Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Rozkosz
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Ruffer
Tytuł orygin. Il Piacere
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Rekonwalescencya jest oczyszczeniem i odrodzeniem. Nigdy uczucie życia nie jest tak słodkie, jak po przygnębieniach choroby, i nigdy dusza ludzka nie skłania się bardziej ku dobremu i ku wierze, jak po spojrzeniu w otchłanie śmierci. Człowiek, zdrowiejąc, rozumie, że myśl, pożądanie, wola, świadomość życia nie jest życiem. Jest w nim coś czujniejszego niźli myśl, trwalszego niż pożądanie, potężniejszego od woli, głębszego nawet od świadomości; jest to istota, przyroda jego bytu. Rozumie, że jego rzeczywistem życiem jest owo, którem, rzekłbym, nie żył dotychczas; jest to mianowicie kompleks uczuć bezwolnych, bezpośrednich, nieświadomych, instynktownych; jest to harmonijna i tajemnicza działalność zwierzęcej siły żywotnej, niedostrzegalny rozwój wszystkich przemian i wszystkich odnowień. To właśnie życie dopełnia w nim cudu zdrowienia; zamyka rany, naprawia szkody, spaja rozdarte brzegi ran, odnawia poszarpane tkanki, przyprowadza do ładu współukład organów, wlewa w żyły bogactwo krwi, przewiązuje znowu oczy przepaską miłości, uplata znów wkoło głowy wieniec snów, roznieca w sercu płomień nadziei, rozwija na nowo skrzydła w służbę chimerom wyobraźni.
Po śmiertelnej ranie, po pewnego rodzaju długiej i powolnej agonii, odradzał się Andrzej Sperelli zwolna, prawie z innem ciałem i innym duchem, jak nowy człowiek, jak stworzenie wyszłe ze świeżej kąpieli, niepamiętne i jeszcze beztreściwe. Zdawało się mu, że wszedł w kształt bardziej pierwotny. Przeszłość miała dla jego pamięci jedno równe oddalenie, tak jak gwiaździste niebo na pozór jest polem równomiernem, chociaż gwiazdy są rozmaicie oddalone. Wzburzenia uspokoiły się, muł opadał na dno, dusza stawała się czystą, i tak wszedł znowu w łono matki przyrody, uczuł, że ona wlewa weń po macierzyńsku dobroć i siłę. Goszcząc u swojej kuzynki we willi Schifanoja, wracał Andrzej do życia w obliczu morza. Ponieważ istnieje w nas jeszcze natura sympatetyczna i ponieważ nasza stara dusza w objęciach wielkiej duszy przyrodzenia drży od onego zetknięcia, rekonwalescent mierzył swój oddech szerokim i spokojnym oddechem morza, prostował swoje ciało na sposób mocnych drzew, wypogadzał swoją myśl pogodą widnokręgu. Powoli, powoli pośród tego napiętego i skupionego wypoczynku duch jego rozprzestrzeniał się, rozwijał, rozjaśniał, podnosił się łagodnie jak roślina zgnieciona na ścieżce. Stawał się nareszcie rzetelnym, szczerym, samoistnym, wolnym, sposobnym do czystej wiedzy, zdolnym do czystej kontemplacyi. Wchłaniał w siebie rzeczy, pojmował je jako odmiany swojego własnego bytu, jako kształty swojej własnej istoty. Uczuł się wreszcie przenikniętym przez prawdę, którą obwieszcza księga Oupanischad Wedów: „Hae omnes creaturae in totum ego sum et praeter me aliud ens non est.“ Wielki dech ideału, którym tchną święte księgi indyjskie, studyowane i kochane ongiś, zdawało się, podniósł go. I nawrotnie zajaśniała mu przedziwnie ormuła sanskrycka, zwana Mahavakya, t. j. Wielkie Słowo: „TAT TWAM ASI“; co znaczy: „Tą rzeczą żyjącą jesteś ty.“
Były to ostatnie dni sierpnia. Letni spoczynek ogarnął morze. Wody były tak przejrzyste, że odbijały z doskonałą ścisłością każdy obraz. Krańcowa linia wód traciła się w niebie tak, że oba żywioły zdawały się jednym jedynym nieuchwytnym, nadprzyrodzonym żywiołem. Przestronny amfiteatr wzgórzy porośnięty oliwkami, drzewami pomarańczowymi, piniami, wszelkimi najszlachetniejszymi kształtami włoskiej roślinności, nie był już więcej mnogością rzeczy, tylko rzeczą jedną jedyną, pod wspólnem słońcem.
Młodzieniec, rozpostarty w cieniu, lub oparty o pień drzewny, albo siedząc na głazie, sądził, że czuje, jak w nim samym bieży strumień czasu; z pewnego rodzaju kataleptycznym spokojem mniemał, że czuje w swojej piersi życie całego świata; z pewnego rodzaju religijnem upojeniem wierzył, iż posiada nieskończoność. To, co odczuwał było niewypowiedziane, niewyrażalne nawet słowami mistyka: „Jestem dopuszczon przez przyrodę do najtajniejszej z jej siedzib, do źródła wszystkiego życia. Tamże przydybuję przyczynę ruchu i słyszę pierwszy śpiew stworzeń w całej jego świeżości.“ Widok zmieniał się mu powoli w widzenie głębokie i ustawne; gałęzie drzew nad jego głową zdały się mu podtrzymywać niebo, rozszerzać błękit, jaśnieć niby wieńce nieśmiertelnych poetów; i wpatrywał się i wsłuchiwał, oddychając morzem i ziemią, spokojny jak bóg.
Gdzież były teraz wszystkie jego próżności i okrucieństwa, fałsze i kłamstwa? Gdzie były miłości i zdrady, rozczarowania i niesmaki i nieuleczalne wstręty po chwilach rozkoszy? Gdzie były owe nieczyste i przelotne miłostki, które mu zostawiały w ustach szczególną cierpkość owocu rozkrojonego stalowym nożem? Zupełnie nic sobie nie przypominał. Jego duch dokonał wielkiego zrzeczenia się. Wstąpił weń nowy pierwiastek życia; wszedł weń tajemnie ktoś, który odczuwał głęboko spokój. Odpoczywał, gdyż nie pożądał już więcej.
Żądza opuściła jego królestwo. Umysł w czynnościach swoich szedł swobodnie za własnymi prawami i odzwierciedlał świat przedmiotowy jedynie jako przedmiot poznania. Rzeczy objawiały się w swoim prawdziwym kształcie, w swojej prawdziwej barwie, w swoim prawdziwem i istotnem znaczeniu i piękności wyraźne, przejasne. Znikło wszelkie uczucie osobiste. W tej właśnie czasowej śmierci pożądania, w tej czasowej nieobecności pamięci, w tej doskonałej przedmiotowości kontemplacyi tkwiła przyczyna nigdy niedoznawanej rozkoszy.

