<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Adela.

............
„Czemu, chcąc razem uczucia podzielać,
„Nie można duszy prosto w duszę przelać,
„Trzeba je jeszcze rozdrabniać na słowa;
„Które, nim serca i myśli dościgną,
„W ustach więdnieją, na powietrzu stygną.
M. A.

W tylnej części zamku Wardstein było mieszkanie dworu kobiecego, odosobnione od reszty, jakoby poświęcone Gyneceum. Wspólna sala wybita była szpalerowemi flamandzkiemi obiciami, sufit belkowany i lamperye z dębowego drzewa, bogate i złocone gdzieniegdzie rzeźby zdobiły. Kilkanaście panien, rozmaitą zajętych robotą, siedziało półkolem. Jedne przędły cienką nić lnianą na kołowrotkach; inne z tychże nici, przebierając klockami, na poduszkach wyrabiały koronki; tamte jaskrawe pasma przędzy motały do wyszywania. Śród tego zajęcia, skromnych postaw i ciężkich ubiorów, zdawałoby się, iż w zaklętym jakimś znajdujesz się gmachu, gdzie dziewice, kwitnące zdrowiem, jaśnieją pięknością, zakute do Penelopejskiej pracy, jęczą pod władzą złej wróżki. Tej ostatniej tu nie brakło; wystawiała ją wybornie stara ochmistrzyni. Była to wysoka niewiasta, blada, z twarzą pomarszczoną, której duży nos i ściśnięte usta dawały wyraz surowej i niemiłej powagi. Czarny jej ubiór, biało owinięta głowa, smutno odbijały od jaskrawych strojów i figlarnych twarzyczek powierzonych jej dziewcząt. Stukając wysokimi korkami trzewików, brzęcząc kluczami u pasa, przechodziła się wzdłuż sali i ciągłą rozmową starała się bawić panny, a raczej samą siebie.
Albowiem zewnętrzna postać tej damy zupełnieby skwapliwego w sądzeniu zawieść mogła. Zwiędniałe jej serce w głębi przychylne było jeszcze zabawom i wesołości. Najmilszą jej rozmową były wspomnienia świetniejszej młodości; a wtedy każdy jej wyraz, natchnięty dawną zalotnością, zdawał się przemawiać do dziewcząt.
— Patrzcie, ja piękniejszą byłam od was, wy możecie być jeszcze brzydszemi.
Sama kasztelanka, Adela Wardstein, już może jednym tylko rokiem od dwudziestu lat oddzielona, była wysmukła, rumiana, z jasnym włosem i błękitnem okiem piękności, której żywe usta, delikatna płeć, rozkoszny uśmiech i omdlałe oczy, więcej łudzą wzrok i pociągają zmysły, niż zachwycają uczucie. Adela była piękna, ale tej piękności nie ożywiała iskra owego wewnętrznego zapału, która mniej doskonałym formom nadaje nieraz czarujący urok.
