Rozmowa ojca z dziećmi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozmowa ojca z dziećmi |
Pochodzenie | To nie bajka... |
Wydawca | Księgarnia J. Czerneckiego |
Data wyd. | 1920 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Mój ojciec[1], człowiek bardzo roztropny, ale zarazem i bardzo pobożny, głośny był w okolicy dla swej nieskazitelnej uczciwości. Niejeden raz, współobywatele wybierali go na rozjemcę; ludzie obcy, których zgoła nie znał, powierzali mu wykonanie swej ostatniej woli. Skoro umarł, ubodzy płakali nad jego stratą. Podczas choroby, wielcy i mali okazywali jak bardzo im zależy na jego ocaleniu. Skoro stało się pewnem iż zbliża się do końca, całe miasto okryło się smutkiem. Obraz jego będzie zawsze obecny mej pamięci; zdaje mi się że go widzę w fotelu z poręczami, w zwyczajnej spokojnej postawie i z pogodną twarzą. Zdaje mi się, że go słyszę jeszcze. Oto obraz jednego z naszych wieczorów i przykład jak spływały nam inne.
Było to w zimie. Siedzieliśmy dokoła niego, przy ogniu, ksiądz, siostra i ja. Rozmowa toczyła się o utrapieniach sławy; w konkluzyi, ojciec rzekł:
„Mój synu, obaj narobiliśmy dużo hałasu w świecie; z tą różnicą, że hałas, który ty robiłeś swojem narzędziem, odejmował spokój tobie; hałas zaś, jaki ja robiłem mojem, odejmował spokój innym“.
Po tym niewybrednym koncepcie, stary kowal zadumał się wodząc po nas okiem z wyrazem szczególnej baczności, aż proboszcz rzekł:
„O czem dumasz, ojcze?
— Myślę sobie, odparł, iż reputacya zacnego człowieka, najbardziej pożądana ze wszystkich, ma swoje niebezpieczeństwa, nawet dla tego kto na nią zasługuje“. Następnie, po krótkiej pauzie, dodał: „Drżę jeszcze, kiedy pomyślę o tem... Czy uwierzylibyście, dzieci? Raz w życiu, omal nie wtrąciłem was w ruinę; tak jest, omal nie zrujnowałem was bez ratunku.
ksiądz. — A to jak?
ojciec. — Jak? Zaraz...
Zanim zacznę (rzekł do córki), podnieś mi, siostrzyczko, poduszkę która opadła za nizko; a ty (zwrócił się do mnie) załóż mi poły szlafroka, ogień bowiem parzy mi nogi. Znaliście wszyscy proboszcza z Thivet?
siostra. — Zacnego starego księżynę, który, w setnym roku życia, robił jeszcze cztery mile w ciągu poranku?
ksiądz. — Ten co umarł, mając sto jeden lat, na wiadomość o śmierci brata, który mieszkał z nim razem i liczył ich sobie dziewięćdziesiąt dziewięć?
ojciec. — Ten sam.
ksiądz. — I cóż?
ojciec. — Otóż, spadkobiercy jego, ludzie ubodzy i rozprószeni po gościńcach, po wsiach, u bram kościołów gdzie żebrali na życie, przesłali mi pełnomocnictwo, które upoważniało mnie abym się udał na miejsce i objął tymczasowo w posiadanie cały inwentarz. Jak odmówić biedakom usługi, jaką oddałem wielu zamożnym rodzinom? Pospieszyłem do Thivet, odwołałem się do miejscowych władz; kazałem przyłożyć pieczęcie i oczekiwałem przybycia spadkobierców. Zjawili się niebawem; było ich jakich dziesięciu lub dwunastu. Były to kobiety bez pończoch, bez trzewików, prawie bez odzieży, które trzymały na łonie dzieci otulone w dziurawe fartuchy; starcy okryci łachmanami, którzy zawlekli się aż tu, niosąc na ramionach, na kiju, garść łachów zawiniętych w inny łach; słowem, obraz najohydniejszej nędzy. Wyobraźcie sobie zatem radość tych spadkobierców, z perspektywy jakiego dziesiątka tysięcy franków który przypadał każdemu z nich; ile że, wedle sąsiedzkich gadek, spadek po proboszczu mógł wynosić dobre sto tysięcy. Zdjęto pieczęcie. Param się, przez cały dzień, spisywaniem inwentarza. Zapada noc. Biedacy rozchodzą się; zostaję sam. Pilno mi było oddać w posiadanie każdemu jego część, odprawić ich i wrócić do swoich zajęć. Była tam pod biurkiem stara walizka, bez pokrywy, wypełniona wszelakiego rodzaju papierami; ot, stare listy, bruliony, odwieczne kwity, rachunki i inne tego rodzaju świstki; ale, w podobnym wypadku, czyta się wszystko, nie zaniedbuje niczego. Dobijałem do końca tego nudnego przeglądu, kiedy wpadło mi w ręce dosyć obszerne pismo; a pismo to, wiecie co to było!? testament, podpisany ręką proboszcza! Testament, którego data była tak dawna, iż ci których mianował jego wykonawcami, nie żyli już od dwudziestu lat! Testament, w którym odprawiał z niczem biedaków koczujących dokoła mnie, generalnymi zaś spadkobiercami czynił Freminów, owych bogatych księgarzy z Paryża, których musisz znać. Możecie sobie wyobrazić moje zdumienie i boleść; cóż bowiem począć z tym aktem? Spalić go? Czemu nie? Czyż wszystko nie czyniło go bezwartościowym? I miejsce w którem go znalazłem, i papiery pomiędzy które był zamięszany, czyż nie świadczyły dość silnie przeciw niemu, nie mówiąc o jego krzyczącej niesprawiedliwości? Oto co powiadałem sobie w duchu; i, wyobrażając sobie równocześnie rozpacz odartych ze swych nadziei biedaków, zbliżałem pomalutku testament do ognia; później znowuż inne myśli krzyżowały się z tamtemi... Ogarniał mnie jakiś lęk, iż mogę się omylić w rozstrzygnięciu tak ważnego wypadku; nieufność do własnego rozumu; obawa, iż słucham raczej głosu współczucia, który krzyczał w głębi mego serca, niż głosu sprawiedliwości... Tak spędziłem resztę nocy, zastanawiając się nad tym niesprawiedliwym dokumentem, który trzymałem kilkakrotnie tuż przy ogniu, niepewny czy go spalę czy nie. Przeważyło to ostatnie postanowienie; minuta wcześniej lub później, stałoby się przeciwnie. W tej rozterce ducha, uznałem, iż najroztropniej będzie zasięgnąć rady jakiej światłej osoby. Wsiadam na koń o świcie, pędzę cwałem ku miastu; mijam, nie zatrzymując się, drzwi swojego domu; zsiadam z konia przed seminaryum zajmowanem wówczas przez Oratoryan, między którymi jeden wyróżniał się bystrością sądu i świętością obyczajów: był to ojciec Bouin, który zostawił w dyecezyi sławę największego kazuisty.
Kiedy ojciec doszedł do tego punktu opowiadania, wszedł doktor Bissei: był to lekarz i przyjaciel domu. Zapytał o zdrowie ojca, zmacał puls, coś dodał, coś ujął w dyecie, wziął krzesło i zaczął gwarzyć z nami.