Die Sterne, die begehrt man nicht,
Man freut sich ihrer Pracht.

„Gwiazd nie pożąda człek — jeno raduje się ich świetnością.“ Pierwszy raz poznał młodzieniec naprawdę, całą zestrojoną poezyę nocnych niebiosów w lecie.
Były to ostatnie bezksiężycowe noce sierpnia. Niepoliczenie drgało płomienne życie ugwiazdów w głębokiej muszli. Niedźwiedzica, Łabędź, Herkules, Boote, Kassiopeja błyskały drganiem tak gwałtownem i tak silnem, że zdawały się prawie zbliżać ku ziemi, wchodzić w jej atmosferę. Mleczna droga rozwijała się jak królewski napowietrzny strumień, jak połączenie rajskich wybrzeży, jak niezmierzona milcząca rzeka, która niesie w swoim „cudownym wirze“ miał gwiezdnych minerałów, tocząc się po kryształowym łożysku, pośród bezliku kwiatów. Od czasu do czasu przeszywały nieruchome powietrze świetne meteory, spadkiem przelekkim i cichym kropli wodnej na dyamentową płytę. Powolny i uroczysty oddech morza wystarczał sam do mierzenia ciszy nocnej, bez zamącania onej. I pauzy były słodsze od dźwięków.
Lecz ten okres widzeń, abstrukcyi, przeczuć, czystych kontemplacyi, ten rodzaj mistycyzmu buddyjskiego i prawie rzekłbym, kosmogonicznego, był bardzo krótki. Przyczyn tego rzadkiego zjawiska, pominąwszy naturę plastyczną młodzieńca i jego skłonność do przedmiotowości, należało może szukać w szczególnem napięciu i krańcowej wrażliwości jego cerebralnego systemu nerwowego. Zwolna, zwolna zaczął odzyskiwać świadomość siebie samego, odnajdywać poczucie własnej osoby, wracać napowrót w swoją uprzednią cielesność. Pewnego dnia, o południu, kiedy życie rzeczy zdawało się wstrzymanem, wielkie i straszne milczenie ukazało mu znienacka w jego wnętrzu, zawrotne przepaści, potrzeby nieugaszalne, niezniszczalne przypomnienia, zatory boleści i żalu, wszystką jego onegdajszą nędzę, wszystkie ślady jego występków, wszystkie resztki jego namiętności.
Od tego dnia zawładnęła jego duszą spokojna i wyrównana melancholia; i we wszystkich rzeczach widział stan swojej duszy. Zamiast przemieniać się w inne kształty bytu albo wchodzić w inne warunki świadomości lub zatracać swoje poszczególne istnienie w życiu ogólnem, teraz przeciwnie, otaczał się przyrodą, która była całkiem podmiotową koncepcyąjiego umysłu. Krajobraz stał się dlań symbolem, emblematem, znakiem, przewodnikiem, który go wiódł przez wewnętrzny labirynt. Wykrywał tajemne pokrewieństwa między widzialnem życiem rzeczy a wewnętrznem życiem jego pożądań i przypomnień. „Te me — High mountains are a feeling. “ Jak we wierszu Jerzego Byrona góry, było dla niego uczuciem morze.
Jasne morze września! — Spokojne i niewinne, jak uśpione dziecko, rozpościerało się pod anielskiem, perłowem niebem. Czasami zdawało się całe zielone subtelną i kosztowną zielenią malachitu; a powyżej, małe czerwone żagle zdawały się błędnymi płomykami. Czasami zdawało się całe lazurowe lazurem natężonym, prawie rzecby można heraldycznym, poznaczonym złotymi żyłami, jak lapislazuli; a powyżej malowane żagle były podobne do procesyi sztandarów, chorągwi i feretronów katolickich. Czasem przybierało rozlany poblask metaliczny, bladą barwę srebra, zmięszaną z zielonawą barwą dojrzałej cytryny, coś nieokreślnie odrębnego i delikatnego; a powyżej żagle były pobożne i niezliczone, jak skrzydła cherubinów na tłach ołtarzów Giotta.
Rekonwalescent odnajdywał znowu zapomniane uczucia lat chłopięcych, owo wrażenie świeżości, której użyczają chłopięcej krwi oddechy słonego wiatru, owe niewyrażalne wpływy, które wywierają na dziewiczej duszy światła, cienie, barwy i wonie wód. Morze było dlań nietylko rozkoszą oczu, lecz także wieczystą falą pokoju, z której piły do syta jego myśli; magicznem źródłem młodości, z którego odnowa czerpało jego ciało zdrowie, a jego duch szlachetność. Morze miało dlań tajemny pociąg ojczyzny i oddawał mu się z synowskiem zaufaniem, jak wątły synaczek ramionom wszechmocnego ojca. I brał odeń umocnienie; gdyż nikt nie zwierzył morzu napróżno swojej boleści, swego pragnienia, swojego snu.