Teraz, zamyślona, podparłszy głowę na ręku, spoglądała w ciemniejący wieczór na taras zamkowy. Obok niej, na krześle, leżały foliały; Amadys z Galii i Dekameron Boccaccia, w którym, jak wiadomo, kilka szlachetnych dziewic i kilku dobrze wychowanych kawalerów opowiadają sobie opowieści, jakichby dziś niejedna wieśniaczka słuchać nie chciała. Lecz w owych naiwnych wiekach nie gorszyło to nikogo. Adela posiadała te książki z daru ochmistrzyni. Będąc wcześnie pozbawioną matki, wychowana jedynie od ciotek, od ochmistrzyń, pozbawiona była tchnienia wyższych, delikatniejszych uczuć, jakie tylko troskliwa matka wlać jest w stanie. Zresztą odebrała wychowanie, podobne wszystkim szlachetnym pannom owych czasów. Zewnętrzna skromność, nadzwyczajna skrupulatność w pełnieniu obrządków zewnętrznej pobożności, a przytem próżność, pobudzana czcią, oddawaną kobietom z resztkami rycerskich obyczajów; oto były główne cechy tego wychowania. Duszę jego stanowiło karne posłuszeństwo dla spowiednika, dla rodziców, dla ochmistrzyni, a w końcu dla męża, którego często w dniu zaręczyn poznawano, a z którym częściej wprzód się umiano porozumieć. Jeżeli posłuszeństwo takie ani razu nie szarpnęło wędzidła — białogłowa uważaną była w połowie za świętą. Jakie ona przechodziła walki wewnętrzne, jak tam posłuszeństwo to wyglądało w sercu, oto się nikt nie pytał. I musiało to się z większą przynajmniej, jak dziś, prostotą odbywać. Córka w domu możnym i wziętym była skarbem; lecz często skarbem, którego trudno pilnować, a trudniej się pozbyć. Ostro oznaczone szranki, rozgraniczające strony, trudno się dały przeskakiwać. Majątek zaś, herby, przodkowie nie zawsze w jednym znajdowały się rodzie. Duma i pieniądze często w małżeństwach szukały połączenia, częściej, tak, jak i teraz stawały się straszliwą dla miłości skałą.
Stary baron Wardstein, znakomitej familii, jedną miał córkę, ale majątek jego zbyt był szczupłym, aby świetność chylącego się domu był w stanie utrzymać, tem mniej wesprzeć i ożywić. Z żalem patrzał na poszczerbione blanki, których odnowić nie miał sposobu; z żalem patrzał na bujne chwasty, czepiające się po basztach i wtedy, z jedyną nadzieją spoglądał na swą córkę, bujno rozkwitającą, z nadzieją wydania jej bogato za mąż. Z dziedziną barona graniczył hrabia Reudlin; nie wyrównywał mu wprawdzie dawnością i powagą domu, lecz przewyższał go znakomitym majątkiem. Jedynak, syn hrabiego, mocno się zajął zapał młodego Reudlina, pewnego w nim upatrywał zięcia. Hrabiowie Reudlin wcześnie się chwycili stronnictwa reformy religijnej. Później i baron stał się protestantem, może więcej dla zbliżenia się z hrabią i widoków politycznych, niż z przekonania. Wielu bowiem zrujnowanych panów, początkowo polityczne stronnictwo w reformie upatrując, z zapałem się do niej rzucali, rojąc sposobność odzyskania lub nabycia majątków i wzbicia się do nowego znaczenia i świetności.
Wszystkim tym jednak pięknym rachubom, jak zwykle się w ludzkich dzieje sprawach, okoliczności inne nadały kierunek.
Baron Wardstein zapalonym był alchemikiem. Nie poświęcając się nauce teoretycznie, utrzymywał laboratoryum i laborantów. Sam znał się ze wszystkimi alchemikami w Bazylei; mile przyjmował wszystkich wędrownych pracowników, których tylu wtedy włóczyło się po Niemczech, i o ile mu szczupłe zasoby dozwoliły, sprawdzał recepty Lulliusza, Gebera, Valentyna, a najczęściej wedle memfickiej czarodziejskiej tablicy mieszał, i prażył, co mu pod rękę podpadło. Baron posiadał piękną bibliotekę alchemiczną; Sędziwój dla zbioru tych pism, poleconych sobie, starał się uzyskać wstęp do zamku Wardstein. Młody Polak, jako szlachcic i jako alchemik, wstęp ten łatwo uzyskał.
Sztywne i uniżone obejście się gości barona, niekorzystnie odbijało od swobodnego i śmiałego postępowania Polaka. Jego postać szlachetna, bogaty strój cudzoziemski, mowa szczera, wszystko zwracało na niego uwagę i nie dozwalało baronowi traktować go na równi z brudną czeredą wędrownych dmucharzy. Tem bardziej, iż Sędziwój, nie wymagając za doświadczenia zapłaty, sam często pracownię barona zasilał. Niespodziany stosunek zbliżył go jeszcze więcej. Ochmistrzyni Adeli i kobiecego dworu była rodem z Czech. Powinowactwo języka, zwłaszcza wtedy, kiedy prawie każdy ukształcony Polak umiał po czesku, przysunęła go do ochmistrzyni, a tem samem do Adeli.
