Rzeczy widziane 1848-1849/V. Ludwik Bonaparte

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rzeczy widziane 1848-1849
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Julian Ochorowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Ludwik Bonaparte.

I.
Pierwsze kroki.

Przybywszy do Paryża, Ludwik Bonaparte zamieszkał na placu Vandôme. Odwiedziła go panna Georges. Rozmawali dość długo. W ciągu rozmowy Ludwik Bonaparte poprowadził pannę Georges do okna, z którego widać było kolumnę Vendôme, i rzekł:
— Spędzam dnie, patrząc na kolumnę.
— To bardzo wysoko! — odpowiedziała panna Georges.

24 września 1848.

Ludwik Napoleon ukazał się dziś w Zgromadzeniu. Usiadł w siódmej ławce trzeciego oddziału na lewo, między p. Vieillard i p. Havin.
Wydaje się młodym, ma wąsy i napoleonkę czarną, przedział między włosami. Krawat czarny, surdut czarny opięty, kołnierz wyłożony, rękawiczki białe. Perrin i Leon Faucher, siedzący tuż pod nim, nie obrócili głowy. W kilka chwil potem trybuny zaczęły lornetować księcia, a książę zaczął lornetować trybuny.

26 września.

Ludwik Bonaparte wstąpił na mównicę (godz. 3¼). Surdut ma czarny, spodnie szare. Czytał, trzymając zmięty papier w ręce. Słuchano go w głębokiem milczeniu. Słowo compatriotes (rodacy) wymówił z akcentem cudzoziemskim. Gdy skończył, odezwało się kilka głosów: niech żyje Republika!
Wrócił wolno na swoje miejsce. Jego kuzyn Napoleon, syn Hieronima, ten, który tak przypomina cesarza, przyszedł mu winszować ponad głową p. Vieillard.
Zresztą usiadł, nie rzekłszy słowa do swoich sąsiadów. Milczy, ale wydaje się raczej zakłopotanym, niż milczącym.

6 października.

Gdy rozprawiano o kwestyi wyboru prezydenta, Ludwik Bonaparte nie pokazał się w Zgromadzeniu. Jednakże, gdy miano debatować nad wnioskiem Antoniego Thouret, wyłączającym od wyboru członków rodzin królewskich i cesarskich, zjawił się.
Usiadł na końcu swojej ławy, obok swego dawnego nauczyciela, p. Vieillard, i słuchał w milczeniu, już to opierając podbródek na dłoni, już to skubiąc wąsy.
Nagle wstał i skierował się wolnym krokiem ku mównicy, wśród nadzwyczajnego wzburzenia. Jedna część Zgromadzenia krzyczała: do głosu! druga krzyczała: prosimy!
Na mównicy był p. Sarrans. Przewodniczący rzekł:
— P. Sarrans ustępuje swego głosu p. Ludwikowi Napoleonowi Bonaparte.
Powiedział tylko kilka słów, nic nie znaczących, i zszedł z mównicy, wśród śmiechu zdumionego Zgromadzenia.

Listopad 1848.

Byłem na obiedzie 19 listopada u Odilona Barrot w Bougival.
Byli tam pp.: Rémusat, de Tocqueville, Girardin, Leon Faucher, jeden członek parlamentu angielskiego z żoną, brzydką, ale z pięknemi zębami i niegłupią, wreszcie pani Barrot i jej matka.
Ku środkowi obiadu przyszedł Ludwik Bonaparte ze swym kuzynem, synem Hieronima, i panem Abbatucci, posłem.
Ludwik Bonaparte jest dystyngowany, chłodny, słodki, inteligentny, z pewną miarą uprzejmości i godności, wygląda na Niemca, nosi wąsy czarne i nie ma żadnego podobieństwa do cesarza.
Mało jadł, mało mówił, mało się śmiał, chociaż wszyscy byli bardzo weseli.
Pani Barrot posadziła go obok siebie z lewej strony, a Anglika z prawej.
P. Rémusat, siedzący między księciem i mną, powiedział do mnie dość głośno, aby módz być słyszanym przez Ludwika Napoleona:
— Ja życzę powodzenia Napoleonowi, a głosuję za Cavaignac’iem.
Ludwik Bonaparte jadł wtedy kiełbiki smażone à la levrette pani Odilon Barrot.




