Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozkosz |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Drukarnia Słowa Polskiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Józef Ruffer |
Tytuł orygin. | Il Piacere |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Rozstanie na via Nomentana, owo adieu au grand air, którego życzyła sobie Helena, nie rozwiązało żadnej z wątpliwości, co zaległy umysł Andrzeja. — Jakie też były ukryte powody owego nagłego odjazdu? — Napróżno starał się przeniknąć tę tajemnicę. Przygniatały go wątpliwości.
W pierwszych dniach napady boleści i pożądania były tak okrutne, że zdało mu się, iż od nich zemrze. Zazdrość, która po pierwszem zjawieniu, wobec ustawicznego ognia Heleny rozwiała się była, dźwignęła się w nim, rozbudzona przez nieczyste obrazy; i podejrzenie, że w tej mrocznej sprawie może taić się jakiś mężczyzna, sprawiało mu nieznośną męczarnię. Nieraz nachodził go niski, pełny goryczy gniew przeciwko oddalonej kobiecie i prawie że potrzeba zemsty, jakgdyby ona go oszukała i zdradziła, żeby się oddać drugiemu kochankowi. Czasami także zdawało się mu, że już jej więcej nie pożąda, że jej nie kocha, że nigdy jej nie kochał. Był u niego zjawiskiem nie nowem, ten chwilowy zanik uczucia, ten rodzaj duchowej synkopy, która, naprzykład, czyniła mu zupełnie obcą w środku balu ukochaną kobietę i pozwalało mu brać udział w wesołej uczcie, chociaż przed godziną spijał był jej łzy. Lecz te zapomnienia nie trwały długo. Wiosna rzymska zakwitała niesłychaną radością: zbudowane z trawertynu i cegły miasto ssało światło niby spragniony las. Papieskie wodotryski wystrzelały w niebo przejrzystsze nad drogie kamienie. Piazza di Spagnia woniała niby ogród różany, a Trinità de’Monti, na szczycie schodów, zaludnionych puttami, zdawała się złotą katedrą.
Od podniet, których mu dostarczała nowa piękność Rzymu, odżywał i rozpłomieniał się w jego krwi i duszy czar pozostały po owej kobiecie. I zakłócały go aż do głębi niezwalczone niepokoje, nieukojne rozruchy, nieokreślne wyczerpania, podobne nieco do owych z czasu młodzieńczego dojrzewania. Jednego wieczora, w domu Dolcebuono, po herbacie, zostawszy ostatni w salonie przepełnionym kwiatami i jeszcze drżącym od Cachoucha Raffa, mówił o miłości z Donną Bianką. I nie żałował tego ni onego wieczora, ni później.
Jego stosunek z Heleną Muti był odtąd dobrze znany, jak, prędzej czy później, w mniejszym czy większym stopniu, znane są w wytwornem i towarzystwie rzymskiem i w każdem innem wszystkie stosunki i wszystkie flirtations. Na nic wszelkie ostrożności. Każdy tam jest tak dobrym znawcą mimiki miłosnej, że mu wystarcza pochwycić jeden gest lub jeden ruch, albo też jedno spojrzenie, by mieć pewną wskazówkę, podczas gdy kochankowie, lub ci, co mają nimi zostać, nic nie podejrzywają. Pozatem bywają w każdem towarzystwie ciekawscy, którzy robią sobie zawód z wykrywania i tropią ślady miłości drugich z wytrwałością niemniejszą niż psy, goniące za tropem zwierzyny. Są oni zawsze czujni, choć tego nie widać. Podchwytują niezawodnie wyszeptane słowo, nikły uśmiech, małe wstrząśnienie, lekki rumieniec, błysk oczu. Na balach, na wielkich uroczystościach, gdzie nieroztropności są najprawdopodobniejsze, krążą ustawicznie, umieją ze szczególniejszą sztuką, jak kieszonkowi złodzieje wślizgać się w największy ścisk. Ich ucho jest napięte do podsłuchania urywka rozmowy, oko jest gotowe z poza blasku soczewki zauważyć zakłopotanie, wyczerpanie, dreszcz, nerwowy uścisk kobiecej ręki na barek tancerza.
Straszliwym tropicielem był, naprzykład, Don Filippo del Monte, uczestnik stołu markizy d’Ateleta. Lecz, zaprawdę, Helena Muti nie zajmowała się wiele złośliwymi plotkami świata; a w tej ostatniej swojej namiętności doszła do szalonej prawie śmiałości. Pokrywała każdą swoją zuchwałość swą pięknością, swoim zbytkiem, swojem starem nazwiskiem; i przechodziła zawsze pośród ukłonów podziwów i pochlebstw wskutek pewnego rodzaju łagodnej pobłażliwości, która jest jednym z najmilszych przymiotów arystokracyi — kwirytów, a która się rodzi może właśnie z nadużywania plotek.
Otóż ów stosunek podniósł wpływ Andrzeja Spereili wobec kobiet odrazu na wysoki stopień. Otoczyła go atmosfera łaski i szczęście jego stało się wkrótce bajecznem. Zaraza pożądania jest w nowożytnem społeczeństwie zjawiskiem bardzo częstem. Mężczyzna, którego kocha kobieta uposażona w szczególniejsze przymioty, rozbudza w innych wyobraźnię i, podniecone próżnością a ciekawością na prześcigi ubiegają się o niego. Pozatem pomagało Sperellemu owo imię tajemniczego artysty, które posiadał; i stały się sławnymi owe dwa sonety, napisane w albumie księżny Ferentino, w których, niby w dwuznacznym dyptychu, wychwalał usta dyabelskie i usta anielskie, owe, które gubią dusze i owe, które mówią Ave. Pospolity tłum nie wyobraża sobie, jakie głębokie i nowe pierwiastki radości wnosi w miłość aureola sławy, nawet blada lub fałszywa. Kochanek nieznany, niechajby miał siłę Herkulesa, piękność Hipolita, wdzięk Hylasa, nie potrafi dać kochance tych rozkoszy, które artysta, może nieświadomie, wlewa z obfitością w umysły niewieście. Wielką rozkoszą musi być dla próżności kobiecej módz powiedzieć: — W każdym liście, który on do mnie pisze, płonie może najczystszy płomień jego umysłu, przy którym tylko ja jedna się grzeję; w każdej pieszczocie on traci część swojej woli i siły; a jego najszczytniejsze marzenia padają we fałdy mojej szaty, w kręgi, zakreślone moim oddechem!
Andrzej Sperelli nie ociągał się ani chwili wobec przynęt. Po owem pewnego rodzaju skupieniu, które w nim sprawiło jedynowładztwo Heleny, następowało teraz rozluźnienie. Nie trzymane w jedności przez ognistą obwięź, siły jego wracały do pierwotnego bezładu. Jego kameleonowata, zmienna, płynna, ruchliwa dusza, nie mogąc już ukształtować się, przystosować, upodobnić do jakiegoś władnego kształtu, przekształcała się, zniekształcała, przybierała wszystkie formy. Przechodził od jednej miłości do drugiej z niesłychaną łatwością; uprawiał równocześnie rozmaite miłostki; bez skrupułu tkał wielką sieć oszukań, zmyśleń, kłamstw, zasadzek, żeby zebrać jak największą liczbę zdobyczy. Przyzwyczajenie do fałszu zagłuszało jego sumienie. Wskutek ustawicznego braku zastanowienia stawał się zwolna nieprzenikalnym dla samego siebie, dostawał się poza obręb swojej wewnętrznej tajemnicy. Powoli powoli dochodził prawie do tego, iż nie był więcej w stanie widzieć swojego życia wewnętrznego, tak samo, jak odwrotna półkula ziemi nie widzi słońca, chociaż jest doń nieoderwanie przywiązana. Wciąż żył w nim bezlitosny instynkt: instynkt wyzwalania się z wszystkiego, co go przyciągało, nie więżąc. A wola, bezużyteczna jak szpada, źle zahartowana, wisiała u boku pijanego lub bezczynnego.
