Rzeczy widziane 1848-1849/IV. Sylwetki ze zgromadzenia narodowego
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rzeczy widziane 1848-1849 |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Drukarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Julian Ochorowicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Odilon Barrot wchodzi na mównicę stopień po stopniu, starając się o powagę, zanim okaże wymowę.
Następnie kładzie prawą rękę na stole mównicy, lewą odrzuca w tył na plecy i tym sposobem okazuje się zgromadzeniu bokiem, w postawie atlety.
Ubrany zawsze czarno, starannie i równo zapięty.
Mowa jego, zrazu wolna, ożywia się stopniowo, podobnie jak i jego myśli. Ale ożywiając się, głos mu chrypnie, a myśl zaciemnia się. Ztąd pewne wahanie się w audytoryum: jedni źle słyszą, drudzy nie rozumieją. Naraz z chmury wybiega błyskawica i wszyscy są olśnieni.
Różnica między tego rodzaju mówcami a wielkim Mirabeau jest ta, że oni mają błyskawice, ale on tylko jeden miał pioruny.
Pan Thiers chce traktować ludzi, idee i wypadki rewolucyjne według rutyny parlamentarnej. Kręci swoją starą konstytucyjną pozytywką, opiewając przepaści i wybuchy czynników chimerycznych i nie przewidzianych. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że wszystko się przeobraziło; znajduje podobieństwa między naszą epoką i tą, w której on rządził, i ztąd wszystko snuje. Podobieństwa te istnieją niewątpliwie, ale dziś miesza się do nich coś olbrzymiego i potwornego zarazem; a tymczasem pan Thiers wcale tego nie domyśla i jedzie dalej. Spędził on swoje życie na pieszczeniu kotów, na ugłaskiwaniu ich również kociemi sposobami. Dziś chce się trzymać tej samej metody, a nie spostrzega tego, że z kociąt zrobiły się dzikie zwierzęta. Zabawny widok małego człowieczka, usiłującego swoją drobną ręką pogłaskać paszczę ryczącego łba rewolucyi!
Gdy panu Thiersowi ktoś przerwie jego mowę, irytuje się, zakłada ręce, rozkłada je gwałtownie, następnie prowadzi je do ust, do nosa, poprawia okulary, wreszcie wzrusza ramionami i kończy, chwytając się konwulsyjnie obydwiema rękami za tył głowy.
Czułem zawsze dla tego sławnego męża stanu, dla tego znakomitego mówcy, dla tego miernego pisarza, dla tego małego i ciasnego serca, coś w rodzaju podziwu, odrazy i lekceważenia zarazem.
Pan Dufaure jest adwokatem z Saintes i był pierwszym adwokatem w tem mieście około r. 1833. To go posunęło aż do Izby.
Pan Dufaure przybył do niej z akcentem prowincyonalnym i zakatarzonym, bardzo zabawnym. Ale był to umysł jasny, niekiedy aż do świetności, ścisły niekiedy aż do stanowczości.
Obok tego wymowę miał powolną i chłodną, ale pewną i stałą, rozsuwającą spokojnie nagromadzone przed nim trudności.
Miał powodzenie. Został posłem, potem ministrem. Nie jest to mędrzec, ale jest to człowiek prawy i poważny, który piastował władzę bez wielkiej chwały, ale uczciwie, i który na mównicy nie jest świetnym, ale jest słuchanym.
Osoba jego podobną jest do jego talentu: ma w sobie godność i prostotę, chociaż niema ani blasku, ani barwy.
Przychodzi do Izby zapięty, w tużurku ciemnoszarym, w czarnym krawacie, w kołnierzyku od koszuli sięgającym aż po uszy. Ma nos gruby, szerokie usta, gęste brwi, oko inteligentne i surowe, a włosy siwawe w nieładzie.
Changarnier ma minę starego akademika, podobnie jak Soult ma minę starego biskupa.
Liczy on sześćdziesiąt cztery, lub pięć, lat, ma szyję długą i suchą, mowę łagodną, wyraz uprzejmy i wiecznie ten sam, perukę ciemno-blond, jak Pasquier, i uśmiech podchlebny, jak Brifaut.
Jest to zresztą człowiek małomówny, śmiały, obrotny, skory do czynu, ale dwulicowy i niejasny.
Siedzi on w Izbie na końcu czwartej ławki ostatniej sekcyi lewej, tuż nad Ledru-Rollin’em.
Siedzi zwykle z rękami założonemi. Ławka Ledru-Rollin’a i Lamennais’go bywa najczęściej wzburzoną z całej lewicy. Lecz gdy całe Zgromadzenie krzyczy, hałasuje, wyje, ryczy, wścieka się i burzy — Changarnier tylko ziewa.