II.
Grudzień 1848.

Proklamacya Ludwika Bonapartego na prezydenta Rzeczypospolitej odbyła się 20 grudnia.
Pogoda cudowna aż do tej pory i przypominająca raczej początek wiosny niż początek zimy, zmienia się nagle. Byt to pierwszy mroźny dzień w tym roku. Przesądy ludowe mogły byty powiedzieć, ze słońce z pod Austerlitz zachmurzyło się.
Wybór przyszedł do skutku dość niespodzianie. Zapowiadano go na piątek, tym czasem odbyt się nagle w środę.
Około godziny trzeciej wszystkie dostępy do Zgromadzenia zajęło wojsko. Pułk piechoty skupił się za pałacem d’Orsay; pułk dragonów rozstawił się na wybrzeżu. Kawalerzyści trzęśli się z zimna i nie zdradzali humoru.
Ludność zaczęła się gromadzić, niespokojna, bo nie wiedziała, co to wszystko ma znaczyć.
Od kilku dni mówiono coś niewyraźnie o ruchu bonapartystowskim. Opowiadano, że jakoby przedmieścia mają ruszyć na Zgromadzenie z okrzykiem. Niech żyje cesarz! Na dzień przedtem renta państwowa spadła o trzy franki.
Napoleon Bonaparte, syn Hieronima, przyszedł do mnie bardzo zaalarmowany. Zgromadzenie miało wygląd placu publicznego. Były to raczej grupy posłów niż parlament. Rozprawiano wprawdzie na mównicy, ale nikt nie słuchał. Chodziło wszakże o wniosek bardzo użyteczny, dążący do uregulowania sprawozdań parlamentarnych i zastąpienia drukarni państwowej, dawnej drukarni królewskiej, drukarnią „Monitora“. Mówił kwestor, p. Bureau de Puzy.
Nagle całe Zgromadzenie zostaje poruszone, salę zalewa gromada posłów, wchodzących drzwiami z lewej strony. Mówca zatrzymuje się.
Była to komisya skrutacyjna, której polecono obliczenie głosów, przychodząca ogłosić nowego Prezydenta Rzeczypospolitej.
Była godzina czwarta. Świeczniki już zapalono; tłumy na galeryach, ława ministrów w komplecie.
Cavaignac, spokojny, ubrany w czarny surdut bez orderów, siedział na swojem miejscu. Trzymał prawą rękę na piersiach pod surdutem i nie odpowiadał panu Bastide, który chwilami pochylał mu się do ucha.
P. Fayet, biskup orleański, siedział na krześle przed generałem — co dało powód biskupowi z Langres, księdzu Parisis, do powiedzenia:
— To miejsce dla psa — a nie dla biskupa.
Lamartine’a nie było.
Sprawozdawca, p. Waldeck-Rousseau, odczytał mowę chłodną, chłodno też słuchaną. Gdy doszedł do wyliczenia głosów oddanych i gdy wymienił cyfrę Lamartine’a: 17,910, prawica wybuchnęła śmiechem[1]. Marna zemsta, nędzny przycinek niepopularności wczorajszych niepopularnościom jutrzejszym!
Cavaignac pożegnał się kilku słowami pełnemi godności i treściwości, którym wszyscy przyklasnęli. Oznajmił, że całe ministeryum podaje się do dymisyi i że on składa władzę. Dziękował Zgromadzeniu głosem wzruszonym. Widziałem łzy w oczach kilku posłów.
Następnie przewodniczący Marrast ogłosił „obywatela Ludwika Bonaparte” Prezydentem Rzeczypospolitej.
Kilku posłów, siedzących obok ławki, zajmowanej przez Bonapartego, klaskało w dłonie. Reszta Zgromadzenia zachowała milczenie grobowe. Opuszczano kochanka dla męża.
