z ohydy w ohydę, z obłędu w obłęd, z okrucieństwa w okrucieństwo, bez możności wstrzymania się, bez chwili przerwy w zawrotnym upadku. Trawiła go jakby nieugaszalna gorączka, która swojem gorącem rozwijała w ciemnych otchłaniach jego istoty wszystkie nasiona ludzkich przewrotności. Każda myśl, każde uczucie było splamione. Był cały jedną wielką raną.
A jednak właśnie zdrada przywiązywała go mocno do kobiety zdradzanej. Jego umysł, tak dziwnie przystosował się do tej potwornej komedyi, że prawie nie pojmował już więcej innego sposobu rozkoszy, innego rodzaju boleści. To wcielanie jednej kobiety w drugą, nie było już więcej czynem zrozpaczonej namiętności, lecz stało się przyzwyczajeniem i nałogiem i stąd potrzebą przemożną, koniecznością. I narzędzie tego nałogu stało się koniecznie potrzebnem, jak sam nałóg. Wskutek zjawiska deprawacyi zmysłowej doszedł prawie do tego, że zaczął wierzyć, iż rzeczywiste posiadanie Heleny nie byłoby mu dało tej przejmującej i rzadkiej rozkoszy, którą mu sprawiało posiadanie wyobrażone. Doszedł prawie do tego, że nie mógł, myśląc o rozkoszy, rozdzielić obu kobiet. I jak z jednej strony zdawała się mu zmalałą rozkosz rzeczywistego posiadania jednej, tak z drugiej czuł, że wszystkie jego nerwy były przytępione, kiedy wskutek znużenia wyobraźni znachodził się wobec rzeczywistego, bezpośredniego kształtu drugiej.
Dlatego nie mógł znieść myśli, że wskutek ruiny Don Manuela Ferres straci Maryę.
Kiedy około wieczora Marya przyszła, natychmiast zauważył, że biedne stworzenie nie wiedziało jeszcze o swojem nieszczęściu. Lecz w dzień potem, przyszła zadyszana cała, zmieniona, blada trupio; i rozełkała się mu w ramionach, ukrywając twarz:
— Wiesz?...
Wiadomość rozszerzyła się. Skandal był nieunikniony; ruina była nie do powstrzymania. Nastąpiły rozpaczliwe dnie męczarni, w których Marya, po spiesznym odjeździe oszusta, opuszczona przez nieliczne przyjaciółki, napadnięta przez niezliczonych wierzycieli swego męża, zabłąkana wśród prawnych formalności sekwestrów, pośród woźnych i lichwiarzy 1 innych lichych indywiduów, dała dowody bohaterskiej dzielności, ale nie zdołała ocalić się przed ostatecznem wstrząśnieniem, które zburzyło wszelką nadzieję.
I nie chciała od kochanka żadnej pomocy, nie mówiła mu nigdy o swojej męczarni, kiedy jej wyrzucał krótkość miłosnych odwiedzin; nie skarżyła się nigdy; nawet umiała uśmiechać się do niego mniej smutno; umiała być powolną jego kaprysom, oddawać namiętnie swoje ciało zbezczeszczeniu, wylewać na głowę kata najcieplejszą czułość swej duszy.
Wszystko wokoło niej zapadało się. Ołowiany ciężar kary spadł na nią niespodzianie. Przeczucia mówiły prawdę!
Nie żałowała, że ustąpiła kochankowi, nie kruszyła się, iż mu się oddała tak zupełnie, nie opłakiwała swej utraconej czystości. Dolegał jej jeden ból, mocniejszy od wszelkich wyrzutów sumienia i wszelkiego lęku, mocniejszy od wszelkiej innej boleści; była to myśl, że musi oddalić się, że musi wyjechać, że musi rozstać się z człowiekiem, który był dla niej życiem życia.
— Ja umrę, mój przyjacielu. Umrę zdala od ciebie, samotna. Ty mi nie zamkniesz oczu.
Mówiła mu o swym końcu z uśmiechem głębokim pełnym zrezygnowanej pewności. Andrzej rozpalał jeszcze przed nią złudne błyski nadziei, rzucał jej w serce nasienie snów, nasienie przyszłego cierpienia!