Czasami budziło się znagła wspomnienie Heleny i przepełniało go; i albo usiłował wyzwolić się od melancholii żalu, albo przeciwnie rad przeżywał znowu w zepsutej wyobraźni wybryki owego życia, ażeby w nich znachodzić podnietę do nowych miłostek. Powtarzał sam sobie słowa piosenki niemieckiej: „Wspominaj zgasłe dni! I składaj na ustach drugiej słodkie pocałunki, jakimiś obdarzał pierwszą, niedawno temu!“ Lecz oto już i druga wychodziła z jego duszy. Mówił o miłości z Donną Bianką Dolcebuono, z początku nie zastanawiając się prawie nad tem, może instynktownie, pociągnięty mocą nieokreślonego odblasku, który rzucała jako przyjaciółka Heleny. Może kiełkowało małe nasionko sympatyi, które weń wrzuciły słowa florenckiej hrabiny, przy uczcie w domu Doria. Kto potrafi określić, przez jaki tajemniczy bieg rzeczy byle jakieś zetknięcie duchowe lub inateryalne między mężczyzną i kobietą, choćby małoznaczne, może w nich spłodzić a następnie utrzymywać przy życiu uczucie ukryte, niezauważone, nieprzypuszczane, które po długim czasie okoliczności nagle wydobędą na jaw? Jestto ono samo zjawisko, które spotykamy w ładzie umysłowym, kiedy nasienie myśli lub cień obrazu, zjawiają się nagle, po długim przestanku, przez nieświadomy rozwój wypracowane w obraz zupełny, w myśl jednolitą. Tesame prawa rządzą wszystkimi czynnościami naszej jaźni; a czynności, których jesteśmy świadomi, są jeno cząsteczką naszych czynności.
Donna Bianca Dolcebuono była idealnym typem piękności florenckiej, takim, jaki odtworzył Ghirlandajo w portrecie Giovann’y Tornabuoni, znajdującym się w Santa Maria Novella. Miała jasne owalne oblicze, czoło szerokie, wysokie i białe, usta łagodne, nos nieco wystający, oczy owej barwy cisawej ciemnej, sławionej przez Firenzuolę. Najchętniej rozczesywała bujne włosy na sposób staroświecki: po skroniach aż do połowy policzków. Dobrze zgadzało się z nią jej nazwisko, gdyż wnosiła w życie światowe wrodzoną dobroć, wielką wyrozumiałość, uprzejmość równą dla wszystkich i śpiewną wymowę. Słowem była jedną z owych kobiet miłych, bez głębokiej duszy ni głębokiego rozumu, nieco obojętnych, które zdają się być zrodzonymi do życia wśród uprzejmości, do kołysania się w tajemnych miłościach, niby ptaszki wewnątrz kwitnących drzew.
Kiedy usłyszała słowa Andrzeja, zawołała ze wdzięcznem zdziwieniem:
— Tak prędko pan zapomina o Helenie?
Później, po kilku dniach miłego ociągania się, spodobało się jej zezwolić, poddać się; i nie rzadko mówiła do niewiernego młodzieńca o Helenie, bez zazdrości, szczerze.
— Lecz czemu też ona tego roku odjechała prędzej, niż zazwyczaj? — zapytała go raz, uśmiechając się.
— Nie wiem — odrzekł Andrzej, nie mogący ukryć drobiny niecierpliwości i rozgoryczenia.
— Czy istotnie wszystko się skończyło?
— Bianka, proszę cię, mówmy osobie; — przerwał on głosem wzburzonym, gdyż te rozmowy zamącały go i gniewały.
Ona zamyśliła się na chwilkę, jakgdyby chciała rozwiązać zagadkę, potem uśmiechnęła się, potrząsając głową, z przelotnym cieniem smutku na oczach, jakgdyby zrzekała się.
— Takato jest miłość.
I odwzajemniała się kochankowi za czułości.
Posiadając ją, posiadał w niej Andrzej wszystkie gentildonny florenckie z quattrocent’a, do których śpiewał Wspaniały:
I widzi się na wsze strony,
Ze prawdę mówi przysłowie,
Jako iż wszelka myśl zmienna
Kiedy brak oczu patrzących.
Widzi się zmienność w miłości:
Gdy oko jest oddalone,
Dalekieci także jest serce:
Gdyż ledwie je inny kto razi.
Z onymże wraz się skojarzy
Rozkoszne i uradowane...
Kiedy później, w lecie, miała odjeżdżać, rzekła przy pożegnaniu, nie tając swego serdecznego wzruszenia:
— Wiem, że kiedy się znów zobaczymy, nie będziesz mnie już kochał. Takato jest miłość. Lecz pamiętaj o przyjaciółce!
Nie kochał jej. Mimo to w gorących i nudnych dniach odkwitały znowu w jego duszy niektóre miękkie spadki jej głosu, niby czar rymu i rozbudzały w nim widzenie świeżego, nawodnionego ogrodu, przez który szła niby ona w towarzystwie innych kobiet, śród granią i śpiewu, jak na winiecie Sogno del Polifilio.
I Donna Bianca przeminęła. I przyszły z kolei inne, nieraz parami: Barbarella Viti, męzka, z przepyszną głową młodzieńczyka, cała złocona i świecąca, jak niektóre głowy żydowskie Rembrandta; hrabina di Lucoli dama w turkusach, jakaś Cyrce Dosso Dossi’ego, z dwojgiem prześlicznych oczu, pełnych przebiegłości, zmiennych jak jesienne morze, płowych, lazurowych, zielonych, nieokreślnych; Liliana Theed, dwudziestodwuletnia lady, jaśniejąca ową cudowną karnacyą złożoną z światła, róż i mleka, którą mają tylko babies możnych rodzin angielskich na płótnach Reynolds’a, Gainsborough’a i Lavrence’a; markiza Du Deffand, piękność z czasów Dyrektoryatu, w rodzaju Recamier, o podłużnym i czystym owalu, o szyi łabędziej, o piersiach podniesionych i ramionach bakchantki; Donna Isotta Cellesi, dama w szmaragdach, która zwracała swoją cesarską głowę z powolnym, ociężałym majestatem pośród blasku ogromnych klejnotów dziedzicznych; księżna Kalliwoda, dama bez klejnotów, która w swych zda się kruchych kształtach mieściła stalowe na miłość nerwy, a z pod woskowej delikatności swych rysów rozwierała oczy drapieżne niby lwie, oczy jakiegoś Scyty.
Każda z tych miłości przynosiła mu nowy upadek; każda go upajała złem upojeniem, nie zaspokajając go; każda go uczyła jakiejś drobnostki i subtelnostki występnej, jemu jeszcze nieznanej. Miał w sobie nasiona wszelkiej zarazy. Znieprawiając się znieprawiał. Zdrada powlekała jego duszę jakąś materyą lepką i zimną, która tężała z każdym dniem. Przewrotność zmysłów kazała mu wyszukiwać i odsłaniać w swoich kochankach to, co w nich było najmniej szlachetnego, najmniej czystego. Niska ciekawość popychała go do wyszukiwania kobiet najgorszej sławy; okrutna chęć zniesławiania pchała go do uwodzenia kobiet sławy najlepszej. W ramionach jednej przypominał sobie jakąś pieszczotę innej, jakiś sposób rozkoszy, którego się od innej nauczył. Czasami (a byłoto szczególniej w czasie, kiedy wiadomość o drugiem małżeństwie Heleny Muti otworzyła mu na jakiś czas ranę) podobał sobie w zastępowaniu danej nagości wyobrażoną nagością Heleny i w używaniu kształtu rzeczywistego jako podkładu do rozkoszowania się kształtem wyobrażonym. Żywił ten obraz z mocą tak napiętą, że wyobraźnia dochodziła do posiadania prawie ucieleśnionej zjawy.
Nie uprawiał wcale kultu wspomnień minionego szczęścia. Czasami nawet dawały mu one punkt zaczepienia do nowych przygód. Naprzykład w galeryi Borghese, w pamiętnej sali lustrzanej, otrzymał od Lilian Theed pierwszą obietnicę; we willi Medici, na pamiętnych schodach zielonych, które wiodą do Belwederu, splótł swoje palce z długimi palcami Angeliki Du Deffand; a mała czaszka ze słoniowej kości, ongi własność kardynała Immenvaet, klejnocik napiętnowany śmiercią, oznaczony imieniem tajemnej Hipolity, zbudził w nim chętkę skuszenia Donny Hipolity Albónico.