Armand Marrast wezwał wybrańca kraju do złożenia przysięgi. Zrobił się ruch.
Ludwik Bonaparte, w surducie z oznaką poselską i gwiazdą legii honorowej na piersiach, wszedł przez drzwi z prawej, wstąpił na mównicę, wypowiedział spokojnym głosem przysięgę, którą mu przewodniczący Marrast podpowiadał, brał Boga i ludzi na świadków wierności, następnie odczytał swoim akcentem cudzoziemskim, który nie robił dobrego wrażenia, mowę, przerwaną parę zaledwie razy szmerem uznania[2].
Była to pochwała Cavaignac’a, co się podobało i zjednało mu oklaski.
Po kilku minutach zszedł z mównicy, nie zagłuszony oklaskami, jak Cavaignac, ale jednym olbrzymim okrzykiem:
— Niech żyje Rzeczpospolita! Jeden głos odezwał się: — Niech żyje Konstytucya!
Przed wyjściem, Ludwik Bonaparte poszedł uścisnąć dłoń p. Vieillard, swemu dawnemu nauczycielowi, siedzącemu w ósmym oddziale na lewo.
Następnie przewodniczący wezwał biuro, żeby towarzyszyło Prezydentowi Republiki aż do pałacu i żeby mu oddało honory należne jego randze.
Wyraz ranga wywołał szemrania Góry. Ja zawołałem z mojej ławki:
Jego urzędowi!
Przewodniczący oznajmił, że p. Prezydent Rzeczypospolitej polecił panu Odilon Barrot utworzyć ministeryum, że Zgromadzenie będzie powiadomione listownie o nowym gabinecie i że zresztą jeszcze dziś wieczorem będzie rozdany posłom dodatek do Monitora.
Zauważono, bo uważano na wszystko w dniu tym, rozpoczynającym nową fazę stosunków, że przewodniczący Marrast nazywał Ludwika Bonaparte obywatelem, a Odilon Barrot panem.
Tymczasem woźni z szefem swym Duponceau na czele, oficerowie Izby, kwestorzy, a między nimi generał Lebreton w galowym mundurze, zgrupowali się pod mównicą; przyłączyło się do nich sporo posłów; zrobił się ruch, oznaczający, że Ludwik Bonaparte będzie gmach opuszczał. Niektórzy zaczęli w stawać, rozległy się więc głosy: siadać! siedzieć!
Ludwik Bonaparte ukazał się. Niezadowoleni, chcąc wyrazić lekceważenie, mieli zamiar prowadzić dalej dyskusyę nad drukarnią. Ale Zgromadzenie zbyt było wzburzone, żeby módz choćby tylko usiedzieć na ławkach. Zaczęli się podnosić z ławek gromadnie i opuszczać salę.
Była godzina wpół do piątej — wszystko więc razem trwało pół godziny.
Ponieważ wychodziłem sam, unikany jak człowiek, któremu się nie udało, albo który nie chciał korzystać z okazyi zostania ministrem, zetknąłem się w przedsionku z grupą, w której zauważyłem Montalembert’a i Changarnier’a w mundurze generał-lejtenanta gwardyi narodowej. Changarnier wracał właśnie, odprowadziwszy Ludwika Bonaparte do Pałacu Elizejskiego. Słyszałem, jak mówił: wszystko odbyło się dobrze.
Gdym się znalazł na placu Rewolucyi, nie było już ani wojsk, ani ludzi, wszystko znikło. Małe grupy wracały z pól Elizejskich. Noc była ciemna i zimna, ostry przewiew dochodził od rzeki, a jednocześnie wielka czarna chmura czołgała się po niebie ku zachodowi, obrzucając widnokrąg cichemi błyskawicami. Wiatr grudniowy, zmieszany z sierpniową błyskawicą — takimi były znaki niebieskie tego dnia pamiętnego.




