Rzeczy widziane 1848-1849/III. Rok 1849

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rzeczy widziane 1848-1849
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Julian Ochorowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
1849.

I.
Ogród zimowy.
W Lutym 1849.

W Lutym 1849, pośród bólów i lęków — zabawy. Urządza je nędza. Tańczono dla biednych. W chwili, gdy armaty były jeszcze, że tak powiem, zwrócone w stronę ludu, bal dobroczynny ściągał cały Paryż do Ogrodu Zimowego.
Oto czem był wówczas Zimowy Ogród:
Pewien poeta odmalował go jednym wyrazem: umieszczono lato pod kloszem.
Była to olbrzymia klatka żelazna, z dwiema nawami na krzyż, wielka, jak cztery lub pięć katedr razem wziętych, i przykryta kolosalnem oszkleniem.
Klatkę tę zbudowano na polach Elizejskich, wchodziło się do niej przez galeryę drewnianą, wyłożoną dywanami i makatami.
Wchodząc, trzeba było najprzód zmrużyć oczy przed falą światła. W tej fali światła mogłeś odróżnić wszelkiego rodzaju wspaniałe kwiaty i drzewa dziwnych kształtów, z uliścieniem południa i północy, gór i dolin: banany, różne rodzaje palm, cedry, liście szerokie i ostre igły, dziwaczne gałęzie i pędy poskręcane i poplątane, jakby w dziewiczym lesie. Zresztą z kategoryi dziewictwa, był las tylko. Najpiękniejsze kobiety i najładniejsze dziewczęta Paryża, w balowych strojach, wirowały w tem oświetleniu à giorno, jak roje różnobarwnych owadów w promieniu słońca.
Ponad tym strojnym tłumem błyszczał potwornych rozmiarów świecznik bronzowy, albo raczej olbrzymie drzewo złote, z odwróconymi płomykami, które zdawały się wyrastać ze sklepienia, roztaczając nad publicznością dach listków, złożonych z iskier i blasków. Szerokie koło mniejszych świeczników rozchodziło się promienisto po całej sali, stanowiąc niby mniejsze konstelacye, dookoła jednego słońca.
Od sklepienia odbijały się silne tony orkiestry, wywołując drżenie szyb.
Ale co stanowiło odrębną właściwość Ogrodu Zimowego, to to, że po za tym przedsionkiem światła, muzyki i gwaru można było dojrzeć jakby rodzaj arki olbrzymiej a zacienionej, rodzaj groty cieniów i tajemnic.
Ta grota, w której wyrastały wielkie drzewa i gdzie jeżył się zagajnik, poprzecinany alejami i polankami, gdzie strumień wody rozpylał się w mgłę dyamentową, było to właśnie wnętrze ogrodu. Różowe punkty, podobne do ognistych pomarańcz, błyszczały tu i owdzie wśród gałęzi.
Wszystko to razem wyglądało niby sen. Lampy w zagajniku, gdy się do nich zbliżało, stawały się wielkimi świetlanymi tulipanami, zmieszanymi z prawdziwemi kameliami i naturalnemi różami.
Siadało się na ławce, mając stopy na mchu lub na murawie, i wtedy czuło się tchnienie ciepłe pod tą murawą i pod tym mchem. Olbrzymi kominek z marmuru i bronzu, w którym pół wielkiego drzew a płonęło odrazu, roztaczał fale ciepła o dwa kroki od zarośli, drżących pod deszczem strumienia wody. Były lampy na drzewach i dywany w alejach, a pośród drzew satyry, nagie nymfy, hydry, wszelkiego rodzaju grupy i posągi, czyniące w swej całości wrażenie czegoś niemożliwego i czegoś żywego zarazem.
Co robiono na tym balu?
Trochę tańczono, trochę podkochiwano się, ale przedewszystkiem mówiono o polityce.
Było tego wieczoru z pięćdziesięciu posłów. Zwracał uwagę przedstawiciel murzynów, Loisy Mathieu, w białych rękawiczkach, w towarzystwie posła życzliwego murzynom, Schoelchera, w czarnych rękawiczkach. Mówiono:
— Co to znaczy braterstwo! Pozamieniali sobie ręce!
Mężowie stanu, wsparci o kominki, oznajmiali rychłe wydawnictwo dziennika zatytułowanego Aristo, organu reakcyi. Rozprawiano o sprawie Bre’a, sądzonej w tej właśnie chwili. Ale najwięcej zajmowała tych ludzi poważnych w tej ponurej sprawie ta okoliczność, że byli do niej wmieszani w charakterze świadków: handlarz żelaza, zwany Lenclume (kowadło), i ślusarz nazwiskiem Laclef (klucz).
Oto jakie małostki spostrzegali wówczas ludzie w wypadkach, kierowanych ręką Boga!




