Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozkosz |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Drukarnia Słowa Polskiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Józef Ruffer |
Tytuł orygin. | Il Piacere |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Helena opuściła niebawem palazzo Farnese, prawie tajemnie, bez pożegnania się z Andrzejem ni z kimkolwiek innym. Była tedy na balu zaledwie pół godziny. Kochanek szukał jej po wszystkich salach długo i daremnie.
Następnego rana posłał służącego do palazzo Barberini, by zasięgnąć wiadomości o niej. Dowiedział się, że była chora. Wieczorem poszedł osobiście w nadziei, że zostanie przyjęty. Lecz pokojowa powiedziała mu, iż pani bardzo cierpiąca i nie może nikogo przyjąć. W sobotę, około piątej popołudniu poszedł znowu, zawsze z nadzieją.
Wyszedł z domu Zuccari piechotą. Niebieski i popielisty zachód słońca rozpościerał się nad Rzymem powoli, niby ciężka zasłona. W około wodotrysku piazza Barberini płonęły już latarnie płomykami bladziuchnymi, jak świece woskowe przy katafalku; a Tryton nie tryskał wodą, może z powodu naprawy lub czyszczenia. W przeciwnym kierunku zdążały wozy, ciągnione przez dwa lub trzy konie zaprzężone w szydło i tłumy robotników, powracających od roboty. Niektórzy, trzymając się pod ręce, zataczali się i śpiewali na całe gardło bezwstydną pieśń.
On zatrzymał się, by przeczekać, aż przejdą. Dwie czy trzy z tych czerwonawych i zezujących postaci utkwiło mu pamięci. Zauważył, że jeden z woźniców miał zawiniętą rękę i bandaż skrwawiony. Zauważył też drugiego woźnicę, klęczącego na wozie, który miał twarz zsiniałą, oczodoły głębokie i usta ściągnięte, jak człowiek otruty. Słowa pieśni mięszały się z gardłowymi wrzaskami, z trzaskaniem biczów, z turkotem kół, z dźwiękiem dzwonków, z wymyślaniami, przekleństwami i szorstkim śmiechem.
Jego smutek spotęgował się. Znachodził się w szczególniejszym nastroju umysłu. Wrażliwość jego nerwów była tak napięta, że najmniejsze wrażenie, odebrane od rzeczy zewnętrznych, wydawało mu się głęboką raną. Podczas gdy jedna stała myśl zajmowała i dręczyła całą jego istotę, równocześnie była ona wystawiona na potrącenia ze strony otaczającego życia. Jego zmysły były czujne i czynne przeciw wszelkiej nieprzytomności umysłu i wszelkiej bezsilności woli; lecz o tej czynności miał tylko niewyraźną świadomość. Gromady wrażeń przechodziły nagle przez jego umysł, podobne do wielkich widziadeł pośród ciemności. Niepokoiły go one i przerażały. Chmury zachodu, ciemny kształt Trytona w kole bladych latarń, barbarzyńskie mimoprzejście zbydlęconych ludzi i ogromnych bydląt jucznych, owe wrzaski, owe pieśni, owe wymyślania, pomnażały jego smutek, rozbudzały w jego duszy błędny lęk, nieokreślone tragiczne przeczucie.
Z ogrodu wyjeżdżała zamknięta kareta. Widział, że do okna skłoniła się twarz kobieca ruchem pozdrowienia; lecz jej nie poznał. Pałac wznosił się przed nim, obszerny niby dworzec królewski. Okna pierwszego piętra błyszczały fioletowymi odblaskami; na samym szczycie ociągał się mdły połysk; z westybulu wyjechała druga zamknięta kareta.
„Gdybym mógł zobaczyć!“, myślał, przystając. Zwolnił kroku, by przydłużyć niepewność i nadzieję. Zdawała się mu bardzo daleką, prawie zaginioną w tym budynku tak przestronnym.
Kareta zatrzymała się, i jakiś pan wychylił głowę z okienka, wołając:
— Andrzeju!
Był to książę di Grimiti, jego krewniak.
— Idziesz do Scerni? — zapytał z lekkim uśmiechem.
— Tak, — odrzekł Andrzej — by zasięgnąć wiadomości. Wiesz, jest chora.
— Wiem. Wracam właśnie od niej. Ma się lepiej.
— Czy przyjmuje?
— Mnie, nie. Lecz może przyjmie ciebie.
I Grimiti zaczął się złośliwie śmiać, za obłokami dymu z papierosa.
— Nie rozumiem — rzekł Andrzej poważnie.
— Uważaj; już mówią, że jesteś w łaskach. Dowiedziałem się o tem wczoraj, w domu Pallavicinich; od pewnej twojej przyjaciółki: przysięgam.
Andrzej wykonał ruch zniecierpliwienia i odwrócił się, by odejść.
— Bonne chance! — dorzucił mu na drogę książę.
Andrzej wszedł w przedsień. Na dnie jego radowała się próżność z powodu tak szybkiego powstania onej plotki. Czuł się teraz pewniejszy, lżejszy, prawie wesoły, pewien wewnętrznego ukojenia. Słowa księcia Grimiti od razu dodały otuchy jego myślom, niby łyk wzmacniającego serce napoju. Kiedy wstępował na schody, wzrastała jego nadzieja. Stanąwszy przed drzwiami, przystanął chwilkę, by powściągnąć lęk. Zadzwonił.
Służący poznał go i rzekł natychmiast:
— Jeśli pan hrabia będzie łaskaw zaczekać chwilkę, pójdę uprzedzić pannę pokojową.
Zgodził się i zaczął się przechadzać tam i nazad po obszernym przedpokoju. Zdawało się mu, że słyszy echo niespokojnego tętna swej krwi. Latarnie z kutego żelaza oświecały nierówno skórzane obicie ścian, rzeźbione komody, starożytne biusty na piedestałach z pstrego marmuru. Pod baldachimem jaśniało w pośród koronek godło książęce: złoty jednorożec na czerwonem polu. Na środku stołu stał bronzowy talerz, przepełniony biletami. Rzuciwszy na nie okiem, zobaczył Andrzej świeży bilet księcia Grimiti. „Bonne chance!“ Brzmiało mu jeszcze w uszach ironiczne życzenie.