Umysł tej ostatniej zawczasu opowiadaniem ochmistrzyni dobrze był o cudzoziemcu uprzedzony. Poznanie się ich i połączenie uczuć nastąpiło prawie zarazem, jednocześnie, tak, jak się to często dzieje, iż zakochani później dopiero przez dłuższy czas rozważają, przypominają sobie i domyślają się, jakim sposobem poznali się, jakim sposobem los zetknął ich serca na drodze życia.
Ochmistrzyni, bawiąc wiele lat między Niemcami, nieprzychylność ku nim uśpiła na długo. Zjawienie się Sędziwoja, jeśli nie ożywiło tej nieprzyjaźni, ożywiło przynajmniej przychylność dla współplemienia. Wskutek tego stara panna powstającą miłość Sędziwoja i Adeli zasłaniała nadzieją, może z początku przez pospolitą skłonność kojarzenia, może później, rojąc dla siebie korzystniejsze stosunki, gdyby szlachetny Michael Sendivogius połączył się ślubem z baronowną von-Wardstein, co nie zdawało się tak dalece niepodobnem do wykonania.
Niedługo jednak trwało omamienie. Młody hrabia Reudlin, już prawie narzeczony Adeli, człowiek dziki i nieukształcony z charakteru, równie jak i zewnętrznej postaci, a przytem dumny nad miarę, z niechęcią patrzał, że baron Sędziwoja, alchemika, laboranta, to jest człowieka z rodzaju sług, przypuszcza do swego towarzystwa, że się z nim prawie, jak i równym sobie obchodzi. Młody hrabia spostrzegł iż Adela rozmawiała z Polakiem przy ochmistrzyni. Instynktowo przewidywał w nim współzawodnika, a zapalony zazdrością, żądał od ojca Adeli, aby Sędziwojowi wstępu do domu zabronił. Uwagi barona rozjątrzyło go tylko. I baron, z obawy utracenia zięcia, pozbył się Sędziwoja, nie bez żalu jednak i tak, jakby żałował stłuczenia pięknej jakiej retorty.
Polak dumnie tylko i z ironią odrzekł słów kilka na jakiś grzeczny pozór wyprosin. Miał w sercu pociechę iż się obawiają jego współzawodnictwa, był to balsam dla próżności.
Lecz teraz dopiero ochmistrzyni i Adela, spostrzegłszy ważność lekkomyślnie zawartych stosunków, przeraziły się.
Pierwszej stanęły na myśli wszystkie nieprzebyte zawady do skojarzenia związku Adeli z Sędziwojem. Zawady różności religii, nieodpowiedniość majątku, brak znaczenia i tytułów, dla których baron gotów był wszystko poświęcić. Ale o dalsze zachowanie miłosnych stosunków już Sędziwój nie pytał się ochmistrzyni, a ta, nie mogąc im zapobiedz, tylko ukryć starała się. Adela, nienawidząc swego narzeczonego, nie patrząc, co stąd wyniknie, żyjąc w teraźniejszości, w niej szukała osłody przykrych myśli o dalszym swym łosie.
Za ogrodem zamkowym był przepaścisty w skałach wąwóz, który za dostateczną uważano obronę, tak, iż z tej strony żadnego nie było muru. Sędziwój przebywał go i, naśladując odległy śpiew wieśniaków, dawał znak swej ulubionej; pomimo przeszkód, pomimo śledzenia hrabiego Reudlin, prawie co wieczór widywał Adelę.
Tego też wieczoru już gwiazdy błyszczały, gdy w odległości ów czarujący wśród echa skał, czysty, góralski śpiew, wiatr doniósł do okien zamkowych. Adela, siedząca w oknie, zadrżała. Ochmistrzyni z niechęcią, skłopotana, pozwoliła udać się pannom wcześniej, niż zwykłe, na spoczynek. A wkrótce Adela wybiegła bocznemi drzwiami do ogrodu, za nią cicho, ostrożnie postępowała ochmistrzyni. — Sędziwój witał się z ubóstwioną.