II.
Zabójcy generała Brea.
Marzec 1849.

Skazańcy ze sprawy Brea zostałi zamknięci w forcie Vanves.
Było ich pięciu: Nourry, biedny dzieciak siedmnastoletni, którego brat i ojciec umarli w obłąkaniu, typ ulicznika paryzkiego, wyrastającego w czasie rewolucyi na bohatera, a w czasie nieporządków na zbrodniarza; Daix, pozbawiony jednego oka, kulawy, mańkut, dobry biedak z Bicetre, trepanowany[1] przed trzem a laty, ojciec ośmioletniej ubóstwianej córeczki; Lahr, zw any Strażakiem, którego żona porodziła nazajutrz po wyroku, dając życie w chwili, gdy jej zadawano śmierć; Chopart, komisant księgarski, zamieszany w dość brzydkie wybryki młodości; wreszcie Vappreaux młodszy, który tłómaczył się nieobecnością i który, jeśli mamy wierzyć czterem innym, wcale się nie pokazywał przy rogatce Fontainebleau, w ciągu trzech dni czerwcowych.
Nieszczęśliwi ci są zamknięci w wielkich kazamatach fortu. Wyrok bardzo ich przygnębił i skłonił ku Bogu. W piwnicy więziennej jest pięć łóżek polowych i pięć słomianych krzeseł; do tego ponurego umeblowania dodali sami ołtarz. Ten ołtarz mieści się w głębi, wprost drzwi i pod dymnikiem, przez który wpływa dzień. Na ołtarzu stoi tylko Matka Boska z gipsu, przybrana w płaszcz z koronek. Nie ma pochodni, z obawy, żeby więźniowie nie podłożyli ognia pod drzwi, słomą swoich sienników. Modlą się i pracują. Ponieważ Nourry nie odbył jeszcze pierwszej spowiedzi, a chce się wyspowiadać przed śmiercią, Chopart powtarza z nim katechizm.
Obok ołtarza leży na dwóch kozłach deska, podziurawiona kulami. Była to tarcza strzelnicza fortu. Zrobili z niej stół obiadowy. Okrutne upamiętnienie rychłej śmierci!
Przed kilku dniami doszedł ich rąk list bezimienny. W tym liście kazano im uderzyć nogą w płytę kamienną posadzki, zajmującą sam środek więzienia. List objaśniał, że ta płyta spoczywa nad studnią, przez którą dawnym podziemnym korytarzem probostwa Vanves można się dostać aż do Chatillon. Będą mogli podważyć tę płytę i pewnej pięknej nocy wymknąć się z więzienia.
Poszli za radą listu. W samej rzeczy płyta środkowa wydawała taki odgłos, jakby pod nią była pustka. Lecz, czy to dlatego, że policya wiedziała o owym liście, czy też z jakiegoś innego powodu, dość, że od tej chwili podwojono nadzór i nie mogli skorzystać ze wskazówki.
Dozorcy i księża nie opuszczali ich ani na chwilę. Strażnicy ciała złączeni ze strażnikami duszy. Smutna sprawiedliwość ludzka!