Morze miało dlań zawsze słowo głębokie, pełne nagłych objawień, nieprzewidzianych rozjaśnień, nieoczekiwanych znaczeń. Odsłoniło mu w tajemnych głębiach duszy żywą jeszcze bolączkę i rozkrwawiło ją; ale balsam potem był jeszcze słodszy. Poruszyło w jego sercu śpiącą chimerę i tak ją ubodło, że na nowo uczuł jej pazury i dziób; lecz ją potem zabiło i pogrzebało w jego sercu na zawsze. Rozbudziło w jego pamięci jedno przypomnienie i tak mu je ożywiło, że odczuł wszystką gorycz żalu po rzeczach, które minęły niepowrotnie; lecz potem obdarzyło go słodkiem zapomnieniem bez końca. Nic w tej duszy nie zostało ukrytego w obliczności tego wielkiego pocieszyciela. Jak silny prąd elektryczny rozświeca metale i wyjawia ich istotę przez barwę ich płomienia, podobnie moc morza rozświecała i wyjawiała wszystkie siły i zdolności tej człowieczej duszy.
W pewnych godzinach rekonwalescent odczuwał pod ustawicznem władztwem tej mocy, pod ustawicznem jarzmem tego uroku, pewnego rodzaju zakłopotania i prawie przestrachu, jakżeby to władztwo i to jarzmo było dla jego wątłych sił nie do zniesienia. W pewnych godzinach odnosił z nieustannej rozmowy między swoją duszą a morzem nieokreślone wrażenie upokorzenia, jakżeby to wielkie słowo zbyt wielki gwałt zadawało ciasnocie jego umysłu, chciwego poznania rzeczy niepoznawalnych. Smutek wód wzruszał go jak jakie nieszczęście.
Pewnego dnia uczuł się zgubionym. Krwawe i złe opary płonęły na widnokręgu, ciskając tryski krwi i złota na ciemne wody. Hufiec ciemno-niebieskich chmur kłębił się nad oparami, podobny do gromady ogromnych centaurów, walczących w płomieniach nad wulkanem; a poprzez to tragiczne światło na ostatnich krańcach sunął żałobny orszak trójkątnych żagli. Były to żagle o zabarwieniu nieokreślnem, posępne jak znamiona śmierci. Naznaczone krzyżami i ciemnymi postaciami, zdawały się żaglami okrętów, niosących trupy zapowietrzonych na jakąś przeklętą wyspę, zamieszkałą jeno przez zgłodniałe sępy. Ludzkie uczucie przerażenia i boleści zalegało to morze, bezwład agonii ciążył na tem powietrzu. Fale wypływające z ran walczących olbrzymów nie ustawały, owszem urastały w strumienie, które czerwieniły wody na całej przestrzeni, aż po brzegi, przechodząc tu i ówdzie w ton fioletowy i zielonawy jakby pod wpływem rozkładu. Od czasu do czasu hufiec rozchwiewał się, ciała zniekształcały się lub rozdzierały, krwawiące łachy zwisały z krateru lub znikały, pochłonięte przez przepaść. Potem, po wielkiem wstrząśnieniu, odrodzone, rzucały się giganty na nowo do walki, z jeszcze większą zaciekłością; wszczynał się znowu tłok, jeszcze ogromniejszy, i rozpoczynała się rzeź jeszcze krwawsza, aż walczący zostali pośród popiołów zmierzchu bez krwi, bez duszy, zniszczeni, na półwygasłym wulkanie.
Zdawało się to wszystko epizodem jakiejś pierwotnej walki tytanów, widowiskiem bohaterskiem, widzianem poprzez długi szereg wieków, na baśniowem niebie. Andrzej śledził wszystkie przemiany ze zdumieniem. Przywykły pośród tego pogodnego schyłku lata do spokojnego opadu zmierzchu, uczuł się teraz przez ten niezwykły kontrast dziwnie i gwałtownie wstrząśniętym, wzburzonym, zakłóconym. Zrazu był to lęk zakłopotany, zgiełkliwy, pełen nieświadomego bicia serca. Oczarowany przez wojowniczy zachód słońca, jeszcze nie był w stanie jasno wejrzeć w siebie samego. Lecz kiedy popiół zmierzchu zaczął padać gasząc wszelką wojnę, a morze wydawało się niezmierzonem ołowianem bagniskiem, mniemał, że słyszy w ciemności krzyk swojej duszy, krzyk innych dusz.
Wewnątrz niego było tak, jak jest, kiedy okręt tonie pośród ciemności. Tyle, tyle głosów wołało pomocy, błagało ratunku, przeklinało śmierć; głosy znane, głosy które słyszał niegdyś (głosy istot ludzkich czy widziadeł?) i teraz nie odróżniał jednych od drugich! Wołały, błagały, przeklinały bezużytecznie, czując że giną; słabły, dławione przez żarłoczną toń; mdlały, oddalały się, urywały, niepoznawalne już więcej; stawały się westchnieniami; gasły; nie podnosiły się już więcej.
Pozostał sam. Z całej jego młodości, z całego jego życia wewnętrznego, ze wszystkich jego ideałów nie zostało nic. Wewnątrz niego ostała się jeno zimna, próżna otchłań; wokół niego nieczuła przyroda, pełna wieczystego bólu dla samotnej duszy. Wszelka nadzieja wygasła; wszelki głos zaniemiał; wszelka kotwica zerwała się. Poco żyć?
