Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozkosz |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Drukarnia Słowa Polskiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Józef Ruffer |
Tytuł orygin. | Il Piacere |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W ranek 20 czerwca, w poniedziałek, o dziesiątej, zaczęła się publiczna sprzedaż dywanów i mebli, które należały były do J. E. pełnomocnego ministra Gwatemali.
Poranek był upalny. Nad Rzymem już rozpłomieniało się lato. Przez via Nazionale jechały w górę, i w dół tramwaje, ciągnione przez konie, które miały na sobie osobliwe białe kapuzy przeciw słońcu. Długie szeregi ładownych wozów zawaliły szyny. Wśród jaskrawego światła, pomiędzy murami pokrytymi różnobarwnymi afiszami, niby wysypką dźwięki trąbek mieszały się z trzaskaniem biczów, z krzykami woźniców.
Andrzej, zanim zdecydował się przekroczyć próg owego domu, błąkał się po chodnikach, na chybi trafi, długo, doznając strasznego znużenia tak czczego i rozpaczliwego, że zdawało się prawie fizyczną potrzebą śmierci.
Kiedy zobaczył posługacza, wychodzącego z bramy na ulicę z meblem na plecach, zdecydował się. Wszedł, wbiegł gwałtownie po schodach; z przerwy schodowej usłyszał głos rzeczoznawcy.
— Kto da więcej!
Stół licytacyjny znajdował się w pokoju najobszerniejszym, gdzie stał Buddha. Wokoło tłoczyli się kupcy. Byli to po większej części handlarze, odprzedawcy mebli używanych, antykwarze, ogółem hołota. Ponieważ w lecie brakło amatorów, zbiegli się antykwarze, pewni, że wezmą kosztowne przedmioty za lichą cenę. W ciepłem powietrzu rozchodziła się przykra woń, idąca od tych brudnych ludzi.
— Kto da więcej!
Andrzeja dławiło. Krążył po innych pokojach, gdzie zostały na ścianach tylko dywany, firanki i portyery, gdyż prawie wszystkie sprzęty zgromadzono w pokoju licytacyi. Chociaż stąpał po grubym dywanie, słyszał swoje kroki wyraźnie, jakgdyby pokoje były pełne ech.
Znalazł pokój półkolisty. Ściany były ciemno czerwone, a na nich błyszczały nieliczne pozłociste plamy i sprawiały wrażenie świątyni i grobu, sprawiały wrażenie smutnego i mistycznego schroniska, sporządzonego dla modłów i dla śmierci. Przez otwarte okna wdzierało się jaskrawe światło, jak gwałt świętokradztwa; przez okna widać było drzewa Willi Aldobrandini.
Wrócił do sali rzeczoznawcy. Na nowo uczuł zaduch. Odwracając się zobaczył w jednym kącie księżnę Ferentino z Barbarellą Viti. Zbliżył się do nich i pozdrowił.
— Cóż, panie Ugenta, co pan kupił?
— Nic.
— Nic? Myślałam, że pan przeciwnie kupił wszystko.
— Czemużby?
— Była to taka moja... romantyczna myśl.
Księżna zaczęła śmiać się, a Barbarella za nią.
— My odchodzimy. Niemożliwie zostawać tu, wśród tej woni. Do widzenia, panie Ugenta. Niech się pan pocieszy.
Andrzej zbliżył się do stołu. Rzeczoznawca poznał go.
— Czy pan hrabia czego żąda?
Odrzekł:
Zobaczę.
Przedaż szła gwałtownie. Patrzył wokół siebie na twarze handlarzy, czuł, że go dotykają te łokcie, te nogi; czuł, że go dochodzą te oddechy. Wstręt zapierał mu gardło.
— Poraz pierwszy! Poraz drugi! Poraz trzeci!
Uderzenie młotka zadźwięczało mu na sercu, sprawiło mu bolesne uderzenie w skroniach.
Kupił Buddhę, wielką szafę, kilka majolik, kilka materyi. W pewnej chwili usłyszał jakby dźwięk głosów i śmiechów kobiecych, szelest kobiecych sukni od strony drzwi. Odwrócił się. Zobaczył wchodzących Galeazza Secinaro z markizą di Monnt Edgcumbe i potem hrabinę Lucoli, Gina Bomminaco, Giovanellę Daddi. Ci panowie i te damy mówili i śmiali się głośno.
Starał się ukryć, zmaleć, pośród tłumu, który oblegał stół. Drżał na myśl, że go odkryją. Głosy i śmiechy dochodziły go ponad spocone czoła tłumu, wśród dusznego gorąca. Na szczęście po kilku minutach weseli zwiedzacze odeszli.
Otworzył sobie przejście pośród stłoczonych ciał, przezwyciężając wstręt, czyniąc ogromny wysiłek, żeby nie zemdleć. Miał w ustach uczucie jakby niewypowiedzianego gorzkiego i wstrętnego smaku, idącego niby od rozkładu jego serca. Zdawało się mu, że wychodzi z zetknięcia z tymi wszystkimi nieznajomymi jakby zarażony strasznymi i nieuleczalnymi chorobami.
Kiedy znalazł się na ulicy, wśród jaskrawego światła, doznał lekkiego zawrotu głowy. Niepewnym krokiem zaczął szukać karety. Znalazł ją na piazza del Quirinaie; kazał zawieźć się do palazzo Zuccari.
Lecz pod wieczór, naszła go nieprzezwyciężona, szalona potrzeba obaczenia znowu opustoszałego mieszkania. Wszedł znów na owe schody; wszedł pod pozorem zapytania, czy posługacze zanieśli mu meble do pałacu.
Jakiś człowiek odrzekł:
— Właśnie je niosą w tej chwili. Pan hrabia powinien był spotkać ich.
W pokojach nic już prawie nie zostało. Przez pozbawione firanek okna wnikał czerwonawy blask zachodu, wdzierały się wszystkie hałasy podległej ulicy.
Kilku ludzi zdejmowało jeszcze parę dywanów ze ścian, odkrywając papierowe tapety z pospolitymi kwiatami, na których widać było tu i ówdzie dziury i rysy. Kilku innych brało dywany i zwijało je, wzniecając gęsty kurz, który świecił wśród promieni słońca. Jeden z nich pośpiewywał bezwstydną piosenkę. A kurz zmięszany z dymem fajek wznosił się aż do powały.
Andrzej uciekł.
Na piazza del Quirinale przed pałacem królewskim dźwięczała fanfara. Szerokie fale tej metalicznej muzyki rozszerzały się poprzez pożar powietrza. Obelisk, fontanna, kolosy olbrzymiały pośród czerwieni i zabarwiały się purpurą, jakby przeniknięte nieuchwytnym płomieniem. Niebo zdawało się oświecać olbrzymi Rzym, nad którym toczyła się walka chmur.
Andrzej uciekał, jak szalony. Szedł przez via del Quirinale, zeszedł przez Quattro, Fontane otarł się o bramę palazzo Barberini, którego szyby ciskały błyskawice; doszedł do palazzo Zuccari.
Posługacze wyładowywali meble z wozu i pokrzykiwali. Kilku z nich wnosiło już po schodach szafą, z wielkim trudem.
On wszedł. Ponieważ szafa zajmowała całą szerokość schodów, nie mógł przejść mimo. Przeto następował powoli powoli, ze stopnia na stopień, aż do wnętrza domu.