Wykonanie wyroku było błędem, bo wznawiało szafot. Lud skopał nogami i przewrócił gilotynę. Burżuazya ją podniosła. Rzecz była nieunikniona.
Prezydent Ludwik Bonaparte skłaniał się ku ułaskawieniu. Można było przewlec rewizyę i kasacyę. Arcybiskup Paryża Sibour, sam następca ofiary, przychodził prosić o łaskę dla zabójców. Ale frazesy konwencyonalne przemogły. Trzeba było uspokoić kraj, trzeba było przywrócić porządek, wzbudzić zaufanie, odbudować legalność. A społeczność owych czasów uważała jeszcze odcięte głowy jako materryały budowlane. Ówczesna Rada Stanu, do której zwrócono się po opinię w myśl konstytucyi, oświadczyła się za egzekucyą. Adwokat Daix’a i Lahr’a, p. Cressou, widział się z prezydentem. Był to człowiek młody, z sercem i wymowny. Mówił o tych ludziach, o tych żonach, nie będących jeszcze wdowami, o dzieciach nie będących jeszcze sierotami, a mówiąc, płakał.
Ludwik Bonaparte słuchał go w milczeniu, ujął go za ręce, ale odpowiedział tylko tyle:
— Jestem bardzo nieszczęśliwy!
Wieczorem tegoż dnia, było to w czwartek, zebrała się rada ministrów. Rozprawa była długa i żywa. Jeden tylko z ministrów przemawiał przeciw egzekucyi. Ludwik Bonaparte popierał go. Narady trwały aż do dziesiątej wieczór. Ale większość przemogła i zanim ministrowie rozeszli się, strażnik pieczęci, Odilon Barrot, podpisał wyrok śmierci dla trzech skazańców: Daix’a, Lahr’a i Choparta. Nourry i Vappreux młodszy zostali skazani na dożywotnie galery.

Egzekucyę wyznaczono nazajutrz rano, w piątek.
Kanclerz przesłał niezwłocznie rozkaz prefektowi policyi, który obowiązany był porozumieć się z władzą wojskową, ponieważ wyrok wydał sąd wojenny.
Prefekt posłał po kata. Lecz od pierwszych dni lutego kat Paryża opuścił swój dom przy ulicy des Marais Saint-Martin. Uważał on, że wyszedł z łaski razem z gilotyną. Zniknął więc.
Stracono dużo czasu na wyszukanie jego nowego mieszkania, a gdy je znaleziono, nie było go w domu. Poszedł na przedstawienie do Opery, chciał bowiem zobaczyć Skrzypce Dyabelskie.
Dochodziła już północ, a o kacie ani słuchu. Trzeba było odłożyć egzekucyę do dnia następnego.
W tej zwłoce poseł Larabit, którem u Chopart udzielił pomocy na jednej z barykad pod rogatką, został uwiadomiony i mógł zobaczyć się z prezydentem. Prezydent podpisał ułaskawienie Chopaita.
Nazajutrz po egzekucyi prefekt policyi wezwał kata i wymawiał mu jego nieobecność.
— Hm! — mruknął Sanson — przechodziłem przez ulicę, patrzę, widzę wielki, żółty afisz z napisem. „Skrzypce dyabelskie.“ Myślę sobie: oj, do dyabła! to musi być zabawne! I poszedłem...
Ale swoją drogą ten żółty afisz ocalił głowę ludzką.

