Sędziwój/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
J.  B.  DZIEKOŃSKI


SĘDZIWÓJ


„Księga waszej przeszłości, o ludzie! jest tylko księgą marzeń, w której się wasza przyszłość odbija.„
Jean Paul.
Tom I

Bezpłatny dodatek do Tygodnika Illustrowanego




WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
1907



Druk Piotra Laskauera i S-ki, Warszawa, Nowy-Świat 41.






I.
Laboratoryum.
Mercurius. Powiedz mi, czego szukasz? czego żądasz? co robić myślisz?

Alchemista. Kamień filozoficzny.

Sendivogius. Dialogus Mercurii, Alchimistae et Naturae.

Alpy zasłoniły słońce, olbrzymi cień rzuciły na doliny, tylko wierzchołki wiecznym śniegiem pokrytych skał i lodowców rubinowym jaśniały blaskiem: z drugiej strony noc już rozciągała krepowy płaszcz na sklepienie nieba i w odwiecznym porządku rozpaliła gwiazdy. Z wysokiej wieży kościoła Panny Maryi zegar uderzył dwadzieścia cztery razy, a ponad mury i dachy Bazylei uleciał dźwięk w ciszę wieczoru, w dolinę poważnego Renu.
Było to na początku roku tysiąc sześćset trzeciego, kiedy postać miast stosowną była do czasu, w którym siły gwałtu i oręża nawet w pokoju obawiać się trzeba było.
Światła zwolna gasły, a w ciemne, wązkie i kręte ulice, wysokimi otoczone domami, rzadkо kto wieczorem odważył się zapuszczać. Tu i ówdzie tylko śpiesznym krokiem sunął do domu opóźniony mieszczanin z latarnią i laską okutą w ręku. Później jeszcze z wrzawą przebieży czereda włóczących się studentów z gromadą dziadów i żebraków; do nich przyłączą się nie jeden milicyant miejski z rohatyną, woląc porozumieć się z nocną gawiedzią, niż staczać krwawe i niepewne bitwy w ciemności. Gdy i ci przeminęli, łańcuchy przez puste ulice rozciągnięto i posępny róg z wieży zawyje, wtedy wychodzi stróż nocny. W brutalnej opończy, dziwnie upstrzonej biało naszytemi trupiemi głowami, dzwoniąc w rozbity dzwonek, woła jednotonnym, grobowym głosem:
„Wy, którzy śpicie, módlcie się za umarłych!“
A stąpanie jego wolnе rozlega się długo po kamieniach. Tymczasem wszystkie już światła pogaszone i znowu dziki jęk rogu uderzy z wieży kościelnej: to znak, iż znowu jedną godzinę czasu pochłonęła wieczność.
Cała Bazylea w dzień tak głośna i żywa, teraz jakby wymarła. W jednym tylko z domów na końcu górnego miasta, w wązkiem, zakratowanem okienku, pod ostrym szczytem miga krwawe światło. Raz gaśnie, to znów się zmaga, zmienia barwę, a z wysokiego komina śród gęstego dymu sypną czasem iskry i ulecą, znikną w ciemności; a wtedy blaszane smoki chorągiewek i rynien na dachu błyszczą w ciemności, zdają się żywe. Ten dom bezpieczny, wieczorem każdy go mieszkaniec omija; strzeże go podanie niedawne, tem więc łacniej znajdujące wiarę.
Przez kilkanaście lat pracownia była opuszczoną, teraz parę miesięcy już, jak co noc błyszczała światłem.
Mieszkał w niej młody Polak, nieznany, lecz imię jego wkrótce w całym świecie zasłynąć miało. Naumyślnie wybrał ten zakąt, by swobodnie mógł się oddawać pracom, dla których opuścił dom rodzinny, poświęcił młodość i wszystkie jej przyjemności. Nazywał się Michał Sędziwój i liczył wtedy lat dwadzieścia cztery.
Niewielką izbę oświecała lampa, na kominie słabym błękitnym blaskiem gorzały węgle, obłożone wkoło trójkątnego tygielka. Obok na ławie siedzący, sługa Sędziwoja, Jan Bodowski, znużony pracą, czuwaniem i nudami, drzymał, oparty o ścianę, z głową na piersi spuszczoną i wyciągniętemi nogami.
Przed stołem, zastawionym naczyniami szklanemi i metalicznemi różnego kształtu, otoczony stosami ksiąg, spoczywał młody alchemik. Przed nim rozwarty foliał, traktaty Bazylego Valentyna. Utopił w nim wzrok, ale wzrok ten, łatwobyś dostrzegł, nie w tych wyrazach szuka teraz myśli; zarzucony, jak kotwica, gdy uwaga spoczywa na powierzchni, w głębi duszy roją się tłumem potworne marzenia.
— Nic i nic! — głucho zawołał wreszcie, uderzając ręką w księgę z głębokiem zniechęceniem niewiary; a rozżarzone długiem natężeniem myśli zaczynały coraz jaśniej pryskać i buchać w mimowolne słowa.
— Tyle lat pracy, tyle dni bez przerwy i nocy, bez spoczynku, żyję tem jednem światłem, a dokoła ciemniej, niż kiedy!
— Adelo! od czasu, jak ciebie ujrzałem, natchniony tą myślą, nią oddycham, w nią patrzę, jak w gwiazdę zbawienia, a gwiazda w błędny ognik zmieniona, wodzi mię po bezdrożach kłamstwa!
Nadzieja! szatański wymysł! — hydra, której doświadczenie co godzina sto głów urywa, a ta w następnej wnęca nas do labiryntu własnych marzeń, aby potem szydzić, gdy w rozpaczy nie umiemy wrócić na świat, wrócić między zwyczajne ludzkie myśli, którym staliśmy się obcy! — — Od czasów wielkiego Hermesa, Egipcyanie, Grecy, Rzymianie, Arabowie, pierwsze potęgi umysłów, cały zaszczyt świata rozumnego, poświęcali swe trudy wielkiej tajemnicy. — I cóż z prac tylu, z tylu wieków za ślady? — Słowa! słowa, a nigdzie światła prawdy! — Ten łudził kilkadziesiąt lat siebie, po śmierci, jakby przez zemstę, łudzi innych pismami! — Ów nie wierzył, szydził w głębi duszy z tajemnic, szczęśliwy kuglarz, głoszony za adepta, poza grobem ukradzioną sławę zagadkami przedłuża, wszędzie obłuda, bluźnierstwo! — а ja mamże młody żywić szaloną myśl odkrycia prawdy w samym jej przysionku!
— Miałożby to być fałszem? — miałażby ludzkość tak długo przed sobą kłamać, aż wreszcie, jak stary łgarz, uwierzyła własnemu kłamstwu i rzuciła niby dla dzieci zabawkę — zadanie kamienia mędrców?
— Te stosy foliałów, gdzie jeden pomysł, na tortury brany, wydaje głosy, o których mu się nie śniło! — a te oczywiste świadectwa całej powagi historyi — wszystkoż to ma być złudzeniem albo zwodniczem kuglarstwem? — Ha! wtedy, cała uczona ludzkość, nawetbyś wzgardy nie warta!
— Ale nie! — człowiek upaść może, lecz ludzkość nie błądzi! — Jedno kłamstwo trzydzieści wieków żyć nie zdoła! — gdy rozum odmawia świadectwa, to wiara ożywi nadzieję — poważne cienie, przebaczcie! — wierzę, z głębi duszy wierzę w istnienie wielkiej tajemnicy, ja jej dojdę, albo zginę!
— Abu Izmaelu! mistrzu mój, prześladowany męczenniku prawdy, ty mi ją objaw! — nie zdradzę — na lepszy cel i tybyś jej nie użył!
— Nie jestże to szalony los — gardzić złotem, całemi ziemi bogactwami, a krwią własną, zbawieniem chcieć go się dokupić! — Tłum wielbi cierpliwość; patrząc na głębokie znaki, jakie dręczące zagadki przewcześnie na czole wyryją, pobłaża nienasyconej chuci, z twoich oczu stara się wyczytać nadzieję złotego plonu dla siebie. — A potem, jak drugiego Kolumba, po odkryciu złotych krain wiecznej młodości, rzuci się, jak narzędzie już niepotrzebne!
— Adelo! bylebyś mnie zrozumiała; jedno twoje spojrzenie budzi we mnie nieznane siły. Twoja miłość uwieńczy szczęśliwe natchnienie, a co oni dla żądzy złota zbadać nie mogli, to ja dla jego wzgardy odkryję! — Odkryję, aby je zniszczyć! — Aby wam pokazać, iż ten bożek, przed którym klękacie, jest tyle wart, co bryła podłego ołowiu! — Aby całą waszą wielkość w ręku waszych, pod zamkami chowaną, jednem słowem zniweczyć, bo i czemżeby się stał ten świat potężnych mocarzy, gdyby im odebrać ich złoto! A wtedy, odrodna ludzkości, uznasz jedyną, prawdziwą wielkość na ziemi — potęgę geniuszu i miłości!
I w zamyśleniu opuścił głowę na ręce, duch jego marzeń niemą z przeczuciami kończył rozmowę. W piecu pracowni prażony w tyglu metal mocniej począł szumieć. Sędziwój obejrzał się i, patrząc łagodnie na śpiącego sługę, sam poruszył miechem, ale Jan się ocknął i, przecierając oczy, wrócił do swej roboty.
— Panie, rzekł po chwili, ten dym węglowy, ten, szum wiatru w kominie, to człeka rozmarza, nieznacznie usypia. Bo to u nas, prostych ludzi, nie tak, jak u pana, co w głowie kręci się rozmyślanie i zasnąć nie daje, u mnie chyba raz w tydzień, w niedzielę zatumani coś w mózgu; dziś zasnąłem, wybacz pan. — I tak mi się coś dziwne rzeczy roiły...
— Mów, Janie, sny szczersze i mędrsze, nieraz od życia na jawie; i ty we śnie innym jesteś człowiekiem.
— Mnie się zdało, że byłem w Krakowie, i znowu, jak dawniej, na dworcu rodzica pańskiego, huczno grali surmacze; zdało mi się, że panicz, wesoły, jak niegdyś, hasał wesoło, jakby chciał nagrodzić tę długą tęsknicę. I drużyna, i wszystkie twarze znajome, nasze, szczerym witały uśmiechem. — Dalibóg, paniczu, we śnie mi się zdało, że byłeś szczęśliwy, — i ja także...
— Tu ci nudno, Janie, tęsknisz do swoich, wróć się do Krakowa...
— O! pan tego nie myśli, cóżby ja, biedny sierota, sam począł? — Gdzie jest panicz, tam mój dom, wasze szczęście — moje szczęście. Rodzic wasz podjął mnie z ulicy, jemu winienem życie; z wami chowałem się, wam winienem mą służbę. Bo człek, choć prosty, czuje, że za dobre, dobre — tak każe święta wiara. Ale dlatego smutno mi nieraz, gdy patrzę, jak panisko zdaleka od swoich po obczyźnie się tuła i tak nędznie tyra swoją młodość. Juści to chwała Bogu, pięć lat minie na świętego Jakóba, kiedyśwa ostatni raz porzucili Kraków. Ja wiem, dobre to jest alchemika; ja wiem, pan wielkie rzeczy buduje, ale abo to potrzebne koniecznie? — Jest ci scheda po rodzicu niezgorsza i kamienica piękna w Krakowie, i stolnie pod Kromołowem bogate, toć na życie szlacheckie wystarcza, paniczu! — A teć tam, z tyglów bogactwa, bez obrazy pana, nie wiem, czy to Jezus przenajświętszy błogosławi — mnie się nie tak widzi! — Albo i te barony! ani słowa, pan sam lepiej wie, do kogo się udać, aleć nieraz ja słyszał, że córki nie dadzą; nieraz ich dworskich przekąsy...
— Przestań — przerwał niechętnie Sędziwoj — już mówiłem, abyś o tem nie wspominał. Lubię słuchać twej mowy, to mi strony rodzinne na pamięć przywodzi! ale jeśli nie chcesz milczeć, o baronie ani słowa!
— Wybacz pan, ja szczere, nieuczone mam serce, i co słyszę, i czuję, wypowiadam szczerze, ale, jeśli obrażam, przestanę. Bo, jak pan wyjdzie na miasto, mnie samego ostawi, to tak nudno i strasznie w tym domisku zaklętym, że co tchu umykam do karczmy: a tam człek nieraz rad co usłyszy. Ale, bo też wybrał pan sobie mieszkanie! — a chociaż to całe heretyckie gniazdo, to w całej Bazylei niema straszniejszego. Dom cały czarny, jakby z kuźni wywleczony, a te smoki na dachu, te gadziny kamienne nad drzwiami, — człowiek, co spojrzy, to żegnać się musi. Jakeśwa się tu tylko wprowadzili, ja spojrzał na ten obraz i zaraz mi coś szepnęło, że nie święty to człowiek, co tu malowany. — I niechno pan patrzy, jakie oczy, z całej twarzy tak mu coś świeci, jakby za żywota trochę ducha z ciała w malowidle się utaiło.
I gadatliwy Jan wziął łuczywo z komina, zaświecił przed dużym, w całej postaci portretem, co wisiał na przeciwnej ścianie.
Sędziwój powstał, przystąpił i długo wpatrywał się w obraz. Wystawiał on człowieka, co może już zaczął drugą połowę wieku. Czoło wypukłe i łyse, ocienione z boków kępami rzadkich, siwych włosów: z pod czarnych brwi przenikliwe oczy zdawały się utkwione w patrzącego: usta, szyderczym uśmiechem rozwarte, kręta broda i wąsy spadały na piersi. Jedną rękę trzymał na kaftanie, widna w niej była złota puszka; w drugiej, spuszczonej, miał zwój papieru, a postać cała zdawała się z obrazu zstępować naprzód.
— To, panie — mówił dalej służący — był także alchemik; on dom ten cudacki zbudować kazał i tu cały żywot w tej izbie przepędzał. Miał to być niegdyś pan bardzo możny i bogaty. Ale cóż z tego, kiedy to człek zawsze chce mieć więcej: tak i on, tu, na tym kominie topił, prażył, gotował, dopóki nie przealchemizował wszystkiego. Żona mu zachorzała i nie dziwota; albo to nie boli patrzeć, jak wszystko tak marnieje? — a jego to nie poruszyło, tylko ciągłe dmuchał na węgle. Ale wreszcie, gdy ludzką mądrością nic nie mógł zyskać, pożyczył dyabelskiej; otóż to taki koniec.
Tu opowiadacz pobożnie przeżegnał się, i przybliżywszy się, obejrzał dokoła i ciszej mówił:
— Mnie bo, panie, opowiedział pod sekretem jeden staruszek, co służył u niego. To prawda szczera. — Tak też zyskał; bo, kiedy raz zaklął mocy nieczyste, a oprzeć im się nie umiał, duszę z niego żywego wywlekły. Chociaż go pochowali w tym wielkim kościele Matki Boskiej, dusza jego niespokojna i powiadają, że dom ten nawiedza. Jabym radził, panie, nie trzeba licha budzić, wyprowadźmy się stąd. Oto tu, w tej samej izbie, nalazła go nieżywego jego żona. To, panie, żona jego ta chora i blada kobieta, co nam te komnaty najęła. — Biedna niewiasta, widno już niech błogosławieństwo Boskie spoczywa na nich; nie wiedzie im się. Ot, i teraz, nieboga zapadła mocno, jej córka, jej jagoda, żal się, Boże, więdnie i pomocy dać nie umie, głowę traci.. Albo to nie przykro patrzeć, jak kto ze swoich kończy się powoli, a tu człek widzi i rady nie niesie, jakoby we śnie się szamoce, a poruszyć nie może.
— Chora jest? czemuż mi nie mówiłeś pierwej, może potrzebuje pomocy?
— Jest tam, panie, ćma doktorów i kłócą się, szwargoczą, a biedna dogorywa. Teraz noc, jej córka pewno nie śpi, pilnuje, to dziewczę sobie oczy wypłacze. A dziewczyna gładka, chociaż Niemka, klnę się panu i w Krakowie takiej szukać. Żywa, krew z mlekiem, w oczkach iskry świecą, biedniątko, niech ją pan tylko zobaczy. Ale oto i brzask, już łuna czerwieni się nad górami: gwiazdy gasną, niedługo ranek; może ich panicz w dzień odwiedzi, toć to zasługa przed Panem Bogiem chorego nawiedzić.
— Pójdę, zostaw mnie teraz, Janie, niech spocznę na chwilę.
I, kładąc się, wzywał z westchnieniem rodzinnych snów, aby go marzeniami dziennemi, nadzieja rosą, strapioną duszę pokrzepiły.




II.
Lekarze.
Jest trosków, kolców, bólów niemało w tem życiu
I więcej, niż na jawie, płynie łez w ukryciu.
A. Malczewski.

