Sąd (Reymont, 1923)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sąd |
Pochodzenie | Na zagonie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
— Coś was sporo! — mruknął.
— A jeszcze więcej czeka na dworze — rzekł Jędrzej, wysuwając się naprzód.
— Sprawę to jaką macie?
— Juści, co nie na pogwarę przyślim — ozwał się któryś, drzwi przywierając.
— To siadajcie, migiem skończę kolację.
— Niech wam pójdzie na zdrowie. Poczekamy ździebko...
Młynarz jął pojadać śpiesznie, chlipający, a chłopi usadzili się po ławach, to plecy nagrzewali pod piecem, pilnie jeno spozierając na Jędrzeja, któren zasiadł podle stołu i, sparty o niego łokciami, srodze się zadeliberował.
— Psi czas, co? — zagadnął młynarz.
— W marcu, jak w garncu!
— Jak zawżdy przed zwiesną.
I na tem się urwało, że w cichości jeno młynarzowa łyżka skrzybotała po wrębach, zaś na dworze ktosik o przyciesie buciary obijał z błota, i czasami wiater ciepał się z szumem o ściany, aż pojękiwały, a deszcz bębnił w zapotniałe szyby.
— Jadwiś! — krzyknął młynarz, ocierając garścią wąsiska.
Z bocznej izby jawiła się tęga pannica, wielce urodna i przybrana zmiejska, przejrzała bystro chłopów i, zebrawszy miski na naręcze, wyszła, kolebiąc szerokiemi biedrami.
— Cóż to za sprawa? — zaczął młynarz, prztykając w tabakierę.
Ale ni jedna ręka nie wyciągnęła się do tabaki, bowiem twarze się nagle zmroczyły, jaki taki chrząkał i drapał się frasobliwie, a wszyscy patrzyli w Jędrzeja któren się wyprostował i, wparłszy blade, nieustępliwe oczy w młynarza, powiedział wolno:
— Przyślim, abyście nam wydali złodziejów...
Młynarz rzucił się w tył, oczy wytrzeszczył, ręce rozwiódł i zabełkotał:
— W imię Ojca i Syna! A skądże to ja wiem?...
— Miarkujemy, że wy jedni wiedzieć o nich musicie! — rzekł ciszej Jędrzej i powstał, chłopi się też z ław dźwignęli, a stając kołem, kiej ścianą twardą, wbili w niego chciwe i ostre ślepie, niby te pazury jastrzębie, aże poczerwieniał.
— Przyślim do was po prawdę! — szepnął z mocą Jędrzej.
— I musicie nam powiedzieć, musicie! — przywtórzyli głucho a srogo.
— Jaką prawdę? We łbach wam się troi! Skądże to ja mam wiedzieć? Spółkę trzymam że złodziejami, czy co? — gadał prędko, przykręcając światło roztrzęsionemi rękami.
— Wiadomo, żeście poczciwy, ale złodziejów znacie. Jakże? Ukradli wam jesienią konie, a wy nic, ukradli wam niedawno pieniądze, złapaliście złodzieja pono nawet w komorze, a wy znowu nic, ani do sądu żeście nie podali, ni nawet strażnikowi nie powiedzieli.
— A poco? żeby jeszcze dołożyć? Cóż mi pomoże sąd albo strażniki? Złapią pewnie ten wiater w polu i na postronku mi go przywiedą. Niech im ta na sądzie ostatecznym zapłacą za moją krzywdę.
— Z tego jeno to widać, że się boicie wydać złodziejów.
— Bym wiedział, to darowałbym straty i nie wydał? Darmo mi pewnie...
— A wy cięgiem jedno w kółko — przerwał mu ostro Jędrzej. — Nie na sprzeciwy z wami przyślim, jeno po prawdę, a że nam pilno, bo tam cały naród czeka na dworze i po chałupach, to po przyjacielsku prosimy, powiedzcie, kto wam ukradł pieniądze.
— Żebym wiedział, to jużby o tem sądy wiedziały i cała wieś — tłumaczył się żarliwie, z trwogą patrząc na zacięte, podejrzliwe twarze, ale Jędrzej rzucił się niecierpliwie, błysnął groźnie oczami, a przytrzymując go niechcący za orzydle, rzekł krótko i twardo:
— Coście rzekli, nieprawda! Ale jak na to przysięgniecie w kościele, wiarę damy i ostawimy was w spokoju.