Panna pokojowa zjawiła się ze słowami:
— Księżna ma się trochę lepiej. Sądzę, że pan hrabia będzie mógł wejść na chwilę. Proszę, z łaski swojej, iść za mną.
Była to kobieta przekwitłej już młodości, szczupła, ubrana czarno, z dwojgiem siwych oczu, które dziwnie błyszczały z pośród fałszywych, jasnych loczków. Jej chód i ruchy były bardzo lekkie, prawie ukradkowe, jak gdyby była przyzwyczajona do życia pośród chorych lub do oczekiwania poleceń delikatnych, lub też do wykonywania tajemnych rozkazów.
— Proszę, panie hrabio.
Wyprzedzała Andrzeja, po przez pokoje, zaledwie trochę oświecone, po gęstych, tęgich dywanach, które przytłumiały wszelki hałas, i młodzieniec, pomimo nieokiełzanego wzburzenia swego umysłu, uczuł do niej instynktowny wstręt, nie wiedząc sam, czemu.
Przybywszy przed drzwi, okryte dwoma pasami medycyjskiego dywanu, obrębionego czerwonym aksamitem, przystanęła i rzekła:
— Ja wejdę najpierw, żeby pana oznajmić. Proszę tu zaczekać.
Głos z wewnątrz, głos Heleny zawołał:
— Krystyno!
Andrzej uczuł, że mu na ten głos niespodziewany zadrżały żyły z taką gwałtownością, iż pomyślał: „Teraz zemdleję“. Miał jakby niewyraźne przewidzenie jąkiejś nadprzyrodzonej szczęśliwości, przewyższającej jego oczekiwanie, wyprzedzającej jego marzenia, przekraczającej jego siły. — Ona była tam, poza tym progiem. Wszystka świadomość rzeczywistości uciekła z jego umysłu. Zdawało się mu, że kiedyś po malarsku czy poetycku stworzył w wyobraźni podobną miłosną przygodę, w tymże samym sposobie, z tym samym aparatem, z tem samem tłem, z tą samą tajemnicą; i że ktoś drugi, postać z jego wyobraźni, była jej bohaterem. Teraz, przez dziwne zjawisko fantazyi ów idealny twór sztuki zlał się z wypadkiem rzeczywistym. Doznał niewyrażalnego uczucia zakłopotania. Każdy pas gobelinu przedstawiał symboliczną postać. Milczenie i sen, dwaj efebowie, smukli i wysocy, jakby ich może był narysował któryś z wczesnej szkoły bolońskiej, strzegli drzwi. A on, on we własnej osobie, stał przed nimi, oczekujący. A poza progiem, może w łóżku, oddychała boska kochanka. — Zdało się mu, że słyszy jej oddech w tętnie swoich żył.
Panna pokojowa wyszła, nareszcie. Podniosłszy ciężką tkaninę, rzekła cicho, z uśmiechem:
— Może pan wejść.
I usunęła się, Andrzej wszedł.
Na wstępie doznał wrażenia powietrza bardzo gorącego, prawie duszącego; poczuł w powietrzu szczególny zapach chloroformu; zauważył w cieniu coś czerwonego, czerwony adamaszek ścian, zasłony przed łóżkiem; usłyszał zniżony głos Heleny, która szeptała:
— Dziękuję, panie Andrzeju, że pan przyszedł. Mam się lepiej.
Z pewnem ociąganiem zbliżał się do łóżka, gdyż w tem mdłem świetle nie widział wyraźnie przedmiotów.
Uśmiechała się, zatopiona głową w poduszki, leżąca na wznak, w półcieniu. Opaska z białej wełny okrywała jej czoło i policzki, idąc aż pod brodę, jak zasłona mniszki; a przecież skóra twarzy nie była mniej biała od opaski. Zewnętrzne kąty powiek były podane w dół wskutek bolesnego ściągnięcia zapalonych nerwów; czasami dolna powieka ulegała lekkiemu mimowolnemu drżeniu; a oko było wilgotne nieskończenie słodkie, jakby przesłonione łzą, która nie mogła spłynąć pośród drżących rzęs, prawie błagalne..
Niezmierna czułość przepełniła serce młodzieńca, kiedy ją obaczył z blizka. Helena wydobyła jedną rękę i wyciągnęła ją ku niemu ruchem bardzo powolnym.
Schylił się, prawie na kolano, wspierając się na brzegu łóżka i zaczął pokrywać pocałunkami nagłymi i lekkimi tę rękę płonącą, ten puls, co bił tak mocno.
— Heleno! Heleno! moje kochanie!
Helena zamknęła oczy, jak, żeby tem bardziej niezamącenie pić ze strumienia rozkoszy, który przebiegał przez jej ramię i rozlewał się po piersiach i wnikał w najtajniejsze jej włókna. Obracała rękę pod jego ustami, żeby czuć pocałunki na dłoni, na wierzchu ręki, pośród palców, wokolusieńku pulsu, na wszystkich żyłach, we wszystkich porach. — Dosyć — szepnęła, otwierając oczy i ręką, która jej się wydała nieco zemdlona, gładziła włosy Andrzeja.
W tej przesubtelnej pieszczocie było tyle oddania się, iż zdało się jego duszy ostatnim otwierającym się listkiem róży na przeobfitym kielichu. Namiętność wezbrała. Drżały mu wargi pod rozlaną falą słów, których nie znał, których nie wymawiał. Miał gwałtowne i boskie uczucie życia, przelewającego się poza jego członki.
— Jaka słodkość! Prawda? — rzekła Helena z poddaniem powtarzając ten ruch pieszczotliwy. I dreszcz, widzialny poprzez ciężkie nakrycie, przebiegł jej ciało, Kiedy Andrzej miał znowu ująć jej rękę, prosiła:
— Nie... Tak — tak zostań! Podobasz mi się.