Około czasów Teofrasta, Bombasta Paracelsa żył w Bazylei jeden cudzoziemiec, nazwiskiem Anathemius Tholden. Wkrótce po przybyciu swojem z północnych Niemiec, kupił plac w ustronnem dość miejscu i wybudował sobie dom, w którym teraz mieszkał Sędziwój. Nie towarzyski charakter Anathemiusa, dziwactwa, które o nim opowiadano, sprawiły, iż cudzoziemiec długo był ciekawą osobliwością miejską, o której krążyło tysiące pomysłów. Sama architektura domu dawała już do nich powód. Wysoki a wązki, przykryty śpiczastym dachem, od zewnątrz obciążony był kamiennemi ozdobami, które się pobożnym nie bardzo podobały. Ozdoby te, wystawiały sylfy, koboldy, salamandry, nietoperze i tym podobne straszydła. Dwa małe okna i drzwi, pomiędzy niemi będące, otaczał zamiast gzymsu jeden olbrzymi wąż, w rozmaite sploty zwinięty. Otwartą paszczą nade drzwiami wystającą bronił niby wstępu do domu, lecz nad nim unosiła się rycerska postać i przebijała głowę potworu włócznią. Z pomiędzy kręgów i splotów ciała węża wyglądało mnóstwo przyciśniętych ludzi, których położenia i wyrazy twarzy zdradzały boleść okropną, wszystkie wyciągały ręce i zwracały błagające spojrzenie ku rycerzowi walczącemu z dręczącym ich smokiem.
Mieszkańcy Bazylei, skoro dom ukończony odsłonięto, dziwili się, ganili, szydzili, nie szczędzili wyrazów nawet obelżywych twórcy tego pomysłu.
Anathemius wszystkiego obojętnie słuchał. Do wykończenia mieszkania wewnątrz sprowadził obcych rzemieślników i wnet ich po dokonanej robocie odesłał; tak, iż ciekawość sąsiadów wzrastała w miarę ukrywania się właściciela. Po wybudowaniu domu wrodzony jego odludny charakter na czas niejakiś odrazu się zmienił, zaczął wychodzić częściej na świat, oddawać wizyty i przyjmować gości u siebie. Niе lubiony z początku, tym powrotem do ludzi szybko sobie zjednał ich łaski, iż nawet ganione dawniej dziwactwa na dobrą stronę wykładano. Pan Anathemius Tholden mógł mieć około łat czterdziestu, postaci był dosyć przyjemnej, a jakkolwiek zbytnia powaga i małomówność nie zyskiwały mu zwolenniczek w płci pięknej, za to ojcowie, mężowie i matki tem więcej go szanowali dla gruntownych rad, które udzielić umiał, dla wielkich wiadomości, które okazywał, a nadewszystko, dla znakomitego majątku, którego ślady wyraźne w domu jego spostrzegano. Po większej części domyślano się, iż majętny przybysz szuka żony, i z uprzejmością od początku świata pospolitą dla kandydatów błogiego stanu różne próbki tego towaru nieznacznie, do wyboru, mu podsuwano. Pan Anathemius czy udawał, czy też istotnie nie spostrzegł zabiegów, a sam, bez czyjej porady o losie swoim postanowił.
Na tejże ulicy mieszkał radca miejski, człowiek surowy i chciwy nad miarę, powszechnie od mieszczan nienawidzony. Ten miał dwie córki na wydaniu i daleką krewną, wychowanicę, dziewczynę szesnastoletnią, sierotę po uczonym, który jej tylko zamiast posagu zostawił kilka rękopismów w spuściźnie, i tych nikt drukować nie chciał. Biedna sierota na łasce bogatych krewnych stała się męczenniczką ojca, bo nie tylko musiała patrzeć, jak z szyderstwem palono owoc tylu nocy bezsennych jej ojca, lecz za lada sposobnością jego zatrudnienia, wyrzucano jej, jakby zbrodnię. Na nieszczęście była ładniejszą od swych siostrzanek, przeto los jej gorszym był od ostatniej służącej, a pogarda i łzy codziennym pokarmem. Podobne stosunki, jakkolwiek bardzo pospolite, pogorszały się widocznie, ponieważ Beata była wzorem cierpliwej na wszystkie próby łagodności. Tholden widział ją parę razy w domu radcy miejskiego, spełniającą w zbyt skromnym ubiorze jakąś posługę — i szanownego opiekuna poprosił o jej rękę.
Z początku ze śmiechem przyjęto żądanie; niewinna Beata doznawała potrojonej liczby uszczypliwych przekąsów. Szczególniej siostrzanki jej wysilały się w owe, tylko płci pięknej wiadome sposoby delikatnego szczypania, które, jak dym, wgryza się pod powieki, mimowolnie łzy wyciska, a w końcu do szaleństwa przywodzi. Na powtórną prośbę, radca wyraźnie odmówił. Anathemius obojętnie na pozór przyjął tę odmowę; ale za parę dni powrócił znowu i czułemu opiekunowi wręczył, wstawiając się za losem Beaty, listy od biskupa, naczelnika miasta i kilku najzamożniejszych panów w Bazylei.
Niespodziane prośby, mające raczej pozór gróźb, zdziwionego i przestraszonego radcę zmusiły do wydania swej ofiary. Małżeństwo to stało się naturalnie przedmiotem żwawych rozpraw wszystkich znajomych. Porządni i poważni obywatele łatwiej przebaczali smoki i salamandry, któremi Tholden dom swój ozdobił, niż wyniesienie sieroty, czyli ostatnie jego dziwactwo. Nowożeniec tymczasem powrócił do pierwotnego sposobu życia, to jest do zupełnej samotności. Powoli zerwał wszystkie stosunki z ludźmi, nikogo u siebie nie przyjmował i u nikogo nie bywał, a wtedy szeptać zaczęto, że trudni się alchemią i posiada tajemnicę robienia złota.
On, żona, jeden służący i stara kobieta, cudzoziemka, składali całą ludność domu. Jego tylko i żonę czasami widywano w kościele, zresztą nigdzie, a dom ich, zawsze zamknięty, nabrał tajemniczej sławy i zatrzymał nazwisko domu alchemika.
Minęło lat kilka, gdy w tych czasach pospolitych kłótni i napadów, jednej ciemnej nocy jesiennej, przed mieszkaniem Thoeldena, krwawa zdarzyła się bitwa. Młody rycerz, syn możnego barona z okolicy miasta nad Renem mieszkającego, Albert Grandorf, napadnięty, w czasie obrony cięty berdyszem w głowę, upadł na placu. Odpór jednak był silny i napastnicy uciekli, a służący i przyjaciele barona, widząc na górze, w pracowni alchemika światło, tak długo dobijali się do domu, aż im wreszcie, mimo spóźnionej pory, otworzono. Sam Anathemius obejrzał ranę wzrokiem znawcy i zaręczył za życiem chorego; pod jednym tylko warunkiem chciał go przyjąć do domu, to jest, aby sam raniony pozostał się, służący zaś i przyjaciele oddalić się mieli i dopiero za dni dziesięć zgłosić się. W naglącym przypadku, nie mogąc nakładać warunków, musieli uroczyście przyrzec dotrzymanie dziwnych żądań gospodarza, poczem dopiero wniesiono zemdlonego do komnaty.
Baron Albert Grandorf był wzorem owych rozpustnych Don Juanów, nierzadkich wtedy, dla których religia, zależąca jedynie na pełnieniu obrządków zewnętrznych, żadnej tamy nie stawiała; a uciśnienie włościan, niezależność majątku, lekceważenie mieszczan i chełpienie się z wyuzdanej brawury z krzywdą wszystkich, którzy nie byli szlachtą, albo księżmi, zachęcały bezdusznych do tego życia. Nieukształcenie, burzliwy wir stosunków towarzyskich, przy nie zepsutem nawet sercu, mogły żywsze charaktery w lamparty przemieniać. Takim też był Albert, postrach wszystkich wieśniaków i dziewcząt z okolic swego zamku.
Gdy po upływie dni dziesięciu domownicy zgłosili się do chorego, Albert, jeszcze słaby, kazał im za drugie dni dziesięć przybyć; gdy i te minęły, jeszcze prosił gospodarza o powtórzenie terminu. Ale po upływie miesiąca, zupełnie przywrócony do zdrowia, bez zwłoki wyрrawionym został. Napróżno stary baron Grandorf i sam Albert pukali później do drzwi alchemika, aby mu podziękować. Thoelden, jakby nie słyszał dobijania się, jak w fortecy, głuchym był na wszystkie, kilka razy ponawiane odezwy przez drzwi.
Tymczasem towarzyszów młodego rycerza uderzyła nadzwyczajna zmiana, która nastąpiła w całym jego charakterze i układzie. Ów nie gdyś szalony, wesoły, pierwszy do zuchwałych wyskoków i sztuk swawoli, Albert stał się posępnym, zamyślonym i unikającym najmniejszej sposobności powrotu do dawnego życia.
— Oczywiście, mówiono, powietrze nawet w domu alchemika zaklęte.
Grandorf w kilka miesięcy opuścił Bazyleę, a po jego wyjeździe rozgłaszać zaczęto, iż miłość ku młodej żonie Thoeldena była przyczyną tej zmiany. Biedny alchemik nieraz może, przechodząc przez miasto, słyszał szyderstwa złośliwych, cieszących się z obmowy.
Około tego też czasu urodziła mu się córka, pierwsze jego dziecię.
W kilka dni po urodzinach opowiadał służący, pomocnik robót alchemicznych Thoeldena, pan wyprawił go z pracowni i sam się w niej zamknął. Było już późno wieczorem, i służący zasnął na dole. Blizko północy zbudził go mocny szum na górze i stukanie, jakby kilka osób razem chodziło. Śmiech, wyrzekania, śpiewy i jęki na przemiany dawały się słyszeć. Przestraszony, wchodzi do komnaty, gdzie żona pana jego spoczywała. Blade światło lampy oświecało alkowę, tak, iż mógł spostrzedz, że pani w głębokim śnie pogrążona. Namyślał się chwilę, czy ją ma zbudzić, gdy ta przez sen poczęła rozmawiać. Płacz jej, bezsilne łamanie rąk i głos głuchy, ponury, a boleść na śpiącej twarzy tak żywa, jakby ciało jej zostało na ziemi, a dusza na innym świecie, nie z ludźmi rozmawiała, przeraziły służącego. Przybliża się do łoża, chcąc jej przerwać niespokojny spoczynek, gdy wtem nagle, na górze, jakby jakie ciężkie ciało upadło na podłogę, a w tejże chwili żona alchemika porwała się ze snu, z przeraźliwym krzykiem; szeroko rozwierając oczy, z wyrazem najokropniejszego przestrachu, zawołała:
— Mąż mój nie żyje! — jednym skokiem pobiegła do kolebki i, tuląc małą dziecinę, konwulsyjnie wyjąkała: „O, Boże! córka moja przeklęta!“ — i padła zemdlona.
Na ten nocny rozruch powstała i stara służąca, panią orzeźwiono, na górze było cicho. Gdy się tam ze światłem udano, drzwi pracowni były otwarte, pełno dymu, a na ziemi leżał alchemik umarły. W ręku trzymał zwój pergaminowy, w drugiej dłoni, na piersiach miał złotą puszkę i tak też pochowanym został. Ostatni ten akt jego życia, rozgłoszony, nie zbliżył ludzi do wdowy. Dawni jej znajomi jeszcze żywi, mieli do niej urazę, pospolitą między poczciwymi ludźmi, jak śmiała zostać, ona, biedniejszą, szczęśliwszą, a taką była w ich oczach, bo była bogatą. Jakkolwiek pracownia została zamknięta i tajemniczość powinna była zniknąć, wdowa żyła więcej odosobniona, niż kiedy, poświęcona wychowaniu swej córki, Arminii. Córka z matką zupełnie sobie wystarczały. I matka nie wzdychała za światem, bo go za nadto dobrze znała: córka nie tęskniła za nim, bo jej zupełnie był nieznanym.
Za życia Anathemiusa, żona jego, opływając we wszystko, co tylko życie materyalne ofiarować może najwykwintniejszego, nie pytała, skąd ich dochody wystarczają na pokrycie wydatków.
Po śmierci jego spostrzegła, iż te źródła były dla niej zakryte. Pozostałe pieniądze przez lat kilka wyszły; później przedmioty zbytku, klejnoty, stroje zbywała, aby istotne opędzić potrzeby, aż w końcu pracą rąk z córką utrzymywać się musiały. W tym jednak stanie byłaby spokojniejszą i szczęśliwszą, niż kiedykolwiek, gdyby nie straszna słabość, która ją od śmierci męża w rozmaitych przerwach czasami napadała, wieczorem, w zmrok, częściej jednak w nocy, czasem w ciągu wesołej rozmowy raptownie bladła, spoglądała w puste miejsce przed sobą, wskazywała palcem i z okrzykiem upadała zemdlona.
Z chorobą tą oswojeni byli domownicy i córka; za ich staraniem przywracano ją do przytomności, zdrową była nazajutrz. Teraz jednak ciągłe rozmyślanie, walka wewnętrza i z rosnącym niedostatkiem rosnąca obawa o los córki, zdawały się ostateczny cios zadawać słabowitej wdowie.
Stara służąca pobiegła do znakomitych z imienia znajomych doktorów, wzywając pomocy; jeden przyszedł, spojrzał na gołe ściany i z każdego kąta wyglądającą biedę, pokiwał głową, zapisał coś, poszedł i nie przyszedł więcej. — Za poradą służącej córka w śmiertelnej obawie o matkę, ze łzami w oczach, sama wyszła szukać pomocy lekarskiej.
Wskazano jej cudownego lekarza, apostoła i ucznia Paracelsowego, Karola Bodenstein. Zaledwo dopytała się o jego główną kwaterę, którą zwykle zakładał w jednej z najpodlejszych karczem.
Za stołem, śród gawiedzi katów, сyganów, czarownic, siedział półrozmarzony trunkiem, otoczony dzbanami, sławny syn, sławniejszego Karlostada.
Arminia, głucha na żarty pijanej tłuszczy, która się też wkrótce łzami jej wzruszyła, padła na kolana przed osławionym mistrzem i, wierząc mu, błagała:
— Uzdrów moją matkę, jesteśmy ubodzy, ale będę tyle Boga prosić, iż ci pewno nagrodzi!
Bodenstein poszedł natychmiast, bo kogóżby prośba tak niewinna nie wzruszyła; ale co więcej, powrócił raz, drugi, badał, wypytywał się. Będąc profesorem Akademii Bazylejskiej, sprowadził kilkunastu znajomych medyków. Uwziął się, bądź co bądź, uleczyć matkę Arminii.
Zagadka tej chęci nie trudna była do odgadnienia. Córka wdowy była perłą środ dziewcząt bazylejskich, i Paracelsista znał się na tem dobrze. Lecz sama tylko twarzyczka nie złudziłaby go, na to Bodenstein był za nadto roztropnym. Miarkując z opowiadań i dawnego dobrego bytu Thoeldena, który z jego śmiercią tak dziwnie się odmienił, spodziewał się i wierzył, że alchemik posiadał tajemnicę robienia złota. W pozostałości więc po nim, na której się kobiety nie znały, mógł się znajdować kamień filozoficzny i rękopisma, uczące sporządzenia go. Lekarz więc, rachując swe zdolności tylko chęcią, obiecywał sobie wyleczyć wdowę, małej tylko żądał nagrody od szesnastoletniej Arminii; musiała mu przysiądz uroczyście, iż zostanie żoną tego, kto jej matkę uzdrowi. I gdyby Bodensteina o dziesięć kroków dalej czuć było dymem, winem i siarką, gdyby sto razy był brudniejszy i obszarpany, bez wahaniaby mu przyrzekła to, czego nawet nie rozumiała dobrze w przepełnieniu żalem. Z drugiej też strony medyk rachował, iż, dostawszy w posagu spuściznę alchemika, gdyby kamienia mędrców nie znalazł, to nicby go do przyznania się nie przynagliło, a sława, powiększona wyleczeniem żony i zaślubieniem córki tak powszechnie znajomego alchemika, mogła się stać dla niego prawdziwym sposobem robienia złota. Od kilku przeto dni nawet mniej bywał w karczmie, а przemyślał, zmieniał lekarstwa, lecz chora leżała bez przytomności. Wezwał więc raz jeszcze wszystkich znajomych sobie medyków na radę.
W wysokiej izbie od tyłu, na dole, spoczywała Beata Thoelden na łożu śmiertelnem... Zaledwo trzydzieści kilka lat licząc, cierpieniami wewnętrznemi i chorobą tak miała rysy twarzy zmienione, iż wieku jej nawet zgadywać nie można było.
Nadzwyczajnie blada, z oczami otwartemi, bez blasku i bez najmniejszego ruchu i życia, zbyt już była podobną do tych, w których liczbę wstąpić miała, aby nadzieja mogła ożywiać przytomnych. Córka jej, klęcząc na ziemi przy łóżku, także nieruchoma, tylko czasem jękiem dawała poznać, że cierpi. Tylko czasami rzucała wzrok w bolesne rysy matki i jakby przestraszona, ukrywała twarz w dłonie i mocniej łkała. Wszystko też, co ich otaczało, smutne budziło wrażenie. Śród śladów dawnej obfitości wyraźne dowody niedostatku. Ramy od obić i lamperyi gdzieniegdzie złocone, otaczały nagie i ponure ściany. Parę mebli wytwornych, a obok nich prosty stół sosnowy: łoże snycerskiej drogiej roboty, a pościel na niej z grubego płótna, wszystko to były świadki smutne, lecz wymowne dawnego dobrego bytu. I światło jakby komnatę tę opuściło, bo choć w dzień, z głębokiej framugi okiennej skąpe do środka dochodziły promienie. Chora czasem się odezwie, dziko, niezrozumiale i wszystkich oczy zwrócą się na jej twarz woskowej białości, która tak posępnie odbija od ciemnej framugi. Córka pilnie słucha i pyta matki, lecz ta jej nie poznaje.
Medycy przygotowują lekarstwa, z wrzawą spierają się o sposób leczenia i o teorye; w pół po łacinie, w pół po niemiecku; w zbutwiałych foliałach szukają dowodów swej nauki, bo słabość chorej odmawia im świadectwa biegłości. Dysputy te rozdzierają uszy Arminii, jak złowrogie krakanie.
— Ja mówiłem — wołał krzykliwie Bodenstein, machając czarnemi od węgli rękoma, — mówiłem, że tu nic nie pomogą głupie wasze ziółka. Wszystkie choroby napadają na ludzi, jak uczy boski Teofrastus in astronomia magna, primo: albo z zatrutych gwiazd, które zły wpływ wywierają na człowieka; albo secundo: z trucizn, które pochodzą od źle przygotowanego pokarmu; albo tertio: z duchów, na które inne duchy działają...
— Przeciwko chorobom, pochodzącym z gwiazd — dodał drugi, potwierdzając słowa Paracelsisty, żadne lekarstwa z żywiołów nie służą, można im tylko zaradzić per medicinam physicam et chirurgiam adeptam.
— Wasze tu zioła tyle pomogą — krzyczał pierwszy — co kapelusz przeciwko słońcu!
— I któż tedy z prześwietnych kolegów ośmieli się zaprzeczyć — zapytał po łacinie, wolno cedząc słówka, wypiżmowany, z utrefioną szwedzką bródką modny lekarz — kto zbije moje twierdzenie, iż, nie wchodząc ani w сausam proximam, ani causam remotam, że mówię, to choroba nerkowa? Oczywiście więc na affekcyę tę służyć tylko mogą liście kopytnika — asarum, posiadając bowiem kształt nerek, nieodzownem na nerki są lekarstwem.
Powstała żwawsza sprzeczka, każdy chciał mówić, przekonywać, jeden, najmocniejsze piersi mający, zawołał:
— Słuchajcie mnie! oto zbadałem horoskop pacyentki, trzeba czekać, aż Saturnus minie jej drogę życia; zbadałem, iż planeta ta zawsze jej była szkodliwa, teraz nastąpi crisis...
— Oto nieodzowna recepta — rzekł drugi, czytając z kartki — popiołu z nietoperza dwie szczypty, krwi suszonej z ropuchy, na koniec noża, pięć gram tłuczonej mumii.
Chora wzniosła ręce i, jakby szukając, widząc kogoś przed sobą, głucho rzekła:
— Nie ze mnie, nie ze mnie! ale z niej zdejm ciężar! przebaczenia!
Reszta głosu przemieniła się w niezrozumiałe mruczenie, ręce jej opadły, a córka, z rozpaczą rzucając się do nóg Sędziwoja, słuchającego z boleścią całej tej sceny, wzywała ratunku. Sprzeczka lekarzy powiększyła się; jedni chcieli jej wlać w usta jakieś lekarstwo, drudzy przeszkadzali; już przychodziło do prawdziwej kłótni, łacińskich i greckich przydomków nie oszczędzano, gdy wtem drzwi się otworzyły i na widok wchodzącego wszyscy umilkli. Nieznajomy zbliżył się do klęczącej córki i, dotknąwszy lekko po ramieniu, rzekł:
— Arminio! — powstań — jeszcze jest nadzieja. Później postąpił do chorej, usiadł na łóżku, potarł jej skronie rękoma, z stojącego obok stolika wziął puhar szklany, wsypał do niego ze złotej puszki trochę proszku czerwonego, nalał wody i przytknął do ust chorej, mocno się w jej oczy wpatrując. Lekarze stanęli półkołem, żaden nie śmiał przemówić, chociaż przed chwilą zgadzali się wszyscy na to jedno, że woda zabiłaby pacyentkę. Ta zaś, spragniona gorączką, długim ciągiem wychyliła napój. Głowa jej opadła na poduszki. W przezroczystej, jak alabaster, twarzy wewnętrzny płomień życia na nowo się rozpalał. Córka z założonemi na piersiach na krzyż rękoma, z bojaźnią, wpatrywała się w nieznajomego.
Chora od tylu dni raz pierwszy zasnęła. Nieznajomy postąpił parę kroków, puścił szklany kubek na kamienną podłogę, iż się rozprysnął na sztuki i wolnym krokiem już miał opuścić mieszkanie, gdy niemy dotąd Bodenstein, przypatrujący się chorej, pierwszy jakby się ocknął i z nadętą miną zawołał:
— Poznałem cię! napróżnobyś się przedemną taił — witam cię, szczęśliwy posiadaczu panaceum życia, sympatya moja nie myli mnie; nie wypieraj się, wszak jesteś wyznawca i zwolennikiem wielkiego mistrza Paracelsa. Bądź pozdrowiony, bracie mój!
— Wiara i dobra wola — odparł nieznajomy, mierząc wzrokiem doktora — jest panaceum, które każdy posiada. Ale sympatya twoja myli cię, wyznawco i zwolenniku Paracelsa, wy nie wyznajecie mojego mistrza.
Wysoka, wspaniała postawa nieznajomego, jego młoda, pełna powagi i najpiękniejszych rysów twarz, długie, czarne, w pierścieniach wijące się włosy, oko wielkie i czarne, samem spojrzeniem rozkazujące, wzbudzały mimowolne uszanowanie. Sędziwój wpatrywał się pilnie w te szlachetne rysy. Nizki, brzmiący ton głosu, wszystko w nieznajomym zdawało mu się zupełnie znajome, jednak, mimo całej usilności, nie umiałby sobie przypomnieć, gdzieby go widział. Lecz samo wpatrywanie się w niego sprawiało mu rozkosz, jakaś niewidzialna siła pociągała go ku niemu.
— Panie!... — rzekła z cicha Arminia, zbliżając się do nieznajomego, i nie śmiała dokończyć.
— Bądź spokojna — odparł — przyjdę, gdy tego będzie potrzeba. — Matka twoja żyć będzie.
Już wyszedł, a chwilę jeszcze trwało milczenie.
— Szarlatan! — zawołał Bodenstein — postać wymuskana, głos mocny, to rozumie, iż może imponować, ale nie nam, lekarzom.
— Oczywiście, że nie jest doktorem — rzekł inny — nie wiem, czy ma lat trzydzieści...
— Chorej mogą pomódz nasze lekarstwa; bez jego wody; on trafił na krisis, kiedy już zasypiała.
— Ale kto go tu zesłał?
— Któż to jest? — zapytał Sędziwój.
— Ten człowiek jest cudowny — rzekł jeden z obecnych, który dotąd podobnie, jak Sędziwój tylko był świadkiem — szczęście temu domowi, do którego wstąpi. Parę dni dopiero, jak przyjechał z Neapolu, gdzie także niedługo bawił. Przez cały czas tam swego pobytu był przedmiotem wszystkich rozmów, zajęcia powszechnego. Jeżeli ta potężna umiejętność, o której tyle głoszą, istnieje, to on jest jej mistrzem. Pięć lat temu widziałem go raz pierwszy w Wenecyi; on tam konających na morową zarazę leczył, prawie bez lekarstwa. Widziałem tam żebraka, którego na milionowego bogacza przemienił. Cała policya wenecka była poruszona, chciano go schwytać, on chodził w dzień i w nocy sam jeden i nikt mu nic zrobić nie mógł.
— A więc to ów sławny Kosmopolita — rzekł któryś z obecnych.
— Pospolicie zowią go Kosmopolitą, ale któż zgadnie prawdziwe nazwisko takich ludzi!...
Lekarze pojedyńczo wymykali się, a wszyscy nieodgadnionym sposobem byli przekonani, że chora jest uzdrowiona. Wistocie, twarz jej spokojna, przed chwilą zeszpecona tchnieniem śmierci, dziwnie się zmieniła; stała się podobną do siebie.
Arminia modliła się jeszcze ze łzami; ale to były łzy rozkoszne, powrót do radości.
Sędziwój spostrzegł, iż tylko przez jakieś dziwne złudzenie zdawało mu się, że zna nieznajomego. Kiedy chciał się oddalić, ładna córka wdowy z uśmiechem, a łzami jeszcze w oczach, wskazując na matkę, rzekła:
— Nie zostanę sierotą, Bóg jest litościwy! kiedy najbardziej była chorą, ja byłam u ciebie, ale było zamknięte; jakieś przeczucie mówiło mi: nie szydź ze mnie, cudzoziemcze, byłam pewna, iż ty potrafisz ją uzdrowić, a teraz myślę, że to ty sprowadziłeś tego nieznajomego pana i ty ją uzdrowiłeś, bo wszakże nie Bodenstein wyleczył ją, a ja przysięgłam mu... Wtem, przypomniawszy sobie dopiero, jak przez mgłę, swoją przysięgę, uleczenie cudowne, zapłoniła się, spuściła oczy i znowu w pospolitej podobnych charakterów nagłej zmianie, uklękła i prawie z bojaźni modlić się zaczęła. Przeczuwała, że wisi nad biednem jej sercem straszna jakaś burza.
Sędziwój od chwili ujrzenia nieznajomego napróżno na otaczające go przedmioty chciał zwrócić myśli; wyszedł nim jednym tylko zajęty, nie słysząc prawie, co mówi Arminia.