Młynarz aże przysiadł i gadał niby to ze śmiechem:
— He! he! żarty, widzę, się was trzymają, jakby w zapusty... pewnie, jak do kogo przyjdziecie hurmą, a zniewolicie kijami, to gotów wam przysięgać na wszystko, co jeno zechcecie... Prawdę wam mówię, nie wiem nic i żadnych złodziejów nie znam. Chcecie, to wierzcie, a nie, to nie, ale do przysięgania mnie nie zmusicie, boście nie sąd... — podniósł się, hardo tocząc oczami.
— A właśnie, sądem tu przyślim, sprawiedliwie karzącym! — powiedział Jędrzej tak mocno, że młynarz porwał się zestraszony, nie mogąc nawet słowa wykrztusić.
Chłopi stali w ponurej cichości, wpatrzeni w niego rozgorzałemi ślepiami, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę, a tak groźni, tak pełni jakiejś srogiej powagi, że nie wiedział, co począć, jeno rzęsisty pot ścierał z łysiny i latał przerażonemi oczami po ich twarzach zaciętych i nieustępliwych, zrozumiał bowiem, że to nieprzelewki, że to się coś strasznego zaczyna.
Przysiadł wreszcie na ławie i, zażywając raz po raz tabaki, skrzepiał się, by coś postanowić, gdy Jędrzej przystąpił do niego i rzekł uroczyście:
— I prawdy wyznać nie chcecie, i przysięganie wam straszne. Z tego prosto wychodzi, żeście ze złodziejami w zmowie!
Kieby piorun pobok trzasnął, zerwał się tak gwałtownie, jaże ławka rymnęła na podłogę.
— Jezus, Marja! Ja w spółce ze złodziejami! Mnie to powiadacie!
— Rzekłem i jeszcze przywtórzę!
— I my przywtórzym to samo! — huknęli społem, i wszystkie ręce groźnie wychlusnęły ku niemu, a srogie twarze pochyliły się, kiej te ostre, sępie dzioby, gotowe do darcia.
Ale na hałas wpadła Jadwiś i stanęła, jak wryta.
— Co się tu wyprawia? — pytała zalękniona.
Opadły pięści, zaczęli chrząkać, a ktosik powiedział gniewnie:
— Nic tu po babach, podsłucha i z ozorem poleci.
— Niech sobie idzie, skąd przyszła.
— Gęsi macać, a nie w chłopskie sprawy nos wtykać! — wrzeli coraz głośniej, że Jadwiś srodze rozgniewana, wybiegła, trzasnąwszy drzwiami.
Zaś Jędrzej, wytrząchając ręką, znowu rzekł:
— To mówię wam, młynarzu, co przyszła już pora sądzić i karać!
— I robić porządek na świecie!
— I złe wypleniać, a zaprowadzać sprawiedliwość — padały groźne, ciężkie słowa, i zaciśnięte pięści trzęsły się przed jego twarzą posiniałą.
— Bójcie się Boga! Ludzie, czego wy chcecie? Cóżem to winien? — jąkał wystraszony, obzierając się na wszystkie strony, ale Jędrzej, nie bacząc na niego, jął mówić prędko, cicho i tak twardo, jaże mróz przechodził:
— Kiej wyznać nie chce, winien, i na sąd go bierzta, chłopy, pod kościół... Na sąd pójdą wszyscy, którzy naród krzywdzili, na sąd sprawiedliwy i na ciężką karę. Bierzta go, chłopy!
— Jezus, Marja! Ludzie!... — bełkotał w trwodze śmiertelnej, rozglądając się nieprzytomnie, gdyż chłopi ruszyli ławą ku niemu. — Ludzie... jakże to powiem?... Przysiągłem. Spalą mnie albo zabiją, jak wydam... Jezus miłosierny! Puśćcie mnie! Powiem wszystko! powiem! — — charczał, bo go już chyciło kilkanaście rąk wlekło do drzwi.
Długo nie mógł przemówić, zwalił się na stół i dyszał, otoczyli go, ktosik mu wody dał się napić, a drudzy mówili przyjaźnie:
— Nie bójcie się niczego, kto z narodem idzie, temu włos z głowy nie spadnie.