Ojciec zapytał doktora o kilku jego chorych, między innemi o starego hultaja, intendenta u niejakiego p. de La Mésangère, dawnego mera w naszem miasteczku. Intendent ten wprowadził największy nieład w interesy swego pana, zaciągnął fałszywe pożyczki pod jego imieniem, usunął ważne dokumenty, przywłaszczył sobie kapitały, popełnił mnóstwo łajdactw z których większość dowodnie stwierdzono, i znajdował się w przededniu skazania na hańbiącą karę, o ile nie na gardło. Sprawa ta zaprzątała wówczas całą okolicę. Doktor rzekł, iż więzień ma się bardzo licho, nie traci jednak nadziei iż uda się go ocalić.
ojciec. — Toby znaczyło oddać mu bardzo złą przysługę.
ja. — I spełnić bardzo zły uczynek.
doktor bissei. — Zły uczynek?... I czemuż-to, jeśli łaska?
ja. — Tylu jest niegodziwych ludzi na świecie, iż nie trzeba zatrzymywać tych którzy mają ochotę się wynosić.
doktor bissei. — Moją rzeczą jest leczyć, a nie sądzić; uleczę go, ponieważ to jest mój zawód; następnie, sędzia każe go powiesić, bo to jest jego zawód.
ja. — Tak, doktorze, ale istnieje obowiązek wspólny wszelkiemu dobremu obywatelowi, panu, mnie, to znaczy pracować, ze wszystkich naszych sił, dla dobra rzeczy publicznej; a zdaje mi się, że nie jest dla niej korzyścią ocalenie złoczyńcy, od którego bezzwłocznie prawa ją oswobodzą.
doktor bissei. — A któż ma prawo uznać go za złoczyńcę? Czy ja?
ja. — Nie, jego uczynki.
doktor bissei. — A komuż przynależy sądzić te uczynki? Czy mnie?
ja. — Nie; ale pozwól, doktorze, abym odmienił nieco zagadnienie, przypuszczając iż chodzi o człowieka, którego zbrodnie są stwierdzone publicznie. Wzywają pana; przybywasz, odsłaniasz firanki, i poznajesz Cartouche’a albo Niveta[2]. Czy ratowałbyś Cartouche’a albo Niveta?
Doktor Bissei, po chwili niepewności, odpowiedział stanowczo że tak; zapomniałby nazwiska chorego aby się zająć jedynie istotą choroby; jest to jedyna rzecz którą wolno mu mieć na względzie. Gdyby uczynił krok poza te granice, niebawem nie wiedziałby gdzie się zatrzymać; gdyby skreślenie recepty miała poprzedzać ocena życia i obyczajów chorego, znaczyłoby to zdawać życie ludzkie na łaskę niewiedzy, namiętności, uprzedzeń. „To samo co pan mówisz o Nivecie, żansenista powie mi o moliniście, katolik o protestancie. Jeżeli pan mnie oddalisz od łóżka Cartouche’a, fanatyk oddali mnie od łóżka niedowiarka. Dosyć już mamy trudu z dawkowaniem lekarstw, aby sobie przydawać jeszcze trud dawkowania stopnia niegodziwości któryby pozwalał lub wzbraniał je stosować...
— Ale, doktorze, odparłem, jeżeli, po twojej pięknej kuracyi, pierwszym użytkiem jaki złoczyńca uczyni ze swego zdrowia, będzie to iż zamorduje twego przyjaciela, cóż powiesz? Połóż rękę na sumieniu; czy nie będziesz żałował że go uleczyłeś? Czy nie wykrzykniesz z goryczą: „Poco spieszyłem z pomocą! Czemuż nie dałem mu umrzeć?“ Czyż to nie może ci zatruć reszty życia?
doktor bissei. — Zapewne iż będę odczuwał żal; ale nie wyrzuty.
ja. — A jakież mógłbyś pan mieć wyrzuty, nie mówię żeś zabił, nie o to bowiem chodzi, ale żeś pozwolił zginąć wściekłemu psu? Doktorze, posłuchaj mnie pan. Jestem odważniejszy od pana; nie dam się okiełzać czczym rozumowaniom. Jestem lekarzem. Przyglądam się choremu; patrząc nań, poznaję zbrodniarza, i powiadam mu wręcz: „Nieszczęśliwy, umieraj conajspieszniej; oto co możesz uczynić najlepszego dla swoich bliźnich i dla siebie. Wiem dobrze, co trzebaby zalecić aby odjąć kłucie w boku które cię nęka, ale ani mi to w głowie; nie życzę tak źle swoim współobywatelom aby cię wysyłać nanowo między nich i gotować sobie samemu wiekuistą zgryzotę na myśl o nowych zbrodniach jakiebyś popełnił. Nie będę twoim wspólnikiem. Ukaranoby tego ktoby cię ukrywał w domu: ja miałbym rozgrzeszać z winy tego ktoby cię ocalił! To być nie może. Jeżeli czego żałuję, to tego,iż, wydając cię śmierci, wydzieram cię zasłużonym męczarniom. Nie będę się zaprzątał ratowaniem zbrodniarza, skoro naturalna sprawiedliwość, dobro społeczności, bezpieczeństwo bliźnich nakazuje mi wydać go władzom. Umieraj: niechaj nie będzie powiedziane, iż, dzięki mej sztuce i staraniom, istnieje jeden potwór więcej“.
doktor bissei. — Dobranoc, ojczulku. Ale, ale: mniej kawy po obiedzie, słyszy pan.
ojciec. — Ach, doktorze, to taka dobra rzecz kawa!
doktor bissei. — Przynajmniej dużo, dużo cukru.
siostra. — Ale, doktorze, czy cukier nie rozgrzewa zanadto?
doktor bissei. — Baśnie! Bywaj pan zdrów, filozofie.
ja. — Doktorze, jeszcze chwilę. Galen, który żył za Marka Aurelego, i który, z pewnością, nie był ladajakim człowiekiem, mimo iż wierzył w sny, amulety i złe uroki, powiada tak o swoich środkach chronienia noworodków: „Przeznaczam je dla Greków, Rzymian, dla wszystkich tych którzy wstępują w ich ślady na drodze wiedzy. Co się tyczy Germanów i innych barbarzyńców, są ich niegodni na równi z niedźwiedziami, dzikami, lwami i innemi dzikiemi bestyami“.
doktor bissei. — Znałem ten ustęp. Jesteście w błędzie obaj; Galen, iż wygłosił swoją niedorzeczną sentencyę; pan iż uczyniłeś z niej autorytet. Nie istniałbyś pan, ani pańska pochwała czy krytyka Galena, gdyby natura nie posiadała własnych sekretów dla chronienia dzieci Germanów.
ja. — W czasie ostatniej zarazy w Marsylii...
doktor bissei. — Spiesz się pan, bo mi pilno.
ja. Byli złoczyńcy którzy grasowali po domach, rabując, zabijając, korzystając z powszechnego bezładu aby się wzbogacić zapomocą wszelkiego rodzaju niegodziwości. Jeden ze złoczyńców uległ zarazie; grabarz, któremu policya poleciła uprzątanie trupów, poznał go. Spojrzał na zbrodniarza i rzekł: „Ha, nędzniku, to ty“; równocześnie, chwyta go za nogi i wlecze do okna. Napróżno zbrodniarz krzyczy: „Nie jestem umarły“. Tamten odpowiada: „Dość jesteś umarły“, i rzuca go błyskawicznie z trzeciego piętra. Doktorze, wiedz, iż grabarz który tak sprawnie dokończył zadżumionego łajdaka, mniej jest winny w moich oczach niż zdatny lekarz któryby go uleczył; i bądź pan zdrów.
doktor. — Drogi filozofie; zawsze gotów jestem podziwiać twój zapał i wymowę; ale twoich zasad moralnych nie przejmę nigdy, ani ksiądz dobrodziej też nie, założę się.
ksiądz. — Zakłada się pan na pewne.