III.
Złoty bocian.
„Weź, pasterzu, ten puhar Meońskiego wina,
„Poświęć Oceanowi! niech w karnej ofierze.
„Ten potężny wód ojciec naszą część odbierze.
Georgiki Virgiliusza.

Na rynku Bazylei, naprzeciw ratusza, stała duża kamienica z przyźbą na słupach murowanych; o ile poważna i ponura z wierzchu o tyle hałaśna i wesoła wewnątrz: biesiadne okrzyki cały dzień do późnej nocy ją ożywiały. Nad wchodowemi drzwiami wisiał zielony wieniec z wplecionym przez środek słomianym krzyżem, co służyło na znak, iż tam wszelkich trunków dostać można. Oprócz tego na wielkiej błękitnej tarczy wyrobiony z drzewa, pozłacany bocian i podobnemiż literami długi podpis, zapraszały podróżnych do gospody, jednej z największych i najporządniejszych w całem mieście. Podobne karczmy wspólnie dla rozmaitego stanu ludzi urządzone, w owych czasach zastępowały razem kawiarnie, czytelnie, cukiernie, restauracye, resursa i tym podobne cywilizowańszych wieków zakłady; jedynych rywalów posiadały w sklepach golibrodów, których łaźnie i warsztaty były także miejscami schadzek i ogniskami nowin.
W pierwszej długiej i nie bardzo jasnej sklepionej sali pod złotym bocianem, stały ła ścian dębowe ławy i podobneż stoły. Dalej wielki piec z zielonych kafli z wmurowanym do połowy kotłem miedzianym do rozgrzewania napojów. W kącie, niby ołtarz bożka tej świątyni, wznosił się wysoki kredens, na którym rzędami poustawiano naczynia ofiarne, to jest kufle, roztruchany, dzbany, puhary, poprzewracane do góry dnami, wszelkiego kształtu, miedziane, cynowe i szklane. Naprzeciw drzwi, narówni z podłogą otwierał się obszerny komin, gdzie przy sutym ogniu na rożnach kręcone baranie i sarnie ćwierci dodawały woń swoją do zapachów piwa i wina. Pan Anzelm, gospodarz otyły, z rumianą twarzą, w tabaczkowym kaftanie, chodził, wydawał rozkazy i z założonemi za pas rękami kłaniał się to kiwnięciem głowy, to schyleniem aż do ziemi, stosownie do godności wchodzących gości i raz rubasznie pochlebiał, to znów, marszcząc brwi nad siwemi oczkami, surowo gromił nie dość zwinnie krzątających się piwnicznych chłopaków. A śród gwaru rozmów, śród tłumu w różne strony wychodzących i wchodzących, nie łatwobyś się odrazu poznał i przypatrzył wszystkiemu.
Najgłośniejsze kółko składała młodzież, w pośrodku nich wędrowny śpiewak z cechu meistersengerów przygrywał na lutni, kształtu dzisiejszej arfy, końce zwrotek cała czereda powtarzała, długimi rapierami bijąc takt o kamienną podłogę i kuflami o stoły.
Hans Sachsa piękne pieśni były już tylko wspomnieniem, а wędrowny trubadur chlubił się wiszącym na piersiach złotym medalem z wyobrażeniem króla Dawida, jako nagrodę, otrzymaną za zwycięstwo na publicznym popisie śpiewaków w Norymberdze. Nie opiewał on tu ani piękności dam, o które walczą na turniejach, ani odwagi i awantur rycerskich, ale, ożywiony wspomnieniem brata swego kunsztu, Jana Boehma, więcej myślał o polityce. Śpiewał albo ulotne do okoliczności utworzone satyry, lub pochwały rządzących, albo też sławił ogólny węzeł łączący biesiadnicze koło, sławił wino.
Skosztowawszy świeżo nalanego z łaski gospodarza puharu, skrzywił się i ze złośliwym uśmiechem brzęknął w lutnię i, naśladując kościelną nutę, uderzył następne zwrotki:


∗             ∗

Oj, wielkie szczęście spotkało Noego,
Że widzi Boga na ziemi żywego,
I mówił słudze Pan Bóg dobrotliwie,
Jakiejby łaski żądał osobliwie:
Bo, mając, rzecze, twą cnotę na względzie,
Spełnię z ochotą, co waść prosić będzie.


∗             ∗

Wtem stary Noe rzekł: ach, miły panie!
Pić dłużej wodę już mi sił nie stanie,

Boć ta to woda nieszczęsna zalała
Wszelakich bydląt i człowiecze ciała,
Więc proszę-ć, panie, o jeden ratunek,
Racz mi wynaleźć zdrowszy jaki trunek.


∗             ∗

Wtem pan łaskawy z rajskiej okolicy
Wyrwie potężny krzak winnej macicy
I go nauczył mądremi słowami,
Jakoby sadzić, co czynić z gronami,
A Noe wielmi rad z owej nauki,
Takci od Boga wyuczył się sztuki.


∗             ∗

Ale patryarcha pobożny był człek,
I na cześć Boską pił cały swój wiek,
A jeśli słowa te mają być szczere,
Nie frasował się, niech mi każdy wiere,
I tak od czasu, jak był tonął świat,
Pił jeszcze zdrowy trzysta sześćdziesiąt lat.


∗             ∗

Z tego stateczny zda się ujrzy mąż,
Że wino snadnie spijać może wciąż;
I tem ma patrzeć chrześcijanin prawy,
By wodnej nie lał do wina zaprawy;
Boć ta to woda nieszczęsna zalała
Wszelakich bydląt i grzeszników ciała.






Huczne oklaski za zgodną z duchem słuchaczów pieśń i docinki gospodarzowi towarzyszyły rzucaniu pieniędzy w nadstawiony beret śpiewaka.