— Jeno całą prawdę wyznajcie.
— Wiedzielim, żeście poczciwy i zbójów nazwiecie.
Młynarz wił się w sobie, kiej ten piskorz przydeptany, ognie go przejmowały i mrozy lute, bladł bowiem i czerwieniał naprzemian, naraz wyprostował się, gotowy już na wszystko, ale nim rzekł, zajrzał do sąsiedniej izby.
Jadwiś mignęła we drzwiach, jakby odskakując z podsłuchów, a potem wyjrzał oknem na świat i dopiero, stanąwszy przed gromadą, przeżegnał się i szepnął:
— Jak na świętej spowiedzi mówię prawdę, że oba Gajdy i Starszy.
Cichość padła, stanęli, kiej wryci, przezierając po sobie w zdumieniu, że jeno wznosiły się sapania i przydechy chrzypiące, aż pierwszy Jędrzej się ozwał:
— Takeśmy i miarkowali, jeno pewności nie było. Ale teraz wiemy już, co nam potrza. Wiemy, psiachmać! A, zbóje piekielne — gruchnął pięścią w stół. — Trza chwasty wyrwać z korzeniami, by się nie rozpleniły. Oba Gajdy! ociec ze synaczkiem, a na trzeciego Starszy? Ano, to w imię boże pójdziemy do nich, a wy, panie młynarzu, z nami, byście im z prawdą stanęli do oczów...
— A pójdę i rzeknę! Jakby mi kamień spadł z piersi. A stanę i powiem, jako są zbóje i złodzieje.
Boże, wiedziałem, co wyprawiają, a bałem się pisnąć słówka. Ażeby was kołem łamali za mój grzech, toć w oczy wstydziłem się ludziom patrzeć, jak wyrzekali za złodziejstwa... Szelmy, konie mi wyprowadzili, okup dałem przez Starszego... nie oddali... A potem zdybałem ich w komorze... wyłuskali mnie co do grosza... nożem zagrozili... jeszcze musiałem przysięgać, że ich nie wydam! O zbóje!
— Cała okolica cierpiała przez nich.
— Wiela to koni wzięli ludziom, wiela krów, wiela dobra!
— Mogli wszystko, bo Starszy patrzał przez palce i dzielił się...
— Balowali se naszym kosztem, niechże teraz zapłacą...
— Kiej wszyscy mówią, to i ja rzeknę — wyrwał się któryś — oto wiem, że księdza, za te śluby, co je dawał Podlasiakom, Gajdy wydały naczelnikowi...
— Cie... księdza nawet zdradzili...
— To i panny z poczty, co dzieci nauczały, też oni wydać musieli?
— A oni! oni! wiadomo — przytwierdzał młynarz zajadle.
To i tych Żydów w lesie nie kto inszy oporządził.
A juści, że Gajdy! A oni!... Ścierwy! Zdrajce! Zbóje! — jęli wymyślać, kląć, tupać, a trzaskać kijami, gniew srożył się w sercach i ponosił, ślepie gorzały, a zaciśnięte pięści trzęsły się nad głowami.
— Skończyć z niemi! pokarać psubratów! Na sąd ich! na sąd...
— To chodźmy prędzej, by nam nie uciekli — wołał Jędrzej.
— Pasy drzeć z takich.
— I kołami, jak psów wściekłych, zakatrupić! — pokrzykiwali, tłocząc się we drzwiach.
Młynarz zgasił światło i poszedł z drugimi.
A skoro się jeno wysypali przed dom, Jadwiś wybiegła przyczajona pod ścianą, patrzyła wylękłe, kaj się to wleką w taką noc i poco?
Bo noc była prawdziwie marcowa, zimna, wietrzna i mokra. Skołtunione ciemnice oblatały cały świat, deszcz ze śniegiem zacinał w twarze, aż dech zapierało, wiater przewalał się po sadach i podwiewał ze wszystkich stron, a z pół przemiękłych, kaj się jeno z czarniawy bieliły grzbiety zagonów ośnieżonych, ciągnął wilgotny zamróz i przejmował ziąbem do szpiku, ale chłopi nie bacząc na porę przygniłą, szli ostro i mocno, jaże się błoto roztwierało pod nogami. Ciągnęli chyłkiem, gęsiego, pobok niskich chałup, co kiej kumy utrudzone, przysiadły nade drogą, kuląc się w sadach, że jeno dachy ośnieżone, niby te czepce białe, widniały skroś drzewin rozkołysanych.