— Ja nie dam ci umrzeć. Ty będziesz jeszcze długo moją. Nasza miłość będzie jeszcze miała dni szczęścia...
Mówił jej o najbliższej przyszłości. — Ustali się we Florencyi; stamtąd będzie często przyjeżdżał do Sijeny, pod pozorem studyów; będzie przebywał w Sijenie całymi miesiącami, kopiując jakiś stary obraz, szukając jakiejś starej kroniki. Ich tajemnicza miłość miałaby jakieś ukryte gniazdo, w samotnej ulicy, lub poza miastem, na wsi, we willi ozdobionej majolikami Robii, otoczonej sadem. Onaby przecie mogła znaleźć jedną godzinę dla niego. Czasami także przyjeżdżałaby do Florencyi na jaki tydzień, na wielki tydzień szczęścia. Przeżywaliby swą idyllę na wzgórzu fiezolańskiem, we wrześniu, łagodnym jak kwiecień; a cyprysy Montughi byłyby im łaskawe jak cyprysy Schifanoji.
— Żeby to była prawda! Żeby to była prawda! — wzdychała Marya.
— Nie wierzysz mi?
— Wierzę ci, wierzę; lecz serce mi mówi, że wszystkie te rzeczy, tak słodkie, nie przekroczą granic snu.
Zachciała, żeby ją Andrzej trzymał długo, długo w swych ramionach; i trwała oparta o jego pierś, milcząca, cała w skupieniu, tak jakby, chciała ukryć się. Była wzruszona i drżała jak osoba chora, lub zagrożona i potrzebująca ochrony. Prosiła Andrzeja o pieszczoty duchowe, o te, które w swej poufałej mowie nazywała „dobrymi pieszczotami“, o te, które ją rozczulały, dawały jej łzy zapomnienia; słodsze od wszelkiej innej pieszczoty. Nie mogła zrozumieć, jak w tych chwilach najwyższego uduchowienia, w tych ostatnich boleściwych chwilach namiętności, w tych chwilach pożegnania kochanek nie zadowalał się całowaniem jej rąk.
Prawie urażona szorstką pożądliwością Andrzeja, prosiła:
— Nie, kochanie! Zdaje mi się, że jesteś bliższy mnie, bardziej zetknięty, bardziej zlany z moją istotą, kiedy siedzisz obok mnie, kiedy ujmujesz mi ręce, kiedy mi patrzysz w oczy aż do dna, kiedy mi mówisz rzeczy które tylko ty umiesz mówić. Zdaje mi się, że inne pieszczoty, oddalają nas od siebie, że rzucają między mnie i ciebie jakiś cień... Doprawdy nie wiem, jak wyrazić swoją myśl... Inne pieszczoty zostawiają mi smutek, taki ogromny smutek... nie wiem... i zmęczenie, takie ohydne!
Prosiła pokornie, z poddaniem, bojąc się zrazić go sobie. Nie czyniła nic innego, tylko wywoływała wspomnienia, wspomnienia minione, świeże, z najdrobniejszymi szczegółami, przypominając sobie najlżejsze ruchy, najulotniejsze słowa, wszystkie drobne nic zupełnie nie znaczące wypadki, które dla niej były pełne znaczenia. Jej serce wracało najczęściej do pierwszych dni Schifanoji.
— Przypominasz sobie? Przypominasz?
I łzy znagła napełniały jej zniżone oczy.
Pewnego wieczora Andrzej, myśląc o mężu zapytał jej:
— Czy od kiedy ciebie znam, byłaś zawsze cała moja?
— Zawsze.
— Nie pytam się o duszę...
— Cicho! Zawsze cała twoja.
I on, który pod tym względem niedowierzał nigdy żadnej ze swych łamiących mężom wiarę kochanek, wierzył jej; nawet nie miał cienia wątpliwości co do prawdy jej słów.
Wierzył jej; gdyż chociaż ją bezcześcił i oszukiwał bez skrupułów, to jednak wiedział, że jest kochany przez duszę wyniosłą i szlachetną, wiedział, że znajduje się naprzeciw wielkiej i strasznej namiętności, był teraz świadomy tej wielkości tak, jak swojej własnej marności. Wiedział, wiedział o tem, że jest kochany bezmiernie; i nieraz, wśród szałów swojej wyobraźni dochodził aż do tego, że gryzł usta biednego stworzenia, żeby nie wykrzyknąć imienia, które mu się wdzierało nieprzeparcie do gardła; i one dobre, boleściwe usta krwawiły pośród nieświadomego uśmiechu, mówiąc:
— Nawet tak nie sprawiasz mi bolu.