W dalszych komnatach poważniejsi, spokojniejsi goście, po kilku, osobno bawili się rozmową, a nowiny od obcych i podróżnych opowiadane, stawały się przedmiotem rozpraw, po większej części polityczno-religijnej treści.
Na uboczu siedziało dwóch obcych, ubiorem i postacią odznaczających się od reszty, nie zważając na ogólne rozmowy, w swoim języku zajmowali się ze sobą. Jeden z nich z jasnymi włosami, głową podgoloną, twarzą przyjemną i otwartą, z małymi wąsami, podparty na krzywej szabli, słuchał rozprawiającego towarzysza, był to znajomy nam już Sędziwój. Współtowarzysz jego, Wacław Rogosz, starszy, bo około trzydziestu lat liczący, na pierwszy rzut oka we wszystkiem tworzył sprzeczność z Sędziwojem. Nizki i krępy, w ruchach powolny, przymrużonemi oczami, ciągłym uśmiechem nadzwyczaj szerokich ust, pomarszczonym czołem i rudą, krótko ostrzyżoną brodą, nie pociągający nadawał wyraz całej twarzy.
Parę dni, jak przyjechał z Krakowa i chciwemu wiadomości i pociechy Sędziwojowi opowiadał o domowych w kraju wypadkach, stąd wywodził wnioski, układał zamiary, a opowiadał żywo, bo wszystko, jak igłę magnesową do północy, do własnych kierował korzyści. Podobni ludzie między sobą uważają się za rozważnych, rozsądnych i chwalą wzajemnie; Sędziwojowi oddawna polecano Rogosza za doradcę, pilnie więc słuchał, czy te rady zgodzą się z jego dążeniem.
— Już kanclerz — mówił dalej Rogosz — ostygł w zapale dla króla, którego na tronie posadził. On widzi, że nieprzyjaźni i włoscy posłowie rosną w siłę; jemu dają do zrozumienia, że obejdzie się korona bez tarczy i podpory jednego magnata. Bo u nas nie tak, jak w Niemczech, wszystko się dzieje na opak, ile panów, tyle stronnictw, każdy ciągnie niewodem, a człek rozsądny łowić może. Nowatorstwo słabe, jedni je krwią i życiem gotowi karmić, a drudzy już je rozcierają, jak owad, nogami. — I oto uda im się łacniej, niż gdziekolwiekbądź. Lud cały nie znaczy nic, uboga szlachta ufa doradcom króla, tylko mieszczanie podnoszą głowy i niektórzy panowie, szczególniej na Litwie. Dałby Bóg! kto ma oczy i uszy dobre, to samym językiem dobrze się teraz pokieruje. I tobie radzę, wracaj do Krakowa.
— I po co? — rzekł wolno Sędziwój, abym patrząc na wyuzdaną dumę Zborowskich, Górków, Zebrzydowskich, lub na intrygi Włochów i ich posłańców, bezczynny świadek wspólnych nieszczęść, z cudzemi zbrodniami rachował własne zyski? — Pozostaw mnie tutaj. Pogrążony w nauce, już nie zdołam się od niej oderwać. Tam nicbym nie zdziałał. Nieznany, nie obznajmiony z krzątaniem się około zawieruchy publicznej, musiałbym być narzędziem, a narzędzie używa się, jak kto chce. — Jeżeli Bóg uwieńczy moją pracę, wtedy owoc jej złożę dobru powszechnemu. — Wtedy sam jeden stanę, a z drugiej strony, niech szatan wszystkie myśli moje rzuci, zobaczymy, czyja szala przeważy!
— To wszystko ładne i chwalebne — odpowiedział Rogosz, popijając winem, aby zasłonić szyderski uśmiech, którym usta wykrzywił, to wszystko piękne, ale to są sny czuwającego. Muru głową nie przebijesz: świata nie poprawisz, uważaj go takim, jakim jest i korzystaj z niego, jak drudzy. Bo, co do twojej alchemii, pamiętaj, iż blizko już trzy wieki, jak bulla papieska „spondent quos non exhibent“ oznajmiła, co o tem szalbierstwie trzymać należy...
— Ja tam o tem nie wiem; wierzę tylko, przypatrzywszy się naszym alchemikom, iż cała ich nauka jest, jak prawdziwie rzekł kardynał Perronius, zalotnica, która wszystkich zaprasza, a potem wyśmiewa; sztuka bez sztuki, która w duszę wiewa namiętności, potem zmusza do kłamstwa, a doprowadza do żebraczej torby, albo do haniebnej śmierci.
— Każda sztuka u was — dodał z pogardą Sędziwój — jest szalbierstwem, kiedy nie możecie zawczasu wyrachować, ile wam groszy praskich na dzień przyniesie w zysku; dla tych alchemia słusznie jest zalotnicą, co ich wyśmiewa...
— A któżby ci przeszkadzał przy innych zatrudnieniach, zajmować się czasami alchemią, — przerwał urażony Rogosz — to tylko zasmuca twoich przyjaciół, iż wszystkie godziny życia temu bałamuctwu poświęciłeś. Mówmy ze sobą otwarcie: przyjaciele twoi widzą, iż masz głowę i pilność po temu i dla dobra twego radzą ci wyjść dobrze.
Majątek twój tą nauką i zagraniczną włóczęgą jest zbyt nadwerężony, abyś się nie miał chwycić czego obcego. Wróć się tylko do Lwowa lub Krakowa. Niemało jest wielkich panów, którzy cię wesprą; przecież pomyślą, nie napróżno tak długo siedziałeś w ojczyźnie Zweisglego i Karlsztada; oni cię całą siłą wesprą, tam potrzeba ludzi. Możesz się bogato ożenić; honory, powaga, wszystko spłynie zarazem; a wtedy trudnij się i czarnoksięstwem, nie tylko alchemią; jeszcze żaden szlachcic u nas nie spłonął na stosie, chociażby był sam Simonides magus.
— Tak! — rzekł Sędziwój z goryczą — masz prawo wszystkie moje cele i żądze kierować do pieniędzy, wszakże złota tylko żądam, nad zdobyciem go pracuję i tyle mu już poświęciłem! — A jednak nim gardzę! — Nieszczęśni ludzie, których trawi nieograniczona żądza miłości, jakiej nawet nazwy nadać nie umieją! — świat im zapłaci nienawiścią. Pierwej, nim poznałem świat, ukochałem naukę i oddałem jej się całą duszą; jeszcze serce zostało czcze, niezajęte i silnie domagało się o swój udział; teraz poznałem Adelę i miłość kochanki stopiła się z miłością nauki w jeden płomień, który mnie pożera, tak, iż rozłączyćbym go nie zdołał. Dziś, kiedy sam upadłem w labiryncie myśli i blizkiej rozpaczy, nadzieja odstępowała, wzdychałem napróżno za żywem słowem nauki, aż niespodzianie ujrzałem mistrza. Od tej chwili on wszystkie myśli moje zajmuje.
Rogosz, który już słyszał o Kosmopolicie, zamilkł na chwilę i złośliwie tylko spoglądał na Sędziwoja, gdy w tej chwili wejście gości przerwało ich bieg myśli. Między wchodzącymi był i lekarz Bodenstein.
— Wielka rzecz — wołał ten ostatni — moje panaceum życia wyleczyło ją, et stulta turba okrzykuje sławę szarlatana!
— Jednak — odparł ktoś drugi — to jego leczenie nie jest pierwsze; nie tylko w Bazylei; on, gdzie się pokaże, uzdrawia prawie cudownym sposobem ludzi. Co dziwniej, iż często nawet lekarstwa nie dawał, przyszedł, popatrzył, dotknął się chorego, chory zasnął i zdrów się obudził.
— A to jeszcze dziwniejsze — rzekł któryś ze studentów, spoglądając na Bodensteina — że nigdy nie brał zapłaty; owszem, sam hojnie rozdziela wsparcie.
— Jeżeli był uczniem Paracelsa — odpowiedział Bodenstein, nadymając się i powiódłszy okiem po zgromadzonych, to w tem niema nic dziwnego. Niе wart tylko tego szczęścia, iż całe miasto o nim rozprawia.
Rogosz bacznie się zaczął przysłuchiwać powszechniejszej rozmowie; nie wierząc bowiem w nic, za największy tryumf poczytałby sobie odkrycie oszukaństw człowieka, o którym najdziwniejsze chodziły wieści. Podobni ludzie, jak Rogosz, samym fałszem oddychający, prędzej zniosą obelgę, niż cudze podejście.
— Ptaszek to jest noszony — mówił znowu Bodenstein — chociaż wszyscy o nim mówią, nikt go nie zna, a takim ichmościom z tem najlepiej. Czemuż ja się ze sobą nie taję, każdy mnie może znać!
— Są, którzy i jego znają — rzekł jeden ze słuchających, w podeszłym już wieku — sam byłem tego świadkiem. Niе jestem ani wędrownym alchemikiem, ani uczonym, podróżowałem jednak wiele i do syta nasłuchałem się podobnych powieści; o wielu przekonałem się następnie, iż na fałszu zasadzały się: dlatego przyznam się, sława Kosmopolity nie uwodziła mnie wcale. Doświadczenie jednak może nadać wprawę odróżniania: człowiek ten niema nic podobnego do wszystkich, o jakich słyszałem adeptach i cudownych włóczęgach. On jakąś tajemną siłą, której wytłómaczyć sobie niepodobna, pociąga do siebie wszystkich. Najmniejszy jego wyraz, poruszenie, obdarzone są jakąś wyższością zadziwiającą, nakazującą mimowolne uszanowanie.
Sędziwój spojrzał się znaczącym wzrokiem na Rogosza, który tylko ruszył ramionami.
— Od pierwszego wejrzenia — mówił dalej obcy — jakaś nieznana siła pociągała mnie ku niemu; nie zapomnę nigdy uroku jego nauczającej rozmowy, która była dla mnie rozkoszą. W niedzielę zeszłą przechadzaliśmy się wieczorem po bulwarze, gdy nagle zastępuje nam drogę jakiś stary i siwy zupełnie człowiek; złożywszy ręce na krzyż na piersiach, upadł na kolana przed Kosmopolitą i w nieznanym mi odezwał się do niego języku. Był to zakrystyan kościoła Panny Maryi, znajomy wszystkim. Człowiek ten, przechodząc różne koleje, przebył dwadzieścia lat w Tunisie, w Afryce, w niewoli u korsarzy. Kosmopolita podniósł go, rozmawiał chwilę, obdarzył pieniędzmi i pożegnał. Nie miałem śmiałości wypytywać się go, skądby znał starca i w jakim języku do niego mówił. Odtąd nigdzie go spotkać nie mogę i nadaremnie szukam.
— Ja sam — przerwał ktoś drugi — słyszałem, jak tenże zakrystyan przysięgał się, że człowiek, którego zowiemy Kosmopolitą, przed trzydziestu laty podróżował po Afryce i wykupił go z niewoli. Opowiada, iż od owego czasu w niczem się nie zmienił, równie był pięknym, jak teraz, jakby dotąd ten sam wiek zatrzymał. Słusznie starzec dodaje, iż omylić się niepodobna, bo kto Kosmopolitę raz widział, ten go pomiędzy tysiącem pozna. Rozmawiał z nim w języku arabskim.
— Spytajcie się, gospodarzu, — wtrącił ktoś inny, on wam więcej opowie. Do pierwszej komnaty przychodzi tu prawie co dzień stary Jan Tornokiold, górnik, Szwed z urodzenia. Ten, gdy raz spostrzegł przechodzącego Kosmopolitę, przestraszył się, jakby jakiego ducha obaczył; później przecież mówił z nim po szwedzku i podobnież, na wszystkie świętości zaklinał się, iż Kosmopolita jest tym samym człowiekiem, którego kilkadziesiąt lat temu, małym jeszcze będąc chłopcem, widział w Szwecyi, w Persbergu w kopalniach. Lecz, co więcej, zaręczał, że, jak dziś pamięta, kiedy uderzony jego postawą, wypytywał się o nim, któryś z najstarszych górników opowiadał mu, iż Kosmopolita jest człowiekiem nieśmiertelnym, że przed dwudziestu laty widział go w rodzinnej ziemi Islandyi, gdzie zwiedzał Gejzer i Heklę.
— To pewna — rzekł znowu pierwszy — że słyszano Kosmopolitę nieraz rozmawiającego z Grekami, Żydami, Tyrolczykami i naszymi wieśniakami, z każdym we właściwym dyalekcie tak, jak go od urodzenia używał.
— Tak więc — wtrącił Sędziwój — nikt nie wie nic pewnego, ani o wieku, ani o ojczyźnie tego człowieka?
— Sądząc z jego fizyognomii, możnaby się domyślać, iż pochodzi ze Wschodu. Te idealnej piękności rysy twarzy, wielkie czarne oczy, włosy, jak heban, ręce delikatne, jak u kobiety, a przytem wprawa w języki wschodnie tyle trudne dla Europejczyków, wszystko to może naprowadzić na domysł, iż się urodził pod gorącem niebem południa.
— Lecz akcent w naszych językach, jakiego żaden mieszkaniec Wschodu nie nabierze, obejście się całe zupełnie nasze...
— A więc — przerwał Bodenstein — to chyba czarownik, nie wiem! Jeśli człowiek ten wolny, to u was widno z dyabłem już bezkarnie można spisywać cyrografy. Muszę ja tego dojść...
— Jeżeli on jest czarownikiem — odezwał się gospodarz z pod Złotego Bociana — to, dalibóg, chyba i to się teraz odmieniło. Za moich młodych lat czarodzieje i czarownice zupełnie inaczej wyglądali. Albo to ja mało ich się napatrzyłem, jak je topili w stawach, po rzekach, albo na stosie palili! — Wszystko było stare, czarne i szpetne, prawie jako sam dyabeł. Ten zaś pan, o którym mowa, ja jego nie bronię, ale przecież on tu u mnie na górze mieszka, to wcale co innego, i każdy się o tem przekonać może. Ja jego nie bronię, ja jego nie znam; aleć on do kościoła chodzi, żaden ubogi jeszcze nie odszedł od niego z próżną ręką; tylu ludzi już uleczył, których nasi lekarze porzucili, złego jeszcze nikomu nic nie zrobił.
— Ale skąd on ma tyle pieniędzy?
— Że ma wiele pieniędzy, to byłby dowód, że nie czarownik; nie słyszałem jeszcze, aby który palony czarownik miał wiele pieniędzy. A że on rzuca złoto, to i biedni ludzie mają się z tego dobrze. Żebyć jeszcze wszyscy byli tacy czarownicy, nie wiem, za coby ich palić. Ja jego nie bronię, bo go nie znam, ale powiem państwu pod sekretem, iż miałem podejrzenie, że to alchemik. Po jego wyjściu drugim kluczem otworzyłem dla ciekawości jego komnatę, aby, jeśli to człowiek podejrzany, nie mieć go u siebie. Ale cóż? tam niema komina, ani żadnych flaszek, ani narzędzi, ani książek; prawie, oprócz jednego łóżka, nic nie znalazłem. On jest grzeczny, je i pije, jak drudzy ludzie, bawi się; uważałem tylko, że się nigdy nie śmieje, jak inni ludzie, to cała różnica. Ubiera się przyzwoicie, a że nadzwyczajnie jest piękny, to nic dziwnego, że wszystkie kobiety wyglądają tylko, aby go zobaczyć. Daj, Boże, aby wszyscy czarodzieje byli tacy.
Wtem głośne okrzyki nowej gromady śpiewających burszów, dochodząc z pierwszej komnaty, przerwały rozmowę. Sędziwój mocno się zadumał; Rogosz, chcąc gwałtem zwerbować go do swej falangi, rozumiał, iż jeszcze wyrwać go może z unoszącej namiętności, walcząc z nią otwarcie i śmiało. Po chwili więc rzekł do niego:
— Otóż to takie zjawiska nakształt arabskich powieści, które cię tutaj czarują; lecz nim zupełnie staniesz się ich wyznawcą, wspomnij, coś winien krajowi, co sobie samemu. Wszystkie te gawędy nie dowodzą niczego. I ów Szwed i zakrystyan mógł być namówionymi pomocnikami oszusta, a wtedy cała cudowność zniknie.
— Bo dla was, zimni egoiści — zawołał urażony Sędziwój — niema cudu. Bo wy, jak Tomasz, kładąc palec w ranę, jeszczebyście nie uwierzyli, jeżeliby cud robiony był nie dla jakiej korzyści. Dlatego nie wierzycie w cuda natury, a przecież one nas otaczają; nie wierzycie w cuda serca, ni myśli, bo wasze myśli są tablicą procentowych rachunków. Precz mi z temi litośnemi ostrzeżeniami, gdybym wiedział, iż kiedyś podobnie myśleć będę, zawczasubym się sobą brzydził.
— Słowa przyjaźni — odparł zimno Rogosz — nie powinny cię unosić gniewem; jeżeli przyjaźń ma tylko pochlebiać, przestaje być przyjaźnią. Jeszcze ci jedno ostatnie wspomnę. Przypomnij sobie wszystkie powieści o Flamelu, Dubois, Mamugo, Bragadino i tylu innych, których pamięć zaledwo obejmie. Iluż to było świadków tego! Cały świat im prawie wierzył, a przecież w końcu więzienie lub pozłacana (Bóg wie, dlaczego?) szubienica była nagrodą ich oszukaństw.
— Nie byłoż i między Boskimi posłańcami fałszywych proroków? — Czyż mamy równać Daniela, Jeremiasza z Nostradamem?
— Ja nie sięgam tak daleko, lecz sądzę z tego, co widzę. Ty nigdy nie zostaniesz takim mistrzem. Nie tyleś piękny, abyś mógł podobny zapał wzbudzać, nie tyle zręczny kuglarz, abyś mógł niby robić złoto, z prostem sercem poświęcając się zwodniczej nauce, stałbyś się wreszcie laborantem, wędrownym alchemikiem, który dla bogatych panów robi złoto za kilka groszy dziennej zapłaty! — Oto godny cel tylu usiłowań!
— Jakto — rzekł zdziwiony Sędziwój — czyliżbyś nawet nie wierzył, iż Kosmopolita jest prawdziwym adeptą?
— Wierzę, iż, znając sztukę robienia złota, zapewneby się sam nie włóczył po świecie, jak mara, leczby bogactw używał. Zapewneby z innym jeździł dworem i postarał się o piękną towarzyszkę życia; zapewnebyśmy go widzieli książęciem, a nie tajemniczym, bez jednego nawet służalca, wędrowcem.
I były to pierwsze słowa Rogosza, które trąciły tajemną strunę w sercu Sędziwoja. Sam przed sobą zawstydził się, spostrzegłszy, iż nie potrafiłby używać tak skromnie nieprzebranych bogactw, gdyby ich był panem. Poznał, iż wspólny cel łączył go z Rogoszem, chociaż jego środków tak nienawidził, a celem tym był egoizm. Mimowolnie myśl ta w innych mu się od początku przedstawiała barwach, a teraz odkrycie to boleśnie go uderzyło.
Dwaj przyjaciele, pod wpływem tych myśli, mieli już opuścić gospodę, kiedy gospodarz, przysłuchujący się poprzednim rozmowom, któremu ciążyła jeszcze na sercu tajemnica, zbliżył się i rzekł:
— Słuchałem cierpliwie wszystkiego, coście panowie mówili, ale wszystko niczem jest w porównaniu do tego, na co sam patrzałem. Widzę, że jesteście ludzie stateczni, nie zechcecie cudzego nieszczęścia i zamilczycie, co wam w krótkości opowiem. Oto w parę dni po przybyciu tego obcego, Kosmopolity, czy jak on się tam zowie, zajechał tu także nad wieczorem, konno, jakiś jegomość około lat czterdziestu, mieć mogący, z którego twarzy, ja, co się to znam na tem, zmiarkowałem, iż dobre wino pija i na wdzięki płci pięknej nie musi być obojętny. Kazał sobie dać Madery, kapłona, ryb pieczonych i oto tu zasiadł. Wkrótce zaczęli się schodzić i inni goście wieczorni, a między temi i ów rycerz Haubold, co dzbanowi i żadnej kłótni nie przepuści. Na parę godzin przed północą rozpoczęli grę. Nie wiem, czy spostrzegł pękaty trzos podróżnego, czy też z przypadku, grali dosyć grubo. Hauboldowi zupełnie się nieszczęściło. Co rzucą kości, to najmniejsza wypada dla Haubolda, najwięcej wygrywał ów obcy. Haubold klął, pił, ale wszystko nic nie pomagało; przegrał w krótkim czasie wszystko. Jednak gracz to nielada i nieprędko schodzi z poła; położył swój hełm pozłacany na stół i, ceniąc go dwadzieścia złotych węgierskich, stawił na jedno rzucenie kości. Wtem, z tej oto framugi od okna, występuje Kosmopolita; wszystkich to uderzyło, bo nikt go dotąd nie spostrzegł; przybliża się do stołu i prosi grających, aby do hełmu drugie dwadzieścia złotych przystawić dozwolili. Gdy gracze przystali, rzucono kości; Kosmopolita stanął za krzesłem Haubolda i milczał. Od tej chwili szczęście odwróciło się; nieznajomy raz po raz przegrywał; przed Hauboldem leżała już kupa złota. Nieznajomy, drżąc, z gniewu, szukał koło siebie i nie znalazł ani jednej monety. Wtedy z wściekłością powstaje na Kosmopolitę, dlaczego stoi za krzesłem Haubolda, dlaczego wmieszał się do gry. Kosmopolita na wszystko odpowiadał z umiarkowaniem, które powiększało zwierzęcy zapęd przeciwnika. Nieznajomy w czasie tej kłótni przegrał jeszcze kilka pierścieni, które miał na palcach i łańcuch złoty. To była rzecz niesłychana! Haubold rzucił kości 60 razy raz po raz i ani razu nie przegrał. Kiedy już gra miała ustać dla braku zastawu, Kosmopolita zimno rzekł do nieznajomego:
— Staw jeszcze ten portrecik, który nosisz na złotej blaszce malowany.
Nieznajomy na te słowa zadrżał, cofnął się i szeroko otworzył oczy, jakby przerażony nadludzkiem jakiemś widmem, zawołał:
— Ha! teraz się nie dziwię, żem przegrywał, bo tylko przez czary mogłeś się dowiedzieć o tem, o czem nikt oprócz mnie, nie wiedział. Ale choćbyś był samym szatanem, wiedz, iż na świecie niema nic, cobym tyle cenił, aby nie przegrać, lub w błoto nie rzucić!
Mówiąc to, rozerwał kaftan i, wyjąwszy podłużny medalionik, rzucił go na stół i zawołał do Haubolda:
— W zakład tej blaszki, stawiam zamek Grandorf nad Renem!
Haubold otworzył medalionik; ujrzeliśmy miniaturę; zgadnijcież, czyją? — Oto żony tego dziwaka, nieboszczyka alchemika, Tholdena! Zadziwiony, spojrzałem na nieznajomego i aż uderzyłem się w czoło ręką! jakiż ze mnie gapa, żem go od razu nie poznał. Był to ów Albert Grandorf, ten szaławiła, szaleniec, co kilkanaście lat temu znikł i po tak długiej niebytności, pierwszy raz zawitał do Bazylei.
Haubold, zapalony szczęściem, bez namysłu, rzucił kości... wypadło ośmnaście, to jest najwyższa wygrana. Wtedy Grandorf stał się prawie szalonym. Mnie dziwno było i tak, że się już do bitwy nie porwał, on, tak niegdyś zapalczywy, który na kilkudziesięciu ludzi sam jeden się rzucał. Wistocie też, ściskając w ręce rękojeść sztyletu, miotał na Kosmopolitę obelgi, jakie bezprzykładna, pijana zapamiętałość mogą podszepnąć. Kosmopolita zimno, z wyrazem niesłychanej wyższości, obojętnie nawet odpowiadał; wtedy Grandorf porywa za sztylet, podnosi go i zapieniony od złości, rzuca się ku Kosmopolicie, gdy ten utkwił tylko w nim wzrok. Ja stałem naprzeciwko, ale nie; takiego wzroku już drugi raz nie ujrzę; Boże, co za oczy! mnie grobowe zimno przez żyły przebiegło, do śmierci tego nie zapomnę.
Grandorf naprzód stanął, jak skamieniały; nagle zbladł, zamilkł; sztylet wypadł mu z ręki, usiadł i zakrył twarz rękami.
Kosmopolita powstał i, wychodząc, rzekł:
— Albercie, godziny twoje policzone; nim jedna minie, pokuta twoja się skończy; dziś jeszcze raz go zobaczysz!
W tych czasach kłótni i zabijatyk, ode mnie zawsze i wszyscy bez szwanku wychodzili; ale z tego, co się stało, nic dobrego wróżyć nie mogłem. Tu się stało coś nieludzkiego. Kosmopolita już się oddalił; Grandorf tylko, jak obłąkany, spoglądał dokoła siebie i czasami mruczał:
— To jest szatan!
Wszystkie niedobre myśli o Kosmopolicie przyszły mi do głowy; przyznam się, wątpiłem; kto wie, a może to nie człowiek? I nie bardzo mile powagę Złotego Bociana skompromitowaną widziałem. Kiedy już namawiałem gości do porozchodzenia się i pozostał tylko Haubold; na zegarze kościelnym zaczyna bić północ i zarazem trąbić poczynają; mnie jakiś świeży powiew grobowy owionął, jakby coś nie z tego świata koło mnie przebiegło, gdy raptownie drzwi od tej oto pustej komnaty z trzaskiem rozwarły się, a Grandorf blady, jak śmierć, powstał i pokazał palcem w ciemny pokój i wyjąkał:
— Widzicie go, oto jest! — Anathemius, przebacz!
Więcej nie zdołał mówić, upadł i stężał. Myśmy nic nie wiedzieli, dość, że baron skonał na miejscu, jakby go jakiś okropny przestrach zabił. Ja to wszystko państwu powiadam pod sekretem, wiem, iż chociaż cudzoziemcy, jesteście ludzie godni i nie zdradzicie mnie. Ale co mnie bardziej dziwi, to, że tu miał urząd zjeżdżać, mieli się dowiadywać; już drżałem o dobrą sławę Złotego Bociana, tymczasem na tem się skończyło, że mi polecono milczenie. Kosmopolita odwiedził panów radnych, biskupa i wszystko ucichło. Barona potajemnie pochowano, jakby się nic nie stało nadzwyczajnego. A to jednak uczciwemu człowiekowi przykro widzieć taki wypadek i milczeć. Mogą jeszcze i mnie posądzać o bezbożne praktyki, albo to braknie złych języków!
W czasie tych rozmów słońce już się zbliżyło ku zachodowi; młodzieńcy opuścili gospodę. Sędziwój miał się jeszcze tegoż wieczoru udać do zamku w Wardstein, aby zobaczyć Adelę, odetchnąć w jej rozmowie. Napróżno Rogosz odradzał mu, widząc, iż wzbudza tylko niechęć, zamilkł. — Myśl Sędziwoja zapełniona tylko była obrazem Kosmopolity.
— Dziwna rzecz — rzekł wreszcie — od pierwszego spostrzeżenia tego człowieka tylko o nim ciągle marzę. Postać jego czarami zaciera w niej pamięci rysy kochanki. Jakiś głos wewnętrzny powtarza mi, iż los mój związany jest z losem jego. Przeczucie nie zawodzi mnie; to jest mistrz z tego potężnego bractwa, o którego bytności jeszcze tylu ludzi wątpi. Ja nie opuszczę go, dopóki mnie nie przyjmie...
— Za swego ucznia — dokończył ze złośliwym śmiechem Rogosz.
— Będzie to spełnieniem moich najgorętszych życzeń — odparł Sędziwój.
— Otóż masz, do czego cię prowadzi ten szalony zapał. Święte to są słowa owego uczonego:. „Nieszczęśliwe umysły, które się kwadraturą koła, machiną wieczystego ruchu i kamieniem filozoficznym zajmują“. Otóż masz owe przeznaczenia, tajemne pociągi, mimowolne działania, natchnienia i tym podobne wierutne bałamuctwa. — Jeszcze ty, szlachcic! potomek Sędzimirów, gotów jesteś zostać służącym włóczęgi, niemieckiego szarlatana! A co na to bracia szlachta wyrzekną? Powiedzże, czy nie poniża to godności i niezależności człowieka, za któremi obstajesz, owe zdawanie się na los i wierzenie w przypadki? Nie byłżebym sam godnym litości, gdybym czynił to, czego nie mam zamiaru?
Sędziwój już ostatnich słów przyjaciela nie słyszał, bo na zakręcie ulicy, gdzie się mieli rozejść, ujrzał nagle o parę kroków przed sobą Kosmopolitę.
Na tle czerwonej łuny nieba na zachodzie poważna jego postać wydała mu się kolosalnej budowy. Rysy jego pogodne, spokojne, postawa niewzruszona, miały w sobie coś nadludzkiego.
— Cudzoziemcze — rzekł do Sędziwoja — idziesz do zamku Wardstein, wieczorem, tembardziej w nocy, drogi niebezpieczne. Przyjmij ostrzeżenie, nie chodź sam.
Nim Sędziwój zdołał odpowiedzieć, zapytać się, co mu grozi, już się oddalił.
Rogosz tem zjawieniem się również uderzony, upokorzyć się przed sobą musiał, czuł bowiem, iż nie śmiałby oskarżyć w oczy tego, którego z jakiegoś instynktu nienawidził. A dla zagłuszenia siebie, szydząc z Sędziwoja, uniesiony zapałem, ofiarował mu się towarzyszyć do zamku Wardstein, aby, jak twierdził, urządzone zawczasu szalbierstwo Kosmopolity odkryć i zdjąć urok z przyjaciela; lecz Sędziwój zawołał:
— Ja teraz przypominam sobie, jak dzieckiem jeszcze będąc, widywałem tego człowieka. I tutaj już nieraz go widziałem; a to we snach moich. Każdy rys jego twarzy, dźwięk głosu, wszystko mi znajome! Nie słyszałeś? — on najczystszą polską mową teraz się do nas odezwał.
Rogosz zniechęcony, motany tajemną obawą, któremu wstyd nie pozwalał cofnąć się, postępował po kamiennej drodze i milczał.




IV.
Adela.

............
„Czemu, chcąc razem uczucia podzielać,
„Nie można duszy prosto w duszę przelać,
„Trzeba je jeszcze rozdrabniać na słowa;
„Które, nim serca i myśli dościgną,
„W ustach więdnieją, na powietrzu stygną.
M. A.