Zaszły niektóre okropne okoliczności.
Owej nocy, z piątku na sobotę, podczas gdy ci, których niegdyś nazywano: „mistrzami dzieł nizkich,“ budowali rusztowanie pod rogatką Fontainebleau, sprawozdawca sądu wojennego w towarzystwie archiwisty udawał się do fortu Vanves.
Daix i Lahr, mający umrzeć, spali. Znajdowali się oni w kazamacie nr. 13 z Nourry’m i Chopartem. Musieli czekać, bo zdarzyło się, że nie znaleziono postronków. Pozwolono więc spać skazanym.
O piątej rano pomocnicy kata przybyli z należnymi przyborami.
Wówczas otworzono drzwi. Czterej ludzie zbudzili się. Powiedziano do Nourry’ego i Chopert’a: „Idźcie precz!“ Zrozumieli i uciekli do sąsiedniej kazamaty, uradowani i przerażeni zarazem. Zaś Daix i Lahr nie rozumieli, o co chodzi. Unieśli się na swych łóżkach, rozglądając się z miną przerażoną.
Rzucono się na nich i powiązano. Nikt nie wyrzekł jednego słowa. Zaczęli nareszcie domyślać się, o co chodzi, i wydawać straszne krzyki.
— Gdyby ich nie byli powiązali — opowiadał kat — byliby nas zjedli.
Potem Lahr osłabł i podczas, gdy mu czytano wyrok, odmawiał pacierze.
Daix zaś walczył w dalszym ciągu, płacząc i rycząc z przerażenia. Ci ludzie, którym tak łatwo przyszło zabić drugiego, drżeli jednak przed śmiercią.
Daix wołał: „Na pomoc!“ Odwoływał się do żołnierzy, zaklinał ich, znieważał, błagał w imieniu generała Bre’a.
Cicho bądź! — rzekł jeden z policyantów — jesteś tchórzem!

Egzekucya odbyła się z wielką paradą.
Zaznaczmy ten fakt, że gdy po raz pierwszy, po dniach lutowych, gilotyna ośmieliła się pokazać publicznie, dano jej wojsko dla bezpieczeństwa.
Dwadzieścia pięć tysięcy ludzi piechoty i konnicy otaczało rusztowanie; dwóch generałów dowodziło. Siedem dział wycelowano w ujścia ulic, zbiegających się na placyku rogatek Fontainebleau.
Daix został stracony pierwszy.
Gdy głowa spadła i gdy rozwiązano mu ręce i nogi, korpus, z którego buchał strumień krwi, padł na rusztowanie między gilotyną a koszykiem.
Oprawcy byli przerażeni i nie wiedzieli na razie, co robić. Ktoś z ludu odezwał się:
— Przy tej gilotynie wszyscy głowy tracą, nawet kat!

W owej epoce można jeszcze było widzieć na przedmieściach rozgorączkowanych ostatnimi wyborami do Zgromadzenia Narodowego, nazwiska kandydatów popularnych, powypisywane węglem na murach.
Jednym z nich był Ludwik Bonaparte. Nazwisko jego mieszało się w tym ulicznym plebiscycie z nazwiskami Raspaila i Barbès’a.
Nazajutrz po egzekucyi na wszystkich logach ulic, wszędzie, gdzie tylko istniały owe wyborcze napisy, imię Ludwika Bonaparte zostało powykreślane czerwoną pręgą.
Milczący protest, wymówka i groźba. Palec ludu w oczekiwaniu palca Bożego.