Jędrzej szedł na przodzie i zcicha zarządzał, że co trochę ktosik wyrywał się z rzędu, leciał do okien, bit pięścią i wołał:
— Wychodź! Pora!
Wnet gasły światła, i drzwi skrzypiały, a czarne cienie sunęły z pod chałup i, macając kijami drogę, łączyły się z gromadą w cichości.
Szli coraz gęściej i ostrożniej, pilnie bacząc na wszystkie strony.
Naraz Jędrzej obejrzał się lękliwie, bowiem wyraźnie dosłyszał chlapanie błota, jakby ktoś leciał za nimi, a jakiś cień przesuwał się chyłkiem pod płotami, lecz skoro przystanęli, wszystko ucichło i przepadło, wiater jeno szumiał, i psy kajś nie kaj z pod przyźb naszczekiwały zajadle.
Ruszyli jeszcze wolniej, ale niejeden już się że gnał trwożliwie, niejeden wzdychał, a niejednemu mróz przechodził kości, mimo to nikt nie wyrzekł ani słowa, ni też się cofnął, parli się jednakowo naprzód, niby ta niepowstrzymana, groźna chmura, co to, ciągnąc zwolna, rośnie w cichości, nim raptem trzaśnie piorunem lub gradem ziemię stratuje.
Ale gdy wymijali karczmę, rzęsiście oświetloną, jaki taki pociągał nosem wiatru lubego i chciał wstąpić na rozgrzewkę, jeno Jędrzej nie popuścił nikogo, zgarnął wszystkich w kupę i wywiódł na środek drogi, bo prawie pobok stał ano dom strażnikowy. Już zdaleka bielały jego ściany, a przez okna rozjarzone huczała skoczna nuta harmonijki.
Wstrzymali się naprzeciw, prawie dech tając, zaś Jędrzej szeptał parobkom:
— Pilnujcie dobrze, a jak jeno uderzą dzwony, to kupą do izby i zaraz go z miejsca za łeb i w postronki. Jeno niech się wam nie wypsnie, narobiłby biedy... A cicho, by się nie spłoszył.
Kilkunastu parobków rozpełzło się milczkiem w ciemnościach.
Gromada zaś ruszyła już prosto i prędzej, na wielki plac, leżący w końcu wsi, kaj jeno błyszczało parę światełek, a we wyrwie między niemi, na tle pól ośnieżonych, wynosiły się mury kościoła wraz z gąszczem drzew, niby góra ciemniejąca i ździebko rozkolebana od wiatru.
Dom Gajdów stał pobok kościoła, jeno nieco ode drogi i przysłonięty sporym sadem, że światła okien wierciły się skroś gęstych krzy i gałęzi, kiej wilcze ślepie; nawrócili już prosto ku niemu, ale że błoto było miejscami po kolana, że kałuże rozlewały się, kiej stawy, i kępy zlodowaciałego śniegu zagradzały drogę, to szli noga za nogą, wymijając przeszkody, kołując i jakby z rozmysłem nakładając drogi, ale mimo to w jakieś Zdrowaś przystanęli pod płotem. Jędrzej zalecił cichotę i sam, chyłkiem, bokami, podsunął się pod okna i zajrzał.
W białej, a sporej izbie, obwieszonej obrazami, świeciła się lampa, zwieszona od pułapu, a pod nią, przy stole, siedziało kilkoro ludzi, jedząc kolację i pogwarzając zcicha. Na kominie buzował się tęgi ogień, że pół izby tonęło w czerwonych blaskach, a jakaś dziewczyna chodziła, huśtając na ręku dziecko rozkrzyczane...
— Są w domu, są — szeptał Jędrzej, wróciwszy do gromady, trząsł się cały i ledwie zipał, ledwie poradził mówić, by połowa ludzi poszła, strzegąc dom od strony pól i podwórza.
Ale wnet, ochłonąwszy, ruszył śmiało w opłotki; już podchodzili do ganku, gdy gdzieś w podwórzu psy zaskowyczały tak żałośnie, iż jęli przystawać.