Miałem wziąść się do księdza; ale ojciec, zwracając się do mnie z uśmiechem, rzekł: „Przemawiasz przeciw własnej sprawie“.
ja. — A to jak?
ojciec. — Pragniesz śmierci tego hultaja, intendenta pana de la Mésangère, nieprawdaż? Pozwólże tedy działać doktorowi. Mruczysz coś pod nosem?
ja. — Mówię, że nigdy Bissei nie zasłuży sobie na napis, jaki Rzymianie pomieścili nad drzwiami lekarza Adryana VI, po jego śmierci: Oswobodzicielowi Ojczyzny!
siostra. — I że, gdyby był lekarzem Mazarina, nie byłby, jak Guénaut, po śmierci ministra, dał przyczyny do tego odezwania się woźniców: Kamraci, przepuśćmy pana doktora, to on wyświadczył nam tę łaskę iż zgładził kardynała.
Ojciec uśmiechnął się i rzekł: „Na czem stanąłem w opowiadaniu“.
siostra. — Przybyłeś do ojca Bouin.
ojciec. — Przedstawiam mu całą rzecz, Ojciec Bouin powiada: „Nic chwalebniejszego, drogi panie, nad uczucie litości jakie pana napełnia wobec tych nieszczęśliwych spadkobierców. Zniszcz pan testament, dopomóż im, zgadzam się; ale pod warunkiem iż zwrócisz generalnemu spadkobiercy ściśle tę sumę jakiej go pozbawisz, ani mniej ani więcej“. Ale czuję jakiś chłód w plecach. Doktor musiał zostawić drzwi otwarte; siostrzyczko, idź zamknąć.
siostra. — Idę; ale mam nadzieję, że nie będziesz ojcze mówił dalej, dopóki nie wrócę.
ojciec. — To się rozumie.
Siostra, która dała na siebie czekać jakiś czas, wróciła, i rzekła nieco podrażniona: „Ten waryat zawiesił na drzwiach dwie tabliczki: jedna opiewa: Dom do sprzedania za dwadzieścia tysięcy franków, lub do wynajęcia za tysiąc dwieście franków rocznie; druga zaś: Dwadzieścia tysięcy franków do wypożyczenia na rok, na sześć od sta.
ja. — Waryat? A gdyby był tylko jeden napis tam gdzie ty widzisz dwa, i gdyby napis o pożyczce był jedynie przekładem ogłoszenia najmu? Ale dajmy temu pokój, i wróćmy do ojca Bouin.
ojciec. — Ojciec Bouin dodał: i któż pana upoważnił, abyś dawał lub odejmował sankcyę aktom? Kto cię upoważnił do wykładania intencyi zmarłych?
— Ale, ojcze Bouin, a waliza?
— Kto cię upoważnił do rozstrzygania, czy testament był wyrzucony z umysłu, czy też zabłąkał się przez nieuwagę? Czy nigdy nie zdarzyło ci się popełnić podobnej nieuwagi, i odnaleźć na dnie wiadra ważnego papieru który rzuciłeś tam przez roztargnienie?
— Ale, ojcze Bouin, a data, a niesprawiedliwość tego aktu?...
— Kto cię upoważnił do wyrokowania o sprawiedliwości lub niesprawiedliwości aktu, i kazał uważać ten zapis za nieusprawiedliwiony dar, a nie za restytucyę lub inny czyn płynący z godziwych pobudek?
— Ale, ojcze Bouin, toć są najbliżsi spadkobiercy, w nędzy, tamten zaś daleki krewny i bogacz?...
— Kto cię upoważnił do szacowania co zmarły był winien swoim blizkim, których nie znasz zresztą?
— Ale, ojcze Bouin, ta mnogość listów właściciela legatu, których zmarły nawet sobie nie zadał trudu otworzyć!...
Zapomniałem przytoczyć jedną okoliczność, dodał ojciec: mianowicie, w stosie papierów między którymi tkwił ów nieszczęsny testament, znajdowało się dwadzieścia, trzydzieści, nie wiem ile listów od Freminów, wszystkie zapieczętowane.
— Niema, rzekł ojciec Bouin, ani walizy, ani daty ani listów, ani ojca Bouin, ani jeżeli, ani ale któreby miało tu coś do gadania; nie wolno nikomu naruszać praw, wchodzić w myśl zmarłego, i rozporządzać cudzem mieniem. Jeżeli opatrzność postanowiła skarać, albo prawego dziedzica albo spadkobiercę, albo zmarłego — niewiadomo bowiem którego z nich — przypadkowem zachowaniem tego testamentu, trzeba aby tak zostało.
Po tak jasnem, tak stanowczem orzeczeniu najbardziej światłego człowieka w naszem duchowieństwie, zamilkłem osłupiały i drżący, myśląc w duchu coby się ze mną, coby się z wami stało, moje dzieci, gdyby mi się zdarzyło spalić testament — jak to, po dziesięć razy, miałem pokusę uczynić — gdybym później stał się pastwą skrupułów i poszedł się poradzić ojca Bouin. Byłbym zwrócił, och! byłbym zwrócił, to więcej niż pewne, i bylibyście zrujnowani.
siostra. — Zatem, ojcze, trzeba ci było, po tem wszystkiem, wrócić na plebanię, i oznajmić tej gromadzie nędzarzy, że nic w tym domu nie należy do nich, i że mogą sobie iść tak jak przyszli? Z duszą tak współczującą jak twoja, ojcze, w jaki sposób zdobyłeś się na to?
ojciec. — Dalibóg, sam nie wiem. W pierwszej chwili, myślałem zrzucić się z pełnomocnictwa i złożyć je w ręce adwokata; ale adwokat byłby postąpił sobie z całą ścisłością, byłby wziął i powyrzucał za kark tych biednych ludzi, których niedoli mogłem może ulżyć. Wróciłem tedy, tego samego dnia, do Thivet. Moje nagłe zniknięcie i ostrożności jakie podjąłem wyjeżdżając zaniepokoiły ich; wyraz smutku z jakim zjawiłem się z powrotem, pomnożył jeszcze znaczniej ten niepokój. Mimo to, zapanowałem nad sobą, maskowałem się jak umiałem najlepiej.
ja. — To znaczy dość licho.
ojciec. — Zacząłem od tego, iż ukryłem wszystkie cenne przedmioty. Zgromadziłem w domu pewną ilość mieszkańców, którzy, w razie potrzeby, udzieliliby mi czynnej pomocy. Otworzyłem piwnice i spichrze które wydałem na łup tym nieszczęśliwym, zachęcając aby pili, jedli, i aby podzielili między siebie wino, zboże i inne zapasy.
ksiądz. — Ależ, ojcze!...
ojciec. — Wiem, to tak samo nie należało do nich jak wszystko inne.
ja. — Czekajże, księże, przerywasz.