Uciskając jego skroń, zmusiła go do ułożenia głowy na brzegu łoża, tak, że czuł jednym policzkiem kształt jej kolana. Potem patrzyła nań chwilkę, wciąż pieszcząc jego włosy, i głosem konającym z błogości, podczas gdy poprzez jej oczy przeleciało coś, niby jasny błysk, dodała, przedłużając słowa:
— Jak mi się podobasz!
Niewyrażalna ponęta rozkoszy szła z jej otwartych ust, kiedy wymawiała pierwszą zgłoskę owego słowa tak płynnego i zmysłowego w ustach kobiety.
— Jeszcze! — szeptał kochanek, którego zmysły rozluźniały się od pożądania przy pieszczotach jej palców, przy pochlebstwach jej głosu. — Jeszcze! Powiedz mi! mów!
— Podobasz mi się — powtórzyła Helena, widząc, że zapatrzył się w jej wargi i może wiedząc o czarze, który wypromieniała tym słowem.
Potem oboje zamilkli. Oboje czuli, że ich krew, ich życie przeniknęły się, stały się jedno. Głęboka cisza zapanowała w pokoju. Ukrzyżowany Guido Reniego użyczał cieniowi zasłon czegoś religijnego. Wrzawa miasta dolatywała niby szmer bardzo dalekich wód.
Wówczas Helena podniosła się nagłym ruchem na łóżku, ujęła między obie ręce głowę młodzieńca, przyciągnęła go do siebie, tchnęła mu w oblicze swoje pragnienie, ucałowała go, opadła i oddała się mu.
Potem naszedł ją niezmierzony smutek. Zawładnął nią ten mroczny smutek, który się mieści na dnie wszelkiej ludzkiej szczęśliwości, podobnie jak u ujścia wszystkich rzek woda staje się gorzka. Leżąc, trzymała ramiona zewnątrz nakrycia, opuszczone wzdłuż boków i ręce zwrócone dłoniami ku górze, prawie umarłe, poruszane od czasu do czasu lekkim podrzutem i patrzyła na Andrzeja oczyma rozwartemi, spojrzeniem ustawicznem, nieruchomem nie do zniesienia. Z jej oczu zaczęły spływać łzy, jedna po drugiej i ściekały cicho jedna po drugiej po policzkach.
— Heleno, co ci jest? Powiedz, co ci jest? — pytał jej kochanek, biorąc ją za puls, schylając się, by spijać jej łzy z rzęs.
Ona zacisnęła mocno zęby i wargi, żeby powstrzymać łkanie.
— Nie. Bądź zdrów. Opuść mnie, proszę cię! Zobaczysz mnie jutro. Idź.
Jej głos i jej ruch były tak błagalne, że Andrzej usłuchał.
— Bądź zdrowa — rzekł do niej i ucałował ją w usta czule, smakując słone krople, kąpiąc się w tych ciepłych łzach. — Bądź zdrowa! — Kochaj mnie! Pamiętaj o mnie!
Wydało się mu, kiedy przekraczał próg, że usłyszał za sobą łkanie. Szedł przed się, trochę niepewny, chwiejny, jak człowiek mający słaby wzrok. Została mu w zmysłach woń chloroformu, niby opar upojenia. Z każdym krokiem coś serdecznego uciekało mu i rozpraszało się w powietrzu; uczuł instynktowną potrzebę ograniczenia się, zamknięcia się w sobie, zwinięcia, przeszkodzenia tej roztracie. Pokoje, przez które szedł, były puste i nieme. Przy jednych drzwiach zjawiła się panna pokojowa, bez hałasu kroków, bez szelestu sukien, jak widziadło.
— Tędy panie hrabio. Nie może pan odnaleźć drogi.
Uśmiechnęła się sposobem dwuznacznym i gniewającym; ciekawość zaostrzała jeszcze bardziej jej siwe oczy. Andrzej nic nie rzekł. Znowu obecność tej kobiety była mu uciążliwa, zamącała go, wzniecała w nim prawie jakiś wstręt i rozbudzała gniew.
Zaledwie się znalazł w podsieniu, odetchnął, jak człowiek zwolniony od trwogi. Wodotrysk rzucał między drzewa przyciszony szmer, który od czasu do czasu wpadał w dźwięczny rozgwar. Całe niebo iskrzyło się od gwiazd, owiniętych przez poszczególne poszarpane chmury niby w długie, płowe włosy, lub w czarne, obszerne sieci. Pośród kamiennych kolosów, poprzez kraty zjawiały się i znikały latarnie przejeżdżających powozów. W zimnem powietrzu rozprzestrzeniało się tchnienie życia miejskiego. Dzwony dźwięczały z daleka i z pobliża. Nareszcie uświadomił sobie zupełnie swoje szczęście.
Odtąd ogarnęło ich oboje szczęście zupełne, zapamiętane, wolne, zawsze nowe. Usidłała ich namiętność i uczyniła niebałymi o wszystko, co nie dostarczało im bezpośredniej radości użycia. Oboje, ukształtowani przedziwnie tak duchem jak ciałem do, uprawiania najwyższych i najrzadszych rozkoszy, szukali bez wytchnienia Szczytu, tego, co Nieprzewyższone, Niezdarzalne. I zapuszczali się tak daleko w owe dziedziny, że czasami na szczytach zapomnienia, nachodził ich mroczny niepokój, jakgdyby podniósł się z dna ich istoty głos napomnienia, uprzedzający ich o nieznanej karze, o bardzo blizkim końcu. A z tego wyczerpania odradzało się pożądanie jeszcze subtelniejsze, jeszcze zuchwalsze, jeszcze nieroztropniejsze. Im bardziej się upajali, tem bardziej chimera ich serc olbrzymiała, miotała się, tem nowsze stwarzała marzenia. Zdawało się, że tylko w wysiłku mogą znaleźć spoczynek, jak płomień znachodzi życie tylko w spalaniu. Czasem otwierało się w nich niespodziewane źródło rozkoszy, podobnie jak zdrój żywej wody wytryska nagle z pod stopy człowieka, idącego, na chybi trafi, przez tajemne gąszcze lasu. I pili zeń bez miary, aż go nie wyczerpali. Czasami dusza ich tworzyła pod wpływem pożądań, sposobem szczególniejszego zjawiska halucynacyi, ułudny obraz istnienia obszerniejszego, wolniejszego, silniejszego, „nadszczęśliwego“. I nurzali się w niem, radowali się, oddychali niem niby swojem przyrodzonem powietrzem. Subtelne i delikatne wylewy uczucia i twory wyobraźni następowały po wybrykach zmysłowości.