W tylnej części zamku Wardstein było mieszkanie dworu kobiecego, odosobnione od reszty, jakoby poświęcone Gyneceum. Wspólna sala wybita była szpalerowemi flamandzkiemi obiciami, sufit belkowany i lamperye z dębowego drzewa, bogate i złocone gdzieniegdzie rzeźby zdobiły. Kilkanaście panien, rozmaitą zajętych robotą, siedziało półkolem. Jedne przędły cienką nić lnianą na kołowrotkach; inne z tychże nici, przebierając klockami, na poduszkach wyrabiały koronki; tamte jaskrawe pasma przędzy motały do wyszywania. Śród tego zajęcia, skromnych postaw i ciężkich ubiorów, zdawałoby się, iż w zaklętym jakimś znajdujesz się gmachu, gdzie dziewice, kwitnące zdrowiem, jaśnieją pięknością, zakute do Penelopejskiej pracy, jęczą pod władzą złej wróżki. Tej ostatniej tu nie brakło; wystawiała ją wybornie stara ochmistrzyni. Była to wysoka niewiasta, blada, z twarzą pomarszczoną, której duży nos i ściśnięte usta dawały wyraz surowej i niemiłej powagi. Czarny jej ubiór, biało owinięta głowa, smutno odbijały od jaskrawych strojów i figlarnych twarzyczek powierzonych jej dziewcząt. Stukając wysokimi korkami trzewików, brzęcząc kluczami u pasa, przechodziła się wzdłuż sali i ciągłą rozmową starała się bawić panny, a raczej samą siebie.
Albowiem zewnętrzna postać tej damy zupełnieby skwapliwego w sądzeniu zawieść mogła. Zwiędniałe jej serce w głębi przychylne było jeszcze zabawom i wesołości. Najmilszą jej rozmową były wspomnienia świetniejszej młodości; a wtedy każdy jej wyraz, natchnięty dawną zalotnością, zdawał się przemawiać do dziewcząt.
— Patrzcie, ja piękniejszą byłam od was, wy możecie być jeszcze brzydszemi.
Sama kasztelanka, Adela Wardstein, już może jednym tylko rokiem od dwudziestu lat oddzielona, była wysmukła, rumiana, z jasnym włosem i błękitnem okiem piękności, której żywe usta, delikatna płeć, rozkoszny uśmiech i omdlałe oczy, więcej łudzą wzrok i pociągają zmysły, niż zachwycają uczucie. Adela była piękna, ale tej piękności nie ożywiała iskra owego wewnętrznego zapału, która mniej doskonałym formom nadaje nieraz czarujący urok.
Teraz, zamyślona, podparłszy głowę na ręku, spoglądała w ciemniejący wieczór na taras zamkowy. Obok niej, na krześle, leżały foliały; Amadys z Galii i Dekameron Boccaccia, w którym, jak wiadomo, kilka szlachetnych dziewic i kilku dobrze wychowanych kawalerów opowiadają sobie opowieści, jakichby dziś niejedna wieśniaczka słuchać nie chciała. Lecz w owych naiwnych wiekach nie gorszyło to nikogo. Adela posiadała te książki z daru ochmistrzyni. Będąc wcześnie pozbawioną matki, wychowana jedynie od ciotek, od ochmistrzyń, pozbawiona była tchnienia wyższych, delikatniejszych uczuć, jakie tylko troskliwa matka wlać jest w stanie. Zresztą odebrała wychowanie, podobne wszystkim szlachetnym pannom owych czasów. Zewnętrzna skromność, nadzwyczajna skrupulatność w pełnieniu obrządków zewnętrznej pobożności, a przytem próżność, pobudzana czcią, oddawaną kobietom z resztkami rycerskich obyczajów; oto były główne cechy tego wychowania. Duszę jego stanowiło karne posłuszeństwo dla spowiednika, dla rodziców, dla ochmistrzyni, a w końcu dla męża, którego często w dniu zaręczyn poznawano, a z którym częściej wprzód się umiano porozumieć. Jeżeli posłuszeństwo takie ani razu nie szarpnęło wędzidła — białogłowa uważaną była w połowie za świętą. Jakie ona przechodziła walki wewnętrzne, jak tam posłuszeństwo to wyglądało w sercu, oto się nikt nie pytał. I musiało to się z większą przynajmniej, jak dziś, prostotą odbywać. Córka w domu możnym i wziętym była skarbem; lecz często skarbem, którego trudno pilnować, a trudniej się pozbyć. Ostro oznaczone szranki, rozgraniczające strony, trudno się dały przeskakiwać. Majątek zaś, herby, przodkowie nie zawsze w jednym znajdowały się rodzie. Duma i pieniądze często w małżeństwach szukały połączenia, częściej, tak, jak i teraz stawały się straszliwą dla miłości skałą.
Stary baron Wardstein, znakomitej familii, jedną miał córkę, ale majątek jego zbyt był szczupłym, aby świetność chylącego się domu był w stanie utrzymać, tem mniej wesprzeć i ożywić. Z żalem patrzał na poszczerbione blanki, których odnowić nie miał sposobu; z żalem patrzał na bujne chwasty, czepiające się po basztach i wtedy, z jedyną nadzieją spoglądał na swą córkę, bujno rozkwitającą, z nadzieją wydania jej bogato za mąż. Z dziedziną barona graniczył hrabia Reudlin; nie wyrównywał mu wprawdzie dawnością i powagą domu, lecz przewyższał go znakomitym majątkiem. Jedynak, syn hrabiego, mocno się zajął zapał młodego Reudlina, pewnego w nim upatrywał zięcia. Hrabiowie Reudlin wcześnie się chwycili stronnictwa reformy religijnej. Później i baron stał się protestantem, może więcej dla zbliżenia się z hrabią i widoków politycznych, niż z przekonania. Wielu bowiem zrujnowanych panów, początkowo polityczne stronnictwo w reformie upatrując, z zapałem się do niej rzucali, rojąc sposobność odzyskania lub nabycia majątków i wzbicia się do nowego znaczenia i świetności.
Wszystkim tym jednak pięknym rachubom, jak zwykle się w ludzkich dzieje sprawach, okoliczności inne nadały kierunek.
Baron Wardstein zapalonym był alchemikiem. Nie poświęcając się nauce teoretycznie, utrzymywał laboratoryum i laborantów. Sam znał się ze wszystkimi alchemikami w Bazylei; mile przyjmował wszystkich wędrownych pracowników, których tylu wtedy włóczyło się po Niemczech, i o ile mu szczupłe zasoby dozwoliły, sprawdzał recepty Lulliusza, Gebera, Valentyna, a najczęściej wedle memfickiej czarodziejskiej tablicy mieszał, i prażył, co mu pod rękę podpadło. Baron posiadał piękną bibliotekę alchemiczną; Sędziwój dla zbioru tych pism, poleconych sobie, starał się uzyskać wstęp do zamku Wardstein. Młody Polak, jako szlachcic i jako alchemik, wstęp ten łatwo uzyskał.
Sztywne i uniżone obejście się gości barona, niekorzystnie odbijało od swobodnego i śmiałego postępowania Polaka. Jego postać szlachetna, bogaty strój cudzoziemski, mowa szczera, wszystko zwracało na niego uwagę i nie dozwalało baronowi traktować go na równi z brudną czeredą wędrownych dmucharzy. Tem bardziej, iż Sędziwój, nie wymagając za doświadczenia zapłaty, sam często pracownię barona zasilał. Niespodziany stosunek zbliżył go jeszcze więcej. Ochmistrzyni Adeli i kobiecego dworu była rodem z Czech. Powinowactwo języka, zwłaszcza wtedy, kiedy prawie każdy ukształcony Polak umiał po czesku, przysunęła go do ochmistrzyni, a tem samem do Adeli.
Umysł tej ostatniej zawczasu opowiadaniem ochmistrzyni dobrze był o cudzoziemcu uprzedzony. Poznanie się ich i połączenie uczuć nastąpiło prawie zarazem, jednocześnie, tak, jak się to często dzieje, iż zakochani później dopiero przez dłuższy czas rozważają, przypominają sobie i domyślają się, jakim sposobem poznali się, jakim sposobem los zetknął ich serca na drodze życia.
Ochmistrzyni, bawiąc wiele lat między Niemcami, nieprzychylność ku nim uśpiła na długo. Zjawienie się Sędziwoja, jeśli nie ożywiło tej nieprzyjaźni, ożywiło przynajmniej przychylność dla współplemienia. Wskutek tego stara panna powstającą miłość Sędziwoja i Adeli zasłaniała nadzieją, może z początku przez pospolitą skłonność kojarzenia, może później, rojąc dla siebie korzystniejsze stosunki, gdyby szlachetny Michael Sendivogius połączył się ślubem z baronowną von-Wardstein, co nie zdawało się tak dalece niepodobnem do wykonania.
Niedługo jednak trwało omamienie. Młody hrabia Reudlin, już prawie narzeczony Adeli, człowiek dziki i nieukształcony z charakteru, równie jak i zewnętrznej postaci, a przytem dumny nad miarę, z niechęcią patrzał, że baron Sędziwoja, alchemika, laboranta, to jest człowieka z rodzaju sług, przypuszcza do swego towarzystwa, że się z nim prawie, jak i równym sobie obchodzi. Młody hrabia spostrzegł iż Adela rozmawiała z Polakiem przy ochmistrzyni. Instynktowo przewidywał w nim współzawodnika, a zapalony zazdrością, żądał od ojca Adeli, aby Sędziwojowi wstępu do domu zabronił. Uwagi barona rozjątrzyło go tylko. I baron, z obawy utracenia zięcia, pozbył się Sędziwoja, nie bez żalu jednak i tak, jakby żałował stłuczenia pięknej jakiej retorty.
Polak dumnie tylko i z ironią odrzekł słów kilka na jakiś grzeczny pozór wyprosin. Miał w sercu pociechę iż się obawiają jego współzawodnictwa, był to balsam dla próżności.
Lecz teraz dopiero ochmistrzyni i Adela, spostrzegłszy ważność lekkomyślnie zawartych stosunków, przeraziły się.
Pierwszej stanęły na myśli wszystkie nieprzebyte zawady do skojarzenia związku Adeli z Sędziwojem. Zawady różności religii, nieodpowiedniość majątku, brak znaczenia i tytułów, dla których baron gotów był wszystko poświęcić. Ale o dalsze zachowanie miłosnych stosunków już Sędziwój nie pytał się ochmistrzyni, a ta, nie mogąc im zapobiedz, tylko ukryć starała się. Adela, nienawidząc swego narzeczonego, nie patrząc, co stąd wyniknie, żyjąc w teraźniejszości, w niej szukała osłody przykrych myśli o dalszym swym łosie.
Za ogrodem zamkowym był przepaścisty w skałach wąwóz, który za dostateczną uważano obronę, tak, iż z tej strony żadnego nie było muru. Sędziwój przebywał go i, naśladując odległy śpiew wieśniaków, dawał znak swej ulubionej; pomimo przeszkód, pomimo śledzenia hrabiego Reudlin, prawie co wieczór widywał Adelę.
Tego też wieczoru już gwiazdy błyszczały, gdy w odległości ów czarujący wśród echa skał, czysty, góralski śpiew, wiatr doniósł do okien zamkowych. Adela, siedząca w oknie, zadrżała. Ochmistrzyni z niechęcią, skłopotana, pozwoliła udać się pannom wcześniej, niż zwykłe, na spoczynek. A wkrótce Adela wybiegła bocznemi drzwiami do ogrodu, za nią cicho, ostrożnie postępowała ochmistrzyni. — Sędziwój witał się z ubóstwioną.
— Przecież, najdroższa! — doczekałem się znowu, więc dzień ten nie stracony, bo teraz ja żyję tylko, gdy ciebie widzę, reszta jest długiem, nudnem czekaniem wieczoru!
— Kochany — rzekła Adela — ty się tak narażasz, ja drżę, aby to szczęście zbyt prędko się nie rozchwiało. — Reudlin nas śledzi! — Przebacz, iż w tej chwili o tem do ciebie mówię, ale serce moje przyszłość całym ciężarem tak ciężko przywala, iż, mimo całą walkę, dusza tylko nieszczęście przeczuwa!
— Zaufaj mi, Adelo, i zapomnij o tych ciemnych przeczuciach. Tobie, kochane dziecię, serce drży tak lękliwie w piersiach, jak pierzchliwa łania, co w każdem stąpieniu po lesie słyszy myśliwca, chociaż ten spokojnie w domu spoczywa. Kiedy teraźniejszość nasza, na co mamy bladą przyszłość badać?
— Teraźniejszość — rzekła smutnie dziewica — a ojciec mój? A to ukrywanie się?...
— Jeszcze czas, jesteś wolna — uciekajmy! czegóż masz żałować? — czy rodziny, która cię dla pieniędzy i znaczenia poświęca? Czy tych gmachów, w których tylko jesteś pierwszą niewolnicą? Gdzie co chwila drżeć musisz, aby fala wypadków nie zamieniła waszej siedziby w kupę gruzów, a was w dumnych żebraków! Uciekajmy do mojej ojczyzny! Ja dziś nie ofiaruję ci ani bogactw, zbytku, ani honorów, ale ci dam spokojność, swobodę i miłość bez granic; tam, wolni od kłopotów, żyć możemy, tam miłość raj nam otworzy!
— Najdroższy, na jakąż mnie wystawisz próbę, nie mów tak! W złą godzinę myśl ta ci przyszła, abym, słuchając cię, wpadła w przepaść poniżenia i wstydu!
— Ja czytałam, mnie opowiadano, ja wierzę w to, że miłość nie jest wieczystą, że miłość wasza prędzej niknie od naszej; a gdyby tak się stało, gdyby od ucieczki połączonych miłość nasza znikła, czy nie pomyślałbyś sam, spojrzawszy na mnie obojętnie: to jest kobieta, która opuściła ojczyznę, wyrzekła się swego nazwiska, swojej rodziny, wzgardziła religią, zdeptała wszystkie stosunki, aby dogodzić chwilowej żądzy i namiętności! — Czy nawet wtedy nie pomyślałbyś: ona, wyrzekając się własnego szczęścia, zagrodziła mi do szczęścia drogę! Możebyś przeklął chwilę, w którejbym przystała na porzucenie tego zamku moich przodków.
— O, masz słuszność! jeszcze pora przypominać mi, że związek nasz jest występkiem. Trzeba strzedz się świadków; ale, jeśli tak jest, to zakryj to niebo, aby przysiąg naszych nie słyszało, aby gwiazdy nas nie błogosławiły, bo jutro może do nich przylgnąć wyrzut krzywoprzysięstwa.
— Drogi! tyś zawsze dziki, gwałtowny, moją roztropność i obawę stracenia cię karcisz tak krwawo, ale zechciej pamiętać, co nas rozdziela: religia, majątek, urodzenie! — to przepaść do przebycia, a ja tak słaba!
— O, jak rozumnie! ta chłodna rozwaga honor ci czyni! gdy mnie wszystko pali, wre, gdy całą przeszłość i przyszłość, jak w szkle palącem w jedno zbijam ognisko, w tę jedną chwilę i w niej cały świat, niebo widzę! — Ty tak zimno rachujesz godziny i stosunki! — Stokroć przeklęty, kto tobie dał tyle rozsądku.
— A więc widzę teraz — rzekła Adela ze łzami — że miłość twoja nie jest miłością, ale szałem, który nie pyta o przyszłość i ofiary! Gdy tutaj przychodzę, serce drga rozkoszą, rozumiem, iż czerpnę pociechy, że ty mnie natchniesz, wynajdziesz radę do zwalczenia przeszkód, a ty...
— Adelo, płaczesz? — zawołał, padając jej do nóg — to znowu ja teraz błagam twej litości, twojego rozsądku! Niechaj łzy twoje nie spadają na mnie, bo pieką, jak żelazo! — Ty nie uważaj na te moje słowa, ale rozkazuj mi! — To szatan mój, który często mnie unosi. To ten sam szatan, który, gdy dzieckiem byłem, na szczyty walących się ruin, na najwyższe dęby i skały wdrapywać mi się kazał; nad urwiska mnie wodził i z głębi przepaści do siebie nęcił! Adelo! ten szatan nie opuścił mnie teraz, tylko ty go na chwilę uśpiłaś, ale on czyha zdradziecko na godzinę, w którejby z swą przeklętą władzą na nowo wybuchnął. Nie odpychaj mnie od siebie, bo jestem jako Samson twemi pętami skrępowany, któremu czarownym napojem odebrano siłę i tylko u nóg twoich spoczywać pragnę!
— Słabe są, o luby — rzekła Adela — więzy, ręką kobiecą splecione, i nie mamże się obawiać co chwila, aby gwałtowność i nieopatrzność twoja ich nie rozerwały?
— Przysięgam ci na Boga, którego duch piersi moje zapalił, iż sam nie wyrzeknę się ciebie, pozostanę twoim niewolnikiem, dopóki jedno tchnienie te twoje czarowne usta ożywiać będzie!
— Nie przysięgaj, ukochany — rzekła smutno, odwracając się dziewica — czyż los słucha naszych przysiąg?
— Tak jest — z wzrastającym zapałem rzekł Sędziwój — los może nam być posłuszny, tylko ty zechciej, a szczęście u nóg twoich uklęknie!
— Nie, nigdy! jeżeli Bóg nas nie połączy, może nie przeżyję tej chwili, ale nie żądaj, abym z wyroków Najwyższego się wyłamywała.
— Słuchaj, Adelo! ty dotąd nie rozumiesz mnie, albo nie chcesz rozumieć, i nie zapomnienia, ciemności i wyrzutów, dla ciebie ja pragnę, lecz chwały, jak nikt może jeszcze, dla mojej kochanki!
Od początku, kiedy czuć i myśleć zacząłem, nigdy nie rad, w teraźniejszości niespokojny, oglądałem się, jakbym oczekiwał kogoś, czuł niezmierną samotność mojej duszy. Z miernej zrodzony familii, wzdychałem marzyłem, chciałem dobić się wyższości, stanąć na pierwszym szczeblu i w tym ogromnym szeregu liczb, które stanowią ludzkość, wyskoczyć na czoło, — inną, szczęśliwszą nadać twarz światu!
To były marzenia dziecinne!
Wyrósłszy na młodzieńca, poznałem naukę i spostrzegłem, iż ona jedna jest w stanie otworzyć mi wrota do nowego życia. Ta nauka tajemna, o której tylu nawet wątpi, ów klucz nadziemskiej potęgi, ja poświęciłem jej życie i wszystkie jego rozkosze. Lecz im bardziej brnąłem, ten gmach cały wydawał mi się niezmierniejszym labiryntem. Ogrom jego przywalał słabą myśl moją, w tysiącach kolumn tego gmachu, którego szczyt ukryty w obłokach, błąkałem się niepewny. W pośrodku tej nauki, tej jedynej żądzy mego życia, jeszcze mi kogoś brakło; serce było niespokojne, ciemno i martwo dokoła, wtedy spotkałem ciebie. Pamiętasz, raz pierwszy w waszej pracowni, ojciec twój przywiódł was dla pokazania doświadczeń; spojrzałem na ciebie i odtąd stałaś się duchem orzeźwiającym, światłem moich biednych myśli. Miłość natchnęła nowe życie w moją naukę; ty stałaś się celem. Odtąd razem posiadłyście moje serce. Wszędzie widziałem ciebie i tylko ciebie. Na krzepniejącej powłoce metalu, zamiast gwiazdy jutrzenki ożywionego słońca, błyszczały mi twoje źrenice; nieme i suche zagadki odwiecznych rękopismów szeptały mi twoje imię, — to imię, którego wdzięk czarodziejski natchnie mnie siłą geniusza i doprowadzi do zaklętej bramy...
— Boże! — rzekła dziewica — błogosław twoim marzeniom, lecz mimowolne niedowierzanie zapełnia moje serce. Ojciec mój poświęcił niemało złota zwodniczym badaniom. A nawet, gdybyś był blizki celu, gdybyś zdobył palmę, to mi coś wewnętrznie szepcze, że miłość moja pętami, a nie skrzydłem jest dla ciebie...
— Najdroższa, nie wątp na chwilę! — Gdy namawiałem cię do ucieczki, to z wiarą, iż wkrótce wrócę do twego ojca, do twoich dumnych baronów, posiadając tajemnicę zamieniania podłych metali na złoto, zasypię niem ich tarcze herbowe i ich przodków grobowce, a wszakże oni tego tylko pragną! — A gdyby i to nie wystarczało dla chciwości, to w jego ręce złożyłbym odwieczny sekret. A wtedy on mógłby niewyczerpanym potokiem zlewać wszechmocność na całą ziemię, bo złoto w tym wieku zepsucia jest wszechmocnem! Ten walący się zamek na całe Niemcy zajaśniałby niewidzialnem dotąd światłem. Onby mógł legiony mocarzy utrzymywać na swoim żołdzie, łzy nędzy na śmiech wesela, dumę i siłę na jęki zgryzoty zamieniać! Wola jego złotemi strumieniami płynęłaby w żyły ludzkości, nowe dzieła, nowe cuda, wywołałaby, głosząc imię jego do końca wieków. — I cóż może człowiek więcej wymagać? Czemżeby mógł mnie wtedy nagrodzić? Choćby był dumniejszym od anioła strąconego, nie odmówiłby twojej ręki.
— Ten obraz przeraża mnie! — więcej, niż kiedy zaczynam powątpiewać o tej sztuce... bo Bóg nie chciałby kłaść w ręce jednego człowieka takiej potęgi, a szatanby nie śmiał!
— A ja powtarzam ci, Adelo, że ta sztuka jest! — przeklęcie! przeklęcie, gdzie się dotknę sercem, przyjaźni, miłości, zapału nauki — wszędzie zimny rozsądek rachuje bicie mego pulsu. Nie mamże więc wierzyć tajemnym głosom, co się w głębi mojej duszy odzywają? Czy promień Boga, co mnie ożywia, ma być kłamliwym głosem szatana? — O, nie, Adelo! — gdyby cały świat tu na kolanach przysiągł mi złudzenie, ja jeszcze wyrzeknę: jest wielka tajemnica! — Wiara nigdy nas nie myli; w co wierzymy, to jest, a gdyby nie było, toby wiara stworzyła! — A ja dziś, podwójnie szczęśliwy, poznałem mistrza tej nauki, nie opuszczę go, dopóki mnie nie wcieli do bractwa swoich uczni.