ojciec. — Następnie, blady jak śmierć, chwiejąc się na nogach, otwierając usta i nieznajdując słowa, siadając, podnosząc się, rozpoczynając zdanie i nie mogąc dokończyć, płacząc, podczas gdy ci ludzie, przerażeni, wykrzykiwali wkoło mnie: „Co takiego, drogi panie, co się takiego stało? — Co się stało? odparłem... Testament, testament, który was wydziedzicza“. Wymówienie tych kilku słów kosztowało mnie tyle, iż zdawało mi się że zemdleję.
siostra. — Rozumiem to.
ojciec. — Co za scena, co za scena, moje dzieci! Dreszcz mnie przechodzi, gdy ją sobie wspomnę. Zdaje mi się, że słyszę jeszcze krzyki boleści, wściekłości, furyi, wycie przekleństw... Tutaj, ojciec przyłożył ręce do oczu, do uszu... Te kobiety, rzekł, te kobiety, widzę je; jedne tarzały się po ziemi, wydzierały sobie włosy, darły policzki i piersi; inne toczyły pianę, chwytały niemowlęta za nogi, gotowe, gdyby ich nie powstrzymano, strzaskać im głowę o bruk; mężczyźni chwytali, obalali, tłukli wszystko co im popadło w ręce, grozili podpaleniem domu; inni, wyjąc, orali ziemię pazurami jakgdyby szukali trupa proboszcza aby go rozszarpać; zaś, poprzez ten cały tumult, słychać było przeraźliwe krzyki dzieci, które, nie wiedząc czemu, podzielały rozpacz rodziców, czepiały się ich sukien, a które tamci nieludzko odtrącali. Nie sądzę, abym kiedykolwiek podobnie cierpiał w życiu.
Wśród tego, napisałem do spadkobiercy w Paryżu, doniosłem o wszystkiem i prosiłem aby pospieszył z przybyciem, ile że był to jedyny sposób uprzedzenia jakiegoś wypadku, któremu nie w mej mocy byłoby zapobiedz.
Uspokoiłem nieco nieszczęśliwych nadzieją jaką sam się kołysałem w istocie; mianowicie, iż zdołam uzyskać od spadkobiercy zupełne zrzeczenie się praw, lub też doprowadzić go do jakiego korzystnego układu; poczem, rozmieściłem krewniaków po najbardziej oddalonych chatach wioski.
Fremin przybył z Paryża; przyjrzałem mu się bystro i ujrzałem fizyognomię twardą, która nie zwiastowała nic dobrego.
ja. — Wielkie brwi czarne i gęste, małe wpadnięte oczy, szerokie, nieco krzywe usta, płeć smagła i zeszpecona ospą?
ojciec. — To, to. Przebył owe sześćdziesiąt mil w niespełna trzydzieści godzin. Zacząłem od tego, iż pokazałem mu nieszczęśliwych, których sprawy miałem bronić. Stali wszyscy nawprost niego w milczeniu; kobiety płakały; mężczyźni, wsparci na kijach, z gołą głową, gnietli w rękach czapki. Fremin, siedząc, z przymkniętemi oczami, z głową pochyloną i brodą wspartą na piersi, nie patrzał na nas. Przemówiłem za nimi ile tylko miałem sił; nie wiem skąd bierze się nam wymowa w podobnych wypadkach. Wykazałem namacalnie, jak bardzo wątpliwem jest, czy ten spadek sprawiedliwie dostał się w jego ręce; zakląłem go na jego dostatek, na nędzę jaką miał przed oczami; zdaje mi się nawet że rzuciłem się do jego stóp; nie mogłem wydobyć zeń ani obola. Odpowiedział, że nie wchodzi we wszystkie te względy; że istnieje testament; że historya tego testamentu jest mu obojętna; i że woli raczej zdać się na moje postępowanie niż na moje słowa. Oburzony, rzuciłem mu klucze w nos; podniósł je, zagarnął wszystko. Wróciłem do domu tak poruszony, tak zgryziony, zmieniony, że matka wasza, która żyła jeszcze, sądziła iż zdarzyło mi się jakieś wielkie nieszczęście... Och! moje dzieci! cóż za człowiek ten Fremin!
Po tem opowiadaniu, zapadliśmy w milczenie; każdy dumał na swój sposób nad tą osobliwą przygodą. Nadeszło kilka osób w odwiedziny; jakiś duchowny którego nazwiska już sobie nie przypominam: był to gruby przeor, który się lepiej znał na winie niż na zagadnieniach moralnych; jakiś prawnik, rejent i naczelnik policyi, nazwiskiem Dubois; wreszcie, w chwilę później, robotnik, który miał do ojca sprawę. Wprowadzono go, a z nim dawnego inżyniera z miasteczka, który obecnie wycofał się ze swego rzemiosła i uprawiał matymatykę. Był on sąsiadem robotnika, robotnik zaś był z zawodu kapelusznikiem.
Wszedłszy, kapelusznik dał ojcu do zrozumienia, iż, jak na to co mu pragnie zwierzyć, zgromadzenie jest nieco za liczne. Wszyscy ruszyli się z miejsc, pozostał tylko przeor, rejent, geometra i ja, kapelusznik bowiem zatrzymał nas w pokoju.
„Panie Diderot, rzekł do ojca, spojrzawszy dokoła czy nikt więcej nie może słyszeć; uczciwość pańska i rozum sprowadziły mnie do tego domu; rad jestem iż zastałem tu tych panów, którym może nie mam zaszczytu być znanym, ale których znam wszystkich. Ksiądz, prawnik, uczony, filozof i zacny człowiek! Byłby to dziwny traf, gdybym, wśród tych osób tak różnorodnego stanu, a wszystkich jednako światłych i jednako sprawiedliwych, nie znalazł rady której potrzebuję.
Następnie, kapelusznik dodał: „Przyrzeknijcie mi panowie przedewszystkiem zachować w tajemnicy mą sprawę, bez względu na to co uznam za właściwe uczynić.
Przyrzekliśmy, zaczem ciągnął dalej.
„Nie mam dzieci, nie miałem ich z ostatniej żony, którą straciłem blizko przed dwoma tygodniami. Od tego czasu, nie żyję poprostu; nie mogę ani pić, ani jeść, ani pracować, ani spać. Wstaję, ubieram się, wychodzę i błąkam się po mieście żarty głęboką zgryzotą. Pielęgnowałem żonę w chorobie przez ośmnaście lat; otoczyłem ją wszystkiemi staraniami jakie zależały odemnie i jakich wymagało jej smutne położenie. Wydatki, które dla niej poniosłem, pochłonęły owoce naszego skromnego mienia i mojej pracy, zostawiły mnie przygniecionego długami. Znalazłem się, po jej śmierci, wyczerpany znużeniem, zmarnowawszy młodość; byłbym, jednem słowem, w tym samym punkcie co w chwili kiedym rozpoczynał rzemiosło, gdybym przestrzegał praw i gdybym oddał w ręce dalekich krewnych należną cząstkę tego co mi żona przyniosła w posagu. Miała, mianowicie, bardzo przyzwoitą wyprawkę, i ojciec bowiem i matka, kochając córkę, uczynili dla niej wszystko co mogli, więcej niż mogli; ładną, porządną i obficie zaopatrzoną garderobę, która została jak nowa, nieboraczka bowiem nie miała czasu jej zużyć; prócz tego, dwadzieścia tysięcy w gotowiźnie. Zaledwie nieboszczka zamknęła oczy, ukryłem rzeczy i pieniądze. Panowie, znacie obecnie całą sprawę. Czy zrobiłem dobrze, czy źle? Nie czuję się spokojny w sumieniu. Mam uczucie, że jakiś głos mi powiada: „Ukradłeś, ukradłeś, oddaj, oddaj“. Co o tem myślicie? Zważcie panowie, iż żona uniosła z sobą, odchodząc, wszystko co zarobiłem w ciągu dwudziestu lat: że nie jestem już prawie zdolny do pracy; że wpadłem w długi, i że, jeżeli zwrócę spadek, zostaje mi jedynie szpital, jeśli nie dziś to jutro. Mówcie, panowie, czekam waszego wyroku. Czy trzeba mi zwrócić i iść skończyć w szpitalu?