Dama ta miała w swej postaci wyraz wielkopański, a była nieco podobna do Maryi Magdaleny Austryaczki, żony Kuźmy II Medyceusza, na portrecie Justusa Suttermans’a znajdującym się we Florencyi, u Corsini’ch. Szerokie kołnierze medycejskie zdawały się strojem najstosowniejszym do podniesienia piękności jej przepysznej głowy.
W jednym z dni wyścigowych, na trybunie, chciał Andrzej Sperelli uzyskać obietnicę od Donny Hipolity, że przyjdzie następnego dnia do pałacu Zuccari po ów tajemniczy, jej poświęcony drobiazg z kości słoniowej. Walczyła ze sobą, wahając się między ostrożnością, a ciekawością. Przy każdym śmielszym zwrocie młodzieńca, marszczyła brwi, podczas gdy mimowolny uśmiech opanowywał jej usta, i głowa jej, pod kapeluszem zdobnym białymi piórami, na tle parasolki ubranej w białe koronki, była pełną szczególnej harmonii.
— Tibi, Hippolyta! Więc przyjdzie pani? Będę panią oczekiwał cały dzień, od drugiej aż do wieczora. Zgoda?
— Czy pan oszalał?
— Czego się pani lęka? Przysięgam Waszej Dostojności, że nie dotknę nawet jednej rękawiczki. Wasza Dostojność będzie siedziała jak na tronie, stosownie do swego królewskiego stroju. Nawet, pijąc filiżankę herbaty, będzie mogła nie odkładać niewidzialnego berła, które zawsze piastuje we własnej prawicy. Czy przyznaje się łaskę pod tymi warunkami?
— Nie.
Lecz uśmiechnęła się, gdyż miło jej było, że zaznaczył ten królewski wygląd, który był jej chlubą. I Andrzej Sperelli kusił ją dalej, zawsze tonem żartu lub prośby, jednocząc z uwodnym swoim głosem spojrzenie ciągłe, subtelne, przenikające, owo nieokreślne spojrzenie, które zdawało się rozbierać kobiety, widzieć je nagiemi poprzez ubranie, dotykać ich żywej skóry.
— Nie chcę, żeby pan tak na mnie patrzył — rzekła Donna Hipolita, prawie obrażona, rumieniąc się lekko.
Na trybunie zostało niewiele osób. Panie i panowie przechadzali się po murawie, wzdłuż baryery lub otaczali zwycięskiego konia, albo zakładali się z ryczącymi publicznymi bookmaeker’ami, wszystko pod niestałem słońcem, które zjawiało się i znikało pośród miękkich archipelagów chmur.
— Zejdźmy — dodała ona, nie spostrzegając śledzących oczu Gianetta Rutolo, który stał wsparty o poręcz schodów.
— Kiedy, schodząc, przechodzili obok niego, rzekł Sperelli:
— Do widzenia się, markizie, później. Staniemy do biegu.
— Rutolo, baczność! — rzekła doń ze złośliwym śmiechem hrabina di Lucoli schodząc po żelaznych schodach popod rękę z Don Filipem del Monte.
Ubodła go w samo serce. Donna Hipolita i hrabia d’Ugenta, doszedłszy aż do stanowiska sędziów, wracali ku trybunie. Dama trzymała rączkę parasolki na barku, obracając ją wśród palców: białe sklepienie okrążało z tyłu jej głowę, niby aureola, a mnogie koronki chwiały się i podnosiły bez ustanku. Wewnątrz tego ruchomego koła ona śmiała się od czasu do czasu z powodu słów młodzieńca; lekki rumieniec zabarwił szlachetną bladość jej oblicza. Od czasu do czasu oboje przystawali.
Gianetto Rutolo, udając, że chce oglądać konie, które wchodziły na tor, zwrócił szkła na nich dwoje. Widać było, że mu drżą ręce. Każdy uśmiech, każdy gest, każdy ruch Hipolity sprawiał mu okrutny ból. Kiedy odjął szkła, był bardzo blady.
Przychwycił w oczach ukochanej, spoczywających na Sperellim, owo spojrzenie, które znał dobrze, gdyż jakiś czas przyświecało mu ono nadzieją. Zdawało się mu, że wszystko wkoło niego burzy się. Kończyła się długa miłość, złamana przez to spojrzenie bez ratunku. Słońce nie było już więcej słońcem; życie nie było już więcej życiem.
Trybuna zaludniała się gwałtownie, gdyż bliski był znak trzeciego biegu. Panie stawały na siedzeniach. Wzdłuż stopni przebiegał szmer, podobny do wiatru nad ogrodem, leżącym na spadzistym stoku. Zadźwięczał dzwonek. Konie ruszyły jak gromada strzał.
— Będę jechał na cześć pani, Donno Hipolito — rzekł Andrzej Sperelli do Albonico, żegnając ją, by pójść przygotować się do następnego biegu, biegu panów. — Tibi, Hippolyta, semper!
Ona mu ścisnęła rękę mocno, na dobrą wróżbę, nie myśląc, że także Gianetto Rutolo należał do współzawodników. Kiedy wkrótce potem zoczyła bladego kochanka schodzącego po schodach, panowała w jej pięknych, czarnych oczach okrutna, nietajona obojętność. Dawna miłość wypadła z jej duszy, niby bezużyteczny sprzęt, by nowa mogła wkroczyć. Nie należała więcej do tego mężczyzny; nie była z nim związana żadnym węzłem. Jest rzeczą niepojętą, jak snadnie i zupełnie wraca do posiadania własnego serca kobieta, która już więcej nie kocha.
„On mi ją zabrał“ myślał Rutolo, idąc ku trybunie Jockeyclub’u, po murawie, która, zdawała mu się, zapadać pod nogami niby miałki piasek areny. Tuż przed nim szedł ów drugi, krokiem niewymuszonym i pewnym. Postać wysoka i smukła, w stroju popielatym, miała ową odrębną nie do naśladowania elegancyę, którą może dać tylko urodzenie. Palił. Gianetto Rutolo, idąc z tyłu, czuł zapach papierosa, i podniósł się z jego wnętrzności, nieznośny niesmak, jakby od trucizny.
Książę di Beffi i Paolo Caligaro stali na progu, już przygotowani do biegu. Książę huśtał się na szeroko rozstawionych nogach, gimnastycznym ruchem, próbując elastyczności, swych skórzanych spodni i siły swych kolan. Mały Caligaro przeklinał nocny deszcz, który utrudniał teren.
— Masz teraz — rzekł do Sperellego — za swoim Miching Mallecho wielkie prawdopodobieństwo.
Gianetto Rutolo słyszał tę przepowiednię, i uczuł, jak go ubodła w samo serce. Pokładał w zwycięstwie jakąś nieokreśloną nadzieję. W wyobraźni swej widział wrażenie zwycięskiego biegu i zwycięskiego pojedynku z przeciwnikiem. Kiedy się rozbierał, każdy ruch jego zdradzał zakłopotanie.
— Oto człowiek, co widzi otwarty grób, za nim wsiądzie na konia — rzekł książę Beffi, kładąc na jego ramieniu rękę ze śmiesznym ruchem. Ecce homo novus.
Andrzej Sperelli, który w onej chwili był pełen wesołości, wybuchnął jednym z owych szczerych śmiechów, które były najuwodniejszym wylewem jego młodości.
— Czemu się pan śmieje? — zapytał go Rutolo, ogromnie blady, nie władnący sobą, patrząc nań z podełba, ze zmarszczonymi brwiami.
— Zdaje mi się — odrzekł Sperelli, bez zakłopotania — że pan do mnie mówisz w tonie bardzo żywym, kochany markizie.
— I cóż?
— Proszę sobie myśleć o moim śmiechu, co się panu żywnie spodoba.
— Myślę, że jest głupi.
Sperelli podskoczył, zrobił krok i podniósł przeciw Giannetowi Rutolo szpicrutę. Cudem udało się Paolowi Caligaro powstrzymać jego ramię. Wybuchły dalsze słowa. Nadszedł Marcantonio Spada; usłyszał zwadę i rzekł:
— Dosyć, synaczkowie. Wiecie obaj, co winniście zrobić jutro. Teraz musicie stanąć do biegu.