Lagrange, jak powiadają, wystrzelił z pistoletu na bulwarze Kapucynek[1], a wystrzał ten był iskrą, która rozpaliła namiętności i wznieciła pożar lutowy.
Tytułuje się on: więźniem politycznym i przedstawicielem ludu.
Lagrange ma szpakowate wąsy, brodę i również szpakowate, długie włosy; w działalności jego uderza jakby zgorzkniała wspaniałomyślność, litościwa gwałtowność i pewnego rodzaju rycerska demagogia; ma on w sercu taką miłość, która rozżarza nienawiści; jest długi, smagły, chudy, młody zdaleka, stary zblizka; pomarszczony, wystraszony, zachrypnięty, zahukany, dużo gestykulujący, bardzo blady, a wzrok ma szaleńca; jest to Don Kiszot Góry. I on też atakuje swoją lancą wiatraki, to znaczy kredyt, porządek, pokój, handel, przemysł, cały mechanizm, z którego się rodzi chleb. Obok tego brak mu pomysłów: przeskakuje wiecznie od sprawiedliwości do szału i od serdeczności do pogróżek. Proklamuje, aklamuje, reklamuje i deklamuje. Wymawia citoiens[2]. Jest to jeden z tych ludzi, których można nie brać seryo, ale których niekiedy jest się zmuszonym brać tragicznie.
Proudhon urodził się w r. 1808. Ma rzadkie blond włosy, których nigdy porządnie nie czesze i z których jeden kosmyk sterczy mu zawsze nad czołem wysokiem i rozumnem. Nosi okulary. Wzrok jego jest zarazem mętny, przenikliwy i stały. Ma coś z doga w swoim spłaszczonym nosie i coś małpiego w swoim, okrążającym twarz, zaroście. Usta jego, o grubej wardze dolnej, wyrażają zazwyczaj dobry humor. Ma akcent z nad granicy szwajcarskiej, połyka zgłoski środkowe, a przedłuża końcowe; umieszcza accent circonflexe nad każdem a i podobnie, jak Karol Nodier, wymawia: honorâble, remarquâble. Mówi źle, ale pisze dobrze. Na mównicy cała jego gestykulacya sprowadza się do krótkich, gorączkowych uderzeń płaską dłonią o manuskrypt. Niekiedy gniewa się i pieni, lecz na zimno. Główną cechą jego zachowania i jego fizyognomii jest pomieszanie zakłopotania z pewnością siebie.
Piszę to w chwili, gdy przemawia z trybuny.
Antony Thouret spotkał raz Proudhon’a.
— Źle idzie — mówi Proudhon.
— Czemuż pan to przypisujesz nasze kłopoty? — pyta Thouret.
— Pardieu! wszystkiemu winni socyaliści.
— Jakto, socyaliści! alboż pan sam nie jesteś socyalistą?
— Ja, socyalistą! także!
— Taak; więc cóż pan jesteś?
— Ja jestem finansistą.
Podczas ośmiu miesięcy więzienia, które odsiadywał w Vincennes za sprawę 15-go maja, Blanqui jadł tylko chleb i surowe ziemniaki, odmawiając innego pożywienia. Tylko matka wymogła na nim od czasu do czasu, że wypił trochę bulionu.
Doszedł do tego, że nie kładł już koszuli. Nosił toż samo odzienie od lat dwunastu, swoje odzienie więzienne, łachmany, któremi się popisywał z ponurą próżnością w swoim klubie. Zmieniał tylko buty i rękawiczki, zawsze czarne.
Pomimo to wszystko mył się często, łącząc czystość z cynizmem; miał małe ręce i małe nogi. Był w tym człowieku arystokrata, podeptany przez demagoga.
Głęboko zręczny, bez żadnej obłudy; zawsze jednaki w życiu poufnem i publicznem. Szorstki twardy, poważny, nie śmiejący się nigdy, płacący za szacunek ironią, za uwielbienie sarkazmem, za miłość lekceważeniem i wzbudzający mimo to, a może właśnie dlatego, nadzwyczajne, fanatyczne poświęcenia.
Nie było w Blanqui’m nic z ludu, ale wszystko z pospólstwa. Zresztą, uczony, prawie erudyta. W pewnych chwilach nie był to już człowiek, był to rodzaj ponurego widziadła, w którem znajdowały wcielenie wszystkie nienawiści, zrodzone ze wszystkich rodzajów nędzy.
Dziwna postać fanatyka na zimno, nie pozbawionego dzikiej wielkości.