V.
Rogosz.
„Słońce, księżyc, gwiazdy, morze, ziemia; zwierzęta, pszczoły, mrówki, ślimaki, rośliny nawet przeczuwają burzę: jeden tylko człowiek, nieszczęścia nie przeczuje ani nie przewidzi.“
Plinius lib. XVIII. Car. ult.

Przez cały czas bawienia Sędziwoja w zamkowym ogrodzie, Rogosz odpoczywał i czekał w karczmie przy drodze, wiodącej do Wardstein; czas ten niezmiernie długim mu się wydawał. Rozważając dziwaczne życie i postępowanie swojego ziomka, wstydził się przed sobą, iż nie tylko nie umiał go naprowadzić na prostszą drogę, ale sam, z całem swojem wyrachowaniem mimowolny brał w nich udział. Rogosz posiadał, jak to już wspomnieliśmy, charakter zimny, którego głowa rządziła sercem, a namiętności owe to żagle ludzkiej nawy; jedynie samowładny rozsądek rozwijał, aby pędziły, dokąd wskaże.
Stronnicy dysydentów w Polsce rzucili na niego okiem i, wymiarkowawszy działalny, wolny od przesądów, czyli mówiąc prościej, obojętny co do rzeczy wiary i sumienia charakter, starali się go użyć za czynnego ajenta. Wistocie, Rogosz wierzył, iż rozsądek i sumieniowi milczenie nakazać potrafi. Ostrożny, nic nie przyrzekał stanowczo, a umiejąc korzystać już przed zobowiązaniami się, przybył tajemnie do Szwajcaryi i wchodził w stosunki z rodakami, aby stanąć na czele jakich-takich stronników, a z wielu znakomitymi różnowiercami, aby stronnictwu swemu poważniejszy nadać charakter; i tych, i owych łudził tem, co dopiero wypełnić zamyślał, nigdzie sam nie wstępując. Właśnie rozmyślał o stanie swoich zabiegów, gdy uderzyło go cicho wymówione nazwisko jednego z reformistów, którego mu szczególniej polecono. Zwrócił więc baczniejszą uwagę na rozmawiających. Trzech ich siedziało przy osobnym stole, z zaciśniętymi na oczy kapeluszami, owiniętych w wielkie płaszcze, z pod których długie rapiery i ostrogi wyglądające, dawały poznać ludzi uzbrojonych. Ich ostrożna rozmowa, niecierpliwość w poruszeniach, czasem przekleństwo, nie były zdolne natchnąć wielkiej ufności. Ze wszystkiego mógł się Rogosz domyślać, iż oczekują kogoś.
Mimowolnie przyszło mu na myśl ostrzeżenie Kosmopolity i przypomnienie w podobnem miejscu przykre zrobiło wrażenie. Wtem jeden z biesiadników, uniesiony, rzekł głośniej, uderzając pięścią w stół:
— Hrabia tak chce i tak być musi, wiecie, iż hrabia nigdy napróżno nic nie chciał.
— Zresztą — zawołał drugi — my nie będziemy odpowiadać.
Tętent konia przed karczmą przerwał ich dalszą rozmowę; porwali się od stołu, a przez odmykające się drzwi jakiś obcy dał znak i wszyscy wyszli. Rogosz, nie czekając dłużej, przeklinając wypadki, prawie pewny, iż jakieś nieszczęście grozi rodakowi, wyszedł, aby przynajmniej wybadać, czy może mu pomódz, nie narażając siebie.
Od karczmy ciągnął się wąwóz. Po jednej i drugiej jego stronie były drogi, obie wiodące do zamku. Jedną z nich, sporym kłusem jechało pięciu jeźdźców o kilkadziesiąt już kroków oddalonych; tąż drogą udał się Rogosz. Pośpieszał coraz bardziej i sunął się w cieniu, rzucanym od chat, trzymając w jednej ręce szablę, w drugiej puginał za pasem, jakby polecał się tym jedynym teraz swoim sprzymierzeńcom. Księżyc świecił w całym blasku, zamek był tylko parę staj odległy. Z jednej strony wysokie mury, wały i blaszane dachy światłem jaśniały, z drugiej ciemny wąwóz pochłaniał cały cień, rzucany od wysokich wież zamku. Jeden z jeźdźców udał się do mostu i bramy zamkowej; drudzy — rozdzieleni po dwóch udali się w przeciwne strony, objeżdżając wały, i teraz Rogosz nie wątpił, że Sędziwój celem ich wycieczki. Z zamiarem zostania tylko świadkiem wypadku pobiegł nad brzeg wąwozu i ujrzał zbliżającego się Sędziwoja, który na znak wiewał wywieszoną czapką na szabli. Jakby już los całym zarządzał wypadkiem, Sędziwój niebacznie, na nieszczęście swoje, a przestrach towarzysza, zawołał donośnym głosem po łacinie:
— O kilkadziesiąt kroków od wzgórza, na którym stoisz, jest figura kamienna, od niej jedna ścieżka wiedzie na tę stronę wąwozu...
Dźwięk tego głosu był hasłem dla czatujących przy zamku, bo chociaż słów nie dosłyszeli, ujrzeli ofiarę. Rogosz szczęśliwie trafił na ścieżkę i opuścił się na dół. Tymczasem jeźdźcy całym pędem konia, bliższymi wiadomymi manowcami okrążyli wąwóz i przybyli prawie razem; kiedy ich Sędziwój o kilkadziesiąt kroków od siebie ujrzał i kiedy Rogosz, wychodząc z wąwozu, z nim się złączył.
Pięciu konnych, ciężko uzbrojonych z podniesionymi mieczami, na dwóch pieszych z lekkiemi szablami, zdawało się nawet nie przypuszczać bitwy, byłoby to proste morderstwo. Polacy, współcześnie, bez powierzania sobie nawet myśli, obejrzeli się wkoło, szukając oparcia. Nad brzegiem skały przepaści, ogromna jodła pochylała naprzód długie swoje konary; lecz, aby do niej dopaść, musieliby jeszcze skrócić i tak już blizką drogę napastnikom. Jeden z tych, na czarnym koniu, z czerwonemi piórami na wielkim kapeluszu, dopadał do drzewa, jedynego ich sprzymierzeńca.
Zguba była widoczną; gdy wtem nagle zjawił się niespodziewany obrońca. Jakby z ziemi wyrosła, przed pędzącym koniem stanęła czarna postać pośród drogi, jak posąg. Koń, przestraszony zjawiskiem, skoczył w bok, jeździec się zachwiał, koń wspiął się w tył, jakby niewidzialna zapora przed nim się rozciągnęła, podskoczył i jeździec stracił równowagę, pochylił się i upadł, a wolny rumak bujał już daleko po polu. Reszta konnych wstrzymali biegu.
— Tam są, pod drzewem! — wołał podnoszący się z ziemi rycerz — rąb! zabijaj!
Teraz dopiero Sędziwój i Rogosz poznali w stojącym na drodze obrońcy majestatyczną postać Kosmopolity. Stał nieruchomy, z założonemi na krzyż rękoma, jakby w ziemię wrosły. Twarz jego, oświecona blaskiem księżyca, zdawała się tak nieruchoma, żadnego życia nie okazująca, jakby z białego marmuru wykuta; wzrok tylko jakimś przerażającym jaśniał blaskiem.
Na powtórne wezwanie rycerza, zrzuconego z konia, jeźdźcy pośpieszyli naprzód, a Kosmopolita tylko nizkim, brzmiącym jak dzwon, głosem, wyrzekł: „Stój!“
I konie ich spinać się i rzucać na boki poczęły, żaden niewidzialnych szranków przestąpić nie mógł. Zniecierpliwiony pieszy dowódca z okrzykiem:
— Piekło na was!
Rzucił się do drzewa z podniesionym mieczem, którego cięcie współcześnie przyjęły dwie krzywe szable gotowych do obrony Polaków. Powtórne i wściekłe razy napadającego, zaledwo im dawały czas do bronienia się. Przy nocnej porze, pod gałęziami drzewa przeszkadzali sobie. Sędziwój już był raniony i krew zalewała mu oczy, a nowy pieszy, także zrzucony z konia napastnik, przybywał. Sędziwój z ostatnim wysileniem, zagrzany bitwą, rzucił się naprzód, chcąc uderzyć na Niemca, gdy silne tego cięcie trafiło w szablę Rogosza i ta brzękła złamana. Rogosz dobył sztyletu i z rozpaczą myślał się bronić do ostatniej iskry siły, wtem raptownie rozległ się okropny okrzyk:
— Jezus, Marya!
I przeraźliwe rżenie konia, a potem trzask łamiących się gałęzi odwróciły ich uwagę. Jednego z pozostałych jeźdźców koń uniósł w przepaść wąwozu. Walczący wstrzymali się na chwilę, dowódca odwrócił głowę, a Rogosz, korzystając z jednego mgnienia oka, rzucił się, jak tygrys, i kilku uderzeniami sztyletu powalił go o ziemię.
Upadł na wznak, wielki kapelusz zakrywający mu oczy, opadł, a przy blasku księżyca, Sędziwój poznał bladą już i dziką twarz hrabiego Reudlina, narzeczonego Adeli.
Wszystko to trwało krótką chwilę. Sędziwój nie przyszedł jeszcze do siebie ze zdziwienia, gdy Kosmopolita chwycił go za rękę i sprowadził w dół wąwozu. Już zanadto mocny na niego wpływ wywierał, aby mu się oprzeć starał. Nieznajomemi ścieżkami prowadził go do miasta, szybko postępując naprzód. Przy bramie rzekł:
— Twój przyjaciel, wzięty do niewoli, będzie w więzieniu w zamku Wardstein, zupełnie bezpieczny. Ty myśl o sobie, on więcej i lepiej o sobie myśleć umie.
Nim młodzieniec zdążył zapytać go o wyjaśnienie dziwnych wypadków dnia tego, Kosmopolita się oddalił.
Sędziwój, osłabiony bitwą, a więcej silnemi wrażeniami, wracając do domu, wspomniał o losie Rogosza, przyszły mu na myśl jego słowa i rzekł sam do siebie:
— O rozważny i zimny człowieku, wśród twoich rozpraw i rachunków, czy przewidziałeś, co się stanie? Tamże cię to zawiodła twoja wola! Do zabójstwa i więzienia!




VI.
Arminia.
„Skoro z Chaosu Niebo i młoda ziemia się wysnuły, Ewa pomiędzy niemi była w w połowie kwiatem, w połowie gwiazdą.“
Zacharyasz Werner.

Wdowa Tholdena zupełnie przyszła do zdrowia; lecz córka jej, Arminia, nie odzyskiwała swego wesołego, pełnego szczeroty humoru. Matka z boleścią spoglądała w przyszłość, a odpychała od siebie przeczucia. Córka, niegdyś najmniejszą myśl powierzająca matce, teraz sama sobie z nich sprawy zdać nie umiała, a jednak dwa tylko obrazy mimowolnie cisnęły jej się do pamięci: obraz Kosmopolity i Sędziwoja.
Kiedy wdowa Tholdena z wzrastającą tęsknotą chciała rozwikłać niepewne marzenia Arminii, wspomnienie Sędziwoja wywoływało rumieniec na jej bledniejące lica, serce jej żywiej uderzało; lecz znowu imię Kosmopolity w tej chwili spokoiło jej wzruszenie i napełniało jakiemś trwożliwem uszanowaniem.
— Prawda jest — odpowiadała matce — Kosmopolita jest pięknym, ale on zanadto jest pięknym; ja tylko na obrazach świętych i aniołów widziałam podobnych. On wygląda młodym, a poważny jest jak starzec. On ma w oczach coś takiego, na co ja patrzeć nie śmiem. Kiedy wieczorem siądę w kąciku modlić się i oczy zamknę, strach mnie całą przejmuje: jego twarz i te oczy stają przede mną i świecą mi się w pamięci; napróżno je chcę od siebie odegnać, wtedy z bojaźni do ciebie matko uciekam.
Matka nic nie odpowiadała, w głębi duszy musiała zamykać swoje myśli. Kosmopolita jednak prawie co wieczór bywał u wdowy. Gdy przyszedł, zdawało się, jakoby inne, uroczyste jakieś tchnienie ożywiało wszystkich. Rozmowa jego dziwny wpływ wywierała. Nie dawał on rad, nauk moralnych, ani maksym, obojętne na pozór uwagi nad ludźmi, nad wypadkami, bezpośrednio wpływały do duszy. Powieści jego o dawnych, niekiedy bardzo odległych czasach, jakby ich był świadkiem, nosiły urok żywego słowa, zupełnie różnego od opisów historycznych; a każde to słowo wywierało niezatarty wpływ na słuchających. Każdy czuł się lepszym, dumniejszym z tego, iż jest człowiekiem; jakaś błoga radość napełniała serce, zdawało się, że wszystko dokoła oddycha szlachetnością, której widomem ogniskiem był Kosmopolita.
Sędziwój oprócz tego widział jeszcze w każdym wyrazie Kosmopolity wyższego ducha, drugie ukryte znaczenie, którego się domyślał, nie mogąc zrozumieć. Pomimo wszelkich usiłowań nie mógł znaleźć sposobności wypytania go się o ostatnie wypadki, o los Adeli i Rogosza. Dręczony niespokojnością, miotany tysiącem uczuć, postanowił pewnego wieczoru koniecznie rozmówić się z nim. Późno już było, Kosmopolita nie przyszedł.
Wdowa, po udaniu się Arminii na spoczynek, śmielsza, niż zwykle, jakby koniecznie potrzebująca wylania się, współczucia, opowiadała Sędziwojowi o swoich nadziejach i troskach.
— Bodenstein — mówiła — od czasu, jak stanowczo odmówiłam mu ręki Arminii, bywa u nas tylko pod pozorem dowiadywania się o mojem zdrowiu; ale szatański uśmiech tego człowieka i jego złośliwość każą mi się wszystkiego złego po nim spodziewać. On ze wszystkimi łotrami tutaj związany, a ja sama jedna czy zdołam zasłonić od jego sideł córkę i siebie?
— Dopóki Kosmopolita czuwa nad wami — rzekł Sędziwój — nie wierzę, aby ten brudny i próżny Paracelsista był wam w stanie szkodzić, aby się ośmielił...
— A jednak — dodała posępnie wdowa — ta opieka większą mnie czasem trwogą przejmuje, niż wszystkie napaści Bodensteina. Bóg tylko czuwa nad losem ludzi; święta Jego wola, a serce mi szepcze, iż największym grzechem sprzeciwianie się Jego woli.
— A czyjaż wola, jeżeli nie Boska, jest w stanie nadać potęgę, jaką on posiada?
— Ja, słaba niewiasta, nie umiem i nie chcę badać, jakie źródło jest jego mądrości i siły; lecz to, czego ty może nie uważałeś, oko matki dostrzegło. Ja po jego wzroku, po niektórych wyrazach dostrzegłam, iż usiłuje i w części już wywiera wpływ na moją biedną córką. Ty nie wiesz, co to za spojrzenie. On, jak wąż, może zakląć ofiarę, iż mu się bronić nie śmie. Ja lękam się i drżę o los Arminii. Badałam ją i jej serce niewinne, a już dwoma uczuciami rozdwojone, trwogą mnie przejęło.
— Każde jego słowo — odparł Sędziwój oburzony — oddycha szlachetnością; wszystkie postępki nacechowane najwyższą cnotą, każdy krok jego dąży do tego, co dobre i piękne — takiego człowieka miałażbyś się obawiać?
— Nie rozumiesz mnie — przerwała wdowa, rumieniąc się — wiem, iż zamiary jego są prawe i właśnie drżę o to, aby jej nie żądał za żonę. Odmówićbym nie mogła i nie potrafiła, bo, co chcą tacy ludzie, to zawczasu wiedzą, iż się stanie; ale wtedy...
— Jakto — zawołał zdziwiony Sędziwój — losu, którego wszystkie kobiety na ziemi zazdrościćby mogły — zostania żoną tego półboga — ty, matka, broniłabyś swej córce?
— Błogosławiłabym tej godzinie, gdybym nie była sama żoną adepty... I mój mąż, o którym tyle słyszałeś, obdarzony był nadludzką, tajemną mądrością. Ja wiem i czuję, że jakieś niewidzialne węzły łączyły go z Kosmopolitą. On, nie znając nas, zna najmniejszy szczegół naszego życia; on moje myśli, moje walki wewnętrzne zgaduje. Ja drżę, aby i córka moja nie wzięła za miłość, która się w jej duszy do innego człowieka już rodzi, innego jakiegoś uroku... Ja lękam się Kosmopolity, jak niegdyś Tholdena się lękałam...
Wtem nagle, rzucając wzrokiem dokoła, spostrzegła na stole miniaturę, na złotej owalnej blaszce, wystawiającą piękną młodą kobietę. Porwała ją i, ciskając od siebie, zawołała:
— O, Boże! skąd się to tutaj dostało! to mój portret, który dałam Albertowi, jest temu rok ośmnasty.
I, wskazując palcem w kąt pokoju, krzyknęła, blednąc:
— Widzisz go! Oto jest! — Arminio, ratuj!
Sędziwój spojrzał w miejsce wskazane, lecz nic nie spostrzegł. Wdowa upadła zemdlona w okropnych kurczach, taka była zwykła jej słabość.
Napróżno później dowiadywano się, jakim sposobem nieszczęsna miniatura do domu się dostała. Była to taż sama, którą Albert Grandorf na godzinę przed śmiercią swoją przegrał w karty.




VII.
Niebezpieczeństwo.
„Jest pierwiastek w duszy, wyższy nad całą naturą, ten może nas czynić zdolnymi do wzniesienia się i wyłamania ze zwyczajnego systemu i porządku świata.“
Jamblichus.