Brakło do rozstania niewielu dni. Miss Dorothy odwiozła Delfinę do Sijeny i wróciła, by pomagać swej pani w ostatnich ciężkich trudach i towarzyszyć jej potem w drodze. W Sijenie, w domu matki, nie wiedziano nic o prawdzie. Także Delfina nie wiedziała o niczem. Marya ograniczyła się na przesłaniu wiadomości o nagłem odwołaniu Manuela przez jego Rząd. I przygotowywała się do odjazdu; przygotowywała się do opuszczenia mieszkania pełnego umiłowanych rzeczy w ręku publicznych rzeczoznawców, którzy już byli spisali inwentarz i oznaczyli dzień licytacyi: — 20. czerwca, poniedziałek, o dziesiątej rano.
We wieczór 9. czerwca, w chwili rozstania się z Andrzejem, szukała jednej zagubionej rękawiczki. Podczas tego zobaczyła na jednym stole książkę Percy Bisshe Shelley’a, ten sam tom, którego Andrzej pożyczył jej w czasach Schifanoji, tom, w którym czytała Recollection przed wycieczką do Vicomile, drogi i smutny tom, w którym zaznaczyła była paznogciem dwa wiersze:
Be thine!“
Wzięła go, z widocznem wzruszeniem; przekartkowała; znalazła stronę, znaki paznogcia, dwa wiersze.
— Never! — szepnęła, potrząsając głową. — Przypominasz sobie. I minęło zaledwie osiem miesięcy!
Chwilę była zamyślona; — kartkowała jeszcze w książce; przeczytała kilka innych wierszy.
— To nasz poeta — dodała. — Ileż razy obiecałeś mi, że mnie poprowadzisz na cmentarz angielski! Przypominasz sobie? Mieliśmy zanieść kwiaty na grób...
Chcesz pójść? Zaprowadź mnie, nim odjadę. Będzie to ostatnia przechadzka.
On rzekł:
— Chodźmy jutro.
Pojechali w odkrytej karecie. Słońce już miało zapadać. Ona trzymała na kolanach bukiet róż. Przejechali popod odrzewiony Awentyn. Widzieli statki naładowane winem sycylijskiem, stojące na kotwicy w porcie Ripa grande.
Wysiedli w pobliżu cmentarza; przeszli kawałek piechotą, aż do bramy, w milczeniu. Marya czuła w głębi swej duszy, że szła nietylko zanieść kwiaty na grób poety, lecz także opłakiwać na owem miejscu śmierci coś ze siebie, straconego bezpowrotnie. Urywek Shelley’a, czytany w nocy, w czasie bezsenności, zadźwięczał jej na nowo na dnie duszy, podczas gdy patrzyła na wysokie niebosiężne cyprysy, stojące poza pobielonym murem.
„Śmierć jest tu i Śmierć jest tam; wszędy jest Śmierć przy pracy; wokoło nas, w nas, nad nami, pod nami jest Śmierć; i myśmy nic jeno Śmierć.
„Śmierć położyła swe piętno i swoją pieczęć na wszystkiem, czem my jesteśmy, i na wszystkiem co czujemy i na wszystkiem, co znamy i czego lękamy się.
„Najpierw umierają nasze rozkosze, następnie nasze nadzieje, a potem nasze lęki; i kiedy to wszystko umarło, proch woła na proch i my umieramy także.
„Wszystkie rzeczy, które kochamy, które są nam drogie jako my sami, muszą rozejść się i zginąć. Takie jest nasze okrutne przeznaczenie. A miłość, miłość umarłaby nawet, gdyby wszystka reszta nie marła.
Przechodząc przez próg, ujęła Andrzeja pod ramię, zdjęta lekkim dreszczem.
Cmentarz był osamotniony. Kilku ogrodników podlewało rośle pozdłuż muru poruszając w milczeniu koneweczkami ruchem ustawicznym i równomiernym.