Nagle powstał w jego pamięci obraz Heleny. Inne obrazy kobiet położyły się na onym, zmięszały się z nim, zniszczyły go, same obróciły się w niwecz. Nie udało się mu żadnej z nich zatrzymać. Ginąc zdawały się wszystkie uśmiechać uśmiechem wrogim, zdawały się unosić ze sobą coś z niego. Co? Sam nie wiedział. Przygnębiło go niewymowne poniżenie; zmroziło prawie jakby uczucie starości; oczy zaszły mu łzami. Zabrzmiało mu w sercu tragiczne napomnienie: „Zapóźno!“ Niedawne słodycze spokoju i melancholii wydały się mu już dalekimi, wydały się mu złudzeniem, które już umknęło; prawie zdawało się mu, że rozkoszował się nimi inny duch, nowy dziwny, który wstąpił weń, a potem zniknął. Zdawało się mu, że jego dawny duch nie może już nigdy odnowić się ni dźwignąć. Wszystkie rany, które niepowściągliwie otworzył w godności swojej wewnętrznej istoty, krwawiły. Wszystkie poniżenia, które bez oporu sprawiał swojemu sumieniu, wystąpiły na jaw jak plamy i rozszerzyły się jak trąd. Wszystkie gwałty, które bezwstydnie wyrządzał swoim ideałom, wzbudzały w nim surową, zrozpaczoną skruchę, jak gdyby płakały w nim dusze jego córek, którym on, ojciec, zrabował niewinność, kiedy marzyły we śnie.
I on płakał wraz z niemi; i zdawało się mu, że jego łzy nie spływały po sercu jako balsam, lecz odpryskiwały, jak od materyi lepkiej i zimnej, owijającej jego serce. Dwoistość, udawanie, fałsz, hipokryzya, wszystkie kształty kłamstwa i zdrady w życiu uczuciowem, wszystkie przylegały do jego serca jak ciągła, lepka materya.
Zbyt wiele był kłamał, zbyt wiele oszukiwał, zbyt był spodlił się. Naszła go trwoga przed sobą i przed swoim występkiem. — Hańba! Hańba! — Zbeszczeszczający brud zdał się mu niezniszczalnym; rany wydały się mu nieuleczalnymi; zdawało się mu, że musi nosić w sobie wstręt do nich na zawsze, na zawsze, jako karę bez końca. — Hańba! — Płakał pochylony przez podręcz okna, opuszczony pod ciężarem swojej nędzy, złamany, jak człowiek, który nie widzi ratunku; I nie widział gwiazd wybłyskających w głęboki wieczór jedna po drugiej nad jego biedną głową.
Następnego dnia miał miłe przebudzenie, jedno z owych świeżych i jasnych przebudzeń, które są tylko udziałem młodości w jej tryumfalnej wiośnie. Poranek był prawdziwym cudem. Oddychać tym porankiem było niezmierzoną błogością. Wszystkie rzeczy żyły w szczęśliwości światła. Wzgórza zdawały się owinięte przejrzystą przesłoną ze srebra; poruszone lekkim szumem morze zdało się poprzecinane mlecznymi strumieniami, rzekami z kryształu, strumykami ze szmaragdu, tysiącem żył, które tworzyły jakby ruchliwy zabłęd płynnego labiryntu. Uczucie weselnej radości i religijnej łaski promieniało ze zgody morza, nieba i ziemi.
On oddychał, patrzył, słuchał, nieco oszołomiony. Sen uleczył go z gorączki. Zamknął w nocy oczy, kołysany przez chór wód, jak przez głos przyjazny i wierny. Ten kto zasypia od brzmienia onego głosu, ma odpoczynek pełny krzepiącego spokoju. Nawet słowa matczyne nie użyczają cierpiącemu synowi snu tak czystego i dobroczynnego.
Patrzył, słuchał, niemy, skupiony, rozczulony, pozwalając wnikać w siebie owej fali nieśmiertelnego żywota. Nigdy muzyka święta któregoś z podniosłych mistrzów, offertoryum Józefa Haydna lub Te Deum Wolfganga Mozarta nie udzieliła mu takiego wzruszenia, jakie teraz otrzymywał od dzwonów z odległych kościołów, pozdrawiających zstąpienie Dnia na niebiosa Pana Jedynego w Trójcy. Czuł, że jego serce wzruszeniem wzbiera i wylewa. Coś jakby błędny lecz wielki sen podnosił się w jego duszy, coś jak falująca przesłona, poprzez którą przebłyskał tajemniczy skarb szczęścia. Dotychczas zawsze wiedział, czego pożądał i nie sprawiało mu przyjemności pożądać napróżno. Teraz nie był w stanie określić swego pożądania; nie wiedział. Lecz to było pewne, że owa rzecz pożądana winna była być nieskończenie błoga, gdyż było także błogością pożądanie onej.
Wiersze Chimery w „Królu Cypru“, wiersze stare, prawie zapomniane, wróciły mu na pamięć, dźwięczały mu jak pochlebstwo.