Zwolna rozeszła się po Bazylei wieść o zamordowaniu hrabiego Reudlina. Niespokojnemu Sędziwojowi pierwszy ją przyniósł, przetworzoną, okraszoną dodatkami czarodziejstwa, sługa jego, Jan. Niespokojność jego zwiększyła się jeszcze, kiedy kilku z przychylnych mu rodaków przybyło do niego, ostrzegając, iż zabójcy po całem mieście szukają. Nie tylko opisy zgadzały się zupełnie w najmniejszych szczegółach z powierzchownością młodego alchemika, ale, jak twierdzili, już ktoś nazwisko Sędziwoja, jako sprawcę tej zbrodni wymienił. Lecz ten daremnie usiłował rozwikłać zdradziecki podstęp, którego się domyślał, gdy wręczono mu pismo, które konny posłaniec przywiózł. Poznał rękę Rogosza i skwapliwie czytać począł. List następujące zawierał wyrazy:
— Miłościwy przyjacielu i bracie! Od czasu niefortunnego wydarzenia, które mnie owej nieszczęśliwej nocy spotkało, pozostaję ciągle jeńcem barona Wardstein. Przemożny pan obchodzi się ze mną, Bogu dzięki niech będą, aż nadto łaskawie. Prawdę bowiem rzekłszy, nie zasłużyliśmy na pobłażanie. Ty usiłowałeś wydrzeć od godnego ojca wybranemu panu jego narzeczoną; nie miałże usiłować skarcić cię? Ja występnego usiłowania byłem uczestnikiem. Niemasz jednak złego, coby na dobre nie wyszło; ten traf zapewne cię uleczy z twej szalonej miłości ku córce barona i życiu twojemu inny nada kierunek. Uwięzienie to moje więcej tobie, niż mnie szkodzić może. Radziłbym ci z Helwecyi co najrychlej uciekać, byś uniknął zemsty. Mnie pozostaw, niech odpokutuję za mieszanie się do sprawy, ubliżające godności rozważnego człowieka. Baron żąda za mnie pięćdziesiąt funtów złota okupu; za wielka to suma, abym mógł mieć nadzieję dostania jej. Adela, którą poznałem, jest wesoła; przyjmij słowo prawdy; ona więcej o tobie pamiętała, kiedy Reudlin żył, bo jego nienawidziła, byłbyś z nią szczęśliwy, chociażby nieprzebyte zawady, rozdzielające was, usunąć się miały. Porobiłem tu znajomości z wielu możnymi dysydentami i umiałem zasłużyć na ich względy; pracując dla nich, może uzyskam wolność. Ty zaś dla mego i swego dobra nie badaj, gdzie się znajduję. Bóg zresztą dzierży losy nasze w swych rękach, jego świętej opiece i afektom przyjaźni polecam przyszłość i ciebie“.
— O, słodki przyjacielu! — rzekł Sędziwój sam do siebie — pięćdziesiąt funtów złota! jakże przyjaźń jest tanią!
Lecz i list ten tylko w większy go labirynt domysłów pogrążył, a tymczasem coraz więcej donoszono mu wieści o śmierci hrabiego Reudlina i śledzeniu mordercy.
Wieczorem Sędziwój samotny, zamyślony siedział w swej pracowni, kiedy Jan zadyszany z przestrachem na twarzy, wpadł, wołając:
— Paniczu! dlaboga, ratuj się, uciekaj! szukają cię; oto pachołcy miejscy idą już do tego domu, za nimi cała ćma ludu, srodze na ciebie wyrzekają; zaledwo zdołałem tu przed nimi ubiedz.
Z pracowni jednak nie było żadnego osobnego wyjścia, żadnej kryjówki, a na dole słychać już gwar natarczywego motłochu; już w okienka laboratoryum uderza blask pochodni, które nieśli. Jan wybiegł jeszcze szukać jakiego sposobu wyprowadzenia swego pana; Sędziwój przypasał szablę i, widząc, iż niema nadziei wymknięcia się, oczekiwał wypadku ze spokojnością, jaką tylko przeświadczenie o własnej niewinności nadaje. Już na wschodach i w sieni słychać było szczęk żelaza o kamienne stopnie, gdy wtem na progu ukazał się Kosmopolita. Ze zwykłą powagą i spokojnością przystąpił do stołu, zagasił lampę i z wydobytej kryształowej flaszeczki prysnął jakimś płynem na portret Tholdena, a później, wziąwszy za rękę Sędziwoja, cofnął się z nim w głąb, w róg pracowni. Portret w ciemności zaczął jaśnieć coraz żywiej, jakby dziwne jakie światło z niego wypływało; wnet fale tego błękitnego, mdłego blasku wypełniły cały pokój. Sędziwojowi zdawało się, iż ściany komnaty rozszerzają się, oddalają coraz dalej; przedmioty bledną, a on, jakby z niezmiernej odległości tylko przypatrywał się przez lunetę temu, co ma nastąpić. — Czereda siepaczy dom cały przetrząsnęła i na końcu z pochodniami wstąpiła do pracowni; lecz wnet gwar ich ucichł, spoglądali po sobie, a na ich twarzach widać było jakąś wewnętrzną nagłą trwogę. Śmielsi przejrzeli wszystkie kąty pracowni, kilka razy przeszli obok Kosmopolity i Sędziwoja, nie spostrzegając ich; temu ostatniemu zdawało się, iż jakaś gazowa zasłona oddziela go od szukających. W końcu też wszyscy wyszli. Najuporczywszym był Bodenstein.
— To dziwna, niepojęta! — rzekł, wychodząc, do któregoś z pachołków; od dwóch godzin pilnowałem wejścia tego domu; wiem, iż nigdzie nie wyszedł; tu muszą być jakieś czary; mnie strach przechodzi!
Długo jeszcze dom cały przetrząsano, wreszcie, zniecierpliwieni siepacze rozeszli się. Głosy ich i brzęki orężów ucichły już po oddaleniu się w odległości; Kosmopolita puścił rękę Sędziwoja, zapalił lampę na stole i wolno wyszedł.
Młodzieniec dotykał sam siebie, nie dowierzał sobie, czy nie był pod wpływem jakiegoś snu zwodniczego, który go przeniósł na chwilę do cudownej nadziemskiej krainy, z której tak niepostrzeżenie i nagle wrócił do pracowni. Lecz chwilowy ten pobyt w krainie mgły niezatartą już w nim na wieki uczynił zmianę.




VIII.
Zaklęcie.
„Bądź ty błogosławionym, czy przeklętym duchem; przynoś rosę nieba, czy dym piekieł z sobą.“

............

Muszę z tobą mówić!
Hamlet Szekspira.

Duszne są te cmentarze ludzi żyjących, nazywane miastami. — Wspaniałe pałace i rzędy domów są tylko szeregiem grobowców. Tu nawet wzrok jest spętany, zimne głazy spotyka lub zimniejszą pierś człowieka kupczącego; tu myśl jest spętana, niebo nawet dym kominowy ci zasłoni; tu musisz zapomnieć, żeś człowiekiem, a żyć, jak jedno kółko machiny bezduszne, bez woli, bo gdybyś własnem życiem się poruszył, to cały rój wyrzuci cię ze swego mrowiska, jako przestępcę praw, wiszących na szyldach ulicznych. — Żadna pierś czująca nie odetchnie w mieście; tam czołgaj się, jak robak, w ślady za drugimi, a jeśli chcesz skrzydła rozwinąć, lub ulżyć oddechem duszy, uciekaj za miasto!
Sędziwój mijał już bramę Bazylei, czarowny widok okolic roztaczał się przed jego oczami i gwałtem go ciągnął do siebie. Zszedł z głównej drogi i boczną ścieżką udał się w dolinę, wiodącą między góry. Słońce całym blaskiem wypełniało lazurową przestrzeń, jakby złote iskry światła widocznie krążyły w promienistym eterze. Wszystkie świetne barwy i odgłosy z gajów i skał i strumieni rozkosznie łączyły się w jeden obraz, jeden akord i biegły do duszy, dzwoniąc pieśń chwały i pokoju natury. Śród doliny nad strumieniem stały rzędem ładne chaty wieśniacze; młodzieniec spostrzegł je i odwrócił się, tak życzył sam pozostać. Środkiem wąwozu szła ścieżka i gubiła się w łożysku wyschłego potoku. Wszystko było ciche, spokojne, a on z rozpaczą się patrzył dokoła, jakby burze z całej ziemi do jego piersi teraz się schroniły. I wściekle się rozśmiał, a echo i ten chrapliwy śmiech goryczy, oczyszczony i dźwięczny oddało mu napowrót. Podwojonym krokiem postępował wyżej. Wysokie drzewa coraz rzadsze, a z rozpadlin skał zwieszały się karłowate, skąpą żywione ziemią. Jeszcze wyżej, już tylko nizkie napotykał krzaki, głazy nagimi świeciły grzbietami i gdzieniegdzie między kępami szmaragdowego nieba i siwych porostów rozwijały się świeże, na równinach nieznane kwiaty. I powietrze coraz czystsze, świeższe, zachęcało go do pięcia się wyżej po ostrych skałach. W dolinie drobne zagrody ludzi i chaty traciły wszystko, co brudne i nieforemne, a z tej wysokości uroczych nabierały kształtów i kolorów. Zwolna mgła spuszczała się, jak zasłona przejrzysta, i otoczyła go dokoła. Później chmury zasłoniły Bazyleę i cały widok daleki. Sędziwój spoczął, odetchnął, był sam jeden, dokoła tylko zimne kamienie. Nieznacznie wpadł w głębokie zadumanie. Cała jego przeszłość burzliwa w głębi, a na pozór spokojna młodość, wszystkie żądze, wszystkie chęci tańczyły dokoła, jakby obręb czarodziejskiego kręgu, a on, spętany, nie mógł się wydobyć na zewnątrz. Wezbrane uczuciami serce, myśl rozpalona chciały się gwałtem wydobyć z tego więzienia, a dokoła było wszystko już zasłonione chmurami. Złożył rozpalone czoło na zimnym głazie, wspomniał czas niewinnej młodości, gdzie modlitwa była tarczą wszystkich cierpień, filarem upadającej duszy; i westchnął; ale teraz zimna nauka i gorące jej żądze i modlitwę spłoszyły i łzy wysuszyły. I, rozbierając stan swój, szukał koniecznie powodu i winy zewnątrz siebie szuka, na kogoby mógł zwalić ciężar, przygniatający go.
— Tak jest — myślał sam w sobie — miłość mogła uwieńczyć moją cierpliwość; w nauce nowych sił nabrałem; byłem blizki szczęścia, od chwili jak Jego spotkałem, całe moje jestestwo zostało wzburzone. Tak jest, on przyczyną walki śmiertelnej, z której wyjść muszę, bobym upadł pod jej brzemieniem.
Po chwili podniósł głowę, gdy oto blizko, oparty o ścianę szarego granitu, stał, wpatrując się w niego, Kosmopolita.
To nagłe i nieprzewidziane zjawienie się odrętwiło młodzieńca.
— Szukałem cię — rzekł nakoniec — i nigdzie znaleźć nie mogłem, nie dbając, iż oskarżony jestem o zabójstwo, chodziłem między tłumem, czy twego śladu nie znajdę, i oto teraz, kiedym zrozumiał, iż nikt mnie nie spotka, zjawiasz się?
— Wiedziałem o tem i dlategom przyszedł, teraz mogę odejść.
— O, teraz nie opuścisz mnie. Czy jesteś zwodzicielem, czy prawdziwym mędrcem, bodajbyś był duchem, nie człowiekiem, musisz ze mną mówić!
— Wszystko, cobyś mi miał powiedzieć — odrzekł Kosmopolita — wiem zawczasu; za całą odpowiedź usłuchaj rady, którą ci podam. Póki pora, unikaj mnie. Palmy, o które się kusisz, zbyt wysoko rosną i te lodowce byś przebył, a nie ochłodziłyby twojego tchnienia. Na ich szczycie chciałbyś się piąć jeszcze wyżej, dokąd tylko orle skrzydła doniosą — i nigdziebyś nie znalazł pokoju. Póki pora, wróć się, zapomnij o mnie.
— Więc nazwę cię oszustem, a całą twoją władzę i mądrość występkiem! Bo, jeśli wiesz istotnie, jakiś wpływ wywarł na mnie i teraz unikasz, to chyba chciałeś mnie uwieść lub władza twoja dalej nie sięga!
— Wiem — odrzekł spokojnie Kosmopolita — iż ten duch niespokojny, prędzej, czy później samby się w tobie obudził. Moje spojrzenie rozbiło tylko w tobie iskry, które wyobraźnia z większą szkodą późniejby rozpaliła. Ty zewnątrz siebie szukasz winy, a lękasz się spuścić w głębię własnej duszy i tam samotnie stoczyć walkę i uśmierzyć zło, które cię niepokoi...
— Póki ciebie nie widziałem — rzekł Sędziwój — póty jeszcze nie mogłem mieć nadziei zostania szczęśliwym; miłość i nauka starczyły mi za świat. — Po co żeś mnie przekonał, że jest świat wyższy, o którym wątpiłem; stanąłeś na drodze mej miłości, zniweczyłeś urok nauki, jakem ją dawniej pojmował... Dlaczegóż broniłeś mnie od niebezpieczeństw w ten sposób, iż obrona ta zgubniejszą mi się stała od samego niebezpieczeństwa...
— Odwieczne prawa, którym podlegam — rzekł Kosmopolita — nakazują nam rozciągać opiekę nad wszystkimi, których tylko dotknie się koło naszej potężnej nauki. Tysiące biednych szperaczy pozostawiamy spokojnie, bo ciasny zakres ich poziomego życia i myśli nie stanie się ani dla nich katuszą, ani dla nas nadzieją zyskania wyznawcy. — Lecz są inni, szczęśliwi, których dusza stać się może znaczącą cyfrą w ludzkości lub nauce, byłoby występkiem opuszczać ich; gdybyś się zrozumiał, mógłbyś do ich liczby należeć; stąd moja nad tobą opieka. Ale ty chciałbyś, aby kilku wyrazami wcielić cię do tajemnic, które spodziewasz się, że posiadam, aby potem, jak szaleniec, rozrzucać złoto i ogień — żelazo i zbrodnie i klejnoty z jednego rogu obfitości. — Chciałbyś małpować Opatrzność i wedle widzimisię mniemałbyś Boską naśladować władzę; a tybyś ją tylko znieważał! Rozumiałbyś, że mędrzec może być potężnym, nie rozumiejąc odwiecznego porządku!
— Więc, jeśli widzisz, że błądzę, ukaż mi powrót na prawą drogę! — Czyż dla mnie niema nadziei szczęścia; ukaż mi, jakbym mógł się stać godnym mądrości i zdobyć ją; przecież i ty jesteś człowiekiem, i tyś się mędrcem nie rodził.
— Mądrość i szczęście! — rzekł spokojnie Kosmopolita — mniemasz, iż oboje w jednej piersi śmiertelnej obrać mogą mieszkanie! — Ty zapomnij o mądrości, a idź drogą do szczęścia, możesz być jeszcze szczęśliwym. Porzuć nauki, o które się kusisz, a które ci tylko hańbę lub zgryzotę zniszczonego napróżno żywota dać mogą! — i o mnie zapomnij, jak o śnie rannym...
— Nie! to niepodobna! piąć się tak wysoko i znowu wracać, rozpoczynać drogę — ha! lepiej zginąć w pół kresu. Już teraz całe moje jestestwo jest jak spętane, i leżę w tych więzach, a setnemi żyłami dusza moja krwawi się, jako ramię owego olbrzyma, przykutego do skały, który chciał ludzkości darować boski promień! — a przecież nie jestem zbrodniarzem! a przecież kochać ludzkość i cnotę, kochać sławę, jest już cnotą! — I ja mam teraz całe to życie przesiąkłe tylu czczemi nadziejami rzucić od siebie, jak zużyte odzienie? Mam patrzeć, jak najgorętsze życzenia moje pękają jako bańki na wodzie? — O, nigdy! chociażbym miał szatanowi duszę na wieczność zaprzedać!
— Nierozważny! jakby człowiek był mocen cokolwiek zaprzedać na wieczność, a tem bardziej to, co nie jest jego własnością! — jakby władza, o którą się ubiegasz, z nieczystego źródła mogła pochodzić. Ale przypatrz się swoim myślom, a ujrzysz z przestrachem, że ta twoja żądza sławy, miłość ludzkości, nie cnotą, lecz są egoizmem w innej formie, a ty z nimi, jak wodę z ogniem, chcesz łączyć miłość nauki?
— A więc powiedz mi, jak mam zapomnieć, czem byłem i do czegom dążył?
— Jedno słowo — rzekł Kosmopolita — najmniejszego z uczni naszych może tę skałę, na której stoimy, wtrącić w przepaść; może na tę śmiejącą się dolinę sprowadzić jęk rozpaczy i zagłady; ale żadna mądrość mistrza nie jest w stanie powiedzieć temu, co raz było w pamięci; nie bądź! nie może wyrzec do jednej myśli człowieka: powróć do nicości, z którejś powstała.
— Jeśli tak jest — rzekł Sędziwój, powstając — to w imię potężnych praw, którym podlegasz, wyzywam cię, mistrzu! przyjmij mnie za ucznia!
— Stój! — przerwał nagle Kosmopolita — nie zmierzyłeś otchłani i, szalony, rzucasz się w jej głębię! Jeszcze nie znasz strasznych warunków, którebyś, jak jarzmo, włożyć musiał na swoją duszę. Wiedz, iż nauka nie cierpi żadnego innego współzawodnika. Musiałbyś się zrzec i miłości, i przyjaźni, i ojczyzny, i ludzkości; musiałbyś się oddać tylko jednej, zimnej nauce. Każde przeniewierzenie się karze ona srogo. Miłość nauki jest, jak ów płomień piorunowy, którego niczem ugasić nie można, dopóki nie strawi swej pastwy i nie uleci tam, skąd wziął początek, do nieba! — A czyż ty zbadałeś własne serce? — czy wywołałeś w uczuciu obraz Adeli? — czyś sobie przypomniał przysięgi, któreś jej uczynił? Ona jeszcze cię może kochać. W miłości i ziemskiem szczęściu możesz być szczęśliwym! Wróć się, całą moją umiejętnością doprowadzę cię do portu.
— Nie! — rzekł Sędziwój — już zapóźno! przysięgi, którem jej czynił, natchnęła żądza serca, a nie myśl; myśl, która jedna ma prawo rozkazywać człowiekowi! Ja czyniłem, nie wiedząc; poznaję teraz, iż miłość nauki pochłonęła wszelkie inne przywiązanie.
— Boś nie znał prawdziwej miłości — rzekł mędrzec — boś w kochance nawet siebie tylko kochał.
— Jeślim jej nie znał — zawołał Sędziwój — tom ją przeczuwał; miłość, drobne, bezsilne uczucie, które jednego serca zapełnić nie zdoła, gdy mądrością mogę pełnemi rękoma rozsiewać szczęście dokoła; pozioma miłość ukochanej istoty obronić nie umie, gdy ty mądrością nad obcymi czuwałeś! Ja z rozkoszą zrzekam się miłości.
— Nie dosyć na zrzeczeniu się; gdybyś nawet zrzekł się ojczyzny, rodziny, przyjaciół, kochanki, nazwiska nawet własnego i sławy, nieznany poprzysiągł wszystkie godziny twego życia poświęcić tylko samej nauce, i takbyś jeszcze nie był pewnym korony mistrza; bo na progu przybytku, do którego chcesz się dostać, spoczywa straszliwy wróg rodu ludzkiego, naprzód musisz jego zwalczyć; — taka walka jest okropna! Nie dość na to odwagi chwilowej, jakiej potrzeba, aby zostać bohaterem; ale trzeba natężonej, ciągłej mocy i nieustraszenia, o jakiem ci się nie śniło. Kto się potworowi oprzeć nie zdoła, staje się jego służalcem; staje się nieszczęśliwym nad znaczenie tego wyrazu; miryady lat nieoczyszczony, poza grobem, nim dostąpi palmy pokoju, którą prostem życiem i cnotą dostępuje najnieumiejętniejszy wieśniak. Tysiące silnych, potężnych i wytrwałych stawało z nim do walki, a jakże niewielu wyszło z tryumfem!
— Adela jeszcze nie zginęła dla ciebie; jeśli ją ukochasz prawdziwie, ja wesprę cię, odzyskasz ją. Jeśli nie tę, to ci dam inny kwiat, pełny miłości, o jakiej nie masz pojęcia; półanioła, półdziewicę, z nią niebo ziemi mieć możesz. W kraju twoim tysiące dróg otwartych dla dusz działalnych, namiętnych, jak twoja. Prędzej, niż się spodziewasz, dojdziesz znaczenia, wieczystej sławy, będziesz przytomny braciom, a to więcej znaczy, niż kamień mędrców. Majątek twój i tak zniszczony, reszty nie rzucaj niebacznie na szalę losu; nie idąc za radami Rogosza, możesz być błogosławionym i błogosławić tę chwilę, w której posłuchałeś tej rady.
— Już zapóźno — odparł młody alchemik.
— Więc ciągle rozumiesz — mówił Kosmopolita — że mądrość jest szczęściem?
— Nie — rzekł Sędziwój — ale jest więcej, niż szczęściem!
— Abyś pojął prawa tego świata, którego chcesz zostać mieszkańcem, abyś je rozważył, zostawiam ci trzy dni do namysłu; przepędź je zajęty jedynie tem, że albo masz wyrzec się na zawsze ziemi, albo się stać jej ozdobą.
W czasie tej rozmowy chmury zbijały się w gęstą masę, ciemny kir okrywał niebo; w dolinach cisza, a nad głowami szumiał głucho wicher. Sędziwój milczał, a w duszy jego powstało dopiero powątpiewanie i obawa, jakby o stratę zbawienia; dreszcz go przejął, zdawało mu się, że cień matki woła na niego: „Synu, wróć się na prawą drogę!“
Czarna już była połowa nieba, żaden orzeł się nie ukazywał; naprzeciw nich chmura oparła się na szczycie skały; szczyt ten nie był tak odległy, jak się przy jasnem niebie wydawał; ciemność rozproszyła złudzenie. Szelest dał się słyszeć, na przeciwną skałę przeleciał kruk.
— Patrz — rzekł Kosmopolita — wszystko w naturze, co wypełnia swoje powołanie, jest mądre, potrzebne i konieczne. — Jeżeli ten obłok spadnie, wszystko, co żyje na tem wzgórzu, zatonie i kruk zawczasu opuszcza gniazdo, aby dla żarłocznych swoich piskląt zbierał zdobycz. To nocny rozbójnik i ciemność go wypędza, znajduje śpiące istoty, wydziobuje im oczy i porzuca, a potem wietrzy ścierwo. A jednak kruk idzie za wyższym popędem; wypełnia tu obowiązki, którychby nikt inny nie pełnił; czyści te dzicze. Teraz jest w niepewności; czarne skrzydła jego ledwo znać na czarnym obłoku; poleciał wzdłuż skalistej ściany. Jedyna żyjąca istota, nie śmie tu siedzieć w gnieździe. Patrz, jak ten obłok pracuje, spada i wznosi się, jakby płuca z ciężkością oddychającego człowieka; oto opada, opada coraz niżej.
Wtem błysk z hukiem piorunu! Wierzchołek skały strącony i kruk zabity upadł pod nogi wędrowców. Niebo otworzyło się, rozdarta zasłona w płomieniach; cała natura wzburzona, w zamieszaniu.
— I któżby teraz — rzekł Kosmopolita grzmiącym głosem — powątpiewał o strasznej wielkości Tego, który się na wiatrach przechodzi i burzom rozkazuje! któżby mógł powątpiewać, iż w kołczanie jego są strzały, które, nim najśmielsze oko szerokość włosa przemierzy, potrafią tysiąc światów zburzyć i tysiąc, nowych wywieść z nicości? iż jedyna władza od niego pochodzi!
Sędziwój odkrył głowę, wzniósł oczy do góry i od lat wielu pierwszy raz do duszy jego zawitała modlitwa.