Oboje nie wiedzieli, co znaczy powściągnąć wzajemną rozrzutność ciała i duszy. Doznawali niewymownej rozkoszy w rozdzieraniu wszelkich zasłon, w wyjawianiu wszelkich misteryów, w posiadaniu siebie wzajem aż do dna, w przenikaniu się, mięszaniu, w stwarzaniu jednego bytu.
— Jaka dziwna miłość! mówiła Helena, przypominając najpierwsze dni, swoją chorobę, nagłe oddanie się. — Byłabym ci się oddała tego samego wieczora, któregom cię zobaczyła.
Czuła z tego powodu pewnego rodzaju dumę. A kochanek mówił:
— Kiedym usłyszał, owego wieczora na progu, moje imię oznajmione przy twojem, miałem, nie wiem czemu, pewność, że moje życie zostało związane z twojem, na zawsze!
Wierzyli w to, co mówili. Odczytali razem elegię rzymską Goethego: „Lass dich, Geliebte, nicht reun, dass du mir so schnell dich ergeben!“ Nie żałuj, o miła, żeś się tak prędko oddała. Wierz mi, ja o tobie żadnej myśli nizkiej i nieczystej nie żywię. Strzały Amora działają różnie: jedne zaledwie drasną, a od trucizny, która się wkrada, serce cierpi wiele lat. Zaś inne dobrze upierzone i zbrojne w żeleźce ostre i raźne, przenikają i wraz rozpłomieniają krew. W czasach bohaterskich, kiedy kochali bogowie i boginie, szła żądza za wzrokiem, a rozkosz za żądzą. Czy sądzisz, że bogini Miłości długo się namyślała, kiedy w cieniu gajów Idy podobał się jej pewnego dnia Anchizes? A Luna? Gdyby się była ociągała, zazdrosna Aurora byłaby prędko zbudziła pięknego pasterza! Hero zobaczyła Leandra na hucznej i tłumnej uroczystości i rozpłomieniony kochanek rzucił się w nocne fale. Rea Sylvia, królewska dziewka, poszła zaczerpnąć wody do Tybru i przyłapił ją bóg...“
Jak dla boskiego piewcy Faustyny, tak i dla niego Rzym zajaśniał nowem światłem. Którędykolwiek przechodzili, zostawiali pamiątkę miłości. Odległe kościoły Awentynu: Santa Sabina na pięknych kolumnach z paryjskiego marmuru, wytworny ogród, Santa Maria del Priorato, dzwonnica Santa Maria in Cosmedin, podobna do żywego różowego rylca, wrażającego się w lazur, znały ich miłość. Wille kardynałów i książąt: willa Pamphily, która się przegląda z podziwem w swoich wodotryskach i jeziorze, cała wdzięczna i łagodna, gdzie każdy krzak zdaje się zamykać szlachetną idyllę, gdzie kamienne balustrady i pnie drzew rywalizują w mnogości, Willa Albani, ciemna i zimna, niby klasztor, las marmurowych posągów i muzeum stuletnich bukszpanów, gdzie z westybulów i portyków, karjatydy i hermy, symbole bezruchu, podziwiają w skupieniu poprzez kolumny z granitu niezmienną symetryę wirydarzy, i willa Medici, która się wydaje lasem z szmaragdu, rozrastającym się się wśród nadprzyrodzonego światła, i willa Ludovisi, nieco dzika, przepełniona wonią fiołków, poświęcona obecnością Junony, którą wielbił Wolfgang, gdzie w owym czasie platany ze Wschodu i cyprysy Aurory, wydające się nieśmiertelnymi, drżały w przeczuciu targu i śmierci Wszystkie arystokratyczne wille: szczytna sława Rzymu, znały ich miłość. Galerye obrazów i rzeźb: borgezyańska sala Danaae, przed którą Helena uśmiechała się niby przed objawieniem się i sala zwierciadeł, gdzie obraz jej przechodził pomiędzy puttami Ciro Ferri’ego i girlandami Maria de Fiori; izba Heliodora przecudnie ożywiona przemożnem tętnem życia, które Sanzio umiał wlać w bezduszną ścianę, i apartament Borgia, gdzie wielka wyobraźnia Pinturiccha rozwija się w cudowną tkaninę dziejów, bajek, snów, kaprysów, zuchwałych arcydzieł; pokój Galatei, przez który przelewa się jakaś, nie umiem powiedzieć jaka, czysta świeżość i niegasnąca pogoda światła i sala Hermafrodyty, gdzie ów zadziwiający twór, zrodzony z rozkoszy nimfy i półboga, rozpościera swój kształt dwuznaczny pośród odbłysków subtelnych skał. Wszystkie pustelnie Piękności znały ich miłość.
Rozumieli głośny okrzyk poety:
„Eine Welt zwar bist du, o Rom!“ Jesteś światem, o Rzymie! Lecz bez miłości świat nie byłby światem, nawet Rzym nie byłby Rzymem. A schody Trinita, opromienione powolnem wstępowaniem Dnia, były schodami Szczęścia, przeto że niemi wstępowała przepiękna Helena Muti.