„Chcesz-że walczyć?
Zabijać? Widzieć strumienie krwi?
Wielkie kupy złota? trzody pojmanych
niewiast? niewolniki? insze, insze łupy? Chceszże
ożywiać marmur? Zbudować świątynią?
Złożyć hymn nieśmiertelny? Chcesz-że (słuchaj mnie,
młodzieńcze, słuchaj mnie) chceszli jako bogi
kochać?“

Chimera powtarzała mu, w tajemnem sercu, z poddaniem, z przymrocznymi przerwami:

„Słuchaj mnie
młodzieńcze, słuchaj mnie: chceszli jako bogi
kochać?“

Uśmiechnął się nieco. I pomyślał: „Kochać, kogo? Sztukę? kobietę? jaką kobietę?“ Helena wydała się mu daleką, straconą, umarłą, nie jego więcej; inne wydały się mu jeszcze bardziej dalekie, umarłe na zawsze. Zaczem był wolny. Czemużby miał na nowo poczynać poszukiwanie bezużyteczne i niebezpieczne? Na dnie jego serca żyło pragnienie oddania się istocie wyższej i czystszej, oddania wolnego i wypływającego z wdzięczności. Lecz gdzież była owa istota? Ideał zatruwa wszelkie niedoskonałe posiadanie; a w miłości wszelkie posiadanie jest niedoskonałe i zwodnicze, wszelka rozkosz jest zmieszana ze smutkiem, wszelkie użycie jest połowiczne, wszelka radość nosi w sobie zarodek cierpienia, wszelkie oddanie nosi w sobie zarodek nieufności; a nieufności psują, brudzą, znieprawiają wszelkie rozkosze tak, jak Harpije czyniły Fineaszowi wszelki pokarm niespożywalnym. Czemużby tedy miał na nowo wyciągać rękę ku drzewu wiadomości?
The tree of knowledge has been pluck’d, — all’s known“.
„Drzewo wiedzy zostało złupione, — wszystko jest znane“ jak śpiewa Jerzy Byron w „Don Juanie“. Zaprawdę na przyszłość zbawienie jego leżało w „ενλαβεια“, to znaczy w roztropności, w subtelności, w ostrożności, w bystrości. To jego przekonanie zdało się mu dobrze wyrażone w sonecie pewnego współczesnego poety, którego przenosił nad innych, dla pewnego pokrewieństwa literackiego smaku i wspólności estetycznego wykształcenia.

Będę ci jako ony, który się rozciaga
W cieniu rozłożystego bogatego drzewa
Nad nim dojrzały owoc zwisa, lecz on ziewa
Przesyconem lenistwem, łukowi urąga.

Nie potrząsa gałęzią, ni ręki na drąga
Użyć, ni mu zasadzki czyhać się zachciewa
Leży i ruchem skąpym, co się nie przelewa
Owoc przypadły ziemi ku sobie przyciąga.

W rozkoszne miękkie ciało owocu do głębi
Nie wkąsi się, szukając najwnętrzniejszej treści,
Gdyż lęka się goryczy; smakuje go wprzódy;

Potem śsie i spokojną rozkoszą się pieści,
Ni chciwy, ni go radość grzeje, smutek ziębi.
I koniec jego bajki krótkiej, bez ułudy.