IX.
Przepowiednia.
„Com tylko mógł, czyniłem, aby ich odwrócić od tego zamiaru, nie chcieli mi wierzyć. Wtedy mimowolnie pokazywałem im drogę; lecz zaręczam ci, wszyscy upadli, żaden z nich się nie wrócił.
Jeżeli ci życie miłe, to wróć się.“
Tysiąc nocy i jedna.

Trzeci, naznaczony dzień zbliżał się już do końca, kiedy Sędziwój, oparty o mur, na przeciwnej stronie ulicy swojego mieszkania, zamyślony wpatrywał się w potworne kamienne ozdoby domu Tholdena; zaczynał dopiero rozumieć symboliczne ich znaczenie. Jakkolwiek stałe było jego postanowienie, wzdrygał się z trwogą, gdy spoglądał na wejście do tego domu otoczone splotami strasznego potworu; na wyraz okropny, szyderczy jego paszczy i na bolesne spojrzenie ofiar jego.
Kosmopolita trącił go po ramieniu.
— Zbadałem — rzekł Polak — całe swoje jestestwo i jedyna żądza moja jest żyć dla prawdy. Zrzekam się ziemi i wszystkich jej powabów.
— A więc niech się spełni twój los, jak przepisano. — W kościele Panny Maryi jest grób Tholdena, na jego piersiach znajdziesz kamień mędrców, obok pergamin, zawierający tajemnice przygotowania go. Rękopismu jednak nie zrozumiesz, dopóki stosownem życiem umysł twój nie przebędzie lat próby. Kamień mędrców, rozpuszczony, nadaje nieśmiertelność; kto jednak nie przygotuje ciała stosownem życiem, kto wroga rodu nie zwalczy, dla tego taki napój jest gwałtowną trucizną. A teraz żegnam cię; po spełnionych latach próby, zobaczymy się znowu.
Jeżeli w czasie przedsięwzięcia bojaźń ogarnie cię i zechcesz zaniechać zamiaru, tym oto płynem, potrzej sobie skronie, resztę wylej, a widma znikną; drugi raz nie będziesz mógł wstępować dziedzinę niewidzialnych.
Gdy wędrówkę rozpoczniesz, ja już będę daleko. A teraz, widzę oto nad Bazyleą unosi się anioł zniszczenia, krew i morowa zaraza! A ten wspaniały kościół, w którym ostatni grób poruszysz, ogień wybawi od zniewagi.
Mistrz oddalił się, a młodzieniec po chwili dumania, rozbił kryształową flaszeczkę o kamienne rzeźby domu. Ostatni sposób ratunku i cofnięcia się sam od siebie oddalał.
— Jeśli odwaga ma mnie opuścić — wyrzekł — to lepiej upaść, niż się wracać!




X.
Grób.
„Słońce się obróci w ciemności a księżyc w krew przedtym, nim przyjdzie dzień pański wielki i jawny“.
Dzieje Apostol. Ś. Łukasza R. 2 w. 20.

Nieszpory się skończyły; garstka wiernych opuszczała podwoje kościoła Panny Maryi, brzask wieczorny zaledwo już z wysokich okien oświecał posadzkę. Kiedy wszyscy wychodzili, Sędziwój wszedł do świątyni. Służący, starzec kościelny, gasił światła i powoli opóźnione stare kobiety, mrucząc ostatnie pacierze i żegnając się, chwiejącym krokiem oddalały się. Na środku kościoła wzniesiony był katafalk, okryty czarnem suknem, na którem błyszczał srebrem wyszyty krzyż. Dokoła migały lampy mdłem światłem. Młodzieniec ukrył się przy ołtarzu pomiędzy kamiennymi posągami grobów i usiadł na stopniu. Czas wlókł się powoli, on rachował minuty, jakby dla niego się przedłużały. Wreszcie skrzypienie wielkich drzwi na zardzewiałych zawiasach i obrót klucza w potężnym zamku, zapadanie ryglów, które zakrystyan zamykał, wstrząsnęło go, jakby na wieczność od świata się oddzielał. Lecz w kościele rozpoczynało się nowe nabożeństwo. Leżący zmarły był księdzem. Zapalono w głowach trumny dwie świece; drzwi do chórów w prezbiteryum otworzyły się i cicho wstępowały dwa szeregi księży w białych komżach; przesuwali się, jak cienie, przyklękali przed wielkim ołtarzem i w milczeniu, po dwóch stronach zajęli miejsca. Światła świec, które w ręku trzymali, wydawały się zdaleka, jak rzędy iskier unoszących się w powietrzu i zaledwo oświecających ich blade i surowe twarze. Jeden rozpoczął modlitwę i monotonne, przytłumione głosy odpowiadały lub powtarzały za nim modły za umarłych. Każdy głos zdawał się do drugiego podobny, jakby tu wszystkie różnice ginęły. I, mimo tych głosów, cicho było w świątyni, mimo świateł ciemno było.
W ołtarzu bocznym, naprzeciw trumny, zawieszony wielki obraz, wystawiał walkę Archanioła Michała z duchem ciemności. Młodzieniec natężył wzrok, by dojrzeć rysy obrazu i, zdało mu się, iż światło z niego wychodzi. — Obraz skądś znany, przypomniał mu się: i tak pamięć nie zawodziła go; podobny obrazek dała mu matka, gdy po raz pierwszy dom rodzinny opuszczał. Taż sama poważna postać archanioła i taż sama wściekła, szydercza twarz szatana; wszystkie myśli jego, kiedy był jeszcze pobożnem dzieckiem, przeciągały mu przez pamięć, jak stado ptaków odlatujących na zawsze; pozostał po nich żal, jak zgryzota po spełnionej zbrodni. — Matka jego może patrzy w tej chwili na swego ukochanego, jak gotuje się świętokradzką rękę podnieść na groby, możeby ze łzami w oczach błagała go.
I obawiał się spojrzeć obok siebie, aby bladej twarzy umierającej matki nie ujrzeć.
Dwa razy chciał się przeżegnać i nie śmiał; zdawało mu się, iż zdrętwiałą ręką poruszyć nie może; wtedy zimny dreszcz przebiegał go przez wszystkie nerwy.
Na obrazie anioł się poruszył i szatan zwinął się pod jego mieczem. Młodzieniec przywołał całą męską odwagę do duszy, otrząsł się, ale szum dokoła niego nie ustawał. Koło grobowców rozpoczynały się jakieś ciche szepty i śmiechy; tylko ponure mruczenie modłów za umarłego ją głuszyło. Wreszcie, wszystko się uciszyło; księża znowu po jednemu szeregiem wychodzili, przyklękali przed wielkim ołtarzem i niknęli w czarnych drzwiach kurytarza. Ciemność zupełna ogarnęła kościół, a w uszach młodzieńca brzmiały tylko słowa modlitwy:
Miserere mei, Domine!
Sędziwój powstał; wziął lampę stojącą na trumnie i poszedł szukać grobu Tholdena. Na filarach, na ścianach, pełno było kamieni grobowych. Zaczął czytać napisy na marmurach, na ścianie, ale, przeglądając jeden za drugim, zdawało mu się, że coraz nowe wyrastają ze ściany, przesuwają się, przemieniają, a nigdzie niema szukanego. Rozpoczyna od początku pracę. Światło lampy błękitnego nabrało blasku i tak skąpy krąg oświetlało, iż ledwo mógł dojrzeć napisy; zmordowany, im więcej natężał wzrok i uwagę, tem większa, niezliczona liczba grobowców, prawie w oczach jego powstawała. Wtem w wysokiem oknie zabrzęczały szyby i zimny wiatr zaświszczał po kościele; spojrzał w górę i wysoko pod samem okiem, ujrzał wmurowany portret alchemika, na złoconej blaszce. Spoglądał na niego żywemi błyszczącemi oczyma; w tejże chwili na wieży zegar zaczął bić północ i lampa wypadła z rąk Sędziwoja. U nóg jego rozbiła się, a w rozlanym oleju knot palił się na kamieniu; na tymże kamieniu wyryty był napis:

Hic jacet
Anathemius Tholden...

Światło szerokie koło zatoczyło i zgasło, dźwięk ostatni na wieży ucichł.
Zniżył się, i w ciemności, macając, pracował nad uniesieniem grobowego głazu. Po rogach były bronzowe kółka; uchwycił za jedno, wytężył siły, kamień poruszył się, podniósł go i odwalił na bok. Łoskot, sprawiony uderzeniem kamiennej posadzki nie rozchwiał się i ginął, jak inne w powietrzu, lecz rósł, powiększał się; każda kolumna odbijała go w straszliwem echu, od sklepień huczał i brzmiał, aż organy zatrzęsły się i wszystkie dźwiękami odezwały, a cały kościół drgał, jakby ze wszystkich zakątów, grzmot głuchy powstawał. Na ołtarzach lampy i świece same się zaczynały zapalać; powoli potoki krwistego mdłego światła wypełniły budowę. Posągi na grobach, na ołtarzach i figury na obrazach zaczęły się poruszać, wstawać i schodzić ze swoich stanowisk. Z rycerzy i kapłanów, biskupów, kawałkami zaczęły opadać zbroje, infuły i ornaty; każdy kawał upadał na podłogę i wnet wyrastały mu cienkie nogi, paszcza, i skakać poczynał zamieniony w obrzydłe ropuchy, pająki, jaszczurki okropnych kształtów. Skoro ubiór z całego posąga opadł, nagi szkielet posuwał się na środek kościoła, w pośrodku rojących się gadów. I coraz więcej postaci wyrastało z ziemi, od sklepienia z poza kolumn, toczyły się, płynęły w pół przezroczyste, jak żywe strumienie, we wszystkie kierunki. — Nieznane, nieziemskie głosy, w tysiącznych tonach, odzywały się ze wszystkich stron.
Wszystko nabierało życia i poruszało się. Litery na kamieniach i bronzie przemieniał się, w okropne twarze, otwierające paszcze; same kolumny poruszać się zaczynały, jak olbrzymie węże oddychające, i gdzie tylko rzucił okiem, widział jakieś piekielne życie, straszny wyraz, a wszystkie oczy, miliony spojrzeń były w niego jednego utkwione, groziło mu pochłonięciem go.
Potarł czoło i spojrzał dokoła siebie, jedyne tylko miejsce wolne od potopu poczwar, był otwarty grób i po kilku wschodach szybko do niego wskoczył. Trumna spoczywała przed nim; począł jej wieko odrywać. Z góry niewidzialne głosy raz zdaleka, to znów nad uszami jego wołały:
— To ty zabiłeś Reudlina, porzuciłeś kochankę, ją zamęczyli; Rogosz końmi rozszarpany, piękny miłośniku ludzkości!
— Sprzedaj mi duszę, wywiodę cię z domu nędzy, dostaniesz kamień mędrców!
— Synu, módl się, słowo wieczyste, z niego moc wszelka — sofizma lekkie jest...
— Ha! ha! nie chcesz — wierzę w złoto wszechmogące...
— Mając złoto, możesz mieć Adelę, a nie być jej mężem; rozumiesz mnie?
— Pieczęć mądrości na stworzeniu, nie odrywaj jej; materya nie zabija ducha...
— Los koziołki wywraca... pocałuj mnie!
— Krew za krew — jesteś dłużny, Michale, twój stróż mnie dręczy; ty wyzwolisz mnie, ja pozwolę ci być zbrodniarzem, a, mając złoto, ujdzie ci bezkarnie!
— Zrzekłeś się Adeli, a przysięgi? patrz, ja, gwiazda, świadczę przeciw tobie!
— Przebaczenia! — nie będziesz zbawiony!
— Nie pytaj się, wszyscy będą zbawieni!
— Tysiąc wieków należy tajemnicy; każdy wiek ze stu lat, a rok z trzystu dni, a na każdej godzinie leży tyleż centnarów — ha! ha! czy piersi twoje dość mocne, wytrzymają ciężar.
— Lepsza siła, niżeli mądrość i mąż mocny, niż roztropny — oto kamień mędrców.
— Wiesz receptę na kamień mędrców? — oto wydrzyj z żyjącej twojej kochanki serce i drgające spal na popiół.
Miserere mei Domine!
Wtem wieko trumny piekło; odrzucił je, złota puszka błysnęła i spleśniały pargamin leżał na wierzchu. W trumnie spoczywały zwłoki Tholdena. Oczy miał otwarte, iskrzące się; rzędem białych zębów szyderczo się uśmiechał. Sędziwój zabrał zdobycz i wyszedł z grobu.
Z obrazu z pod Michała Archanioła spuszczał się po ścianie wróg rodu, jak strumień ławy. Ciało jego przedłużało się, sunęło i powiększało, jak olbrzymi, potworny wąż. Coraz bardziej wyciągał się, jakby końca nie miał; otaczał filary, opasywał grobowce i wił się w nieskończonych splotach. Pierścienie jego ciała, czołgając się, rozszerzały; wśród żeber całe jego wnętrze było przejrzyste. Cały wypełniony był tłumem łudzi, którzy rozpychali ciało potworu. Dzieci i starce, silni mężowie i kobiety w okropnych konwulsyach szaleństwa wściekłości i bólu z pokaleczonymi członkami, połamani, gryźli się nawzajem; a potwór wił dokoła i gruchotał tych, których potknął. Gdy z pomiędzy jego żeber, jak z klatki, wymknęła się i wypadła, która ofiara na posadzkę, wnet rój gadów obrzydliwych rzucał się i szarpał ją w sztuki. Paszcza olbrzymiego węża, od sklepienia kościoła aż do ziemi otwarta, miała w sobie coś ludzko-zwierzęcego; gęsty dym zasłaniał mu twarz, tylko oczy piekielnym ogniem iskrzyły się, jak dwa gorejące piece. Raz rzucił wzrok na młodzieńca i ten zdrętwiał, czuł, iż własna wola go odstąpiła i poruszyć się nie może.
W przysionku kościoła, obok wielkich drzwi, odmalowane były z jednej strony piekło, z drugiej czyściec. Płomienie tych obrazów rozogniły się i malowane postaci zaczęły odgrywać okropne dramata zbrodni, jakich sama myśl dreszczem przejmuje. A w pośrodku tych strasznych obrazów odnawiały się i przypominały Sędziwojowi wszystkie jego myśli złe, jakie tylko kiedykolwiek przeszły mu przez pamięć. Kiedy był dzieckiem jeszcze, śniło mu się raz, że przypadkiem zabił człowieka; i tu malowane postaci, cały ten sen zamieniły w rzeczywistość, i nieopisana trwoga ucisnęła serce młodego alchemika.
A wszystkie, nieprzeliczone roje potworów, gadów, duchów i szkieletów razem poruszyły się żywiej i całą ścianą zaczęły się zbliżać ku niemu. Od sklepień spuszczały się olbrzymie pająki, jakby na linach i nogi, jak maszty wyciągały i wolno lazły ku niemu.
Wróg rodu poruszył wszystkie sploty swego ciała i krwistą dymem ziejącą głowę spuszczał nad niego.
Odezwał się, a wszystkie wyrazy potworu tchnęły niewypowiedzianem szyderstwem i złośliwością. — Zachęcał go do najokropniejszych zbrodni, jakby łoskotanie, każdy wyraz przebiegał żyły młodzieńca; jak wola ciała, tak wola rozumu go opuszczała.
— Ty, kochanku mój, oddaj mi kamień mędrców, albo chodź w moje uściski...
Już czuł gorący oddech potworu, już paszczy rękąby dosięgnął, a oczu nawet zamknąć nie mógł. Wtem wróg rodu jeszcze raz odezwał się do niego: ale tych okropnych wyrazów niepodobnaby powtórzyć, — młodzieniec oddałby nie tylko kamień mędrców, lecz życie, aby ich nigdy nie był słyszał...


∗             ∗

Sędziwój obudził się i wszystko, co widział, co czuł, zdało mu się okropnym snem. Jeszcze tylko w całem ciele pozostało jakieś osłabienie. Spojrzał dokoła siebie, spoczywał obok filaru w tymże kościele. Rano było, organy odezwały się; brzmiały głęboko, poważnie i, jak echo odbijały się w piersiach młodzieńca. Z tem brzmieniem wstępowało w niego nowe życie: nowa moc. — Łagodne słupy światła wpadały przez kolorowe szyby wysokich okien na posadzkę, i oświecały kręgami jasności smętne i poważne marmurowe posągi, leżące na grobowcach; zdawało się, że śpią łagodnie. Aniołki z obrazów uśmiechały się niewinnie. Przez otwarte drzwi świątyni widział jasny błękit nieba i ludzi krzątających się około życia. Nabożeństwo zwabiało coraz nowych przychodniów. Mimowolna łza zrosiła jego oczy; świeży powiew ranku go doleciał; odetchnął rozkosznie pełnemi piersiami.
Miałżeby to być sen? — Ale nie! obok niego na ziemi leżał pergaminowy rękopism, w ręku trzymał złotą puszkę. Pełen niespodzianej radości, podnosząc się, zawołał w sobie:
— Nadziejo! mam cię w ręku! szczęście, tyś teraz moim niewolnikiem.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.