— Idźmy koleją, wedle godności, rzekł ojciec skłaniając się w stronę duchownego; słuchamy, księże przeorze.
— Moje dziecko, rzekł przeor do kapelusznika, nie lubię skrupułów, to robi zamęt w głowie i na nic się nie zda; być może, nie trzeba było brać tych pieniędzy; ale, skoro wziąłeś, jestem zdania abyś je zachował.
ojciec. — Ależ, księże przeorze, to chyba nie pańskie ostatnie słowo?
przeor. — Na honor, tak; nic więcej nie umiem powiedzieć w tej sprawie.
ojciec. — To nie wiele. Słuchamy, panie rejencie.
urzędnik. — Mój przyjacielu, twoje położenie jest nader przykre; kto inny poradziłby ci może abyś zabezpieczył kapitał krewnym żony, iżby, w razie twej śmierci, nie przeszedł na twoją rodzinę, i abyś, dopóki życia, korzystał z procentów. Ale istnieją prawa; prawa zaś nie przyznają ci ani dochodu ani własności kapitału. Wierzaj mi, uczyń zadość prawom i bądź uczciwym człowiekiem; raczej szpital, jeśli tak padnie.
ja. — Istnieją prawa! Jakie prawa?
ojciec. — A pan, panie matematyku, jak rozwiążesz to zagadnienie?
geometra. — Mój przyjacielu, wszak powiedziałeś nam, że wziąłeś około dwudziestu tysięcy franków?
kapelusznik. — Tak, panie.
geometra. — A ile, w przybliżeniu, kosztowała cię choroba żony?
kapelusznik. — Mniej więcej tę samą sumę.
geometra. — A więc! Gdy kto, z dwudziestu tysięcy franków, spłaci dwadzieścia tysięcy franków, pozostaje zero.
ojciec, do mnie. — A co powiada filozofia?
ja. — Filozofia milczy, tam gdzie prawo jest niedorzeczne.
Ojciec uczuł iż nie trzeba mnie przyciskać; zaczem, zwracając się do kapelusznika, rzekł: „Mój przyjacielu, przyznałeś się, iż, od czasu jak zagrabiłeś spadek po żonie, straciłeś spokój. I na cóż ci się zdadzą te pieniądze, skoro odjęły ci najwyższe dobro? Pozbądź się ich corychlej, i pij, jedz, śpij, pracuj, bądź szczęśliwy w domu, jeśli zdołasz w nim się utrzymać, lub gdzieindziej jeżeli nie zdołasz.
Kapelusznik odpowiedział: „Nie, proszę pana, wywędruję do Genewy.
— I myślisz że zostawisz wyrzuty sumienia?
— Nie wiem; ale wywędruję do Genewy.
— Wędruj gdzie chcesz, wszędzie odnajdziesz swoje sumienie“.
Kapelusznik odszedł: dziwaczna jego odpowiedź wywołała komentarze. Zgodzono się, iż, być może, oddalenie miejsca i czasu osłabia mniej lub więcej wszystkie uczucia, wszelkiego rodzaju świadomość, nawet świadomość zbrodni. Morderca przeniesiony n. p. do Chin, zbyt jest daleko aby dojrzeć krwawiącego trupa jakiego zostawił nad brzegiem Sekwany. Wyrzut sumienia rodzi się może nietyle z odrazy do samego siebie, ile z obawy przed drugimi; nietyle ze wstydu samego uczynku, co z hańby i kary jakie poszłyby w jego ślad, gdyby go odkryto. A któryż tajemny zbrodniarz czuje się dość bezpieczny, iżby się mógł nie obawiać pułapki nieprzewidzianych okoliczności lub niedyskrecyi niebacznego słówka? Jaką ma pewność, iż się nie zdradzi w majakach gorączki albo snu? Posłyszą go w miejscu gdzie spełnił zbrodnię, i będzie zgubiony. Otoczenie jego w Chinach nie zrozumie go. „Moje dzieci, dni nieprawego wypełnione są lękiem. Spokój istnieje jedynie dla poczciwego człowieka. On jeden żyje i umiera bezpiecznie“.
Po wyczerpaniu tematu, goście odeszli; brat i siostra wrócili do pokoju; podjęliśmy przerwaną rozmowę, ojciec zaś rzekł: „Bogu niech będzie chwała! otośmy znowu razem. Dobrze mi z innymi, ale z wami lepiej“. Następnie, zwracając się do mnie: „Dlaczego, spytał, nie powiedziałeś kapelusznikowi swego zdania?
— Boś mi, ojcze, przeszkodził.
— Czym źle uczynił?
— Nie, ponieważ na nic dobra rada dla głupca. Jakto, czyż ten człowiek nie jest najbliższym krewnym swojej żony? Czy mienia jakie sobie zachował nie otrzymał w posagu? Czy nie przynależy mu z najbardziej godziwego tytułu? jakież jest prawo owych krewniaków?
ojciec. — Widzisz tylko prawo, ale nie widzisz jego ducha.
ja. — Widzę jak ty, ojcze, niebezpieczeństwo płynące dla kobiet, będących, jak nieraz się zdarza, przedmiotem wzgardy i nienawiści mężów, gdyby, w razie śmierci, mienie żon miało stać się ich własnością. Ale cóż to znaczy dla mnie, uczciwego człowieka, który dobrze spełniłem obowiązki względem mojej żony? Czy nie dość jestem nieszczęśliwy, żem ją utracił? Trzebaż mnie jeszcze odzierać z puścizny?
ojciec. — Ale, jeżeli uznajesz mądrość prawa, trzeba się doń stosować, o ile mi się zdaje.
siostra. — Bez prawa, niema kradzieży.
ja. — Mylisz się, siostro.
brat. — Bez prawa, wszystko przynależy wszystkim: niema własności.
ja. — Mylisz się, bracie.
brat. — Na czemże tedy zasadza się własność?
ja. — Pierwotnie, jest to objęcie w posiadanie przez pracę. Natura ustanowiła dobre prawa od wieków; społeczeństwo ubezpiecza ich wykonanie; siła ta ma wszelką moc przeciw złemu, niema żadnej przeciw uczciwemu człowiekowi. Jestem tym uczciwym człowiekiem; i, w tej okoliczności, jak również w wielu innych którebym mógł wyszczególnić, pozywam ją przed trybunał własnego serca, rozumu, sumienia, przed trybunał naturalnej sprawiedliwości; przesłuchuję ją, poddaję się jej lub też ją unicestwiam.
ojciec. — Głoś te zasady po świecie, ręczę ci że znajdą dobre przyjęcie, i zobaczysz jakie ładne stąd rzeczy wynikną.
