<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sędziwój |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Plinius lib. XVIII. Car. ult.
Przez cały czas bawienia Sędziwoja w zamkowym ogrodzie, Rogosz odpoczywał i czekał w karczmie przy drodze, wiodącej do Wardstein; czas ten niezmiernie długim mu się wydawał. Rozważając dziwaczne życie i postępowanie swojego ziomka, wstydził się przed sobą, iż nie tylko nie umiał go naprowadzić na prostszą drogę, ale sam, z całem swojem wyrachowaniem mimowolny brał w nich udział. Rogosz posiadał, jak to już wspomnieliśmy, charakter zimny, którego głowa rządziła sercem, a namiętności owe to żagle ludzkiej nawy; jedynie samowładny rozsądek rozwijał, aby pędziły, dokąd wskaże.
Stronnicy dysydentów w Polsce rzucili na niego okiem i, wymiarkowawszy działalny, wolny od przesądów, czyli mówiąc prościej, obojętny co do rzeczy wiary i sumienia charakter, starali się go użyć za czynnego ajenta. Wistocie, Rogosz wierzył, iż rozsądek i sumieniowi milczenie nakazać potrafi. Ostrożny, nic nie przyrzekał stanowczo, a umiejąc korzystać już przed zobowiązaniami się, przybył tajemnie do Szwajcaryi i wchodził w stosunki z rodakami, aby stanąć na czele jakich-takich stronników, a z wielu znakomitymi różnowiercami, aby stronnictwu swemu poważniejszy nadać charakter; i tych, i owych łudził tem, co dopiero wypełnić zamyślał, nigdzie sam nie wstępując. Właśnie rozmyślał o stanie swoich zabiegów, gdy uderzyło go cicho wymówione nazwisko jednego z reformistów, którego mu szczególniej polecono. Zwrócił więc baczniejszą uwagę na rozmawiających. Trzech ich siedziało przy osobnym stole, z zaciśniętymi na oczy kapeluszami, owiniętych w wielkie płaszcze, z pod których długie rapiery i ostrogi wyglądające, dawały poznać ludzi uzbrojonych. Ich ostrożna rozmowa, niecierpliwość w poruszeniach, czasem przekleństwo, nie były zdolne natchnąć wielkiej ufności. Ze wszystkiego mógł się Rogosz domyślać, iż oczekują kogoś.
Mimowolnie przyszło mu na myśl ostrzeżenie Kosmopolity i przypomnienie w podobnem miejscu przykre zrobiło wrażenie. Wtem jeden z biesiadników, uniesiony, rzekł głośniej, uderzając pięścią w stół:
— Hrabia tak chce i tak być musi, wiecie, iż hrabia nigdy napróżno nic nie chciał.
— Zresztą — zawołał drugi — my nie będziemy odpowiadać.
Tętent konia przed karczmą przerwał ich dalszą rozmowę; porwali się od stołu, a przez odmykające się drzwi jakiś obcy dał znak i wszyscy wyszli. Rogosz, nie czekając dłużej, przeklinając wypadki, prawie pewny, iż jakieś nieszczęście grozi rodakowi, wyszedł, aby przynajmniej wybadać, czy może mu pomódz, nie narażając siebie.
Od karczmy ciągnął się wąwóz. Po jednej i drugiej jego stronie były drogi, obie wiodące do zamku. Jedną z nich, sporym kłusem jechało pięciu jeźdźców o kilkadziesiąt już kroków oddalonych; tąż drogą udał się Rogosz. Pośpieszał coraz bardziej i sunął się w cieniu, rzucanym od chat, trzymając w jednej ręce szablę, w drugiej puginał za pasem, jakby polecał się tym jedynym teraz swoim sprzymierzeńcom. Księżyc świecił w całym blasku, zamek był tylko parę staj odległy. Z jednej strony wysokie mury, wały i blaszane dachy światłem jaśniały, z drugiej ciemny wąwóz pochłaniał cały cień, rzucany od wysokich wież zamku. Jeden z jeźdźców udał się do mostu i bramy zamkowej; drudzy — rozdzieleni po dwóch udali się w przeciwne strony, objeżdżając wały, i teraz Rogosz nie wątpił, że Sędziwój celem ich wycieczki. Z zamiarem zostania tylko świadkiem wypadku pobiegł nad brzeg wąwozu i ujrzał zbliżającego się Sędziwoja, który na znak wiewał wywieszoną czapką na szabli. Jakby już los całym zarządzał wypadkiem, Sędziwój niebacznie, na nieszczęście swoje, a przestrach towarzysza, zawołał donośnym głosem po łacinie:
— O kilkadziesiąt kroków od wzgórza, na którym stoisz, jest figura kamienna, od niej jedna ścieżka wiedzie na tę stronę wąwozu...
Dźwięk tego głosu był hasłem dla czatujących przy zamku, bo chociaż słów nie dosłyszeli, ujrzeli ofiarę. Rogosz szczęśliwie trafił na ścieżkę i opuścił się na dół. Tymczasem jeźdźcy całym pędem konia, bliższymi wiadomymi manowcami okrążyli wąwóz i przybyli prawie razem; kiedy ich Sędziwój o kilkadziesiąt kroków od siebie ujrzał i kiedy Rogosz, wychodząc z wąwozu, z nim się złączył.