— To nasi sprawiają się z nimi. Chodźmy! A jakby się bronili, kijami hyclów, nie żałować! — szepnął Jędrzej, pociągnął młynarza, przeżegnał się i wszedł ostro do sieni, chłopi parli się tuż za nim, ramię przy ramieniu.
Weszli do izby hurmą, mocno a posępnie.
Rumor się uczynił, Gajdy porwali się od stołu z rozdziawionemi gębami, lecz w mig stary pierwszy się opamiętał, opadł na stołek, pociągnął syna i zawołał, niby to z prześmiechem przyjacielstwa:
— Witajcie! Ho! ho! jakie goście! i młynarz! i Jędrzej! Cała kompanja.
— Siadajcie, gospodarze! — dorzucił Gajdziak, obiegając wystrachanemi ślepiami chłopów, a bezwolnie sięgając łyżką po jedzenie.
Ale nikto nie przysiadał, ni rękę wyciągał do powitania, stanęli, kiej słupy, bez ruchu, tylko Jędrzej się wysunął i rzekł surowo:
— Ostawcie jadło, mamy pilniejsze sprawy.
— Sprawy? Nam pilniejsza kolacja! — warknął hardo stary.
— Mówię ci, ostaw, to ostaw! — zagrzmiał Jędrzej.
— Cie... jaki naczelnik... w cudzej chałupie rozkazuje...
— A rozkazuję, i posłuchać musisz, hyclu jeden!
Gajdy skoczyły na równe nogi, strach ich obleciał, pobledli, łby się im trzęsły, ale szczerzyli ostre kły, kiej wilki, gotowe na wszystko.
— Czego chcecie? — spytał młodszy zduszonym, syczącym głosem.
— Sądu na was zbóje, i kary! — krzyknął strasznie Jędrzej. Te słowa zwaliły się na nich, kiej pułap, że pochylili się ździebko.
Luta cichość wionęła tchem śmierci, że na mgnienie zamarły nawet oddechy, dzieciak jeno płakał coraz głośniej, ale naraz, raptem, Gajdy rzuciły się ku drzwiom, młodszy błysnął nożem, a stary porwał siekierę, lecz nim zdążyli uderzyć, chłopy runęły na nich, kiej burza, kije spadły z głuchym trzaskiem, kilkadziesiąt rąk chyciło za łby, za orzydla, za szpondry a karki i wyrwało ich z miejsca, kiej te krze nikłe.
Wichura się zakręciła po izbie, krzyk się zerwał i rumor, stołki, ławy, a sprzęty poleciały na wszystkie strony, kobiety uderzyły w płacz, zwił się kłąb i wśród przekleństw, szamotań i ryków zwalił się na podłogę, zakotłował, przetoczył, raz i drugi ciepnął się o ściany i rozprysnął.
Gajdy leżały na ziemi, skrępowani w powrozy, niby barany, ryczeli z całych sił, szarpiąc się a klnąc straszliwie.
— Pod kościół z nimi, tam ich osądzim — rozkazał Jędrzej.
Wyciągnęli ich z chałupy i prawie wlekli przez plac, gęsto popędzając kijami, bo się opierali, krzycząc w niebogłosy, kobiety leciały po bokach, lamentując i skamląc o zmiłowanie, że odpędzali je nogami kiej suki.
— We dzwon bić, niech się cała wieś zbierze! — krzyknął młynarz.
Śnieg jął sypać gęsty, iż na świecie widniej się stało.
Dzwon zahuczał głucho, jak na pożar, i już bił bezustanku, posępnie i strasznie, i aże wrony porwały się z dzwonnicy z krakaniem, kołując nad kościołem, a od wsi leciały z krzykiem całą gromadą kobiety i dzieci.
— Ludzie, zmiłujcie się! Ratunku! Loboga! — ryczały Gajdy, szarpiąc się rozpaczliwie, ale nikt im nie odpowiadał, cała gromada szła w głębokiem milczeniu. W cichości tej weszli na cmentarz i rzucili powiązanych przed próg kościelny.
— Cośmy winni? Za co? Ratunku! — znowu zakrzyczeli, usiłując powstać, ale czyjeś nogi spadły na nich, że się zwalili, kiej kłody, przeklinając i grożąc zemstą straszną wsi całej.