III.
Pierwszy obiad.
24 grudnia 1848.

Ludwik Bonaparte wydał pierwszy swój obiad wczoraj, 23-go, we dwa dni po obraniu go Prezydentem.
Izba świętowała, z powodu Bożego Narodzenia. Siedziałem w domu, w mojem nowem mieszkaniu przy ulicy de la Tour d’Auvergne, zajęty nie pamiętam jakiemi już drobiazgami, totus in illis[3], gdy mi wręczono list pod moim adresem, przyniesiony przez dragona.
Rozdarłszy kopertę, wyczytałem co następuje:
„Oficer ordynansowy na służbie ma zaszczyt zawiadomić pana generała Changarnier, że jest zaproszony na obiad w Pałacu Elizejskim, dziś, w sobotę, o 7-ej.“
Napisałem pod spodem:
„Oddane przez omyłkę p. Wiktorowi Hugo“ i odesłałem list przez dragona, który go przyniósł.
W godzinę potem nadszedł list pana de Persigny, dawnego towarzysza spisku księcia Ludwika, a obecnie jego sekretarza.
List ten zawierał mnóstwo przeproszeń za omyłkę i uprzedzał mnie, że należę do liczby zaproszonych, tylko że list wysłano przez nieuwagę posłowi korsykańskiemu, panu Conti.
W nagłówku listu Persigny’ego dopisane było ręką: Dom Prezydenta.
Zauważyłem, że forma tych zaproszeń była całkiem podobną do tej, jakiej używał Ludwik Filip.
Ponieważ nie chciałem okazywać wyrachowanego chłodu, zacząłem się ubierać. Było już wpół do siódmej — i poszedłem do pałacu.
Gdym wchodził, biło wpół do 8-ej.
Brama była przez pół zamknięta, strzegło jej dwóch żołnierzy z piechoty; podwórze zaledwie oświetlone; przechodził przez nie mularz w swem ubraniu od pracy, niosąc drabinę na ramieniu; prawie wszystkie szyby okien na prawo były potłuczone i zalepione papierem.
Wszedłem przez drzwi peronu.
Przyjęło mnie trzech lokajów w czarnych frakach; jeden otworzył przedemną drzwi, drugi wziął ze mnie płaszcz, trzeci zaś rzekł:
— Panie! Pierwsze piętro!
Wszedłem po „schodach honorowych.“ Był na nich wprawdzie i dywan i kwiaty, ale zarazem coś zimnego i nieskładnego, czuć było świeżą przeprowadzkę.
Na pierwszem piętrze szwajcar mówi mi:
— Pan przychodzi na obiad?
— Tak — rzekłem — a czy już są przy stole?
— Tak, panie!
— W takim razie odchodzę.
Szwajcar zaprotestował.
— Ależ, panie! prawie wszyscy przyszli, gdy już siedziano przy stole, proszę wejść. Liczą na pana.
Zauważyłem tę punktualność wojskową i cesarską, która była cechą Napoleona. U cesarza siódma, to była siódma.
Przeszedłem przedpokój, potem salon, w którym zostawiłem mój płaszcz, i wszedłem do sali jadalnej.
Był to pokój kwadratowy, wykładany białem drzewem w stylu Cesarstwa. Na ścianach ryciny i obrazy, najnędzniejszego wyboru, między innemi Marya Stuart słuchająca Rizzia, pendzla Ducis’a. Dookoła sali bufet. W środku stół długi, zaokrąglony na końcach, przy którym siedziało z piętnastu biesiadników. Stół ten miał wzniesiony koniec, skierowany w głąb sali, przy którym siedział Prezydent Rzeczypospolitej. Obok niego dwie kobiety: na prawo pani markiza du H.; na lewo pani Conti, matka posła.
Prezydent wstał, gdy wszedłem. Zbliżyłem się do niego. Podał mi rękę:
— Zaimprowizowałem ten obiad rzekł mam tylko kilku drogich przyjaciół. Przypuszczałem, ze zechcesz pan przyłączyć się do nich. Dziękuję panu, żeś przyszedł. Przyszedłeś do mnie, jak ja do pana, bez ceremonii. Dziękuję panu.
I jeszcze raz ujął mnie za rękę.
Książę de la Moskowa[4], siedzący obok generała Changarnier, zrobił mi miejsce przy sobie i siadłem do stołu. Spieszyłem się, połykając szybko, ponieważ Prezydent przerwał dla mnie obiad. Było to po drugiem daniu.
Naprzeciw mnie siedział generał Rulhières, były par Francyi, minister wojny, poseł Conti, i Lucyan Murat. Reszty nie znałem. A był między nimi młody dowódca szwadronu, ozdobiony Legią honorową. On jeden tylko w mundurze, inni we frakach. Książę miał frak nowy z rozetką Legii w butonierce.
Każdy rozmawiał z sąsiadką. Ludwik Bonaparte zdawał się przenosić sąsiadkę z prawej strony.
Markiza du H. ma lat 34 i wygląda na tyle. Piękne oczy, niezbyt gęste włosy, usta brzydkie, płeć biała, biust wspaniały, ramiona cudowne i najpiękniejsze rączki na świecie. Jest obecnie w separacyi z panem du H. Miała ośmioro dzieci, siedem pierwszych ze swoim mężem. Wyszła za mąż przed piętnastu laty. W początkach małżeństwa wywoływała męża z salonu w biały dzień, mówiąc: — No, chodź! i prowadziła go do siebie.