Pięciu konnych, ciężko uzbrojonych z podniesionymi mieczami, na dwóch pieszych z lekkiemi szablami, zdawało się nawet nie przypuszczać bitwy, byłoby to proste morderstwo. Polacy, współcześnie, bez powierzania sobie nawet myśli, obejrzeli się wkoło, szukając oparcia. Nad brzegiem skały przepaści, ogromna jodła pochylała naprzód długie swoje konary; lecz, aby do niej dopaść, musieliby jeszcze skrócić i tak już blizką drogę napastnikom. Jeden z tych, na czarnym koniu, z czerwonemi piórami na wielkim kapeluszu, dopadał do drzewa, jedynego ich sprzymierzeńca.
Zguba była widoczną; gdy wtem nagle zjawił się niespodziewany obrońca. Jakby z ziemi wyrosła, przed pędzącym koniem stanęła czarna postać pośród drogi, jak posąg. Koń, przestraszony zjawiskiem, skoczył w bok, jeździec się zachwiał, koń wspiął się w tył, jakby niewidzialna zapora przed nim się rozciągnęła, podskoczył i jeździec stracił równowagę, pochylił się i upadł, a wolny rumak bujał już daleko po polu. Reszta konnych wstrzymali biegu.
— Tam są, pod drzewem! — wołał podnoszący się z ziemi rycerz — rąb! zabijaj!
Teraz dopiero Sędziwój i Rogosz poznali w stojącym na drodze obrońcy majestatyczną postać Kosmopolity. Stał nieruchomy, z założonemi na krzyż rękoma, jakby w ziemię wrosły. Twarz jego, oświecona blaskiem księżyca, zdawała się tak nieruchoma, żadnego życia nie okazująca, jakby z białego marmuru wykuta; wzrok tylko jakimś przerażającym jaśniał blaskiem.
Na powtórne wezwanie rycerza, zrzuconego z konia, jeźdźcy pośpieszyli naprzód, a Kosmopolita tylko nizkim, brzmiącym jak dzwon, głosem, wyrzekł: „Stój!“
I konie ich spinać się i rzucać na boki poczęły, żaden niewidzialnych szranków przestąpić nie mógł. Zniecierpliwiony pieszy dowódca z okrzykiem:
— Piekło na was!
Rzucił się do drzewa z podniesionym mieczem, którego cięcie współcześnie przyjęły dwie krzywe szable gotowych do obrony Polaków. Powtórne i wściekłe razy napadającego, zaledwo im dawały czas do bronienia się. Przy nocnej porze, pod gałęziami drzewa przeszkadzali sobie. Sędziwój już był raniony i krew zalewała mu oczy, a nowy pieszy, także zrzucony z konia napastnik, przybywał. Sędziwój z ostatnim wysileniem, zagrzany bitwą, rzucił się naprzód, chcąc uderzyć na Niemca, gdy silne tego cięcie trafiło w szablę Rogosza i ta brzękła złamana. Rogosz dobył sztyletu i z rozpaczą myślał się bronić do ostatniej iskry siły, wtem raptownie rozległ się okropny okrzyk:
— Jezus, Marya!
I przeraźliwe rżenie konia, a potem trzask łamiących się gałęzi odwróciły ich uwagę. Jednego z pozostałych jeźdźców koń uniósł w przepaść wąwozu. Walczący wstrzymali się na chwilę, dowódca odwrócił głowę, a Rogosz, korzystając z jednego mgnienia oka, rzucił się, jak tygrys, i kilku uderzeniami sztyletu powalił go o ziemię.
Upadł na wznak, wielki kapelusz zakrywający mu oczy, opadł, a przy blasku księżyca, Sędziwój poznał bladą już i dziką twarz hrabiego Reudlina, narzeczonego Adeli.
Wszystko to trwało krótką chwilę. Sędziwój nie przyszedł jeszcze do siebie ze zdziwienia, gdy Kosmopolita chwycił go za rękę i sprowadził w dół wąwozu. Już zanadto mocny na niego wpływ wywierał, aby mu się oprzeć starał. Nieznajomemi ścieżkami prowadził go do miasta, szybko postępując naprzód. Przy bramie rzekł:
— Twój przyjaciel, wzięty do niewoli, będzie w więzieniu w zamku Wardstein, zupełnie bezpieczny. Ty myśl o sobie, on więcej i lepiej o sobie myśleć umie.
Nim młodzieniec zdążył zapytać go o wyjaśnienie dziwnych wypadków dnia tego, Kosmopolita się oddalił.
Sędziwój, osłabiony bitwą, a więcej silnemi wrażeniami, wracając do domu, wspomniał o losie Rogosza, przyszły mu na myśl jego słowa i rzekł sam do siebie:
— O rozważny i zimny człowieku, wśród twoich rozpraw i rachunków, czy przewidziałeś, co się stanie? Tamże cię to zawiodła twoja wola! Do zabójstwa i więzienia!