Lecz „ενλαβεια“, jeśli jest zdolna do częściowego wykluczenia boleści ze życia, to również wyklucza wszelki wysoki ideał. Zaczem zbawienie leżało w pewnym rodzaju goethowskiej równowagi między roztropnym praktycznym epikureizmem a głębokim, namiętnym kultem Sztuki.
— Sztuka! Sztuka! — Oto Kochanka wierna, zawsze młoda, nieśmiertelna; oto Źródło czystej rozkoszy, zabronione tłumowi, przyznane wybrańcom; oto kosztowny Pokarm, który czyni człowieka bogu podobnym. Jakże mógł pić z innych puharów, skoro przyłożył raz wargi do tego jedynego? Jakże mógł szukać innych radości, skoro zakosztował najwyższej? Jakże mógł umysł jego odbierać inne wzruszenia, skoro raz uczuł w sobie niezapomniany natłok siły twórczej? Jakże mogły jego ręce spoczywać i znieprawiać się na ciałach niewieścich, skoro raz czuł, jak z palców jego wynika istotny kształt? Jakże wreszcie, jego zmysły mogły osłabiać się i wyniszczać w płaskiej rozpuście, skoro była ich udziałem wrażliwość, która spostrzegała w zjawiskach linie niewidzialne, pojmowała niepojmalne, odgadywała tajemne myśli Przyrody?
Naszedł go niespodziewany zapał. W tym religijnym poranku zapragnął na nowo uklęknąć przed ołtarzem, wedle wiersza Goethego, czytać swoje akty pobożności z liturgii Homera.
„Lecz jeśli moja umysłowa moc osłabła? Jeśli moja ręka straciła sprawność? Jeślim nie jest już więcej godzien?“ Na te wątpliwości opadła go tak straszna trwoga, że z dziecinną bojaźnią zaczął szukać jakiejś bezpośredniej próby, któraby go upewniła, że obawy jego były bezzasadne. Chciałby był natychmiast zrobić widoczne doświadczenie: złożyć trudną zwrotkę, wykonać miedzioryt, rozwiązać zagadnienie z dziedziny kształtów. Dobrze? A potem? Nie byłożby to doświadczenie zwodnicze? Powolny upadek umysłu może także odbywać się niepostrzeżenie: i to jest straszne. Artysta, który potrosze traci swoje zdolności, nie spostrzega swojej postępowej słabości; gdyż równocześnie z siłą tworzenia i odtwarzania opuszcza go także sąd krytyczny, kryteryum. Nie widzi już więcej wad swojego dzieła; nie wie, czy dzieło jego jest złe, czy mierne; łudzi się; wierzy, że jego obraz, jego posąg, jego poemat jest wedle praw Sztuki, podczas gdy tak nie jest. I to jest straszne. Artysta z porażoną siłą umysłu może być nieświadom swego niedołęstwa, jak obłąkany nie ma świadomości swego obłędu. Cóż tedy?
To napełniało rekowalescenta rodzajem panicznej trwogi. Chwycił się dłoniami za skronie i trwał chwilę pod obuchem tej strasznej myśli, pod okropnością tej groźby, jak zniecestwiony. — Lepiej umrzeć! — Nigdy tak, jak w tej chwili, nie czuł boskiej wartości daru; nigdy tak, jak w tej chwili, nie zdała się mu świętą iskra. Cała jego istota drżała z osobliwą gwałtownością, na samą myśl, że ten dar mógł zniszczeć, że ta iskra mogła zgasnąć.
— Lepiej umrzeć!
Podniósł głowę; otrząsnął ze siebie wszystką bezradność; zstąpił do parku i zaczął przechadzać się powoli pod drzewami, bez żadnej określonej myśli. Lekki powiew przelatał po wierzchołkach drzew; czasami liście mięszały się z głośnym szelestem, jakgdyby środkiem nich przebiegła gromada wiewiórek; małe urywki nieba zjawiały się pośród gałęzi, jak błękitne oczy z pośród zielonych powiek. W pewnem ulubionem miejscu, które było rodzajem maluchnego gaju na usługach czworoczołej Hermy, bacznej w czterokrotnem zamyśleniu, przystanął; i usiadł na trawie, ramiona opierając o podstawę posągu, z obliczem zwróconem ku morzu. Przed nim pewnego rodzaju trzciny, proste i stopniowane, jak rurki panowej piszczałki, przecinały ultramarynę; wokoło akanty rozwierały z wyniosłą wytwornością koszyczki swoich liści wycinanych symetrycznie, jak na kapitelu Kallimacha.
Wiersze Salmaka w „Bajce Hermafrodyty11 przyszły mu na pamięć.

Przeszlachetne akanty: albo wy, korony
wyniosłe, pośród ziemskich puszcz pokoju znaki,
o czystych kształtach; albo lekkiej, rozmarzonej
ręki milczenia dzieło: koszyczki, zbieraki
kwiecie snów leśnych, jakiż urok niezmożony,
tajemny słodki z liści swych zlałyście, jaki
pytam, na chłopca pięknego, co w cieniu
waszym śpi, słodko głową wsparłszy na ramieniu.

Inne wiersze przyszły mu na pamięć, i jeszcze inne, i jeszcze inne, tłumnie. Jego dusza wypełniła się całą muzyką rymów i rytmicznymi zgłoskami. Radował się. To samorzutne niespodziewane wzruszenie poetyckie użyczało mu nieopisanej rozkoszy. Słyszał w sobie samym te dźwięki; rozkoszując się bogatymi obrazami doskonałymi przydawkami, świetnymi przenośniami, wyszukanymi harmoniami, wybornymi zestawieniami hijatów i dijarez, wszystkiem przesubtelnem wyrafinowaniem, które urozmaicało jego styl i jego metrykę, wszystkimi tajemnymi sposobami jedynastozgłoskowca, których nauczył się od przedziwnych poetów XIV wieku, a w szczególności od Petrarki. Czar wiersza ujarzmił znowu jego ducha; i sentencyonalny półwiersz jednego z współczesnych poetów uśmiechał się doń w szczególny sposób. — „Wiersz jest wszystkiem“.
Wiersz jest wszystkiem. Żaden instrument sztuki nie jest w naśladowaniu Przyrody żywszy, ruchliwszy, ostrzejszy, bogatszy w kształty, plastyczniejszy, posłuszniejszy, wrażliwszy, wierniejszy. Bardziej zbity niż marmur, podatniejszy od wosku, subtelniejszy od płynu, wrażliwszy od struny, świetniejszy od drogiego kamienia, wonniejszy od róży, ostrzejszy od miecza, giętszy od młodej odrośli, bardziej pieszczotliwy niż szmer, straszniejszy niż grzmot, wiersz jest wszystkiem i może wszystko. Może oddać najmniejsze poruszenia uczucia i najmniejsze czucia; może określać rzeczy nieokreślne, wypowiadać niewypowiedziane; może ogarniać rzeczy bezgraniczne i przenikać przepaści; może przybierać rozmiary wieczności; może przedstawiać rzeczy nadludzkie, nadprzyrodzona, przecudowne; może upajać, jak wino, porywać, jak ekstaza; może w tymże samym czasie posiadać nasz umysł, naszego ducha, nasze ciało; może, nareszcie, dotrzeć do Absolutu. Doskonały wiersz jest absolutny, niezmienny, nieśmiertelny. Dzierży w sobie słowa ze spoistością dyjamentu; zawiera myśl jak w dokładnem kole, którego żadna siła nigdy nie zdoła rozerwać; staje się niezawisłym od wszelkiego więzadła i od wszelkiego władztwa; nie należy już więcej do twórcy, lecz jest własnością wszystkich i niczyją, jak przestrzeń, jak światło, jak rzeczy nieprzemienne i wieczne. Myśl ściśle wyrażona w doskonałym wierszu jest myślą, która już istniała jako kształt uprzedni w mrocznych głębinach języka. Wyłowiona przez poetę, trwa w świadomości ludzi. Zatem największym poetą jest ten, który zdoła wykryć, rozwinąć, wyłowić największą liczbę tych idealnych przedkształtów. Kiedy poeta jest bardzo blizki odkrycia jednego z tych wiecznych wierszy, uwiadamia go o tem boski prąd radości, który znagła napływa w całą jego istotę.
Jakaż radość jest mocniejsza? — Andrzej przymknął nieco oczy, jakby dla przedłużenia owego szczególniejszego dreszczu, który mu oznajmiał natchnienie, kiedy jego duch przygotowywał się do dzieła sztuki, zwłaszcza do poezyi. Potem, pełen rozkoszy, nigdy niedoznawanej, zaczął wyszukiwać rymy lekkim ołówkiem na krótkich, białych stronnicach notatki. Przyszły mu na pamięć pierwsze wierszy jednej z pieśni Wspaniałego:

Lekkie i pochopne uchodzą
Z piersi mej moje myśli...

Prawie zawsze, ażeby zacząć tworzyć, potrzebował muzycznej intonacyi podanej przez innego poetę; i prawie zawsze brał je od dawnych rymotwórców Toskany. Hemistych Lapo Gianni’ego, Cavalcanti’ego, Cina, Petrarki, Wawrzyńca Medyceusza, przypomnienie grupy rymów, połączenie dwu przydawek, jakiżkolwiek zestrój słów pięknych i dobrze brzmiących, jakiżkolwiek bogaty zwrot wystarczał mu do otwarcia żył, do podania mu, żeby tak rzec, zasadniczego c, tonu, któryby mu posłużył za harmonię pierwszej zwrotki. Był to rodzaj drogowskazu, używanego nie do treści zasadnej, lecz do wyszukiwania preludyów. Pierwszy wiersz medycejski poddał mu istotnie rym; i ujrzał wyraźnie wszystko to, co chciał pokazać swemu wyobrażonemu słuchaczowi w postaci Hermy; i razem z widzeniem, w tymże samym czasie, objawił się jego duchowi samorzutnie kształt metryczny, w który, jak wino w puhar, miał wlać poezyę. Ponieważ to poetyckie uczucie było dwojakie, a raczej, urodziło się z przeciwieństwa, a mianowicie z przeciwieństwa między minionem opuszczeniem, a obecnem zmartwychwstaniem, i ponieważ w swojem lirycznem wzruszeniu postępował wzlotami, wybrał sonet, którego budowa zasadza się na dwu stopniach: wyższym, przedstawionym w dwu czterowierszach i niższym przedstawionym przez dwa trójwiersze. Zatem myśl i namiętność, rozszerzające się w pierwszym stopniu, zbierają się, wzmacniają i podnoszą w drugim. Kształt sonetu, chociaż cudownie piękny i wspaniały, jest po części ułomny; gdyż jest podobny do postaci z tułowiem zbyt długim a nogami za krótkimi. W istocie dwa trójwiersze są nietylko w rzeczywistości krótsze od czterowierszów, przez liczbę wierszów; lecz także zdają się krótszymi od czterowierszów, przez to, że trójwiersz jest rwący i płynny w swym rytmie w porównaniu z powolnością i majestatem czterowierszu. Ten jest lepszym artystą, który umie ukrywać braki, to znaczy, który zachowując trójwierszom obraz bardziej określony i bardziej widoczny i słowa silniejsze i dźwięczniejsze, dokazuje, że trójwiersze urastają i zestrajają się z wyższymi zwrotkami, nic przeto nie tracąc ze swojej istotnej lekkości i wartkości. Malarze Odrodzenia umieli zrównoważać całą postać poprostu bujaniem wstążki lub rąbka albo fałdu.
Andrzej tworząc, badał ciekawie samego siebie. Nie pisał był wierszów od długiego czasu. Czy ta przerwa bezczynności zaszkodziła jego technice? Zdawało się mu, że rymy wychodzące zwolna z jego mózgu, miały jakiś nowy smak. Zdźwięk przychodził mu samorzutnie, bez poszukiwań; i myśli rodziły mu się zrymowane. Potem, znagła, jakaś przeszkoda powstrzymała potok; jeden wiersz mu się sprzeciwił; wszystka reszta składała się mu jak rozluźniona mozaika; zgłoski przeciwiły się prawom miary; pewne dźwięczne i świetne słowo zostało wykluczone przez surowość rytmu na wstyd wszelkiemu wysiłkowi; z jednego rymu urodziła się nowa myśl, niespodziewana, usiłująca uwieść go, oderwać od myśli pierwotnej; jedna przydawka, jakkolwiek dobra i dosadna, chromała pod względem dźwiękowym; brakło zupełnie tak usilnie szukanej jakości i zestroju; i zwrotka była jak medalion, który nie udał się z winy niedoświadczonego odlewacza, co nie umiał obliczyć ilości roztopionego metalu, potrzebnego do wypełnienia zagłębia. Z natężoną cierpliwością wrzucał na nowo metal do tygla i rozpoczynał dzieło na nowo. Zwrotka udała się mu wreszcie rzetelna i dokładna; czasami wiersz tu i ówdzie miał pewną piękną szorstkość; poprzez falowanie rytmu przejawiała się doskonale symetrya; nawrót rymów czynił muzykę czystą, przywołując na myśl wraz ze zgodą dźwięków zgodę myśli i umacniając wiązadło fizyczne wiązadłem duchowem; cały sonet żył i oddychał jak samoistny zjednoczony organizm. Dla przejścia z jednego sonetu do drugiego trzymał się jednej nuty, podobnie jak w muzyce przechód z jednej tonacyi w drugą jest przygotowany przez akord septimy, w którym się utrzymuje nutę zasadniczą, ażeby z niej uczynić władającą w nowej tonacyi.
Tak tworzył, jużto gwałtownie, już powoli, z niedoznawaną nigdy przedtem rozkoszą; i zamknięte w sobie miejsce zdawało się, prawdziwie wyszłem z wyobraźni samotnego, oddanego wierszom satyra. Morze w miarę jak dzień urastał, błyskało pośród pni, jak pośród kolumnad jaspisowego portyku. Korynckie akanty były jakby odwalonymi koronami tych drzew-kolumn. W powietrze, zielonawe, niby cień połyskującej groty, ciskało słońce od czasu do czasu promienie, pierścienie i krążki ze złota. Alma Tadema, wyobraziłby tu z pewnością jakąś Safo z włosami złotymi, siedzącą pod marmurową Hermą, poetyzującą na siedmiostrunej lirze, pośród chóru dziewcząt z płomiennymi włosami, bladych i chciwie pijących z adonijskiego wiersza skończoną harmonię każdej zwrotki.
Kiedy doprowadził do końca cztery sonety, zachwycił tchu i odczytał je bez głosu, z wewnętrzną namiętnością. Widoczne zerwanie rytmu w piątym wierszu ostatniego, spowodowane brakiem akcentu tonicznego i przyciężkie wskutek tego stanowisko ósmej zgłoski, wydało się mu efektownem i zatrzymał je. Następnie wypisał te cztery sonety na czworobocznej podstawie Hermy: na każdej stronie jeden, w następującym porządku.