Żałobne cyprysy wznosiły się prosto i nieruchomo w powietrzu: tylko ich szczyty, pozłocone słońcem, drżały lekko. Pośród sztywnych, zielonawych pni, wyglądających tak jakby były z trawertynów, wznosiły się białe groby, czworogranne kamienie, złamane kolumny, urny, łuki. Z ciemnej masy cyprysów zstępował tajemniczy cień, pobożny spokój i jakby ludzka słodycz, podobnie jak z twardej skały wynika jasna i dobroczynna woda. Ta stała regularność kształtów drzewich i te skromnie białe marmurowe groby użyczały duszy uczucia poważnego i słodkiego odpoczynku. Lecz pośród pni równolegle ustawionych jak głośne piszczałki organów i pośród kamieni falowały wdzięcznie oleandry, całe czerwone od świeżych kiści kwietnych. Różane krze zrzucały płatki przy każdym wiewie wiatru, rozsypując po ziołach swój wonny śnieg; eukaliptusy nachylały blade włosy, które czasami zdawały się srebrne; wierzby zlewały na krzyże i na wieńce swój łagodny płacz; kaktusy ukazywały tu i ówdzie wspaniałe białe grona, podobne do śpiących rojów motylich lub pęków rzadkich piór. A ciszę przerywało od czasu do czasu do czasu wołanie jakiegoś zagubionego ptaka.
Andrzej rzekł, pokazując na szczyt wzgórza:
— Grób poety jest tam na górze, obok owej ruiny, na lewo pod ostatnią wieżą.
Marya odłączyła się od niego, żeby wejść na górę wąskimi ścieżkami, pośród niskich płotków mirtu. Szła naprzód, a kochanek w jej ślady. Chód jej był nieco znużony; przystawała co chwila; co chwila odwracała się, by się uśmiechnąć do kochanka. Była ubrana czarno; na twarzy miała czarny welon, który sięgał jej aż do górnej wargi; i jej nikły uśmiech drżał pod czarnym brzegiem welonu, ocieniał się jakoby cieniem żałoby. Jej krągła broda była bielsza i czystsza od róż, które niosła w ręku.
Zdarzyło się, że kiedy się odwróciła, jedna róża rozsypała się. Andrzej schylił się, by zebrać płatki ze ścieżki, przed jej nogami. Spojrzała nań. On ukląkł na ziemi, mówiąc:
— Uwielbiona!
W jej umyśle powstało wspomnienie, wyraźne jak wizya.
— Przypominasz sobie — rzekła — ów poranek w Schifanoji, kiedy ja rzuciłam ci garść płatków z przedostatniej terasy? Tyś ukląkł na stopniu, kiedym ja schodziła.... Owe dni, nie wiem czemu, zdają mi się tak blizkie i tak dalekie! Zdaje mi się, żem je przeżyła wczoraj i żem je przeżyła przed wiekiem. Lecz możem ja je śniła?
Doszli pośród niskich płotów mirtu aż do ostatniej wieży na lewo, gdzie jest grób poety i grób Trelawny. Jaśmin, który się wspina po starej ruinie, był pokryty kwieciem; lecz z fiołków zostało tylko gęste ziele. Szczyty cyprysów dochodziły do linii wzroku i drżały żywiej od ostatecznej czerwieni słońca, które zapadało po za czarnym krzyżem Monte Testaccio. Niebieskawa chmura, obrzeżona płomiennem złotem żeglowała wysoko w stronę Awentynu.
„Tu spoczywają dwaj przyjaciele, których życie było zjednoczone. Oby także i pamięć ich żyła razem, teraz, kiedy oni leżą w grobie; i niechaj kości ich nie będą rozłączane, gdyż dwa ich serca za życia tworzyły jedno serce: „for their two hearts in life were single hearted!“
Marya powtórzyła ostatni wiersz. Potem rzekła do Andrzeja, poruszona szlachetnym pomysłem:
— Rozwiąż mi welon.
I zbliżyła się doń, odrzucając głowę nieco wstecz, żeby jej rozwiązał welon na karku. Jego palce dotknęły jej włosów, tych cudownych włosów, które, rozpuszczone, zdawały się jak las żyć życiem głębokiem i słodkiem; w których cieniu tyle razy używał rozkoszy swojego oszukaństwa i tylekroć wywoływał zdradzieckie obrazy. Ona rzekła:
— Dzięki.