Niekiedy też służący przychodził, mówiąc: — Pani markizowa prosi pana markiza. — I markiz słuchał. A obecni śmieli się. Dziś markiz i markizowa są w rozterce.
— Wiesz pan — mówił mi na ucho książę Moskwy — była kochanką Napoleona, syna Hieronima, dziś zaś należy do Ludwika.
— Ha — odrzekłem — wymienić Napoleona za Ludwika[5] wszakże to się codzień przytrafia!
Te złośliwe dwuznaczniki nie przeszkadzały mi jeść — i obserwować.
Dwie kobiety, siedzące po bokach prezydenta, miały krzesła od góry kwadratowe, jego zaś krzesło miało wystawkę zaokrągloną. W chwili, gdym chciał ztąd wyciągnąć wniosek, spostrzegłem, że cztery, czy pięć innych, a w tej liczbie i moje, miało podobny fason, jak krzesło prezydenta. Wszystkie były pokryte czerwonym aksamitem i nabijane złoconemi gwoździkami. Poważniejszem spostrzeżeniem było to, że wszyscy obecni nazywali Prezydenta Monseigneur’em i Wysokością. Ja, tytułując go księciem, robiłem na nich wrażenie demagoga.
Gdy powstano od stołu, książę pytał mnie o zdrowie mojej żony i bardzo się tłomaczył z niedostateczności obsługi.
— Nie jestem jeszcze zagospodarowany — mówił. — Przedwczoraj, gdym tu przybył, miałem zaledwie materac do spania.
I nic dziwnego, bo łóżko słał Cavaignac Bonapartemu.
Obiad był mierny i książę nie bez słuszności się usprawiedliwiał. Porcelana biała, pospolita, srebro mieszczańskie, zużyte i grubej roboty. Na środku stołu stał dość piękny wazon porcelanowy, pokryty bruzdowaną emalią i oprawny w złocony bronz lichego smaku w stylu Ludwika XVI.
Z tem w szystkiem w sąsiedniej sali usłyszeliśmy muzykę.
— To niespodzianka — rzekł prezydent; są to artyści opery.
Po chwili podano nam program pisany, obejmujący pięć numerów, a mianowicie:
1. Modlitwa z Niemej;
2. Fantazya na ulubione tematy z Królowej Hortensyi;
3. Finał z Roberta Bruce;
4. Marsz republikański;
5. Zwycięztwo, galopada.
W nastroju umysłu dość niepewnym, który podzielałem wówczas z całą Francyą, nie mogłem nie zauważyć tego galopującego Zwycięstwa, następującego po marszu republikańskim.
Wstałem od stołu głodny.
Przeszliśmy do wielkiego salonu, oddzielonego od jadalni tym salonem, przez który wszedłem.
Ów wielki salon był bardzo brzydki, biały, z malowidłami w guście pompejańskim na ścianach, całe umeblowanie w stylu Cesarstwa, z wyjątkiem foteli dywanowych w dość dobrym smaku, inkrustowanych i złoconych. Były trzy okna arkadowe, wyżłobione półkolisto, a naprzeciw nich wielkie zwierciadła podobnej formy, z których jedno, środkowe, stanowiło jednocześnie drzwi. Firanki z pięknego białego jedwabiu z obszyciem perskiem, bardzo bogatem.
Podczas gdym rozmawiał z księciem Moskwy o socyalizmie, o Górze, o komunizmie i t. p. rzeczach, Ludwik Bonaparte zbliżył się do mnie i wziął mnie na stronę.
Zapytał, co myślę o obecnem położeniu kraju. Byłem ostrożny w odpowiedzi. Powiedziałem mu, że rzeczy zapowiadają się dobrze, że zadanie jest ciężkie, ale wielkie; że trzeba zaspokoić mieszczaństwo i zadowolnić lud; zapewnić jednym pokój, drugim pracę, a wszystkim życie; że po trzech małych rządach: Burbonów starszych, Ludwika Filipa i Republiki lutowej, potrzeba wielkiego; że cesarz (Napoleon I) dał nam rząd wielki wojną, jemu zaś wypadało stworzyć rząd wielki pokojem; że naród francuski, żyjąc w chwale od trzech wieków, nie chce się stać niegodnym; że właśnie zapomnienie o tej ambicyi ludu i o tej dumie narodowej przedewszystkiem zgubiło Ludwika Filipa; że, jednem słowem, należało uświetnić pokój.
— Ale jak? — wtrącił Ludwik Napoleon.
— Przez wszelkiego rodzaju wielkie dzieła sztuki, piśmiennictwa i nauki, przez zwycięztwa przemysłu i postępu. Praca ludu może stworzyć cuda. Przytem Francya jest narodem zdobywczym, jeśli nie dokonywa zdobyczy orężnych, żąda zdobyczy duchowych. Wiedząc o tem, idzie się naprzód; ginie, kto o tem zapomina.
Zamyślił się nad tem, odszedł, a potem znów wrócił do mnie i rozmawialiśmy w dalszym ciągu.
Mówiliśmy o prasie. Radziłem mu bardzo ją oszczędzać i tylko obok prasy niezależnej wytworzyć państwową: Rząd bez dziennika, w śród tylu dzienników, ograniczający się do rządzenia, gdy inni wywierają swój wpływ i polemizują, byłby podobnym do owych rycerzy z XV wieku, którzy upierali się walczyć bronią białą przeciw broni palnej i zawsze ich bito. Przyznam panu, że to było szlachetne, ale pan mi przyzna, że było głupie.