Helena często i z upodobaniem zdążała po tych stopniach ku buen retiro pałacu Zuccari. Wstępowała powoli, idąc cieniem; lecz dusza jej biegła szybko ku szczytowi. Wiele, wiele rozkosznych godzin mierzyła owa mała, poświęcona Hipolicie, trupia czaszka ze słoniowej kości, którą Helena częstokroć zbliżała do ucha z ruchem dziecięcym, przyciskając drugi policzek do piersi kochanka, by słuchać równocześnie ucieczki chwil i bicia tego serca. Andrzej wciąż wydawał się jej nowy. Niejedenkroć zdumiewała ją nieznużona żywotność tego zmysłu i tego ciała. Nieraz jego pieszczoty wyrywały jej krzyk, w którym przejawiał się straszliwy spazm istoty zmożonej gwałtownem uczuciem. Nieraz pośród jego ramion zawładał nią rodzaj jasnowidzącego odrętwienia, w którem zdawało się jej, że staje się wskutek stopienia z innem życiem istotą przeźroczystą, lekką, płynną, przenikniętą przez niemateryalną treść, przeczystą, podczas gdy wszystkie, wszystkie tętna mnogością swoją dawały jej wrażenie nieprzeliczonego drżenia spokojnego morza pośród lata. Także niejeden raz, w objęciu jego ramion, na jego piersi, po pieszczotach, czuła, że w jej wnętrzu rozkosz się uspokaja, wyrównuje, zasypia, na podobieństwo wrzącej wody, która powoli, powoli uspokaja się. Lecz skoro tylko kochanek odetchnął silniej lub zaledwie, zaledwie się ruszył, czuła jak na nowo nieopisalna fala przepływa przez nią od stóp do głowy, drga coraz mniej, aż nareszcie omdlewa. To „uduchowienie“ rozkoszy cielesnej, spowodowane przez doskonałe pokrewieństwo obu ciał, było może najwyraźniejszem pośród zjawisk ich namiętnością. Helena miała niejedenkroć łzy słodsze od pocałunków.
A w pocałunkach jakaż głęboka słodycz! Są usta kobiece, co zdają się rozpłomieniać miłością oddech, który je otwiera. Czy zaczerwienia je krew bogatsza nad purpurę, czy mrozi bladość śmiertelnej trwogi, czy je rozświetla dobroć przyzwolenia, czy przyciemnia omrok niełaski, czy je rozwiera rozkosz lub wykrzywia cierpienie, zawierają w sobie zawsze zagadkę, która niepokoi mężczyzn myślących, pociąga ich i bierze w niewolę. Ustawiczna niezgoda między wyrazem warg i oczu płodzi ową tajemnicę. Wydaje się, jakoby dwojaka dusza przejawiała się w niej z różną pięknością, wesołą i smutną, oziębłą i namiętną, okrutną i litosną, pokorną i dumną, śmiejącą się i wyśmiewającą. A ta dwuznaczność rozbudza niepokój w umyśle lubującym się w zjawiskach niejasnych. Dwaj myśliciele z „quattrocento“, nieznużeni poszukiwacze Ideału rzadkiego i szczytnego, przenikliwi psychologowie, którym zawdzięcza się może najsubtelniejsze analizy twarzy ludzkiej, pogrążeni ustawicznie w studyowaniu i poszukiwaniu trudności najstromszych, tajemnic najskrytszych, Boticelli i Vinci, zrozumieli i oddali różnymi sposobami w swojej sztuce nieokreślną uwodność takich ust.
Pocałunki Heleny zaprawdę boski ożywczy pierwiastek mieściły dla kochanka. Ze wszystkich sposobów cielesnego obcowania ten właśnie wydawał się im najdoskonalszym, najbardziej zadowalniającym. Czasami mniemali, że żywy kwiat ich dusz otwiera się pod naciskiem warg, wlewając sok błogości przez każdą żyłę aż w serce. A czasami mieli złudne uczucie niby oroszonego miękkiego owocu, który się w nich rozpływał. Tak doskonałe było to zjednoczenie, że jeden kształt zdawał się przyrodzonem uzupełnieniem drugiego. Ażeby przedłużyć upojenie, wstrzymywali oddech, aż nie uczuli, że mdleją od zatchnienia. A jej ręce drżały niespokojnie na jego skroniach. Pocałunek bardziej ich wyczerpywał niż objęcia. Odstawszy od siebie, patrzyli na się błędnymi omglonymi oczyma. I ona mówiła głosem nieco zachrypłym, bez uśmiechu:
— Pomrzemy.
Czasami on, leżąc na wznak, zamykał powieki w oczekiwaniu. Ona, znając tę sztuczkę, schylała się nad nim dla pocałunku, z umyślnem ociąganiem. Tak kochanek nie wiedział, kiedy otrzyma pocałunek, który w swej dobrowolnej ślepocie, niejasno przeczuwał. W tej minucie oczekiwania i niepewności, wstrząsał jego członkami nieopisalny niepokój, w swem napięciu podobny do dreszczu człowieka skrępowanego, któremu grozi ogniste piętno. Kiedy nareszcie dotknęły go wargi, z trudem wstrzymywał okrzyk. I udręka owej chwili sprawiała mu rozkosz. Gdyż w miłości nierzadko cierpienie fizyczne bardziej pociąga niż pieszczota. Także Helena wiedziona owym szczególniejszym zmysłem naśladowczym, który pobudza kochanków do dokładnego odwzajemniania pieszczoty, chciała spróbować.
— Zdaje mi się — mówiła z zamkniętymi oczyma — że wszystkie pory mojej skóry są jakby milionem małych ust, tęskniących ku twoim, pragnących być wybranymi, zazdrosnych jedne o drugie...
Wówczas on, odwzajemniając się, zaczął okrywać pocałunkami nagłymi i zwodniczymi, przebiegając całe to piękne ciało, nie zostawiając nietkniętem żadnego najmniejszego nawet miejsca, nie ustając w swym trudzie. Ona śmiała się, szczęśliwa, czując, jakoby ją owijała niewidzialna tkanina. Śmiała się i wzdychała, szalona, czując jak jego namiętność popada w gniew. Śmiała się i płakała, zatracona, niezdolna już więcej władać trawiącym ogniem. Potem nagłym wysiłkiem zabierała w niewolę między swoje ramiona jego szyję, więziła go całego zamienionego w bijące serce, swoimi włosami, trzymała go niby zdobycz. On znużony, rad się poddawał i zostawał w tych więzach. Patrząc nań, wołała:
— Jakiś ty młody! Jakiś ty młody!