I zdjęła welon z twarzy, patrząc na Andrzeja oczyma nieco oślepionymi. Była bardzo piękna. Krążki wokoło oczu były ciemniejsze i głębsze, lecz źrenice płonęły ogniem jeszcze przenikliwszym. Gęste kędziory włosów przylegały do skroni, jak baldaszki ciemnych, nieco niebieskawych hijacyntów. Przeciwnie, odkryty, wolny środek czoła jaśniał białością prawie księżycową. Wszystkie jej rysy wysubtelniały, straciły od ustawicznego płomienia miłości i bólu coś ze swej materyalności.
Zawinęła w czarny welon łodygi róż, związała końce z wielką troskliwością; potem wetchnęła woń ich zanurzając twarz prawie w samą głąb bukietu.
Następnie położyła bukiet na prostym kamieniu, na którym było wyryte nazwisko poety. A ruch jej miał wyraz nieokreślny, którego Andrzej nie mógł zrozumieć.
Poszli dalej szukać grobu John Keats’a, poety Endymiona.
Andrzej zapytał jej, zatrzymując się, by spojrzeć wstecz, w stronę wieży:
— Skąd wzięłaś te róże?
Ona uśmiechała się doń jeszcze, lecz z oczyma wilgotnymi.
— To twoje, z owej nocy śniegowej, odkwitły tej nocy. Nie wierzysz?
Podnosił się wieczorny wiatr; i niebo poza wzgórzem było całe zabarwione rozpłynionem złotem, a pośrodku rozpływała się chmura jakby trawiona przez ognisty stos. Cyprysy ustawione w ład zdawały się na tem tle światła wspanialsze i bardziej mistyczne, całe przeniknięte promieniami i drżące u ostrych wierzchołków. Posąg Psyche na szczycie środkowej alei przybrał barwę ciała. Oleandry wznosiły się w głębi niby purpurowe kopuły. Ponad piramidą Cestyusza podnosił się przyrastający księżyc na niebie zielonawem i głębokiem, jak wody cichej zatoki.
Zeszli środkową aleją aż do bramy. Ogrodnicy jeszcze wciąż podlewali rośle popod murem, ruszając na poprzek koneweczkami ruchem ustawnym i równomiernym, w milczeniu. Dwaj inni mężczyźni trzymając za końce całun z aksamitu i złota trzepali go mocno; a kurz połyskiwał, rozpraszając się. Od Awentynu dochodził głos dzwonów.
Marya przytuliła się do ramienia kochanka, nie władając dłużej lękiem, czując przy każdym kroku, że jej braknie ziemi pod nogami, myśląc, że po drodze traci wszystką swoją krew. I zaledwie znalazła się w karecie, wybuchła zrozpaczonymi łzami, łkając na barku kochanka:
— Umieram.
Lecz nie umarła. A byłoby jej lepiej umrzeć.
W dwa dni później Andrzej jadł śniadanie w towarzystwie Galeazza Secinaro przy jednym ze stołów Caffe di Roma. Poranek był ciepły. Kawiarnia była prawie pusta, pogrążona w cieniu znudzenia. Służba drzemała pośród brzęku much.
— Zatem — opowiadał książę brodacz — wiedząc, że ona lubi oddawać się wśród okoliczności osobliwych i fantastycznych odważyłem się...
Opowiadał brutalnie o ogromnie śmiałym sposobie, którym zdołał zdobyć Lady Heathfield; opowiadał bez skrupułów i bez zamilczeń, nie pomijając żadnego szczegółu, wychwalając dobroć zdobycia przed znawcą. Przerywał sobie od czasu do czasu, wpijając nóż w kawał soczystego i krwiawiącego dymiącego mięsa, lub wypróżniając kielich czerwonego wina. Zdrowie i siła tryskały z każdego jego ruchu.
Andrzej Sperelli zapalił papierosa. Mimo usiłowań, nie mógł przełykać pokarmu ni przezwyciężyć wstrętu rozdrażnionego żołądka. Kiedy Secinaro nalewał mu wino, pił zarazem wino i truciznę.