Mówił mi o cesarzu.
— Tutaj to — opowiadał — widziałem go po raz ostatni. To też nie mogłem wejść do tego pałacu bez wzruszenia. Cesarz wezwał mnie do siebie i położył rękę na mojej głowie. Miałem wtedy lat siedem. Było to w wielkim salonie dolnym.
Potem mówił o Malmaison[6]:
— Oszczędzono go. Zwiedziłem go szczegółowo przed sześciu tygodniami w następujących okolicznościach: pojechałem do Bougival odwiedzić Odilona Barrot. Zaproponował mi, żebym zjadł z nim obiad, Bardzo chętnie, odrzekłem. Ale ponieważ jest dopiero trzecia, co będziemy robili do obiadu? — Jedźmy zwiedzić Malmaison. Pojechaliśmy we dwóch tylko. Przybywszy na miejsce, dzwonimy. Szwajcar otworzył kratę, a p. Barrot rzekł:
— Chcielibyśmy zwiedzić pałac.
— Niepodobna — odpowiada szwajcar.
— Dlaczego niepodobna?
— Mam rozkaz.
— Od kogo?
— Od Jej Królewskiej Mości Królowej Krystyny, obecnej właścicielki pałacu.
— Ale ten pan jest cudzoziemcem, który umyślnie po to przyjechał!
— Niepodobna!
— To zabawne! — zawołał Odilon Barrot — żeby te drzwi były zamknięte dla bratanka cesarza.
Szwajcar zadrżał i rzucił czapkę na ziemię. Był to stary żołnierz napoleoński, któremu dano tu przytułek.
— Bratanek Cesarza! — zawołał.
— Oh! Panie! Proszę wejść!
Chciał całować moje suknie.
Zwiedziliśmy pałac. Wszystko w nim prawie na swojem miejscu i prawie wszystko poznałem: gabinet pierwszego konsula, pokój mojej matki i mój. W wielu pokojach pozostały jeszcze też same meble Odnalazłem nawet mój mały fotelik dziecinny.
Rzekłem do księcia:
— Tak to! Trony upadają, fotele pozostają.
W tej chwili weszło kilka osób, między innemi p. Duclerc, były minister skarbu Komisyi Wykonawczej, potem jakaś nieznajoma mi sędziwa dama w aksamitach, potem lord Normanby, ambasador angielski, którego prezydent natychmiast poprowadził do sąsiedniego salonu.
Pamiętam, że tak samo brał go na stronę Ludwik Filip.
Prezydent miał wogóle minę bojaźliwą i jakby nie swoją. Chodził od kołka do kółka, raczej jak obcy człowiek zażenowany, niż jak pan domu.
Zresztą mówi on trafnie, a niekiedy dowcipnie.
Napróżno starał się wyciągnąć mnie na język co do swego ministeryum. Nie chciałem mu o niem mówić ani źle, ani dobrze.
Tembardziej, że w gruncie rzeczy ministeryum to jest tylko maską, albo raczej parawanem kryjącym magota. Za parawanem jest Thiers i to zaczyna krępować Ludwika. Musi on stawiać czoło ośmiu ministrom, z których każdy stara się go zmniejszyć. Każdy ciągnie nakrycie ku sobie, a jest między nimi i kilku stanowczych wrogów. Nominacye, awanse, listy, przychodzą gotowe z placu Saint-Georges, trzeba je tylko przyjąć, podpisać i wziąć na siebie.
Wczoraj Ludwik Bonaparte żalił się księciu Moskwy, mówiąc dowcipnie:
— Chcą ze mnie zrobić republikańskiego księcia Alberta.
Odilon Barrot zdaje się być smutnym i zniechęconym. Wyszedł dzisiaj z Rady przygnębiony. Spotkał go książę Moskwy i zapytał:
— No i cóż, jak tam idzie?
Odilon Barrot odpowiedział:
— Módlcie się za nas!
— Do dyabła! Ależ to tragiczne!
— Cóż pan chcesz, żebyśmy poczęli? Jak odbudować to stare społeczeństwo, w którem wszystko się rozpada? Próby podparcia w strząsają niem jeszcze bardziej. Co dotkniesz palcem, przewraca się. O tak! módl się pan za nas!
I wzniósł oczy ku niebu.
Wyszedłem z Elizeum koło dziesiątej. Gdym się oddalał, prezydent rzekł mi:
— Zaczekaj pan chwilę.
Potem wszedł do sąsiedniego pokoju i po chwili wrócił z paczką papierów i wręczając mi je, dodał:
— Dla pani Hugo.
Były to bilety wejścia na przegląd w galeryi du Garde-Meuble.
Wracając, myślałem; myślałem o tem nagłem wyniesieniu prezydenta, o tych próbach etykiety, o tej mieszaninie mieszczaństwa, republiki i imperyalizmu; o pozorach tego stanowiska poważnego, które dziś zowią Przewodnictwem Rzeczypospolitej, o otoczeniu, osobach i o całym tym wieczorze.
Nie należało to do mniejszych osobliwości, i do mniej charakterystycznych znamion chwili: widok tego człowieka, do którego można mówić, i do którego mówią, jednocześnie nawet: Książę, Wysokość, Pan, Monseigneur i Obywatel.
Wszystko, co się w tej chwili dzieje, wygląda na bigos hultajski i odbija się jak w swym symbolu, w tej osobistości „do wszystkiego“.