Po wypadkach lutowych Blanqui wychodzi z więzienia, odrazu kwaśny i niezadowolony; odrazu ten dziki kochanek bezwzględności wypowiada wojnę Republice, nazywanej przezeń wsteczną i bękarcią. Chce wypędzić Lamartine’a, chce przewrócić Ledru-Rollin’a.
Pewnego poranku przychodzi do redakcyi Reformy, której naczelnym kierownikiem jest jego stary przyjaciel, Ribeyrolles.
— Przychodzę — mówi do tego ostatniego — prosić cię o ogłoszenie w „Reformie”, zebrania mego klubu na jutro.
Ribeyrolles, natura wylana, człowiek czynu i myśli, ale także i serca, podbiega do niego, ściskając go w swych objęciach:
— Ach! jesteś nareszcie! Jakżem kontent, że cię widzę! Nic się nie zmieniłeś! Lecz jakże się to stało, że nikt cię jeszcze nie widział, chociaż już od dziesięciu dni jesteś wolny? Mniejsza o mnie, ale twoja matka, twoja matka, która cię uwielbia!... Biedne kobiecisko wyczekiwało cię od rana do nocy. Ze dwadzieścia razy już była w redakcyi, dopytując się o ciebie. Pragnie cię uściskać, płacze, umiera z niepokoju...
— No, ale nie mówisz mi — odpowiada Blanqui — czy ogłosisz o moim klubie?
Podczas posiedzenia Lamartine usiadł koło mnie, na miejscu, zajmowanem zwykle przez pana Arbey.
Rozmawiając, rzucał od czasu do czasu docink mówcom.
Przemawiał Thiers.
— Dudek! — mruknął Lamartine.
Potem przyszedł Cavaignac.
— Co pan myślisz o nim? — pyta Lamartine. — Co do mnie, to ja myślę tak: jest on szczęśliwy, jest dzielny, jest szczery, jest gaduła — ale przedewszystkiem jest głupi.
Po Cavaignac’u nastąpił Arago. Zgromadzenie było burzliwe:
— Co do tego, ma on za małe ręce do roboty, której się podejmuje. Rzuca się chętnie w zaburzenia, a potem nie wie, jak z nich wybrnąć. Burza go pociąga i zabija.
Po chwili wszedł na trybunę Jules Favre.
— Nie rozumiem — mówił Lamartine — zkąd oni widzą węża w tym człowieku. Jest to akademik z prowincyi.
Śmiejąc się, wziął arkusz papieru z mojej szuflady, zażądał pióra, poprosił o szczyptę tabaki Savatiera-Laruche, i napisał kilka wierszy. Co uczyniwszy, wszedł na mównicę i rzucił Thiersowi, napadającemu na rewolucyę ludową, poważne i wyniosłe słowa. Poczem wrócił na naszą ławkę, uścisnął mi rękę w chwili, gdy lewica biła brawo, a prawica oburzała się, i wysypał spokojnie tabakę z tabakierki Sabatier’a do swojej.
P. Boulay był to poczciwy grubas, łysy, mały a olbrzymi, o bardzo krótkim nosie i niezbyt długim rozumie.
Był przyjacielem Harel’a, do którego mówił: mój kochany, i Hieronima Bonapartego, którego tytułował Najjaśniejszym Panem.
Zgromadzenie wybrało go 20 stycznia na wiceprezydenta Republiki.
Stało się to trochę nagle i niespodziewanie dla wszystkich, tylko nie dla niego. Spostrzeżono zbytni pośpiech, gdy Bouley wstąpił na trybunę i złożywszy przysięgę, wypowiedział długą mowę, wyuczoną na pamięć.
Skoro skończył, Zgromadzenie przyklasnęło, ale po oklaskach nastąpił śmiech. Wszyscy się śmieli, więc i on także; Zgromadzenie przez ironię, on zaś w dobrej wierze.
Odilon Barrot, od wczorajszego wieczora żałujący, że się nie dał wybrać wice-prezydentem, spoglądał na tę scenę, wzruszając ramionami, z gorzkim uśmiechem.
Zgromadzenie przypatrywało się Boulay’owi odbierającemu powinszowania z widocznem zadowoleniem, i we wszystkich oczach można było wyczytać uwagę: patrzcie! on bierze siebie na seryo!
W chwili, gdy wymawiał słowa przysięgi, głosem tak donośnym, że aż budził uśmiechy, Boulay de la Meurthe miał minę Republiki w zachwycie, ale Zgromadzenie nie miało miny zachwyconego panem Boulay de la Meurthe.