Zaś Jędrzej stanął na progu kościoła, wsparł się grzbietem o drzwi, zdjął czapę i zawołał wielkim głosem:
— Braty rodzone, Polaki!
Umilkły babie wrzaski, naród się zwarł kołem, a przychylając głowy, gdyż śnieg bił gęsty i mokry, słuchał uważnie.
— To wam powiem, bracia: jako na wiosnę gospodarz wychodzi z broną ostrą na podorówkę jesienną, by ją z chwastów oczyścić przódzi, nim dorodne ziarno rzuci na plon, tako i na świecie pora teraz nastaje, by złe wypleniać... Już się do tego przykładają po drugich gminach i parafjach: już wypędzili pisarza w Olszy, zabili złodziejów we Woli, a wygnali z Grabicy. I sami se to robią, sami, bo już takie złe urządzenie jest na świecie, że ty, chłopie, pracuj, gnaty wyciągaj, podatki płać, rekruta dawaj, a jak ci się krzywda dzieje, to ci jeno ten Bóg ostaje albo to próżne skamłanie.
— Oj prawda! prawda! — przytwierdzili wzdychając.
— To wam mówię, jako już przyszedł czas, co naród niema się oglądać na nikogo, jeno sam na siebie! Sam se radzić musi, sam się bronić przed krzywdą i sam se brać sprawiedliwość! Czekalim długie lata i cierpielim od wszelkiego złego, a nikto nas nie poratował i nie wspomógł! Jakże, sądy nie la sprawiedliwych, urzędy nie la chłopów, opieka nie la pokrzywdzonych! To każden wie, któren rozum ma. Kieć już rady jenszej niema, jeno robić tak, jako drugie wsie robią.
— Zabić ścierwy! Zakatrupić! Koniami rozedrzeć! — jęli zaraz wykrzykiwać zapamiętale, rzucając się z kijami na Gajdów.
— Cichocie! Stójcież, psiekrwie! — ryknął Jędrzej, osłaniając ich sobą. Poczekajcie! Wiadomo, że zbóje to, złodzieje i zdrajce. których trzeba pokarać, ale przódzi któren co ma do nich, niechaj oblicznie wystąpi, a powie im do oczów. Sąd tu bowiem robimy, a nie zbójectwo. Nie na pomstę ich wzielim, jeno na karę sprawiedliwą.
Skłębił się naród, bo jakoś nieraźno było każdemu wysuwać się na pierwszego, gwar huknął, wszyscy naraz mówić zaczęli, wypominać swoje krzywdy, a cisnąć się groźnie do powiązanych; dopiero młynarz wystąpił naprzód, rękę podniósł i rzekł uroczyście:
— Świadczę przed Bogiem i ludźmi, jako ukradli mi konie i czterysta rubli. Złapałem ich... Nożem zmusili mnie przysięgać, że ich nie wydam! Pomstą zagrozili. Zbóje to są najgorsze!
— A ja świadczę, co Gajdy ukradli mi krowę — rzekł drugi.
— A mnie wzięli maciorę.
— A mnie kobyłę ze źrebięciem — świadczyli podobnie.
Naród słuchał w groźnej cichości.
Śnieg znagła ustał, natomiast wiater rozbijał się o kościół i targał drzewami, jaże się przyginały z jękiem, po niebie leciały wielkie, bure chmury, zaś głosy oskarżeń, mocne a ciężkie, padały nieustannie, że już chwilami zrywał się z tłumu pomruk złowieszczy i trzask kijów, lub Gajdy krzyczały:
— Nieprawda. Przez złość świadczy! To wzieni złodzieje z Woli! Nie wierzcie!
Ale stawali coraz nowi, a coraz cięższe rzeczy powiadali.
A naostatku wspomnieli im Żydów pozabijanych, wypomnieli te panny wydane, i księdza zdradzonego, i podpalenia jakieś, i pijatyki ze strażnikami, i niechodzenie do kościoła; jakie kto wiedział grzechy, zbierał skwapnie, a walił z wściekłością na ich głowy skowyczące, że już straszny wrzask się uczynił, gdyż jeden przez drugiego krzyczeli, a każden pomstował i klął, każden się srożył i każden darł się do bicia, jaże Jędrzej, nie mogąc ich powstrzymać, wrzasnął rozgniewany:
— A zawrzyjcież pyski, bym swoje powiedział.