Młodość w nim była odporna na wszelkie zepsucie i rozrzutność, trwała na podobieństwo niezmiennego metalu, niezniszczalnej woni. Właśnie ten szczery blask młodości był jego najkosztowniejszym przymiotem. W wielkim płomieniu namiętności wszystko to, co w nim było fałszywego, smutnego, sztucznego i marnego, spalało się niby kupa cierniska. Po rozluźnieniu sił, wskutek nadużycia analizy i odrębnego działania wszystkich sfer jego wewnętrznej istoty, powrócił teraz do jedności sił, czynu i życia. Odzyskał zaufanie i samorzutność; kochał i używał z młodzieńczym ogniem. Niektóre jego oddania się były jak nieświadomego dziecka; niektóre jego fantazye były pewne wdzięku, świeżości i odwagi.
— Czasami — mówiła doń Helena — czułość dla ciebie staje się subtelniejszą niż czułość kochanki. Nie wiem... Staje się prawie macierzyńską.
Andrzej śmiał się, gdyż ona była starsza zaledwie o trzy lata.
— Czasami — mówił on do niej — współobcowanie mojego ducha z twoim, zdaje mi się tak czystem, że nazywałbym cię siostrą, całując twoje ręce.
Te zwodnicze oczyszczenia i wzloty uczucia zjawiały się zawsze pośród bezsilnych przerw rozkoszy, kiedy dusza na tle odpoczynku cielesnego odczuwała nieokreśloną potrzebę idealności. Wówczas odradzały się w młodzieńcu także ukochane ideały sztuki; i tłumnie niepokoiły jego umysł wszystkie kształty kiedyś szukane i oglądane, dopraszając się wyjścia na świat; i podniecały go słowa goethowskiego monologu: „I cóż ci rozpłomieniona w twych oczach przyroda? Cóż wszelki otaczający cię kształt sztuki, jeżeli namiętna moc twórcza nie przepełnia ci duszy i nie spływa bez ustanku w kończyny twoich palców, byś mógł tworzyć?“ Myśl sprawienia kochance radości bogatym wierszem lub szlachetną linią, podniecała go do pracy. Napisał La Simona, i wykonał dwie akwaforty Zodyak i Kubek Aleksandra.
W sprawowaniu sztuki wybierał narzędzia trudne, dokładne, doskonałe, nieprzedajne: rytm i ryt. I umiał naśladować i odnawiać z surową ścisłością tradycyjne kształty włoskie, nawiązując do poetów stil novo i do malarzy wyprzedzających Odrodzenie. Jego umysł był w swej zasadniczej istocie formalny. Bardziej niż myśl, kochał wyrażenie. Jego literackie próby były ćwiczeniami, zabawkami, studyami, poszukiwaniami, doświadczeniami technicznymi, osobliwościami. Mniemał, wraz z Henrykiem Taine’em, że trudniej jest złożyć sześć pięknych wierszów, niż wygrać bitwę. Jego Bajka o Hermafrodycie naśladowała w budowie Policyana Bajkę o Orfeuszu. Zawierała ona zwrotki o szczególniejszej doskonałości, potędze i muzykalności, zwłaszcza w chórach śpiewanych przez potwory dwoistego przyrodzenia: przez Centaury, Syreny i Sfinksy. Owa jego nowa tragedya La Simona, pisana krótkim wierszem, była szczególniejszego smaku. Chociaż zrymowana na sposób starotoskański, zdawała się być zrodzoną w wyobraźni poety angielskiego z wieku Elżbiety, na tle noweli z Dekameronu. Zawierała w sobie nieco ze słodkiego i dziwnego czaru, który tkwi w niektórych mniejszych dramatach Williama Shakespeare’a.
Poeta tak oznaczył swoje dzieło na karcie tytułowej Jedynego Egzemplarza: A. S. CALCOGRAPHUS AQUA FORTI SIBI TIBI FECIT.
Miedź pociągała go bardziej niż papier; kwas gryzący bardziej niż atrament; rylec bardziej niż pióro. Już jeden z jego przodków, Giusto Sperelli, próbował miedziorytu. Niektóre z jego sztychów, wykonanych około roku 1520, wykazywały oczywisty wpływ Antonia Pollajuolo, przez głębię i rzekłbym prawie surowość rytu. Andrzej uprawiał rembrandtowską manierę śmiałych pociągnień i manierę czarną, umiłowaną przez akwaforcistów angielskich szkoły Green’a, Dixon’a, Earlom’a. Kształcił się na wszelkich wzorach, robił szczegółowe studya nad każdym miedziorytnikiem, uczył się od Alberta Dürera i od Parmigianina, od Marc Antonia i Halbeina, od Annibala Caracci i Mac-Ardel’a, od Guida i Calloty, od Toschi’ego i od Gerarda Audran. Lecz jego pojęcie miedziorytu było następujące: rozjaśnić efektami świetlnymi Rembrandta wytworność rysunku kwatroczentystów florenckich, należących do drugiej generacyi, jak Sandro Boticelli, Domenico Ghirlandajo i Filippino Lippi.
Dwa najświeższe miedzioryty przedstawiały w dwu epizodach miłosnych dwa kształty piękności Heleny Muti, a nazwy swe miały od akcesoryów.
Pośród rzeczy najkosztowniejszych, które Andrzej Sperelli posiadał, była kołdra z delikatnego jedwabiu, o barwie spłowiałego lazuru, wokół której krążyło dwanaście znaków Zodjaku z koronki, o nazwach Aries, Taurus, Gemini, Cancer, Leo, Virgo, Libra, Scorpius, Arcitenens, Caper, Amphora, Pisces wypisanych literami gotyckimi. Słońce, wyrobione ze złota, zajmowało środek koła. Postacie zwierząt, narysowane stylem nieco archaicznym, przypominającym mozaiki, jaśniały szczególniejszą świetnością. Cała ta materya zdała się godną osłaniać cesarskie łoże małżeńskie. Pochodziła ona istotnie z wyprawy Bianki Maryi Sforza, wnuczki Ludwika Moro, która wyszła za mąż za cesarza Maksymiliana.