III.
Samobójstwo Antonina Moine.
Kwiecień, 1849 r.

Przed miesiącem lutym 1848 r. Antonin Moine wyrabiał figurki i posążki na handel.
Figurki i posążki! Na tośmy zeszli. Handel zastąpił Państwo. Gdy historya jest pustą, sztuka jest biedną; ponieważ nie ma już wielkich postaci, nie ma też i posągów.
Antonin Moine żył dość nędznie ze swej pracy. Z tem wszystkiem troszczył się o wychowanie swego syna, Pawła, i udało mu się umieścić go w szkole politechnicznej.
Około roku 1847, gdy już handel zbytkowy w dziedzinie sztuki i fantazyi zaczął słabnąć, Moine dołączył do figurek portrety pastelowe. Posążek na prawo — portret na lewo i jakoś to szło.
Po upływie lutego wszystkiego naraz zabrakło; zarówno fabrykanta, zamawiającego model świecznika lub zegara, jak i mieszczanina, pragnącego mieć swój portret.
Co robić?
Antonin Moine walczył, jak mógł, zniszczył swą starą odzież, żył grochem i ziemniakami, sprzedał swoją chińszczyznę handlarzom, zastawił najprzód zegarek, potem srebro.
Mieszkał bardzo skromnie przy ulicy Larochfoucauld pod numerem, jeśli się nie mylę, 8, na rogu ulicy La Bruyère.
Ale i skromne mieszkanko wkrótce opróżniło się z mebli.
Po upływie czerwca Moine starał się o zamówienie rządowe. Wlokło się to sześć miesięcy. Trzech, czy czterech ministrów zmieniło się i Ludwik Bonaparte miał czas zostać prezydentem. Wreszcie pan Leon Faucher zamówił u Antonina Moine’a biust, na którym mógł zarobić sześćset franków. Ale uprzedzono go, że ponieważ brak gotówki, biust nie będzie zapłacony wcześniej, jak po ukończeniu.
Nędza więc nadchodziła, a nadzieja oddalała się.
Antonin Moine powiedział raz do swojej żony, jeszcze młodej, bo ją poślubił, gdy miała lat piętnaście:
— Odbiorę sobie życie.
Nazajutrz znalazła żona pod jakimś meblem nabity pistolet. Wzięła go i schowała gdzieindziej. Zdaje się jednak, że Antonin go odnalazł.
Być może, iż umysł jego zaczynał się mroczyć. Nosił zawsze przy sobie kastet i brzytwę. Rzekł raz do żony:
— Można się zabić i młotkiem!
Raz zerwał się i otworzył okno tak nagle, że żona rzuciła się na niego, chwytając go wpół.
— Coś chciał uczynić? — spytała.
— Odetchnąć! A ty czego chcesz odemnie?
— Nic... ściskam cię — odrzekła.
18-go marca 1849 roku, było to, o ile pamiętam, w niedzielę, odezwała się do niego żona:
— Idę na mszę; pójdziesz ze mną?
Był pobożny, a żona, czuwając nad nim swą miłością, starała się jak najmniej zostawiać go samego.
On odpowiedział:
— Dobrze, w tej chwili — i przeszedł do sąsiedniego pokoju, który był pokojem jego syna.
Upłynęło parę minut. Nagle pani Moine usłyszała odgłos, podobny do huku zatrzaskiwanej bramy. Ale nie łudziła się. Zadrżała, wołając:
— To ten obrzydły pistolet!
Rzuciła się do drzwi pokoju, do którego wszedł Antonin, a potem cofnęła się z przerażeniem: spostrzegła ciało, rozciągnięte na ziemi.
Zaczęła biegać po domu, jak szalona, wołając pomocy. Ale nikt nie przyszedł; czy to dlatego, że nikogo nie było w domu, czy że nie słyszano jej głosu przy turkocie ulicznym.
Wróciła więc i klękła przed ciałem męża. Strzał pistoletowy rozerwał prawie całą głowę. Krew płynęła na podłogę; meble i mufy pobryzgane były mózgiem.
Tak skończył Antonin Moine, prześladowany przez los, podobnie jak jego nauczyciel, Jan Goujon. I odtąd imię Moine’a związane będzie z dwoma wspomnieniami: strasznej śmierci i najpiękniejszego talentu.




IV.
Odwiedziny w dawnej Izbie Parów.
Czerwiec, 1849 r.

Robotnicy, zasiadający w Luksemburgu pod prezydencyą Ludwika Blanca, okazali jakby szacunek dla tej Izby Parów, którą zastępowało ich zgromadzenie. Fotele Parów zostały zdobyte, ale nie splamione. Nie było zniewagi, nie było urągania, nie było krzywdy. W ludzie jest coś z dziecka, chętnie zapisuje on węglem na murze swój gniew, swą radość i swoją ironię; lecz robotnicy zachowali się poważnie. W szufladach znaleźli pióra i scyzoryki parów, ale nie wyrzynali napisów na stołach, i nie rozlewali atramentu.
Jeden ze strażników pałacu mówił do mnie:
— Byli bardzo grzeczni.

Opuścili te miejsca tak jak je zajęli, jeden z nich tylko wyrżnął wewnątrz szuflady Guizot’a, w ławce ministeryalnej, te dwa wiersze:

La royauté est abolie,
Vive Louis Blanc!

[2].