W pewnej chwili książę, chociaż bardzo mało subtelny, zawahał się przez chwilę; spojrzał na dawnego kochanka Heleny. On nie objawiał, poza brakiem apetytu, żadnego innego znaku wzburzenia; puszczał w powietrze ze spokojem kłęby dymu i uśmiechał się swym zwykłym nieco ironicznym uśmiechem do rozradowanego opowiadacza.
Książe rzekł:
— Dziś przyjdzie do mnie poraz pierwszy.
— Dziś? Do twego domu?
— Tak.
— Ten miesiąc, w Rzymie, jest doskonały do miłości. Od trzeciej do szóstej popołudniu każde buen retiro ukrywa parę...
— Istotnie — przerwał Galeazzo — ona przyjdzie o trzeciej.
Obaj spojrzeli na zegarek. Andrzej zapytał:
— Idziemy?
— Chodźmy — odrzekł Galeazzo, wstając.
— Pójdziemy razem przez via Condotti, Ja idę po kwiaty na Babuino. Powiedz mi, wszak wiesz: jakie kwiaty lubi najbardziej?
Andrzej zaczął śmiać się; na wargi cisnął mu się złośliwy dowcip. Lecz rzekł niedbale:
— Róże, niegdyś.
Przed Barcaccia rozstali się.
Piazza di Spagna była o tej godzinie pusta. Kilku robotników naprawiało przewodową rurę i z kupy ziemi, przesuszonej słońcem, podnosiły się od ciepłych powiewów wiatru kłęby kurzu. Schody Trinita jaśniały białawe i puste.
Andrzej wstępował powoli, powoli, przystając co dwa lub trzy stopnie, jakgdyby dźwigał olbrzymi ciężar. Wszedł do swojego domu; pozostał w swym pokoju, na łóżku, aż do trzech na trzecią. O trzy na trzecią wyszedł. Szedł przez via Sistina, następnie przez Quattro Fontane, minął palazzo Barberini; zatrzymał się trochę dalej przed stołami przedawcstarych książek, czekając trzeciej. Przedawca, człowieczek cały pomarszczony i skulony jak zgrzybiały żółw ofiarował mu książki. Wybierał swoje najlepsze tomy, po jednemu, i podsuwał mu je pod oczy, mówiąc głosem nosowym, nieznośnie monotonnym. Brakowało kilku minut do trzeciej. Andrzej patrzył na tytuły książek i baczył na bramę pałacu, słysząc głos księgarza niewyraźnie pośród huku swych żył.
Jakaś kobieta wyszła z bramy, zeszła chodnikiem ku placowi, wsiadła do najemnego powozu i oddaliła się przez via del Tritone.
Andrzej poszedł za nią; szedł znowu przez via Sistina; wrócił do swego mieszkania. Czekał przybycia Maryi. Rzuciwszy się na łóżko, leżał tak nieruchomy, że zdawało się, iż już więcej nie cierpi.
O piątej przybyła Marya.
Rzekła zadyszana:
— Wiesz? Mogę zostać z tobą cały wieczór, całą noc, aż do jutra rana.
Mówiła dalej:
— To będzie pierwsza i ostatnia noc miłości! Odjeżdżam we wtorek.
Rozełkała się mu na ustach, drżąc mocno i tuląc się do niego:
— Zrób, żebym nie widziała jutra! Daj mi śmierć!
Patrząc na jego zmienioną twarz, pytała go:
— I ty cierpisz? I ty także... myślisz, że już nigdy nie zobaczymy się?
On doznawał niezmiernej trudności w mówieniu, w odpowiadaniu jej. Język mu zdrętwiał, brakło mu słów. Czuł instynktowną potrzebę ukrycia twarzy, uniknięcia wzroku, pytań. Nie był w stanie pocieszać jej, nie mógł jej łudzić. Odrzekł głosem zdławionym, niepoznawalnym:
— Milcz.
Skulił się u jej nóg; długi czas pozostawał z głową złożoną na jej łonie, bez słów. Ona trzymała ręce na jego skroniach, wysłuchując nierówne i gwałtowne tętno jego żył, czując, że cierpi. I teraz nie cierpiała już z powodu swojej własnej boleści, lecz z powodu boleści jego, tylko z powodu boleści jego.
On wstał; wziął ją za rękę; pociągnął do drugiego pokoju. Była posłuszna.