Jakoż przycichło ździebko, baby jeno po swojemu jazgotały swarliwie.
— Czy się przyznajecie? — zapytał, pochylając się nad nimi.
— Nie! Myśma nie winowaci! Nieprawdę mówią, przez złość! Przysięgniemy! — zakrzyczeli rozpaczliwie.
— Przyznajcie się, to mniejsza kara was spotka — namawiał łagodnie.
— Zabić psubratów! Kijami zatłuc! Zbóje są, złodzieje, zdrajce! Śmierć hyclom — zawrzeszczeli naraz wszyscy, podnosząc drągi i pięście, że Gajdy zawyły ze strachu, jęli się rzucać i, chwytając zębami za buty, to całując nogi, skamleli oszalonemi głosami o zmiłowanie.
Osłaniał ich jeszcze młynarz, Jędrzej i paru spokojniejszych, usiłując powstrzymać rozjuszonych, którzy parli się, kiej burza, krzycząc a kołami wymachując, zaś baby najzajadlej doskakiwały z pazurami.
Robiło się już strasznie, zakotłowało się pod kościołem, rozwścieklony krzyk miotał się i huczał ponuro, jak ten dzwon, bijący nieustannie.
— Księdza trzeba przed śmiercią! Księdza! — zakrzyczał naraz młynarz.
Wstrzymali się. Ktoś poleciał po proboszcza.
— Albo i do jutra poczekajmy z pokaraniem — proponował młynarz.
Zakrzyczeli, trzaskając drągami:
— Skończyć z nimi! Nie potrzeba zbójom księdza! Niech zdychają, jak psy. Nie czekać! a to uciekną jeszcze i kozuniów sprowadzą! Zakatrupić!
Ale Gajdy, poczuwszy, skąd może przyjść ratunek, jęli błagać rozpaczliwie:
— Miłosierdzia, ludzie! Spowiadać się chcemy! Księdza dajcie... Księdza!...
Na ich nieszczęście księdza nie było w domu — wyjechał jeszcze na odwieczerzu.
— To niech się spowiadają przed całym narodem! — ktosik rzucił.
— Dobra! Tak! Niech się wyznają. Niech prawdę powiedzą — przytwierdzali.
Któryś rozciął im postronki na rękach i podniósł na kolana przed progiem.
— Otworzyć kościół! Spowiadać się będą! Otworzyć! — rwały się głosy gęste, ale Jędrzej zawołał:
— Nie potrzeba! Grzech wprowadzać do domu bożego takich zbójów, dosyć la nich, iż pozwalamy im na poświęcanem miejscu. Cicho tam! — krzyknął na babie mamroty i, przechylając się ku Gajdom, rzekł
— To się wyznajcie, a jeno szczerą prawdę! Naród mocen darować wam przewiny! — przyklęknął pobok, a za nim zrobili toż samo wszyscy z westchnieniami a żegnaniem.
Gajdy zabełkotały coś niewyraźnie, rozglądając się na strony.
— Wyraźnie mówta! Głośno! Pana Boga chcą oszukiwać! — zawrzeli na nich.
Stary Gajda, jakby mu dusza stajała ze strachu zaczął się trząść, buchnął płaczem i wśród ciężkich łkań wyznawał swoje grzechy.
Grobowe milczenie się rozsiało, nawet dech powstrzymywali, nawet kaszle ustały, że jeno ten głos płaczliwy brzmiał w ciemności, rozpływając się, kiejby strugą krwi, a górą huczał dzwon, i szumiały rozkolebane drzewa.
Zgroza padła na dusze, włosy powstawały, ludzie bili się w piersi z przerażenia, kajś niekajś jęk się rwał żałosny, jakiś strach okropny przejmował serca lodowatym ziąbem, bo Gajda, choć spędzając cięgiem winy na syna i strażnika, przyznawał się nie tylko do tego, co mu wypomnieli, ale i do wielu jeszcze gorszych rzeczy...