ja. — Nie będę ich głosił; istnieją prawdy nie przeznaczone dla szaleńców; ale zachowam je dla siebie.
ojciec. — Dla siebie, jako dla mądrego człowieka?
ja. — Z pewnością.
ojciec. — Wedle tego, domyślam się, że również nie pochwalisz sposobu w jaki postąpiłem sobie w sprawie testamentu proboszcza z Thivet. A ty, księże, co myślisz?
ksiądz. — Myślę, ojcze, iż roztropnie uczyniłeś, żeś się poradził ojca Bouin i żeś mu uwierzył; gdybyś był poszedł za pierwszym popędem, bylibyśmy w istocie zrujnowani.
ojciec. — A ty, wielki filozofie, nie jesteś tego zdania?
ja. — Nie.
ojciec. — To bardzo zwięźle. Jedź dalej.
ja. — Każesz, ojcze?
ojciec. — Oczywiście.
ja. — Bez ogródek?
ojciec. — Oczywiście.
ja. — Nie, z pewnością nie, odparłem z ogniem, nie jestem tego zdania. Co do mnie, myślę, iż, jeżeli kiedy popełniłeś, ojcze, zły uczynek w życiu, to wtedy; i że, jeżelibyś się czuł zobowiązany do restytucyi wobec legataryusza w razie zniszczenia testamentu, bardziej jeszcze miałeś ten obowiązek wobec prawych dziedziców za to żeś tego nie uczynił.
ojciec. — Muszę wyznać, iż ten postępek zawsze mi leżał na sercu; ale ojciec Bouin!...
ja. — Ojciec Bouin, z całą swoją sławą wiedzy i świętości, był jedynie lichym doktrynerem, bigotem o ciasnej głowie.
siostra, po cichu, — Czy twoim zamiarem jest nas zrujnować?
ojciec. — Spokojnie, spokojnie! zostaw-że ojca Bouin, i powiedz nam swoje racye nie wymyślając na nikogo.
ja. — Moje racye? Są bardzo proste; oto one. Albo testator chciał zniweczyć akt który uczynił w nieczułości serca, jak wszystko zdaje się tego dowodzić, i ty udaremniłeś jego opamiętanie się: albo też chciał aby ten okrutny akt utrzymał się w mocy: i ty stałeś się wspólnikiem jego niesprawiedliwości.
ojciec. — Niesprawiedliwości? to lekko powiedziane.
ja. — Tak, niesprawiedliwości; wszystko bowiem co ów ojciec Bouin ci nagadał, to jedynie czcza kazuistyka, mizerne przypuszczenia, same „być może“ bez żadnej wartości, bez żadnej wagi, wobec warunków odejmujących wszelki charakter ważności niesprawiedliwemu aktowi, który ty wydobyłeś z kurzu, wystawiłeś na światło i przywróciłeś do czci. Waliza ze szpargałami; wśród tych szpargałów stary szpargał unicestwiony przez swoją datę, przez swą niesprawiedliwość, przez fakt zamięszania między inne szpargały, przez śmierć egzekutorów, przez wzgardę dla listów spadkobiercy, przez bogactwo tegoż spadkobiercy i nędzę prawych dziedziców! Cóż można temu przeciwstawić? Domniemaną restytucyę! Okaże się, iż ten nieborak księżyna który nie miał szeląga kiedy przybył na probostwo, i który strawił ośmdziesiąt lat życia aby uskładać niespełna sto tysięcy franków ciułając grosz do grosza, dopuścił się niegdyś, na szkodę Freminów (u których nigdy nie mieszkał i których nigdy może nie znał inaczej niż z imienia!), kradzieży stu tysięcy franków! A gdyby nawet ta mniemana kradzież była prawdą, wielkie nieszczęście!.. Byłbym spalił ten akt niesprawiedliwości. Trzeba go było spalić, powiadam; trzeba było słuchać serca, które nie przestało trapić cię później; miało więcej rozumu niż ten głupiec Bouin, którego wyrok dowodzi jedynie groźnego ucisku religijnych przesądów na najtęższe głowy, i zgubnego wpływu niesprawiedliwych praw, fałszywych zasad na zdrowy rozum i wrodzoną sprawiedliwość. Gdybyś, ojcze, był obecny przytem gdy proboszcz pisał niegodziwy testament, czyż nie byłbyś go podarł na sztuki? Los daje ci ów akt w ręce, i ty go zachowujesz?
ojciec. — A gdyby proboszcz ciebie uczynił swoim generalnym spadkobiercą?
ja. — Wstrętny akt zostałby tem rychlej unicestwiony.
ojciec. — Nie wątpię o tem; ale czy niema żadnej różnicy pomiędzy zapisem na rzecz cudzą a twoją?...
ja. — Żadnej. Są oba sprawiedliwe lub niesprawiedliwe, uczciwe albo nieuczciwe.
ojciec. — Skoro prawo nakazuje, po śmierci, sporządzanie inwentarza i odczytanie wszystkich papierów, bez wyjątku, ma w tem zapewne swoje pobudki; jakież są one?
ja. — Gdybym był zjadliwy, odpowiedziałbym na to: obedrzeć spadkobierców mnożąc koszta sądowe; ale pomyśl, ojcze, że ty nie byłeś tam jako urzędnik; że, wyzwolony od wszelkiej formy prawnej, nie miałeś do spełnienia innej funkcyi prócz naturalnej dobroczynności i sprawiedliwości.
Siostra milczała, ale ściskała mi rękę na znak uznania. Ksiądz kręcił głową, ojciec zaś powiadał: A teraz jeszcze jeden kamyk do ogródka ojca Bouin. Sądzisz przynajmniej, iż religia mnie rozgrzesza?
ja. — Tak sądzę; ale to nie przynosi jej zaszczytu.
ojciec. — Ten akt, który ty palisz mocą swej osobistej powagi, czy sądzisz iż byłby uznany za prawomocny przed trybunałem prawa?
ja. — Być może; ale to nie przynosi zaszczytu prawu.
ojciec. — Mniemasz, iż byłoby ono pominęło wszystkie okoliczności które ty podkreślasz z taką siłą?
ja. — Nie mam pojęcia; ale byłbym pragnął wyjaśnić to do gruntu. Poświęciłbym jaki pięćdziesiątek ludwików; byłaby to dobroczynność dobrze umieszczona: zaczepiłbym testament w imieniu tych nędzarzy.
ojciec. — Och, co do tego, gdybyś był przy mnie i udzielił mi tej rady, to, mimo iż w początkach rzemiosła, pięćdziesiąt ludwików stanowi poważną sumę, można się założyć że byłbym cię usłuchał.
ksiądz. — Co do mnie, wolałbym oddać te pieniądze wydziedziczonym biedakom niż adwokatom i sędziom.
ja. — Myślisz więc, bracie, że proces byłby przegrany?