Obaj przeciwnicy uzupełnili w milczeniu swój strój. Następnie wyszli. Już rozeszła się świadomość o sporze wewnątrz ogrodzenia i przebiegła przez trybuny, podniecając wyczekiwanie biegu. Hrabina di Lucoli oznajmiła ją z wyrafinowaną przebiegłością Donnie Hipolicie Albónico. Ta odrzekła, nie okazując żadnego zakłopotania:
— Przykro mi. Zdawali się przyjaciółmi.
Plotka rozprzestrzeniała się przez piękne usta niewieście, ulegając przemianom. Wokoło totalizatora mrowił się tłum. Miching Mallecho, koń hrabiego d’Ugenta i Brummel, koń markiza Rutolo byli ulubieńcami; potem szła kolej na Satwist’a księcia di Beffi i Carbonilla hrabiego Caligaro. Dobrzy znawcy mimo to wątpili 0 dwu pierwszych, mniemając, że nerwowe podniecenie obu jeźdźców z pewnością zaszkodzi biegowi.
Lecz Andrzej Sperelli był spokojny, prawie wesoły.
Upewniało go uczucie własnej wyższości nad przeciwnikiem; zresztą owa szlachecka żyłka do niebezpiecznych awantur, odziedziczona po bajronizującym ojcu, ukazywała mu jego zajście w świetle sławy; i wszystka urodzona wielkoduszność jego młodzieńcze, krwi rozbudziła się wobec ryzyka. Donna Hipolita Albónico podniosła się naraz w jego oczach na szczyty duszy najpożądańszej i najpiękniejszej.
Szedł naprzeciw swego konia z bijącem sercem niby naprzeciw przyjaciela, niosącego mu oczekiwaną wieść o szczęściu. Dotknął jego pyska ze słodyczą, i oko zwierzęcia, oko, w którem niespożytym płomieniem jaśniała cała szlachetność rasy, upajało go niby magnetyczne spojrzenie kobiety.
— Mallecho — szeptał, gładząc go — to wielki dzień! Musimy zwyciężyć.
Jego trainer, rudawy człowieczek, badając ostrymi oczkami inne konie, które przechodziły, prowadzone przez stajennych, rzekł ochrypłym głosem:
— No doubt.
Miching Malecho esq, był to pyszny gniadosz, pochodzący ze stajen barona di Soubeyran. Ze zwinną wytwornością kształtów jednoczył szczególniejszą siłę lędźwi. Ze świecącej i delikatnej skóry, pod którą widać było sploty żył na piersi i udach zdawał się wypromieniać ognisty opar, tak wielki był ogień jego sił żywotnych. Ogromnie tęgi w skoku, nosił bardzo często swojego pana na polowaniach, pokonując wszelkie przeszkody Kampanii rzymskiej, na jakimkolwiekbądź terenie, nie zawodząc nigdy przed potrójną przeszkodą lub przed kupą gruzów, zawsze zdążający tuż za psami, nieustraszony. Jedno hop jeźdźca pobudzało go więcej niż ostrogi; a pieszczota przyprawiała go o dreszcz.
Zanim Andrzej wsiadł, zbadał uważnie całe usiodłanie, upewnił się co do każdej sprzążki i każdego rzemienia; następnie, uśmiechając się, skoczył na siodło. Trainer objawił wyraźnym ruchem swoją pewność, patrząc na oddalającego się pana.
Wokoło tablic podających ceny trwał tłum zakładających się. Andrzej czuł na sobie wszystkich spojrzenia. Zwrócił oczy ku prawej trybunie, by zobaczyć Albónico, lecz nie mógł nic rozróżnić wśród tłumu dam. Pozdrowił z blizka Lilian Theed, która znała dobrze cwał Mallecha za lisami lub za chimerami. Markiza d’Ateleta zrobiła zdaleka ruch wyrzutu, gdyż wiedziała o zajściu.
— Jak cenią Mallecha — zapytał Ludwika Barbarisi.
Zbliżając się do miejsca, skąd miano ruszać, rozmyślał zimno o metodzie, którejby się miał trzymać, by zwyciężyć; i patrzał na swoich trzech współzawodników, którzy go wyprzedzali, rozbierając siłę i umiejętność każdego. Paolo Caligaro był chytry jak dyabeł, szczwany we wszystkich sztuczkach jazdy, niby jockey; lecz Carbonilla, chociaż szybki, był mało-wytrzymały. Książę Beffi, jeździec wysokiej szkoły, co wygrał niejeden match w Anglii, siedział na zwierzęciu narowistem, które mogło zaciąć się przed którąkolwiek przeszkodą.
Zaś przeciwnie Gianetto Rutolo siedział na wybornym i doskonale wyuczonym koniu; lecz chociaż bardzo mocny, był popędliwy i brał udział w publicznych wy| ścigach poraź pierwszy. Zresztą, musiał być w stanie strasznego zdenerwowania, jak się okazywało z wielu objawów.
Andrzej, patrząc nań, myślał: „Moje dzisiejsze zwycięstwo wpłynie bezwątpienia na jutrzejszy pojedynek. On straci z pewnością głowę, i tu i tam. Muszę być spokojny na obu polach“. Potem jeszcze myślał: „Jakie może być usposobienie Donny Hipolity?“ Zdawało się mu, że wokół było niezwykłe milczenie. Zmierzył okiem odległość aż do pierwszego płotu; zauważył na torze błyszczący kamień; spostrzegł, że Rutolo go obserwuje; zadrżał od gniewu na całem ciele.
Dzwonek dał znak; lecz Brummel już ruszył i wyjazd jako nierównoczesny został unieważniony. Także drugi wyjazd był fałszywy, z winy Brummel’a. Sperelli i książę Beffi uśmiechnęli się do siebie przelotnie.
Trzeci wyjazd był ważny. Brummel natychmiast oderwał się od gromady, ocierając się o ogrodzenie. Trzy inne konie następowały równo, w jednym rzędzie; przesadziły szczęśliwie pierwszy płot; potem drugi. Każdy z trzech jeźdźców miał odrębny sposób. Książę Beffi starał się trzymać w gromadzie, ażeby Satirist przed przeszkodami znachodził podnietę w przykładzie. Caligaro miarkował bieg Carbonilla, żeby mu zachować siły na ostatnich pięćset metrów. Andrzej Sperelli powiększał stopniowo szybkość, chcąc dopędzić przeciwnika w pobliżu najtrudniejszej przeszkody. 1 w istocie Mallecho niebawem wyprzedził dwu towarzyszy i jął zblizka napierać na Brummel’a.
Rutolo słyszał za sobą doganiający cwał i taki imał go strach, że nie widział nic więcej. Wszystko mu się w oczach zlewało, jak gdyby był blizki utraty zmysłów. Z niezmiernym wysiłkiem wpijał ostrogi w brzuch konia; i przerażała go myśl, że może mu sił zabraknąć. Miał w uszach ustawiczny tentent, a pośród tego tententu słyszał krótki suchy pokrzyk Andrzeja:
— Hop! Hop!
Mallecho, wrażliwszy na głos bardziej niż na jakąkolwiek inną podnietę, pochłaniał różnicę oddalenia, nie był już dalej, niż o trzy lub cztery metry od Brummel’a, już już miał go dopędzić, prześcignąć.
— Hop! Wysoka baryera przegradzała tor. Rutolo nie widział jej, gdyż stracił wszelką świadomość, zachowując tylko dziki instynkt trzymania się na koniu i pędzenia go na chybi trafi. Brummel skoczył; nie poparty przez jeźdźca, zawadził tylnymi nogami i spadł z drugiej strony tak nieszczęśliwie, że jeździec zgubił strzemiona, zostając jednak w siodle. Mimo to pędził dalej. Andrzej Sperelli był teraz pierwszy; Gianetto Rutolo, nie odnalazłszy strzemion, jechał drugi dopędzany przez Paola Caligaro; książę di Beffi, z powodu oporu Satirista, jechał ostatni. Mijali trybunę w tym porządku; usłyszeli bezładny hałas, który się rozprószył.