W łóżku, zmięszana, przerażona mroczną żądzą oszalałego, krzyczała:
— Co ci to? Co ci to?
Chciała spojrzeć mu w oczy, rozpoznać to szaleństwo; a on ukrywał twarz, na jej piersi, na szyi, we włosach, na policzkach, jak zatraceniec.
Naraz ona wyrwała się z jego uścisków, ze strasznym wyrazem przerażenia we wszystkich członkach, bielsza od poduszek, zmieniona bardziej, niż, gdyby się była wyrwała z ramion Śmierci.
To imię! To imię! Ona usłyszała to imię!
Wielkie milczenie zaległo jej duszę. W jej wnętrzu otwarła się przepaść, w której wszystek świat zdaje się ginąć od ciosu jednej jedynej myśli. Nie słyszała już nic więcej, nic więcej. Andrzej krzyczał, błagał, rozpaczał daremnie.
Ona nie słyszała. Rodzaj instynktu kierował jej czynnościami. Znalazła ubranie; odziała się.
Andrzej szlochał na łóżku, oszalały. Spostrzegł, że wyszła z pokoju.
— Maryo! Maryo!
Nadsłuchiwał.
— Maryo!
Doleciał go hałas zamykających się drzwi.
W ranek 20 czerwca, w poniedziałek, o dziesiątej, zaczęła się publiczna sprzedaż dywanów i mebli, które należały były do J. E. pełnomocnego ministra Gwatemali.
Poranek był upalny. Nad Rzymem już rozpłomieniało się lato. Przez via Nazionale jechały w górę, i w dół tramwaje, ciągnione przez konie, które miały na sobie osobliwe białe kapuzy przeciw słońcu. Długie szeregi ładownych wozów zawaliły szyny. Wśród jaskrawego światła, pomiędzy murami pokrytymi różnobarwnymi afiszami, niby wysypką dźwięki trąbek mieszały się z trzaskaniem biczów, z krzykami woźniców.
Andrzej, zanim zdecydował się przekroczyć próg owego domu, błąkał się po chodnikach, na chybi trafi, długo, doznając strasznego znużenia tak czczego i rozpaczliwego, że zdawało się prawie fizyczną potrzebą śmierci.
Kiedy zobaczył posługacza, wychodzącego z bramy na ulicę z meblem na plecach, zdecydował się. Wszedł, wbiegł gwałtownie po schodach; z przerwy schodowej usłyszał głos rzeczoznawcy.
— Kto da więcej!
Stół licytacyjny znajdował się w pokoju najobszerniejszym, gdzie stał Buddha. Wokoło tłoczyli się kupcy. Byli to po większej części handlarze, odprzedawcy mebli używanych, antykwarze, ogółem hołota. Ponieważ w lecie brakło amatorów, zbiegli się antykwarze, pewni, że wezmą kosztowne przedmioty za lichą cenę. W ciepłem powietrzu rozchodziła się przykra woń, idąca od tych brudnych ludzi.
— Kto da więcej!
Andrzeja dławiło. Krążył po innych pokojach, gdzie zostały na ścianach tylko dywany, firanki i portyery, gdyż prawie wszystkie sprzęty zgromadzono w pokoju licytacyi. Chociaż stąpał po grubym dywanie, słyszał swoje kroki wyraźnie, jakgdyby pokoje były pełne ech.
Znalazł pokój półkolisty. Ściany były ciemno czerwone, a na nich błyszczały nieliczne pozłociste plamy i sprawiały wrażenie świątyni i grobu, sprawiały wrażenie smutnego i mistycznego schroniska, sporządzonego dla modłów i dla śmierci. Przez otwarte okna wdzierało się jaskrawe światło, jak gwałt świętokradztwa; przez okna widać było drzewa Willi Aldobrandini.
Wrócił do sali rzeczoznawcy. Na nowo uczuł zaduch. Odwracając się zobaczył w jednym kącie księżnę Ferentino z Barbarellą Viti. Zbliżył się do nich i pozdrowił.
— Cóż, panie Ugenta, co pan kupił?
— Nic.
— Nic? Myślałam, że pan przeciwnie kupił wszystko.
— Czemużby?
— Była to taka moja... romantyczna myśl.
Księżna zaczęła śmiać się, a Barbarella za nią.