ksiądz. — Nie wątpię o tem. Sędziowie trzymają się ściśle prawa, jak ojciec i jak ojciec Bouin; i dobrze czynią. Sędziowie zamykają, w podobnym wypadku, oczy na okoliczności, jak ojciec i ojciec Bouin, z obawy przed niebezpieczeństwami jakieby stąd wynikły; i dobrze czynią. Poświęcają niekiedy, wbrew świadectwu nawet własnego sumienia, jak ojciec i ojciec Bouin, dobro nieszczęśliwego i niewinnego, nie mogliby go bowiem ratować nie popuszczając cugli niezliczonej mnogości łajdaków; i dobrze czynią. Obawiają się, jak ojciec i ojciec Bouin, wydać wyrok sprawiedliwy w pewnym danym wypadku, ale zgubny w tysiącu innych przez mnogość nadużyć którym otworzyłby drzwi; i dobrze czynią. W sprawie zaś testamentu, o który chodzi...
ojciec. — Twoje argumenty dałyby się może utrzymać prywatnie, ale nigdy publicznie. Niejeden mniej skrupulatny adwokat który powiedziałby mi w cztery oczy: „Niech pan spali testament“, nie odważyłby się udzielić tej rady na piśmie w formie prawnej.
ja. — Rozumiem; to była sprawa nienadająca się aby ją wytaczać przed sędziów. Toteż, do kroćset! nie doszłoby do tego, gdybym ja był na twojem miejscu, ojcze.
ojciec. — Byłbyś przełożył swój rozum nad rozum publiczny; rozstrzygnięcie człowieka nad rozstrzygnięcie prawnika.
ja. — Z pewnością. Czyż człowiek nie jest dawniejszy od prawnika? Czy rozum rodzaju ludzkiego nie jest o wiele świętszy niż rozum prawodawcy? Nazywamy się cywilizowanymi ludźmi, a gorsi jesteśmy od dzikich. Zdaje się, że trzeba nam jeszcze brnąć się przez całe wieki z szaleństwa w szaleństwo i z niedorzeczności w niedorzeczność, zanim dojdziemy tam, gdzie elementarna iskierka rozsądku, sam instynkt, byłyby nas zawiodły zupełnie prosto. Toteż, zbłąkaliśmy się tak dokładnie...
ojciec. — Mój synu, mój synu, dobra to poduszka rozum; ale zdaje mi się, że głowa jeszcze spokojniej odpoczywa na poduszce religii i praw: i skończmy dyskusyę, niemam bowiem ochoty spędzić bezsennej nocy. Ale zdaje mi, żeś ty się coś nadąsał. Powiedz mi tedy, gdybym spalił testament, czy byłbyś mi przeszkodził w restytucyi?
ja. — Nie, ojcze; twój spokój jest mi nieco droższy niż wszystkie majątki świata.
ojciec. — Odpowiedź twoja cieszy mnie; a to dla pewnej przyczyny.
ja. — Powiesz nam, ojcze, tę przyczynę?
ojciec. — Chętnie. Kanonik Vigneron, twój wuj, był to człowiek twardy, żyjący na złej stopie z kolegami, których, prowadzeniem swojem i odezwaniami, stawiał ustawicznie pod pręgierz satyry. Byłeś przeznaczony na jego następcę; ale, w chwili gdy miał umierać, postanowiono w rodzinie, iż lepiej odwołać się do Stolicy Apostolskiej w Rzymie, niż składać na ręce kapituły rezygnacyę, którejby nie przyjęto. Kurjer rusza w drogę. Wuj umiera na godzinę lub dwie przed domniemanem przybyciem kurjera, i oto kanonia oraz tysiąc ośmset franków stracone. Matka twoja, ciotki, krewni, przyjaciele byli wszyscy zdania aby ukryć śmierć kanonika. Odrzuciłem tę radę; i kazałem natychmiast uderzyć w dzwony.
ja. — I dobrze uczyniłeś, ojcze.
ojciec. — Gdybym usłuchał tych poczciwych kumoszek, i gdybym miał później wyrzuty, widzę iż nie byłbyś się zawahał poświęcić mi swojego łańcucha.
ja. — I bez tego. Wolałbym raczej być dobrym filozofem, lub niczem, niż złym kanonikiem.
Gruby przeor wtoczył się do pokoju, i rzekł, dosłyszawszy ostatnich słów: „Złym kanonikiem! Radbym bardzo wiedzieć, w jaki sposób można być dobrym albo złym przeorem, dobrym albo złym kanonikiem; to są sprawy tak obojętne!“ Ojciec wzruszył ramionami, i wyszedł dla spełnienia jakichś nabożnych obowiązków. Przeor rzekł: „Zgorszyłem trochę papusia.“
brat. — Możebne.
Poczem, wydobywając z kieszeni książkę, rzekł: „Muszę wam odczytać kilka stron z opisu Sycylii przez ojca Labat.
ja. — Znam to. To historya calzolaio[3] z Messyny.
brat. — Właśnie.
przeor. — I cóż on robił, ten calzolaio?
brat. — Historyk opowiada, iż, będąc z natury zacnym człowiekiem, przyjacielem porządku i sprawiedliwości, wiele cierpiał, przebywając w kraju, gdzie prawa nietylko nie miały mocy, ale nie znajdowały nawet zrozumienia. Każdy dzień znaczył się jakąś zbrodnią. Wszystkim znani mordercy przechadzali się z podniesioną głową i urągali publicznemu oburzeniu. Rodzice biadali nad córkami uwiedzionemi i wtrąconemi, przez okrucieństwo rabusiów, z hańby w nędzę. Monopol wydzierał pracowitemu człowiekowi jego dobytek; łupiestwa wszelakiego rodzaju wyciskały gorzkie łzy uciśnionym obywatelom. Winni umykali się karze, albo przez swoje wpływy, albo przez przekupstwo, albo przez obejście form. Calzolaio widział to wszystko; serce mu się krwawiło; dumał bez przerwy na swoim zydelku nad sposobami położenia kresu zamętowi.
przeor. — Cóż mógł wskórać, taki biedaczyna!
brat. — Zobaczy pan. Jednego dnia, ustanowił w swoim sklepiku trybunał.
przeor. — A to jak?
ja. — Przeor chce aby połknąć opowiadanie, jak on połyka swoją jutrznię.
przeor. — Czemu nie? Sztuka krasomówcza zaleca aby opowiadanie było zwięzłe, Ewangelia zaś aby modlitwa była krótka.
brat. — Na wieść o jakiejś okrutnej zbrodni, wywiadywał się o nią; przeprowadzał u siebie w domu ścisłe i tajemne śledztwo. Dopełniwszy podwójnej funkcyi oskarżyciela i sędziego, ukończywszy proces kryminalny i wydawszy wyrok, wychodził z rusznicą pod płaszczem; i, w dzień jeżeli spotkał zbrodniarza w ustronnem miejscu, lub też w nocy, w czasie ich wypraw, kropił do nich z garłacza, celując jak umiał najlepiej.
przeor. — Boję się, że ten zacny człowiek skończy na szubienicy. Bardzo mi to przykro.
brat. — Po egzekucyi, zostawiał trupa na miejscu nie zbliżając się doń, i wracał do domu, zadowolony jak ktoś kto zabił wściekłego psa.
przeor. — I dużo zabił takich psów?
brat. — Liczono ich więcej niż pięćdziesięciu, wszystko osoby wyższego stanu. Wówczas, wicekról przyrzekł dwa tysiące talarów temu kto wyda zabójcę; i poprzysiągł w obliczu ołtarza, iż przebaczy winnemu o ile się oskarży sam.
przeor. — Niema głupich!
brat. — W obawie aby podejrzenie i kara nie padły na niewinnego...
przeor. — Oddał się w ręce wicekróla!