IV.
Pierwszy miesiąc.
Styczeń, 1849.

Skończył się pierwszy miesiąc prezydentury Ludwika Bonaparte — i oto jak rzeczy stoją w chwili obecnej:
Przedewszystkiem odnaleźli się bonapartyści. PP. Jules Favre, Billaut i Carteret dworują politycznie księżnej Matyldzie Demidow.
Księżna Orleańska mieszka z dwojgiem swych dzieci w Ems, gdzie zajmując mały domek, żyje biednie, ale jak królowa.
Wszystkie idee rewolucyi lutowej poszły w kąt, jedna po drugiej; rok 1849 zawiedziony, odwraca się plecami do 1848. Generałowie chcą amnestyi; rozsądni pragnęliby się doczekać rozbrojenia. Zgromadzenie Narodowe jest wściekłe, że umiera. P. Guizot wydaje swe dzieło O demokracyi we Francyi, Ludwik Filip jest w Londynie, Pius IX w Gaëte. Mieszczaństwo straciło Paryż, katolicyzm stracił Rzym.
U steru władzy jest p. Barrot. Pogoda dżdżysta i smutna, z promieniem słońca od czasu do czasu, Panna Ozy pokazuje się całkiem nago w roli Ewy w teatrze Porte Saint-Martin; Fryderyk Lemaitre wystawia tam swoją Oberżę Adrets’ów[7]. Piątkę płacą siedmdziesiąt cztery[8]; ziemniaki kosztują ośm sous za jeden boisseau[9], a szczupaka można dostać w Hallach za franka.
P. Ledru-Rollin pobudza do wojny, a p. Proudhon do bankructwa. Generał Cavaignac przychodzi na posiedzenie Izby w popielatej kamizelce i spędza czas na lornetowaniu dam z galeryi wielką lornetką z kości słoniowej. P. Lamartine otrzymuje 25,000 fr. za swego Toussaint-Loiwerture[10]. Ludwik Bonaparte daje wielkie obiady dla Thiersa, który skłonił Lamartine’a do przyjęcia i dla Mole’go, który go potępił.
Wiedeń, Medyolan, Berlin uspokajają się. Rewolucye bledną i zdają się wszędzie gasnąć na powierzchni, ale powiew głębszy zawsze rozognia narody.
Król pruski przygotowuje się do pochwycenia nanowo swego berła, a cesarz rosyjski do wyjęcia miecza z pochwy.
Było trzęsienie ziemi w Hawrze i cholera w Fécamp; Arnal opuszcza teatr Gymnase, a Akademia mianuje księcia de Noailles na miejsce Chateaubrianda.




V.
Styczeń, 1849 r.

Na balu Odilon’a Barrot, dnia 28-go stycznia, Thiers spotyka p. Leona Faucher i mówi mu:
— Zrób pan prefektem Iksa.
Usłyszawszy nazwisko, p. Faucher krzywi się, co mu zresztą przychodzi z łatwością i mówi:
— Panie Thiers, są trudności...
— To szczególne — odpowiada Thiers — słowo w słowo tę samą odpowiedź dał mi w swoim czasie prezydent, gdym mu mówił:
— Zróbże pan Faucher’a ministrem!
Na tym balu zauważono, że Ludwik Bonaparte szukał Berryer’a, przyczepiał się do niego i brał go na stronę. Książę miał minę goniącego, a Berryer unikającego.
Około jedenastej prezydent rzekł do Berryer’a:
— Pójdziesz pan ze mną do opery?
Berryer wymawiał się.
— Książę — mówił on — toby zrodziło plotki, powiedzieliby, żem poszedł na schadzkę miłosną.
— Ba! — odrzekł Bonaparte, śmiejąc się — posła nie można gwałcić.
I książę poszedł sam, a po mieście zaczął krążyć czterowiersz:

En vain l’empire met du fard,
On baisse ses yeux et sa robe,
Et Berryer — Joseph se dé robe
A Napoléon — Putyphar

[11].


Luty, 1849 r.

Pomimo najlepszych chęci i pewnej, bardzo widocznej dozy inteligencyi i zdolności, obawiam się, czy Ludwik Bonaparte nie upadnie pod ciężarem zadania. Dla niego Francya wiek, duch nowy, instynkty właściwe krajowi i epoce — są to księgi zamknięte. Patrzy on na wzburzenie umysłów, na Paryż, na wypadki, na ludzi, na rzeczy i idee — nie rozumiejąc. Należy do tej kategoryi nieświadomych, których zowią książętami, i do tej kategoryi cudzoziemców, których zowią emigracyą. Nie jest nad niczem, a jest na zewnątrz wszystkiego. Dla każdego, kto go bada uważnie, wygląda on raczej na kierowanego, niż na rządzącego[12]. Nie ma w nim nic z Bonapartych, ani w twarzy, ani w ruchach i prawdopodobnie też do nich nie należy. Znane są luźne obyczaje królowej Hortensyi.
— Jest on pamiątką z Holandyi — jak się wyraził wczoraj Alexy de Saint Priest.
I w samej rzeczy, Ludwik Bonaparte ma coś holenderskiego w swym chłodzie. Nie zna on Paryża tak dalece, że kiedym go spotkał po raz pierwszy na ulicy Tour-d ’Auverque, rzekł mi:
— Długom pana szukał. Byłem w dawnym pańskim domu. Co to jest ten plac Vosges?
— To plac Królewski.
— A! — odparł — czy to jest bardzo stary plac?...
Chciał odwiedzić Béranger’a, ale chodził dwa razy do Passy i nie mógł go znaleźć.
Jego kuzyn Napoleon lepiej wybrał godzinę i zastał Béranger’a, wygrzewającego się przez kominkiem.
Zapytał go między innemi:
— Co pan radzisz mojemu kuzynowi?
— Żeby szanował Konstytucyę.
— A czego ma unikać, zdaniem pańskiem.
— Gwałcenia Konstytucyi.
Nie można było nic więcej z niego wydobyć.