I
O czworogranna Hermo, twoje cztery czoła
znająż moje przedziwne, cudowne nowiny?
Duchy śpiewne, pochopne z najskrytszej dziedziny
mego serca wychodzą: wesele je woła.

Zamknęło moje dzielne serce dookoła
wszystkie nieczyste źródła, wszystkie zła przyczyny,
nieczyste odegnało, żar bezwstydnej winy
poskromiło obronnym mieczem archanioła.

Duchy śpiewne wychodzą. Oto dobrze słyszę
on hymn; i niezgaszalny, potężny mnie ima
śmiech z niebezpieczeństw, które ongi mnie trwożyły.

Blady, tak, lecz jak król raduję się, że ciszę
mego serca napełnia śmiech i wciąż oczyma
upartymi spoglądam w oblicze Złej Siły.

II
Serdecznie śmieje się dusza ze swych dalekich miłości,
kiedy spoglądam uparcie na pokonaną Złą Siłę,

która mnie zapędziła była w te żary zawiłe
niby w ogniste lasy, co pokarm wulkanów je gości.

1 teraz, nowicyuszka, w krąg wielkich bólów ludzkości
w hijacyntowych szatach weszła, a szczęściem opiłe
myśli rzuciły za sobą, jakoby nigdy nie byłe,
kościoły fałszu, gdzie monstra pogańskie wyją z wściekłości.

Nie ima się już jej ciała Sfinga złotymi pazury,
ani też w głaz jej milczący nie zmieni zdradna Gorgona,
ni oczarują słodkie, uroczne Syren chóry.

Zasię na szczycie kręgu, wyniosła, ogromnie biała
pani stoi i ruchem, jakby komunikowała,
trzyma wśród palców Hostyę najświętszą, czysta, natchniona.

III.
Zewnątrz niej są zasadzki i gniew i wszelkie zbrodnie,
a ona stoi spokojna i mocna, jak ów co zdoła
aż do ostatnich chwil życia znać Siłę Złą, a czoła
dumnego nie zniży przed nią, nie ścierpi jej wyrodnie

— O ty! co hardym wiatrom rozkazy rzucasz swobodnie,
co wszystkim bramom przyzwalasz swojej opieki anioła,
oto do stóp ci rzuca swój los rab powolny i woła:
Madonno, zechciej wysłuchać mych próśb łaskawie i zgodnie.

Błyska się w twojem ręku ta Hostya upragniona,
jasna, żywotodajna, niby promienne słońce.
Zaż mi przypadnie w udziele skinienie przyzwalające?

A że pokornym w duchu łaskawa jest pani ona.
Spełniając słodką komunię rzeknie kojące słowa:
— Podane ci twoje Dobro, w tym oto znaku się chowa.

IV.
Ja — rzecze dalej — jestem nadprzyrodzona Róża,
Kwiat zrodzony z czystego wiecznej piękności łona.
Ja wlewam upojenia szczytne, ja jestem ona
co podnoszę, co daję pić ze spokoju kruża.


Orz, boleściwa duszo. Niech pośród łez się nurza
twój trud, byś zaś zbierała śpiewaniem rozjaśniona.
Słodycz, której użyczę ci, wszelkie inne pokona
słodycze, skoro przeminie długa boleści burza.

— Tak niech się stanie, Madonno, i niechaj z mego serca
Obfita krew wytryśnie, niechaj na świat się rozleje
strumieniami, co wznawiać je będzie źródło boleści.

Mnie samego niech porwie wir ony, lecz nie uśmierca
i niech się me oko na dnie głębiny krzepiąc pieści
światłem, co niezmożonej duszy przesłodko dnieje.

DIE XII. SEPTEMBRIS MDCCCLXXXVI.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Józef Ruffer.