brat. — Przemówił doń w te słowa: „Spełniłem, panie, twój obowiązek. To ja skazałem i wydałem na śmierć zbrodniarzy, których ty powinieneś był ukarać. Oto protokóły, stwierdzające ich zbrodnie. Ujrzysz w nich metodę postępowania sądowego którego się trzymałem. Miałem pokusę aby zacząć od ciebie; ale szanowałem w twej osobie dostojnego monarchę którego przedstawiasz. Życie moje jest w twoich rękach; możesz nim rozrządzać.
przeor. — Co też się stało.
brat. — Nie wiem; ale wiem, że, przy całym tym pięknym zapale sprawiedliwości, ów człowiek był tylko mordercą.
przeor. — Mordercą! to ostre słowo: jakież inne miano możnaby mu dać, gdyby zabijał uczciwych ludzi?
ja. — Szaleństwo!
siostra. — Byłoby pożądane, aby...
brat, do mnie. — Jesteś monarchą: sprawę tę przedłożono ci do rozstrzygnięcia; jakżeż ono wypadnie?
ja. — Księże, zastawiasz mi pułapkę; i dam się w nią chwycić. Skazałbym wicekróla aby zajął miejsce szewca, a szewca aby zajął miejsce wicekróla.
siostra. — Bardzo dobrze, bracie.
Ojciec ukazał się z powrotem z ową pogodną twarzą jaką zawsze miał po modlitwie. Opowiedziano mu sprawę, i potwierdził wyrok księdza. Siostra dodała: „i oto Messynę pozbawiono, jeżeli nie jedynego sprawiedliwego człowieka, to przynajmniej jedynego dzielnego obywatela jaki się tam znalazł. Martwi mnie to“.
Podano do stołu; obecni sprzeczali się trochę ze mną; żartowali silnie z przeora z jego osądu w sprawie kapelusznika i skromnej opinii jaką miał o przeorach i kanonikach. Przedłożono mu kwestyę testamentu; zamiast ją rozstrzygnąć, opowiedział nam wydarzenie z własnego życia.
przeor. — Przypominacie sobie olbrzymie bankructwo bankiera Bourmont.
ojciec. — Czy sobie przypominam! i mnie szarpnęło ono trochę.
przeor. — Tem lepiej!
ojciec. — Czemu tem lepiej?
przeor. — Temu, iż, jeżeli źle uczyniłem, większą będę miał ulgę w sumieniu. Zamianowano mnie syndykiem wierzycieli. Znalazł się, pomiędzy czynnymi walorami Bourmonta, oblig na sto talarów, wystawiony przez biednego kupca mieszkającego w sąsiedztwie. Oblig ten, podzielony pomiędzy ilość wierzycieli, nie sięgał ani dwunastu su na głowę; ściągnięty zaś z nieboraka, byłby go wtrącił w ruinę. Przypuściłem...
ojciec. — Iż każdy wierzyciel z osobna nie odmówiłby dwunastu su na rzecz nędzarza; podarłeś ksiądz weksel i uczyniłeś jałmużnę z mojej sakiewki.
przeor. — W istocie; czy się pan gniewa?
ojciec. — Nie.
przeor. — Niechże pan zechce uwierzyć, że inni równie nie gniewaliby się jak pan; i rzecz załatwiona.
ojciec. — Ale, księże przeorze, jeżeli drzesz, mocą własnej powagi, jeden weksel, dlaczego nie podrzesz dwóch, trzech, czterech; tyle ilu się znajdzie biedaków do wspomożenia cudzym kosztem? Ta zasada miłosierdzia może nas zaprowadzić daleko, księże przeorze: sprawiedliwość, sprawiedliwość...
przeor. — Już to powiedziano nieraz: jest często wielką niesprawiedliwością.
Młoda osoba, która mieszkała na pierwszem piętrze, zeszła w tej chwili do nas; istne wcielenie wesołości i pustoty. Ojciec spytał czy ma nowiny o mężu: ów mąż, był to ladaco, który dał swojej żonie przykład złych obyczajów (o ile mi się zdaje, poszła potrosze za tym przykładem) i który, aby uniknąć pościgu wierzycieli, puścił się na Martynikę. Pani d’Isigny — było to nazwisko naszej lokatorki — odparła: „Mąż? Bogu chwała, nie słyszałam już o nim; może utonął.
przeor. — Utonął! winszuję pani.
pani d’isigny. — Cóż panu na tem zależy, księże przeorze?
przeor. — Mnie nic, ale pani?
pani d’isigny. — A co mnie?
przeor. — Hm, powiadają...
pani d’isigny. — Cóż powiadają?
przeor. — Skoro pani chce wiedzieć, powiadają że on przejął jakieś pani listy.
pani d’isigny. — Ba! czyż ja nie miałam w zamian ładnej kolekcji jego listów?
Na to, wszczęła się nad wyraz zabawna kłótnia pomiędzy przeorem a panią d’Isigny o przywileje obu płci. Pani d’Isigny wezwała mnie na pomoc; miałem właśnie dowieść przeorowi że pierwsze z małżonków które naruszy umowę wraca wolność drugiej stronie; ale ojciec poprosił o krymkę nocną, przerwał rozmowę i wyprawił nas spać. Skoro na mnie przyszła kolej życzyć mu dobrej nocy, ściskając go, rzekłem do ucha: „Poprawdzie, ojcze, zdaje mi się, że niema praw dla mądrego człowieka...
— Mów ciszej...
— Ponieważ wszystkie podlegają wyjątkom, do niego należy osądzić w którym wypadku winien się im poddać lub z nich wyzwolić.
— Nie gniewałbym się, odparł ojciec, gdyby był w mieście jeden albo dwóch obywateli takich jak ty; ale nie chciałbym w niem mieszkać, gdyby wszyscy myśleli tak samo.
- ↑ Czytamy w Correspondance littéraire Grimma, z marca 1771: „P. Diderot, majster nożowniczy w Langres, umarł w r. 1759, powszechnie opłakiwany w mieście, zostawiając dzieciom przyzwoity, jak na swój stan, mająteczek, oraz sławę uczciwości i cnoty pożądaną dla każdego stanu. Widziałem go na trzy miesiące przed śmiercią. Udając się do Genewy, w marcu 1759, skierowałem się umyślnie przez Langres, i przez całe życie będę rad że poznałem tego czcigodnego starca. Zostawił troje dzieci: starszego syna, Dyonizego Diderot, urodzonego w 1713: to właśnie nasz filozof; córkę, osobę o wybornem sercu i niepospolitej sile charakteru, która, od chwili śmierci matki, poświęciła się wyłącznie staraniom o ojca i dom, i, z tej przyczyny, odrzuciła propozycye małżeństwa; wreszcie młodszego syna, który obrał stan duchowny: jest kanonikiem katedralnym w Langres, i jednym z najświątobliwszych ludzi w dyecezyi. Jestto człowiek o dziwnym kroju umysłu, krańcowej pobożności, i, jak sądzę, nie odznaczający się zbytnią miarą w poglądach i uczuciach. Ojciec kochał starszego syna z sympatyi i z serca; córkę, z wdzięczności i czułości; młodszego syna, z wyrozumowania, przez szacunek dla jego stanu. Wyjaśnienia te zdały mi się potrzebne przed odczytaniem niniejszego utworu“.
- ↑ Głośni współcześni zbrodniarze.
- ↑ Szewc.