Wczoraj, 5-go grudnia 1850 r., byłem w Komedyi Francuskiej. Rachel grała Adryannę Lecouvreur. Hieronim Bonaparte siedział w loży, sąsiadującej z moją.
Zaszedłem do niego podczas antraktu. Rozmawiając, uniósł się i mówił tak:
— Ludwik zwaryował. Strzeże się przyjaciół, a powierza się wrogom. Nie dowierza swojej rodzinie, a jednocześnie pozwala się wiązać starej partyi królewskiej. Byłem lepiej przyjęty po moim powrocie do kraju przez Ludwika Filipa w Tuileries, niż: przez mego siostrzeńca w Elizeum. Powiedziałem mu raz w obecności jednego z jego ministrów (Fould’a)Przypomnij sobie tylko! Kiedyś kandydował o prezydenturę, ten pan (wskazał na Fould’a) przyszedł do mnie na ulicę Algierską i prosił mnie, abym także postawił swoją kandydaturę, prosił mnie w imieniu Thiers’a, Mole’go, Davergier’a, Berryer’a i Bugeaud, Powiedział mi, że nigdy nie będziesz miał za sobą Constitutionnel’a; że ty jesteś dla Mole’go idyotą, a dla Tiers’a drewnianą głową; że tylko ja jeden mogłem zjednoczyć głosy i zwyciężyć przeciw Cavaignac’owi. Jednakże ja odmówiłem. Powiedziałem mu, że za tobą przemawia młodość i przyszłość, że ty masz jeszcze dwadzieścia pięć lat przed sobą, podczas gdy ja mam ich zaledwie osiem, lub dziesięć; że jestem inwalidem i prosiłem, aby mnie zostawili w spokoju. Oto jak ci ludzie postępowali i jak postąpiłem ja, a ty to wszystko zapominasz! A ty pozwalasz tym panom burmistrzować! A twój krewny, mój syn, który cię bronił w Konstytuancie, który się poświecił dla twojej kandydatury, ty go wyrzucasz za drzwi? A głosowanie powszechne, które cię zrobiło tem, czem jesteś — ty je łamiesz? Doprawdy, mógłbym powiedzieć tak jak Molé, że jesteś idyotą, albo tak jak Thiers, że masz głowę z drewna.
Król westfalski odetchnął przez chwilę, a portem dodał:
— A wiesz pan, panie Hugo, co on mi odpowiedział? — Odpowiedział mi tylko tyle: — Zobaczycie.
Nikt nie zna głębi duszy tego człowieka.







  1. W głosowaniu powszechnem na Prezydenta (10 grudnia 1848) wybór wahał się między Cavaignac’iem a Ludwikiem Bonaparte. Pierwszy jednak, mając za sobą tylko czystych republikanów, a przeciw sobie wszystkie stronnictwa monarchiczne i socyalistów, otrzymał tylko 1,400,000 głosów, gdy drugi zdobył 5,500,000. Liczba więc głosów Lamartine’a była śmiesznie małą.
    (P. T.)
  2. Ludwik Bonaparte nie miał wielu stronników w Izbie. Wypłynął głównie dzięki sile tradycyj napoleońskich, żyjących jeszcze na prowincyi.
    (P.T.)
  3. Cały w nich pogrążony. (P. T.).
  4. Tak piszą Francuzi tytuł, otrzymany przez marszałka Ney’a po bitwie nad rzeką Moskwą, 7 września 1812 r. i zachowany przez jego potomków. (P. Tł.).
  5. Złote monety dwudziestofrankowe. (P. Tł).
  6. La Malmaisson, pałac koło Rueil, w dep. Seine-et-Oise, niegdyś rezydencya Napoleona I i Józefiny.
    (P. Tł.)
  7. Adrets, okrutny przywódca Hugonotów (P. T)
  8. To znaczy za pięcio-procentową rentę nominalnej wartości 100. (P. T.)
  9. Pół ćwierci hektolitra — 12 i pół litra. Jeden sou s — 5 centimów — około 2 kop. (P. T.)
  10. Nazwisko czarnego bohatera powstania murzynów wyspy San Domingo przeciwko Francyi (1791 — 1796). (P. T.)
  11. Co w wolnym przekładzie możnaby wyrazić tak:

    Próżne umizgi Ludwika,
    Skromność pogardza ofiarą
    I Berryer — Józef umyka
    Przed cesarstwem — Putyfarą.

    (P T.).
  12. Przyszłość pokazała, że tym razem W. Hugo mylił się. Ob. uwagi końcowe. (P. T.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Julian Ochorowicz.