Na trybunach wszystkie umysły były napięte w oczekiwaniu. Niektórzy oznajmiali głośno wypadki biegu. Przy każdej zmianie w porządku koni podnosiły się liczne okrzyki pośród długiego szmeru. Damy drżały.
Donna Hipolita Albónico, stojąc na siedzeniu, oparta na barkach męża, który był poniżej, patrzyła niezmiennie, z przedziwnem panowaniem nad sobą, tylko wargi zbyt zwarte i bardzo lekkie zmarszczenie czoła mogły wyjawić badaczowi wysiłek. W pewnej chwili, zdjęła ręce z barków męża bojąc zdradzić się jakimś mimowolnym ruchem.
— Sperelli spadł — oznajmiła głośno hrabina di Lùcoli.
W istocie Mallecho, skacząc, źle stąpił na wilgotną murawę i potknął się na kolana, podnosząc się jednak w tej chwili. Andrzej zesunął się na jego szyję bez szkody i błyskawicznym ruchem wrócił w siodło. Tymczasem Rutolo i Caligari prześcignęli go. Brummel, mimo, że zraniony w tylne nogi, dokazywał cudów, mocą swej czystej krwi. Carbonilla na końcu użyła całej swojej szybkości, wiedzona z przedziwną sztuką przez swego jeźdźca. Brakowało do celu około ośmiuset metrów.
Sperelli spostrzegł, że zwycięstwo mu się wymyka; lecz zebrał wszystkie siły, żeby je znów odzyskać. Wyprostowany w strzemionach, zgięty ponad grzywą, wydawał od czasu do czasu ów pokrzyk krótki, ostry, przenikający, który miał tak wielką władzę nad szlachetnem zwierzęciem. Podczas gdy Brummel i Carbonilla, znużone ciężkim terenem, traciły siłę, Mallecho pomnażał gwałtowność swego pędu, zaczynał odzdobywać swoje miejsce, już dotykał zwycięstwa płomieniem swych nozdrzy. Po ostatniej przeszkodzie, zwyciężywszy Brummela, dosięgał głową barków Carbonill’i. W odległości około stu metrów od mety ocierał się niemal o baryery mknąc naprzód, naprzód i zostawił między sobą a karym Caligary przestrzeń dziesięciu „długości“. Dzwonek zadźwięczał; oklaski rozebrzmiały po wszystkich trybunach, niby głuchy trzask gradowej naremnicy; krzyk rozprzestrzenił się po tłumie, rojącym się na łące, skąpanej w słońcu.
Andrzej Sperelli wracając do ogrodzenia myślał: „Szczęście jest dziś ze mną. Czy będzie ze mną także jutro? Czując zbliżającą się atmosferę tryumfu, buntował się gniewnie przeciw mrocznemu niebezpieczeństwu. Chciałby był stawić mu czoło natychmiast, w tymże samym dniu, w tej samej godzinie, bez żadnej odwłoki, ażeby rozkoszować się podwójnem zwycięstwem, a następnie zakosztować owocu, który mu ofiarowała ręka Donny Hipolity. Cała jego istota zapłonęła dziką dumą na myśl posiadania tej białej i przepysznej kobiety prawem gwałtownej zdobyczy. Wyobraźnia przedstawiała mu rozkosz nigdy niedoświadczaną, prawie rzekłbym rozkosz innych czasów, kiedy rycerze rozplatali włosy kochanek rękami mężobójczymi i pieściwymi, nurzając w nich czoło jeszcze ociekające potem od unużeń zwycięstwa i usta jeszcze gorzkie od obelg. Owładnęło nim owe upojenie, co je sprawia niektórym pewnym inteligentnym ludziom okazanie siły fizycznej, próba odwagi, objaw brutalności. To co na dnie naszem zostało z pierwotnej dzikości, wraca czasami z osobliwą gwałtownością i także pod marną dworskością nowożytnego odzienia nabrzmiewa czasami nasze serce nieokreślonym krwiożerczym szałem i żądzą rzezi. Andrzej Sperelli wdychał całą piersią ciepły i ostry wypar swego konia i żadna z wyróżnianych dotąd woni, nie sprawiła mu nigdy mocniejszej rozkoszy.
Zaledwie zsiadł z konia, otoczyły go przyjaciółki, otoczyli przyjaciele, składając życzenia. Miching Mallecho, bezsilny, cały dymiący i spieniony, parskał, wyciągając szyję i wstrząsając uździenicą. Jego boki opadały i podnosiły się ustawicznym ruchem, tak silnie, że zdało się pękną; jego mięśnie drżały pod skórą, jak cięciwy łuków po strzale; jego zaszłe krwią i szeroko rozwarte oczy były dzikie, jak u drapieżnego zwierza. Jego sierść poprzerywana szerokimi ciemniejszymi plamami, bruździła się tu i ówdzie pod strumyczkami potu; ustawiczne drżenie całego jego ciała, sprawiało przykrość i wywoływało współczucie, jak cierpienie człowiecze!
— Poor fellow! — szeptała Lilian Theed.
Andrzej zbadał jego kolana, żeby zobaczyć, czy upadek ich nie uszkodził. Były nietknięte. Zaczem, klepiąc go łagodnie po szyi, rzekł doń akcentem nieokreślnej słodyczy:
— Idź, Mallecho, idź.
I patrzył za oddalającym się.
Potem, zdjąwszy wyścigowe ubranie, wyszukał Ludwika Barbarisi i barona di Santa Margherita.
Obaj zgodzili się na obowiązek sekundowania mu w sprawie z markizem Rutolo. On prosił ich o pośpiech.
— Załatwijcie wszystkie rzeczy tego wieczora. Jutro o godzinie pierwszej popołudniu muszę już być wolny. Lecz jutro rano pozwólcie mi spać przynajmniej do dziewiątej. Jem obiad u Ferentino; potem pójdę do Giustiniani’ch, a w końcu, późną godziną, do Klubu. Zatem wiecie, gdzie mnie szukać. Dzięki, przyjaciele i do widzenia się.
Wszedł na trybunę, lecz unikał zbliżenia się do Donny Hipolity. Uśmiechał się, czując sieci kobiecych spojrzeń. Wiele pięknych rąk wyciągało się ku niemu; wiele pięknych głosów wołało go poufale: Andrzeju; niektóre nawet wołały go tak z pewną ostentacyą. Panie, które postawiły na niego, oznajmiały mu sumę swojej wygranej: dziesięć ludwików, dwadzieścia ludwików. Inne go pytały z ciekawością:
— Będzie się pan bił?
Zdawało się mu, że dosięgnął szczytów sławy awanturnika w jednym jedynym dniu, prześcigając księcia di Buckingham i pana di Lauzun. Wyszedł zwycięzko i bohaterskiego biegu, zdobył nową kochankę, wspaniałą i dostojną jak dogaressa; sprowokował śmiertelny pojedynek, a teraz szedł spokojny i dworny, nie mniej nie więcej, niż zwykle, pośród uśmiechów pań, których nie sam tylko wdzięk ust był mu znany. Czy może nie był w stanie powiedzieć nieco o tajemnej pieszczone lub szczególniejszym sposobie rozkoszy wielu z nich? Czyż nie widział przez te wszystkie jasne, świeże wiosenne materye myszki blond, podobnej do małej, złotej nonety na lewym boku Isotty Cellesi; albo niezrównanego brzucha Julii Moceto, gładkiego, jak kubek z kości słoniowej, czystego jak u jakiego posągu, wskutek zupełnego braku tego, na co w starożytnych rzeźbach obrazach skarżył się poeta Musée secret? Nie słyszałże w dźwięcznym głosie Barbarelli Viti innego nieokreślnego głosu, który powtarzał ustawicznie pewne bezwstydne słowo; albo w szczerym śmiechu Aurory Seymour innego nieokreślnego dźwięku, chrapliwego gardłowego, który przypominał nieco mruczenie kotów przy piecach, lub gruchanie turkawek w gąszczach? Czyż nie znał wyszukanych deprawacyj hrabiny di Lucoli, która podniecała się miłosnymi książkami, geminami i miniaturami; albo niepokonalnej wstydliwości Franceski Daddi, która w ostatecznej żądzy wzywała imienia Boga, jak konająca? Prawie wszystkie kobiety, które on szukał, lub które jego szukały, były tu i uśmic:hały się do niego.