Nagość Heleny nie mogła, zaprawdę, znaleść bogatszego nakrycia. Niejedenkroć, kiedy Andrzej przebywał w drugim pokoju, ona się rozbierała z gwałtownym pośpiechem, rozciągała się w łożu pod przedziwną kołdrą i wołała głośno kochanka. I nadbiegającemu wydawała się bóstwem, spowitem w część firmamentu. Nieraz też, chcąc iść przed kominek, podnosiła się z łoża i pociągała za sobą kołdrę. Drżąc od zimna owijała się w nią cała i przechadzała się boso, krótkimi krokami, żeby się nie uwikłać w mnogich fałdach. Słońce jaśniało na plecach, poprzez rozpuszczone włosy; Skorpion zajmował jedną półkulę piersi, a wielki rąbek Zodyaku wlókł się za nią po dywanie, zagarniając róże, jeśli je już przedtem porozrzucała.
Akwaforta przedstawiała Helenę śpiącą pod tymi właśnie niebieskimi znakami. Kształt niewieści rysował się na tle fałdów materyi, z głową podaną nieco poza brzeg łoża, z włosami spływającymi aż na ziemię, z jednem ramieniem zwisłem, a drugiem ułożonem wzdłuż boku. Nienakryte części ciała, jakoto twarz, szczyt piersi i ramiona były ogromnie świecące. Rylec oddał też z wielką mocą blask koronek w półcieniu i tajemnicze symbole. Wysoki biały chart, Famulus, brat owego, który układa głowę na kolanach hrabiny d’Arundel na obrazie Piotra Pawła Rubensa, wyciągał szyję ku pani, baczny, stojący na czterech nogach, narysowany szczęśliwym, zuchwałym skrótem. Tło komnaty było bogate i przyćmione.
Druga akwaforta odnosiła się do wielkiej srebrnej miednicy, którą Helena Muti odziedziczyła od swojej ciotki Flaminii.
Miednica ta była historyczną i nazywała się Kubkiem Aleksandra. Cesare Borgia darował ją księżnej di Bisenti, zanim pojechał do Francyi, by zawieźć Ludwikowi XIV. bullę rozwodu i dyspenzę na małżeństwo. Musiała ona też znajdować się pośród bajecznych kosztowności, które wiózł ze sobą Valentino przy swoim wjeździe do Chinon, opisanym przez pana Brantóme. Rysunek postaci, które krążyły wokoło i owych, które dźwigały się z obrzeża obu końców, przypisywano Rafaelowi Sanzio.
Miednica nazywała się Kubkiem Aleksandra, gdyż była stworzona na pamiątkę owego przedziwnego kubka, z którego w czasie szerokich uczt zwykł był nieporównanie pijać Macedończyk. Boki naczynia otaczały oddziały łuczników z wyciągniętymi łukami, w stłoku i w przedziwnych ruchach tych, których namalował Raffael, nagich, ciskających strzały na Hermę, na fresku znajdującym się w sali borgezyańskiej, ozdobionej przez mistrza Giovanni Francesco Bolognesi. Następowali oni na wielką Chimerę, która dźwigała się niby ucho z obrzeża na końcu naczynia, podczas gdy z przeciwnej strony wyskakiwał młody łucznik Bellerofont, z łukiem napiętym przeciwko zrodzonemu z Tyfona potworowi. Ozdoby podstawy i obrzeża były rzadkiej lekkości. Wnętrze było wyzłocone, niby wnętrze cyboryum. Metal był dźwięczny, jako muzyckie narzędzie. Ważyła trzysta funtów. Cały kształt był bardzo harmonijny.
Często, z kaprysu, brała Helena Muti poranną kąpiel w tej miednicy. Mogła się w niej dobrze zanurzyć chociaż nie rozciągnąć całą osobą. I nic, zaprawdę, nie dorównywało przepysznemu wdziękowi tego ciała, skulonego we wodzie, którą złocenie zabarwiało nieopisaną subtelnością refleksów, gdyż metal nie był jeszcze srebrem, a złoto już ginęło.
Rozkochawszy się w trzech odmiennie pięknych kształtach, to jest kobiety, kubka i charta, znalazł akwaforcista prześliczną kompozycyę linii. Kobieta, naga, stojąca, wstępuje do miednicy, wspierając się jedną ręką na wystającej części Chimery, a drugą na Bellerofoncie i nachyliła się wprzód, przekomarzając się z psem, który zgięty w łuk, na przednich nogach obniżonych, a tylnych wyprostowanych, na podobieństwo kota, kiedy się rzuca do skoku, wyciągał ku niej jak ostrze pysk długi i wązki, niby pysk szczupaka.
Nigdy nie radował się Andrzej Sperelli goręcej ni też bardziej nie cierpiał z powodu napiętej obawy artysty, czuwającego nad ślepem działaniem kwasu; nigdy z większym zapałem nie zaostrzał swojej cierpliwości w przesubtelnej pracy suchego rylca na szorstkiem tle miedzi. Był on zaprawdę urodzonym miedziorytnikiem jak Łukasz z Holandyi. Posiadał przedziwną znajomość (co była może rzadkim zmysłem) wszelkich najdrobniejszych szczegółów, tyczących się czasu i stopnia, które wspólnie zmieniają nieskończenie działanie kwasu na miedź. Nie doświadczenie, nie pilność, nie inteligencya tylko, lecz głównie ten wrodzony, prawie niezawodny zmysł napominał go o stosownej chwili, w której wytrawianie zbliżało się do użyczenia cieniowi tak ściśle określonej wartości, jaką, wedle zamiaru artysty, miała mieć odbitka. I to duchowe panowanie nad brutalną energią i prawie rzekłbym, wlewanie w nią ducha sztuki, jakoteż odczuwanie tej niewiadomo jakiej, tajemnej współmiary między biciem pulsu, a postępowem trawieniem kwasu, było jego upajającą dumą i dręczącą radością.
Helenie zdawało się, że jest ubóstwiona, jak Isotta z Rimini na niezniszczalnych medalionach, które Zygmunt Malatesto kazał wybić na jej chwałę.