— My odchodzimy. Niemożliwie zostawać tu, wśród tej woni. Do widzenia, panie Ugenta. Niech się pan pocieszy.
Andrzej zbliżył się do stołu. Rzeczoznawca poznał go.
— Czy pan hrabia czego żąda?
Odrzekł:
Zobaczę.
Przedaż szła gwałtownie. Patrzył wokół siebie na twarze handlarzy, czuł, że go dotykają te łokcie, te nogi; czuł, że go dochodzą te oddechy. Wstręt zapierał mu gardło.
— Poraz pierwszy! Poraz drugi! Poraz trzeci!
Uderzenie młotka zadźwięczało mu na sercu, sprawiło mu bolesne uderzenie w skroniach.
Kupił Buddhę, wielką szafę, kilka majolik, kilka materyi. W pewnej chwili usłyszał jakby dźwięk głosów i śmiechów kobiecych, szelest kobiecych sukni od strony drzwi. Odwrócił się. Zobaczył wchodzących Galeazza Secinaro z markizą di Monnt Edgcumbe i potem hrabinę Lucoli, Gina Bomminaco, Giovanellę Daddi. Ci panowie i te damy mówili i śmiali się głośno.
Starał się ukryć, zmaleć, pośród tłumu, który oblegał stół. Drżał na myśl, że go odkryją. Głosy i śmiechy dochodziły go ponad spocone czoła tłumu, wśród dusznego gorąca. Na szczęście po kilku minutach weseli zwiedzacze odeszli.
Otworzył sobie przejście pośród stłoczonych ciał, przezwyciężając wstręt, czyniąc ogromny wysiłek, żeby nie zemdleć. Miał w ustach uczucie jakby niewypowiedzianego gorzkiego i wstrętnego smaku, idącego niby od rozkładu jego serca. Zdawało się mu, że wychodzi z zetknięcia z tymi wszystkimi nieznajomymi jakby zarażony strasznymi i nieuleczalnymi chorobami.
Kiedy znalazł się na ulicy, wśród jaskrawego światła, doznał lekkiego zawrotu głowy. Niepewnym krokiem zaczął szukać karety. Znalazł ją na piazza del Quirinaie; kazał zawieźć się do palazzo Zuccari.
Lecz pod wieczór, naszła go nieprzezwyciężona, szalona potrzeba obaczenia znowu opustoszałego mieszkania. Wszedł znów na owe schody; wszedł pod pozorem zapytania, czy posługacze zanieśli mu meble do pałacu.
Jakiś człowiek odrzekł:
— Właśnie je niosą w tej chwili. Pan hrabia powinien był spotkać ich.
W pokojach nic już prawie nie zostało. Przez pozbawione firanek okna wnikał czerwonawy blask zachodu, wdzierały się wszystkie hałasy podległej ulicy.
Kilku ludzi zdejmowało jeszcze parę dywanów ze ścian, odkrywając papierowe tapety z pospolitymi kwiatami, na których widać było tu i ówdzie dziury i rysy. Kilku innych brało dywany i zwijało je, wzniecając gęsty kurz, który świecił wśród promieni słońca. Jeden z nich pośpiewywał bezwstydną piosenkę. A kurz zmięszany z dymem fajek wznosił się aż do powały.
Andrzej uciekł.
Na piazza del Quirinale przed pałacem królewskim dźwięczała fanfara. Szerokie fale tej metalicznej muzyki rozszerzały się poprzez pożar powietrza. Obelisk, fontanna, kolosy olbrzymiały pośród czerwieni i zabarwiały się purpurą, jakby przeniknięte nieuchwytnym płomieniem. Niebo zdawało się oświecać olbrzymi Rzym, nad którym toczyła się walka chmur.
Andrzej uciekał, jak szalony. Szedł przez via del Quirinale, zeszedł przez Quattro, Fontane otarł się o bramę palazzo Barberini, którego szyby ciskały błyskawice; doszedł do palazzo Zuccari.
Posługacze wyładowywali meble z wozu i pokrzykiwali. Kilku z nich wnosiło już po schodach szafą, z wielkim trudem.
On wszedł. Ponieważ szafa zajmowała całą szerokość schodów, nie mógł przejść mimo. Przeto następował powoli powoli, ze stopnia na stopień, aż do wnętrza domu.