— Oto bohater — rzekł mąż — Albónico, wyciągając doń rękę, z niezwykłą uprzejmością i ściskając mocno.
— Prawdziwy bohater — dodała Donna Hipolita, nic nie znaczącym tonem obowiązkowego komplementu, zdając się nie zważać na dramat.
Sperelli skłonił się i poszedł dalej, gdyż czuł jakieś zakłopotanie wobec tej dziwnej uprzejmości męża. Błysnęło mu w duszy podejrzenie, że ten mąż jest mu może wdzięczny, iż zaczął awanturę z kochankiem żony; i uśmiechał się z marności tego człowieka. Kiedy się odwrócił, oczy Donny Hipolity spotkały się i zjednoczyły z jego oczami.
W powrocie, z mail-coach’a księcia di Ferentino, widział, jak Gianetto Rutolo pomykał w stronę Rzymu, na małym dwukolnym wózku, kłusującym ostro wielkim gniadoszem, którym powoził pochylony naprzód, z głową opuszczoną i cygarem między zębami, nie dbając o policyantów, napominających go do trzymania się w szeregu. W dali zarysowywał się mrocznie Rzym ponad pasem światła żółtego, jak siarka; a posągi na szczycie bazyliki św. Jana wyolbrzymiały na tle fioletowego nieba, poza obrębem owego pasa. Teraz miał Andrzej pełną świadomość cierpienia, które sprawił tej duszy.
Wieczorem, w domu Giustiniani’ch, rzekł do Albólico:
— Zatem rzecz ugodzona, że oczekują pani jutro od drugiej do piątej.
Chciała go zapytać:
— Jakto? Nie bije się pan jutro?
Lecz nie miała odwagi. Odpowiedziała:
— Przyrzekłam.
Wkrótce potem przyłączył się do Andrzeja mąż, biorąc go pod rękę z afektowaną uprzejmością i jął badać go w sprawie pojedynku. Był to mężczyzna jeszcze młody, blondyn, elegancki, z bardzo rzadkimi włosami, z oczyma siwymi, z wystającymi poza wargi zębami bocznymi. Jąkał się trochę.
— Zatem? Zatem? Jutro, co?
Andrzej nie umiał pokonać wstrętu i trzymał ramię wyprostowane wzdłuż boku, żeby zaznaczyć, że nie podoba się mu ta poufałość. Kiedy ujrzał, że wchodzi baron di Santa Margherita, uwolnił się, mówiąc:
— Muszę koniecznie mówić z Santa Margherita. Wybacz, hrabio.
Baron przyjął go temi słowy:
— Wszystko ułożone.
— Dobrze. O której godzinie?
— O pół do jedenastej, w willi Sciarra. Szabla i rękawica. Aż do ostatniej krwi.
— Kto są dwaj drudzy?
— Roberto Casteldieri i Carlo de Souza. Załatwiliśmy wszystko prędko, unikając formalności. Gianetto już przygotował swoich. Ułożyliśmy protokół pojedynku w Klubie, bez dyskusyi. Uważaj, żebyś nie poszedł zbyt późno spać. Pamiętaj. Musisz być zmęczony.
Dla pokazania się poszedł Andrzej od Giustiniani’ch do Klubu myśliwskiego i zaczął grać z neapolitańskimi sportsmen’ami. Około drugiej przydybał go Santa Margherita, zmusił do porzucenia stolika i chciał go odprowadzić piechotą aż do pałacu Zuccari.
— Mój drogi — napominał go w drodze — jesteś zuchwały. W takich wypadkach jeden nierozważny krok może być fatalny. Dobry szermierz powinien dbać o swe siły, tak jak dobry tenor, o głos. Puls jest tak samo delikatny, jak gardło; wiązania nóg są tak samo delikatne, jak struny głosowe. Rozumiesz? Mechanizm odczuwa każdy najdrobniejszy nieład; instrument psuje się i nie słucha więcej. Po nocy miłosnej lub spędzonej na grze albo też na hulance, nawet pchnięcia Camilla Agrippy nie mogłyby iść prosto, a parady nie mogłyby być ni dokładne, ni szybkie. Otóż wystarczy pomylić się o milimeter, żeby dostać trzy cale żelaza w ciało.
Byli na początku via de’Condotti i widzieli w głębi piazza di Spagna oświecone pełnym księżycem, bielejące schody i Trinita de’Monti wystrzelającą w łagodny lazur.
— Ty masz, z pewnością — mówił dalej baron — wiele wyższości nad przeciwnikiem: między innymi zimną krew i opanowanie terenu. Widziałem cię w Paryżu w walce z Gavaudan’em. Przypominasz sobie? Przepyszny pojedynek! Biłeś się bosko.
Andrzej zaczął się śmiać z zadowolenia. Pochwała tego znakomitego szermierza przepełniała mu dumą serce, wlewała w jego nerwy przeobfitość mocy. Jego ręka, ściskając instynktownie laską, powtórzyła ów świetny cios, który przeszył ramię markiza Gavaudan 12 grudnia 1885 r.
— Była to — powiedział — „kontrterca“ i sztych.
A baron mówił dalej:
— Gianetto Rutolo przy assaut jest dosyć dobrym graczem, ale w pojedynku zanadto gorący.
Bił się jeden jedyny raz z moim kuzynem Cassibile i wyszedł źle. Nadużywa przy ataku „raz, dwa“ i „raz, dwa, trzy“. Przydadzą ci się gli „arresti“ in tempo, a zwłaszcza „kwarty“. Właśnie mój kuzyn przeszył go gładką kwartą w drugiem starciu. A ty jesteś dobrym tempistą. Miej przeto zawsze czujne oko i staraj się zachować miarę. Będzie dobrze, jeżeli zapomnisz, że masz przed sobą człowieka, któremu, jak powiadają, zabrałeś kochankę i na którego podniosłeś szpicrutę.
Byli na piazza di Spagna. Fontanna Barcaccia wydawała zachrypły, przyciszony szmer, lśniąc do księżyca, który odzwierciedlał się z wysokości katolickiej kolumny. Cztery czy pięć najemnych powozów stało w szeregu, z zapalonymi latarniami. Z via del Babuino dochodził dźwiękot dzwonków i przytłumiony tupot kroków, jak idącej trzody.
U stóp schodów baron pożegnał się.
— Bądź zdrów. Do widzenia, jutro. Przyjdę kilka minut przed dziewiątą, z Ludwikiem. Zrobisz ze dwa cięcia, żeby się rozruszać. My pomyślimy o lekarzu. Idź; spij głęboko.
Andrzej zaczął wstępować na schody. Na pierwszej płaszczyźnie zatrzymał się, pociągnięty przez zbliżające się dzwonki. Czuł istotnie trochę zmęczenia; a także trochę smutku, na dnie serca. Po zuchwałej dumie, którą w jego krwi rozbudziła rozmowa o umiejętności szermierczej i przypomnienie jego dzielności, naszedł go rodzaj niepokoju, nieokreślonego, zmięszanego ze zwątpienia i niezadowolenia. Nerwy, w tym gwałtownym i smutnym dniu zbyt napięte, teraz rozluźniły się mu pod wpływem łagodnej wiosennej nocy. Czemu
spodobało mu się bez namiętności, dla czystego kaprysu, dla samej próżności, dla samej prepoterfi wzbudzić nienawiść i napełnić bólem ludzką duszę? Myśl o okrutnem cierpieniu, które z pewnością gnębiła jego przeciwnika w nocy tak słodkiej; rozbudziła w nim prawie uczucie litości. Obraz Heleny przeszedł błyskawicą przez jego serce. Wróciły mu na pamięć męczenie, których doznawał rok temu, kiedy ją stracił: i zazdrość i gniew i niewyrażalne zgryzoty. Także wtenczas noce były jasne, pogodne, przejęte wonią; a jak ciążyły! Wetchnął powietrze od strony, skąd szły oddechy róż, kwitnących w małych bocznych ogródkach; i patrzył na dół jak placem przechodziła trzoda.