Można je czytać dziś jeszcze.
Fotele parów pokryte były zielonym aksamitem, obszytym złotym galonem. Pulpity mahoniowe, obite skórką, szuflady dębowe, zawierające wszystkie przybory do pisania, ale bez klucza. W górnej ramce pulpitu każdy par miał wydrukowane swe nazwisko, złotemi literami na zielonej skórce, wprawionej w drzewo.
Na ławie książąt, położonej na prawo za ławą ministeryalną, nie było żadnych nazwisk, tylko złocone blaszki z napisem: „Ława Książąt.“
Te blaszki i skórki z nazwiskami parów zostały zdarte — nie przez robotników — lecz z rozkazu rządu tymczasowego.
Wprowadzono niektóre zmiany w salach, przeznaczonych na przedpokoje dla Zgromadzenia. Cudowny „Milon z Krotony“ Puget’a, zdobiący przedsionek w górze wielkich schodów, przeniesiono do starego muzeum i zastąpiono pierwszym lepszym marmurem.
Posąg księcia orleańskiego, stojący w drugim przedsionku, wyniesiono gdzieś i zastąpiono figurą Pompejusza, z twarzą, nogami i rękami złoconemi, pod którą, według podania, miał być zamordowany Cezar. Obraz twórców konstytucyi w trzecim przedsionku, przedstawiający Napoleona I, Ludwika XVIII i Ludwika Filipa, zdjęto na rozkaz Ledru-Rollin’a i zastąpiono wspaniałym gobelinem, ze zbiorów w Garde-Meuble.
Obok owego trzeciego przedsionka mieści się dawna sala Izby Parów, zbudowana w r. 1805 dla Senatu. Sala ta, mała, wązka, ciemna, podtrzymywana chudemi kolumnami korynckiemi, koloru mahoniu, z białemi głowicami, umeblowana była krzesłami i pulpitami; krzesła wybite zielonym aksamitem w stylu cesarstwa, wszystko mahoniowe; podłoga z białych kostek marmurowych, poprzecinanych kwadratami ukośnemi z różowego marmuru Sainte-Anne; salę tę, pełną wspomnień, przechowano z religijnną starannością i używano jej do poufnych zebrań Izby Parów, od czasu zbudowania nowej w r. 1840.
W tej starej sali Senatu sądzony był marszałek Ney. Ustawiono baryerę na lewo od kanclerza, prezydującego Izbie. Marszałek siedział za nią, mając po prawej ręce pana Berryer’a ojca, a pana Dupin starszego po lewej, i trzymając nogi na jednym z tych kwadratów ukośnych, w środku którego, ponurym zbiegiem okoliczności, mozaika marmurowa układała się w trupią głowę[3]. Później kwadrat ten wyjęto i zastąpiono innym.
Po wypadkach lutowych, wobec zamieszek ulicznych, trzeba było rozmieszczać żołnierzy w pałacu i z dawnej sali Senatu zrobiono kordegardę. Pulpity senatorów Napoleona i Parów Restauracyi poszły na strych, a krzesła kuralne służyły za łóżka dla żołnierzy.
W pierwszych zaś dniach czerwca 1849, zwiedzając salę Izby Parów, znalazłem ją taką, jaką pozostawiłem przed siedemnastu miesiącami, gdym w niej zasiadał po raz ostatni 28-go lutego 1848 roku.
Wszystko w niej było na swojem miejscu, w głębokim spokoju i porządku. Rzekłbyś, że zamknięto posiedzenie przed kwadransem.







  1. Któremu robiono operacyę wycięcia części czaszki.
    (P. T.)
  2. Królestwo zniesione, niech żyje Ludwik Blanc.
  3. Michał Ney, jeden z najdzielniejszych generałów napoleońskich, ten sam, dla którego Napoleon stworzył tytuł księcia Moskwy, przerzucał się jednak od Napoleona do Burbonów; po ostatecznem rozbiciu pierwszego pod Waterloo i po kapitulacyi Paryża, uchodząc do Szwajcaryi, był schwytany i z wyroku sądu rozstrzelany w Ogrodzie Luksemburskim.
    (Przyp. tł.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Julian Ochorowicz.