Lecz właśnie w dniach, w których Andrzej usilnie pracował, stawała się ona smutna i milcząca, pełna westchnień, jak gdyby nią zawładał wewnętrzny niepokój. Miewała znienacka wybuchy czułości tak gorącej, zmięszanej ze łzami słabo powstrzymywanymi łkaniem, że młodzieniec, nie mogąc jej zrozumieć, stawał zdumiony, pełen domysłów.
Pewnego wieczora wracali konno z Awentynu w dół przez via di Santa Sabina, mając jeszcze w oczach widzenie pałaców cesarskich płonących od zachodu, czerwonych od płomieni pośród czerniejących cyprysów, które przenikał złoty pył. Jechali w milczeniu, gdyż smutek Heleny udzielił się kochankowi. Przed Santa Sabina on wstrzymał swego kasztana i rzekł:
— Czy przypominasz sobie?
Kilka kur, które grzebały spokojnie pośród kępek trawy, rozprószyło szczekanie Famulusa. Plac porosły zielem, był spokojny i skromny niby wiejski kościelny cmentarz; lecz mury były pokryte owem szczególnem światłem, które odbija się w budowlach Rzymu „o godzinie Tycyana“.
Helena również przystanęła.
— Jak dalekim wydaje się ów dzień! — rzekła z lekkiem drżeniem w głosie. W istocie, owo przypomnienie gubiło się w czasie nieokreślnie, jak gdyby ich miłość trwała od wielu miesięcy, od wielu lat. Słowa Heleny rozbudziły w umyśle Andrzeja to dziwne złudzenie i zarazem niepokój. Zaczęła przypominać wszystkie szczegóły owych odwiedzin, złożonych mu w styczniowe południe, przy wiosennem słońcu. Rozdrabniała się ustawicznie w szczególikach, a od czasu do czasu przerywała, jakby jej towarzyszyła, poza obrębem słów jakaś niewyrażona myśl. Andrzejowi się zdawało, że słyszy w jej głosie żal. — Czego ona żałowała? Czyż ich miłość nie widziała przed sobą dni jeszcze słodszych? Czyż nie władała już Rzymem wiosna? — Zakłopotany, prawie nie słuchał jej więcej. Konie schodziły stępą, jeden obok drugiego, od czasu do czasu oddychając mocno nozdrzami, lub zbliżając głowy, jakby dla udzielenia sobie jakiejś tajemnicy. Famulus biegał ustawicznie tam i z powrotem.
— Czy przypominasz sobie — mówiła dalej Helena — czy przypominasz sobie owego braciszka, który nam otworzył, kiedyśmy zadzwonili?
— Tak, tak...
— Z jakiem zdumieniem patrzył na nas! Był mały, malutki, bez brody, cały piegowaty. Zostawił nas samych w przedpokoju, by pójść po klucze do kościoła; a tyś mnie pocałował. Czy przypominasz sobie?
— Tak.
— I wszystkie owe beczułki w przedpokoju! I ów zapach wina, podczas gdy braciszek ci tłómaczył historye wyrzeźbione na cyprysowych drzwiach. A potem Madonna del Rosario! Pamiętasz? Jego tłómaczenie rozśmieszyło cię, a ja słysząc twój śmiech, nie mogłam się pohamować; i śmialiśmy się tak wobec tego biedaka, że się zmięszał i nie otworzył już więcej ust, nawet pod koniec, żeby ci podziękować...
Po chwili zaczęła znowu:
— A w San Alessio, kiedyś mi nie chciał pozwolić, żebym patrzyła na kopułę przez dziurkę od klucza! Jakżeśmy się tam śmiali!
Zamilkła znowu. Zbliżyła się ulicą gromada ludzi z marami, a za nią najęty wóz, pełny płaczących krewnych. Umarły zdążał ku cmentarzowi żydowskiemu.
Był to pogrzeb niemy i zimny. Wszyscy owi ludzie z nosami zakrzywionymi i drapieżnymi oczami byli do siebie podobni, jak rodzeństwo.
Żeby orszak mógł swobodnie przejść, oba konie rozdzieliły się, zajmując każdy jeden bok, tuż przy murze i kochankowie patrzyli na się ponad umarłym, czując, że rośnie ich smutek.
Kiedy się złączyli, zapytał Andrzej:
— Co ci jest takiego? O czem myślisz?
Ona zawahała się z odpowiedzią. Oczy wpatrzyła w szyję zwierzęcia, gładząc je główką swojego biczyka, niezdecydowana, blada.
— O czem myślisz?
— Więc dobrze, powiem ci. Odjeżdżam we środę, nie wiem, na jaki czas; może na długo, na zawsze; nie wiem... Ta miłość się zrywa z mojej winy; lecz nie pytaj mnie jak, nie pytaj dlaczego, nie pytaj o nic: proszę cię! Nie mogłabym ci odpowiedzieć.
Andrzej patrzył na nią, prawie z niedowierzaniem. Rzecz wydała mu się tak niemożliwą, że nie sprawiła mu boleści.
— Mówisz żartem; nieprawdaż, Heleno?
Wstrząsnęła głową, przecząc, gdyż ścisnęło ją za gardło i nagle pobudziła konia do kłusa. Za nimi zaczęły pośród zmierzchu dzwonić dzwony kościołów Santa Sabina i Santa Prisca. Kłusowali w milczeniu, rozbudzając echa pod łukami, świątyniami, pośród ruin samotnych i pustych. Pozostawili po lewicy San Giorgio in Velabro, który miał jeszcze na cegłach dzwonnicy czerwony blask, jak za dni szczęśliwych. Przekłusowali wzdłuż Forum romanum, Forum Nerwy, już zaległych sinawym mrokiem, podobnym do lodowców w nocy. Zatrzymali się przy Arco dei Pantani, gdzie ich oczekiwali stajenni i karety.
Helena zaledwie zsiadłszy z siodła, podała Andrzejowi rękę i unikała spojrzenia w jego oczy. Zdawało się, że jej spieszno oddalić się.
— Cóż tedy? — zapytał jej Andrzej, pomagając przy wsiadaniu do powozu.
— Do widzenia się jutro. Dziś wieczorem, nie.