Gęsta, biaława wełna zbitych owiec postępowała naprzód w ustawicznem falowaniu, posuwając się na podobieństwo błotnistej wody, która zalewa bruk. Czasami drżące beczenie mięszało się z dźwiękotem; odpowiadały mu beczenia inne, cichsze, lękliwsze. Pastuchy miotały od czasu do czasu krzyk i wymachiwały kijami, jadąc konno z tyłu i po bokach. Księżyc użyczał temu pochodowi trzody środkiem po przez wielkie, uśpione miasto nieokreślnej tajemniczości, prawie jakby rzeczy widzianej we śnie.
Andrzej przypomniał sobie, że w pogodną noc lutową, wracając z Heleną z balu z ambasady angielskiej na via Venti Settembre, spotkali trzodę owiec i kareta musiała się zatrzymać. Helena, nachylona ku szybie, patrzyła, jak owce przechodziły, ocierając się o koła i pokazywała z dziecięcą radością najmniejsze jagniątka; a on przytulił swą twarz do jej twarzy, zamknąwszy czy, słuchając dreptania, beków, dźwiękania.
Czemu to właśnie teraz wracały wszystkie te przypomnienia Heleny? Zaczął znów wstępować bardzo powoli. Wstępując odczuwał ciężej swoje znużenie; kolana uginały się mu. Nagle błysnęła mu myśl o śmierci. „Gdybym został zabity? Gdybym otrzymał fatalną ranę i okaleczał od niej na całe życie?“ Jego żądza życia i rozkoszy powstała przeciwko tej złowieszczej myśli. Rzekł sam do siebie: „Muszę zwyciężyć“. I ujrzał wszystkie korzyści, któreby mu przyniosło to drugie zwycięstwo: oślepiający blask jego szczęścia, sławę jego dzielności, pocałunki Donny Hipolity, nowe miłostki, nowe rozkosze, nowe kaprysy.
Zaczem, opanowując wszelkie wzruszenie, postanowił zatroszczyć się o hygienę swoich sił. Spał, dopóki go nie zbudziło przybycie obu przyjaciół; wziął zwyczajny tusz; kazał rozesłać na podłodze pas ceraty i zaprosił Santa Margheritę do zadania dwu cięć a potem Barbarisi’ego do krótkiego assaut, w czasie którego wykonał doskonale kilka ruchów równocześnie.
— Doskonała ręka — rzekł baron, gratulując mu.
Po assaut Sperelli wypił dwie filiżanki herbaty i zjadł kilka lekkich biszkoptów. Wybrał parę szerokich spodni, parę wygodnych bucików z bardzo niskimi obcasami i koszulę mało nakrochmaloną; przygotował rękawicę, zwilżając ją nieco na dłoni i wysypując sproszkowaną kolofonią: przywiązał do niej skórzaną związkę, ażeby módz potem przymocować rękojeść do przegubu; zbadał klingi i ostrza dwu szabel; nie zapominał o żadnej ostrożności, o żadnej drobnostce. Kiedy był gotów, rzekł:
— Idźmy. Będzie dobrze, jeśli się znajdziemy na stanowisku prędzej niż tamci. A lekarz?
— Czeka tam.
Na dole, na schodach spotkał księcia di Grimiti, który przybył od markizy d’Ateleta.
— Odprowadzę pana aż do willi, a zaraz potem zaniosę wiadomość Franczesce — rzekł książę.
Zeszli wszyscy razem. Książe wsiadł, pozdrawiając, do swego powozika. Inni wsiedli do zamkniętej karety. Andrzej nie objawiał swego dobrego usposobienia, gdyż dowcipkowanie przed ciężkim pojedynkiem wydało się mu niesmaczne; lecz był zupełnie spokojny. Palił, przysłuchując się rozmowie Santa Margherity i Barbarisi’ego prowadzonej z okazyi wypadku zaszłego świeżo we Francyi na temat, czy jest dozwolone czy nie, używać we walce lewej ręki. Od czasu do czasu nachylił się ku okienku i patrzył na ulicę.
Rzym jaśniał w objęciach porannego majowego słońca. Wzdłuż drogi wodotrysk rozjaśniał swym srebrnym śmiechem placyk, leżący jeszcze w cieniu; brama jakiegoś pałacu ukazywała głąb podwórza ozdobionego portykami i posągami; z barokowego architrawu kościoła, zbudowanego z trawertynu, zwisały ozdoby miesiąca Maryi. Z mostu widać było lśniący Tyber, który pomykał pośród zielonawych domów ku wyspie San Bartolomeo. Kiedy minęli wzniesienie, zjawiło się im miasto olbrzymie, wspaniałe, promienne, najeżone dzwonnicami, kolumnami i obeliskami, ukoronowane kopułami i rotundami, wcięte czystemi liniami w głęboki lazur, niby Akropolis.
— Ave, Roma. Moriturus te salutat — rzekł Andrzej Sperelli, rzucając niedopałek papierosa w stronę miasta.
Potem dodał:
— Istotnie, drodzy przyjaciele, cios szabli byłby mi dziś przykry.
Byli we Willi Sciarra, już do połowy zeszpeconej przez fabrykantów nowych budowli, i jechali aleją wysokich i smukłych laurów środkiem dwu różanych szpalerów. Santa Margherita, wychyliwszy się z drzwiczek, obaczył drugi powóz, co stał na placyku przed willą i rzekł:
— Już nas czekają.
— Spojrzał na zegarek. Brakowało jeszcze dziesięć minut do oznaczonej godziny. Kazał zatrzymać powóz i wraz ze świadkiem i chirurgiem zwrócił się ku przeciwnikom. Andrzej zaczekał w alei. W myśli zaczął rozważać ruchy zaczepne i odporne, które zamierzał wykonać z prawdopodobieństwem dobrego skutku; lecz rozrywały go nieokreślone cudowiska świateł i cieniów pośród gąszczów laurowych. Jego oczy błąkały się poza zjawami gałęzi poruszanych przez poranny wietrzyk, podczas gdy jego umysł wymyślał cios; i drzewa, szlachetne, jak w miłosnych alegoryach Franciszka Petrarki, wzdychały nad jego głową, w której władała myśl o dobrym ciosie.
Wróci po niego Barbarisi ze słowami:
— Jesteśmy gotowi. Stróż otworzył willę. Mamy do rozporządzenia pokoje parterowe: wielka wygoda. Chodź rozebrać się.
Andrzej poszedł za nim. Kiedy się rozbierał dwaj lekarze otwierali swoje etui, z których błyszczały małe stalowe przyrządy. Jeden był jeszcze młody, blady, łysy, z kobiecymi rękoma, z ustami nieco zaciętymi, ustawicznym widocznym ruchem dolnej niezwyczajnie rozwiniętej szczęki. Drugi był już w pełni wieku, przysadkowaty, piegowaty, z gęstą ryżą brodą i karkiem byka. Jeden zdawał się fizycznem przeciwieństwem drugiego i ta ich rozmaitość zajęła ciekawą uwagę Sperellego. Przygotowywali na stole bandaże i wodę karbolową dla zdenzinfekowania kling. Zapach kwasu karbolowego rozszedł się po pokoju.
Kiedy Sperelli był już gotów, wyszedł ze swoim świadkiem i lekarzem na placyk. Jeszcze raz widok Rzymu pośród palm pociągnął jego spojrzenia i serce zabiło mu mocniej. Naszła go niecierpliwość. Jużby był chciał znaleźć się „en g’arde“ i usłyszeć komendę do ataku. Zdawało się mu, że ma w garści rozstrzygający cios, zwycięstwo.
— Gotów? — zapytał go Santa Margherita, idąc naprzeciw niego.
— Gotów.