A gdy skończył, padł rozkrzyżowany i, bijąc łbem o próg, tak jęczał o zmiłowanie, jaże wiele zawtórowało mu płaczem, ale chłopi zawrzeszczeli:
— Kacper niech teraz wyznaje! Kacper! Prędzej, zbóju! A nuże! — i jęli go macać kijami po bokach a kopać, że uniósł się rozwścieklony:
— Samiśta zbóje! Niewinowatych mordować chceta! Samiśta złodzieje i zdrajce... Wszarze! Ścierwy! Paroby! — klął i wygrażał strasznie, aż go stary zabłagał:
— Ukorz się, synu! Wyznaj się, to może ci darują! Ukorz się!...
— Nie chcę! Łaski u zbójów prosił nie będę! Psy wściekłe! Paroby! Nie potrza mi spowiedzi! Niech mnie zabiją! Niech się ważą, psubraty! Wojsko tu jutro odpłaci im za mnie! Niech mnie jeno tkną! — ryczał jak zwierz, i naraz porwał się na nogi, rypnął pięściami najbliższych i rzucił się oszalały na wszystkich, stary rymnął tuż za nim, przedzierając się milczkiem, jak wilk.
Podniósł się straszny wrzask, ale zmogli ich w mig i rzucili, kiej kupę łachmanów, na dawne miejsce, a Jędrzej zakrzyczał gniewnie:
— Uciekać chciały! Pomstą grożą! Zbóje są i złodzieje najgorsze! Pokarzcie ich, ludzie! Zatłuczcie, kiej psów wściekłych! A wszystkie bijta. Wszystkie! Bij, kto w Boga wierzy! — wrzeszczał rozsrożony.
Naród się zakołysał, kiej bór, i runął na zbójów, sto drągów się podniesło i spadło z głuchym łomotem, ryk buchnął niebosiężny, jakby się wszystek świat zawalił, zakotłowało się straszną wichurą i znagła przycichło, że jeno słychać było w ciemnicy łomotanie kijów, tupoty, babie piski, charczenia, klątwy, a niekiedy dzikie, okropne, wstrząsające krzyki zabijanych.
Zaś po chwili pod progiem kościelnym jeno czerniała bezkształtna masa, wbita w śnieg i błoto, rozchodził się mdły zapach krwi... Dzwon umilkł, ale ludzie jeszcze nie odzipnęli, gdy od wsi zaczęły się roznosić krzyki, że strażnik uciekł.
Parobcy nadlatywali jeden przez drugiego, ro zpowiadając i wrzeszcząc:
— Strażnik uciekł! Jak dzwon zabił, weszlim do izby, a jego już nie było...
— Przez komorę uciekł! Młynarzówna go ostrzegła!...
— Juści, widzielim, jak wchodziła! Ona go przestrzegła! Ona!
— Nieprawda! — zaryczał młynarz, przyskakując z pięściami.
— Wszyscy wiedzieli, że była strażnikową kochanicą, wszyscy! — wrzeszczały baby, i każden, co wiedział, też powiadał swoje, gdy Jędrzej znowu się odezwał:
— Ludzie, słuchajcie! Braty! Pokaralim jednych ale najgorszy nam uciekł! Zgonić go trzeba... Pokarzem tak samo każdego, któren naród krzywdził będzie, któren kradł będzie, a zdradzał! Na konie siadać i gonić! Na konie, chłopaki! Do miasta uciekł! Gonić go — i, żywego czy umarłego, trza dostać! Prędzej, ludzie! By nam psoty nie wyrządził! Prędzej!...
Wywalili się i wdyrdy pobiegli ku wsi, a w jakiś pacierz kilkadziesiąt chłopów już gnało różnemi drogami ku miastu, jaże koniom grały wątroby i błoto się otwierało pod kopytami.
Wieś prawie całkiem opustoszała.
Jeno na cmentarzu kobiety jakieś lamentowały żałośnie.
A środkiem drogi, nie bacząc na deszcz ze śniegiem, trzepiący po twarzy, wlókł się ku domowi młynarz, przystawał często, z trudem łapał powietrze, wzdychał ciężko, niekiedy się potaczał, niekiedy stawał, kiej martwy, a niekiedy szeptał cicho, boleśnie, z głębi umęczonego serca:
— Takaś to, córko! Taka! Strażnikowa kochanica! — powtarzał bezwolnie.
I kij srogo zaciskał w garści, jeno się trząsł, jak we febrze, i łzy gęstym gradem sypały mu się po twarzy.