Teren, który wybrano, znachodził się z boku willi, w cieniu, i był posypany drobniutkim żwirem i ubity. Gianetto Rutolo stał już na drugim końcu wraz z Robertem Casteldieri i z Karolem de Souza. Każdy z nich przybrał wyraz poważny, prawie uroczysty. Dwaj przeciwnicy zostali ustawieni naprzeciw siebie i patrzyli na się. Santa Margherita, który miał komendę, zauważył, że koszula Gianetta Rutolo jest zbyt nakrochmalona, zbyt tęga, z kołnierzem za wysokim i zwrócił na to uwagę Casteldieri’go, który był drugim. Ów powiedział to swemu pierwszemu towarzyszowi i Sperelli spostrzegł, że przeciwnik zarumienił się nagle i rezolutnym ruchem zdjął koszulę. Poszedł w jego ślad z zimnym spokojem; podkasał sobie spodnie; wziął z rąk Santa Margherity rękawicę, przywiązkę i szablę; uzbroił się z wielką troskliwością potem zrobił ruch bronią, żeby się upewnić, iż ją dobrze ujął. W tym ruchu, wystąpił na jaw ogromnie wyraźnie jego biceps, wykazując długie ćwiczenie ramienia i wyrobioną siłę.
Kiedy obaj wyciągnęli szable dla zmierzenia odległości, szabla Gianetta Rùtolo chwiała się w konwulsyjnie wytężonej ręce. Po zwyczajnem napomnieniu do rzetelności baron di Santa Margherita zawołał głosem dźwięcznym i męskim:
— Panowie, baczność! en gardę!
Obaj stanęli, stanęli równocześnie en garde, Rùtolo przytupując nogą, Sperelli lekko się garbiąc. Rùtolo był średniego wzrostu, bardzo szczupły, ogromnie nerwowy, z oliwkowem obliczem, któremu nadawały dumy wąsy podkręcone do góry i mała szpiczasta bródka na sposób Karola I w portretach Van Dyck’a. Sperelli był o wiele wyższy, smuklejszy, lepiej zbudowany, przepięknego kształtu, pewny i spokojny w równowadze wdzięku i siły, z pogardliwym wyrazem wielkiego pana w całej osobie. Patrzyli sobie nawzajem w oczy; i obaj odczuwali nieokreślny dreszcz na widok nagiego ciała przeciwnika, ku któremu zwracało się subtelne ostrze. Pośród ciszy słychać było świeży szmer wodotrysku zmięszany z szelestem wiatru po pnących się różowinach, których niezliczone białe i żółte róże drżały.
— Do ataku! zawołał baron.
Andrzej Sperelli oczekiwał od Rùtola gwałtownego natarcia: lecz ów się nie ruszył. Przez minutę obaj badali siebie nawzajem, nie uderzając na się, prawie nieruchomo. Sperelli, przysiadł głęboko odsłonił się zupełnie, podnosząc szablę do wysokiej tércy; i wyzywał przeciwnika zuchwałymi spojrzeniami i tupotem nogi. Rùtolo ruszył naprzód z fintą: pchnięciem wprost, przydając mu okrzyk, na sposób niektórych szermierzy sycylijskich i walka zaczęła się.
Sperelli nie rozwijał żadnej zdecydowanej czynności ograniczając się prawie zawsze na paradach, zmuszając przeciwnika do wyjawiania wszystkich zamiarów, do wyczerpania wszystkich środków, do rozwinięcia wszystkich różnorodności swojej gry. Parował czysto i szybko, nie ustępując ze stanowiska, z podziwienia godną ściłością, jak gdyby to było na podłodze, w szkole szermierczej, wobec nieszkodliwego floretu; podczas gdy Rùtola nacierał gwałtownie, przy każdym ciosie wydając stłumiony okrzyk, podobny do okrzyku drwali, kiedy zadają cios.
— Stój! — zawołał Santa Margherita, którego bacznych oczu nie uszedł żaden ruch obu szabel.
I zbliżył się do Rùtola ze słowami:
— Jeżeli się nie mylę, jesteś pan raniony.
Ów był istotnie draśnięty, ale tak lekko, że nawet nie trzeba było plastra. Mimo to dyszał; a jego niezwykła sina bladość prawie, była dowodem powstrzymywanego gniewu. Sperelli rzekł, uśmiechając się, cichym głosem do Barbarisi’ego:
— Znam teraz panicza. Przypnę mu goździk pod prawą brodawką. Uważaj na drugie starcie.
Kiedy oparł o ziemię ostrze szabli, nie zwracając na to uwagi, łysy lekarz, ów z wielką szczęką, zbliżył się doń z gąbką, nasyconą karbolową wodą i zdezinfekował ostrze na nowo.
— Na Boga! — szepnął Andrzej do Barbarisi’ego. — Wygląda mi na czarownika. Ta klinga złamie się“.
Wśród drzew zaczął gwizdać kos. W różańcach ta i owa róża traciła płatki i ginęła na wietrze. Kilka chmurek w połowie niebios podnosiło się przeciwko słońcu; delikatne, podobne do owczej wełny rozdzielały się one i zwolna, zwolna rozpraszały.
— Baczność! Gianetto Rùtolo świadomy swej niższości w porównaniu z przeciwnikiem, postanowił walczyć bez reguł, po desperacku i w ten sposób niszczyć wszelkie plany przedsiębranie przez onegoż. Miał do tego niski wzrost i ciało ruchliwe, szczupłe, giętkie, które nastręczało ciosom bardzo mało celu.
— Do ataku!
Andrzej Sperelli już wiedział, że Rùtolo natrze w taki a taki sposób, ze zwykłymi fintami. Stał „en garde“ zgięty jak łuk gotowy do pocisku, bacząc wyboru chwili.
— Stój! — zawołał Santa Margherita.
Z piersi Rùtola posączyło się nieco krwi. Szabla przeciwnika wpiła się weń poniżej prawej brodawki piersiowej kalecząc tkankę prawie aż do żebra. Przypadli lekarze. Lecz ranny rzekł natychmiast do Casteldieri’ego głosem szorstkim, w którym słychać było drżenie gniewu:
— To nic. Biję się dalej.
Wzbraniał się wejść do willi dla opatrunku. Łysy doktor, wycisnąwszy małą, ledwie krwawiącą ranę i umywszy ją antiseptycznie, przyłożył zwykły kawałek płótna i rzekł:
— Może bić się dalej.
Baron, na znak Casteldieri’ego, wezwał bezzwłocznie do trzeciego starcia:
— En gardę! Baczność.
Andrzej Sperelli był świadom niebezpieczeństwa. Jego przeciwnik cały skupiony w przysiadzie, prawie, rzekbym ukryty za ostrzem swej klingi, zdawał się przygotowanym na ostateczny wysiłek. Oczy błyszczały mu w szczególny sposób, a lewe udo drżało mu silnie wskutek nadmiernego wysiłku mięśni. Andrzej tym razem przygotował się przeciwko natarciu na uskok w bok dla powtórzenia ciosu Cassibile, a biały krążek płótna na piersi przeciwnika służył mu za cel. Chciał koniecznie właśnie tam umieścić swój cios, lecz na przestrzeni międzyżebrowej, nie na żebrze. Wokoło milczenie zdawało się jeszcze głębsze: wszyscy obecni byli świadomi zbójeckiej woli, która ożywiała obu tych ludzi; i zdejmował ich lęk i gnębiła myśl, że może będą musieli odwieźć do domu umarłego lub umierającego. Słońce, przepełnione barankami, rozlewało światłość prawie mleczną; rośliny szumiały chwiejąc się: „tak i nie“; drozd gwizdał jeszcze w ukryciu.
— Do ataku!
Rutolo rzucił się, nie zmierzywszy się, z dwoma kręgami szabli i sekundą. Sperelli odbił i ripostował, ustępując krok wstecz. Rùtolo następował wściekły z błyskawicznymi prawie zawsze niskimi ciosami, nie okrzykując więcej. Sperelli, nie tracił spokoju wobec tej gwałtowności; chcąc uniknąć zderzenia, parował silnie i ripostował tak ostro, że każdy jego cios mógłby był przeszyć przeciwnika na wylot. Rutola udo krwawiło w pobliżu pachwiny.
— Stój! — zawołał Santa Margherita skoro to zauważył.
Lecz w tejże samej chwili Sperelli parując niską kwartą i nie znalazłszy broni przeciwnika, otrzymał cios w środek piersi i upadł zemdlony na ramiona Barbarisi’ego.
— Rana piersiowa, w czwartem polu międzyżebrowem po prawej, sięgająca w zagłębie z powierzchownem obrażeniem płuca — oznajmił w pokoju, po zbadaniu, chirurg o wolim karku.