— Przecież, najdroższa! — doczekałem się znowu, więc dzień ten nie stracony, bo teraz ja żyję tylko, gdy ciebie widzę, reszta jest długiem, nudnem czekaniem wieczoru!
— Kochany — rzekła Adela — ty się tak narażasz, ja drżę, aby to szczęście zbyt prędko się nie rozchwiało. — Reudlin nas śledzi! — Przebacz, iż w tej chwili o tem do ciebie mówię, ale serce moje przyszłość całym ciężarem tak ciężko przywala, iż, mimo całą walkę, dusza tylko nieszczęście przeczuwa!
— Zaufaj mi, Adelo, i zapomnij o tych ciemnych przeczuciach. Tobie, kochane dziecię, serce drży tak lękliwie w piersiach, jak pierzchliwa łania, co w każdem stąpieniu po lesie słyszy myśliwca, chociaż ten spokojnie w domu spoczywa. Kiedy teraźniejszość nasza, na co mamy bladą przyszłość badać?
— Teraźniejszość — rzekła smutnie dziewica — a ojciec mój? A to ukrywanie się?...
— Jeszcze czas, jesteś wolna — uciekajmy! czegóż masz żałować? — czy rodziny, która cię dla pieniędzy i znaczenia poświęca? Czy tych gmachów, w których tylko jesteś pierwszą niewolnicą? Gdzie co chwila drżeć musisz, aby fala wypadków nie zamieniła waszej siedziby w kupę gruzów, a was w dumnych żebraków! Uciekajmy do mojej ojczyzny! Ja dziś nie ofiaruję ci ani bogactw, zbytku, ani honorów, ale ci dam spokojność, swobodę i miłość bez granic; tam, wolni od kłopotów, żyć możemy, tam miłość raj nam otworzy!
— Najdroższy, na jakąż mnie wystawisz próbę, nie mów tak! W złą godzinę myśl ta ci przyszła, abym, słuchając cię, wpadła w przepaść poniżenia i wstydu!
— Ja czytałam, mnie opowiadano, ja wierzę w to, że miłość nie jest wieczystą, że miłość wasza prędzej niknie od naszej; a gdyby tak się stało, gdyby od ucieczki połączonych miłość nasza znikła, czy nie pomyślałbyś sam, spojrzawszy na mnie obojętnie: to jest kobieta, która opuściła ojczyznę, wyrzekła się swego nazwiska, swojej rodziny, wzgardziła religią, zdeptała wszystkie stosunki, aby dogodzić chwilowej żądzy i namiętności! — Czy nawet wtedy nie pomyślałbyś: ona, wyrzekając się własnego szczęścia, zagrodziła mi do szczęścia drogę! Możebyś przeklął chwilę, w którejbym przystała na porzucenie tego zamku moich przodków.
— O, masz słuszność! jeszcze pora przypominać mi, że związek nasz jest występkiem. Trzeba strzedz się świadków; ale, jeśli tak jest, to zakryj to niebo, aby przysiąg naszych nie słyszało, aby gwiazdy nas nie błogosławiły, bo jutro może do nich przylgnąć wyrzut krzywoprzysięstwa.
— Drogi! tyś zawsze dziki, gwałtowny, moją roztropność i obawę stracenia cię karcisz tak krwawo, ale zechciej pamiętać, co nas rozdziela: religia, majątek, urodzenie! — to przepaść do przebycia, a ja tak słaba!
— O, jak rozumnie! ta chłodna rozwaga honor ci czyni! gdy mnie wszystko pali, wre, gdy całą przeszłość i przyszłość, jak w szkle palącem w jedno zbijam ognisko, w tę jedną chwilę i w niej cały świat, niebo widzę! — Ty tak zimno rachujesz godziny i stosunki! — Stokroć przeklęty, kto tobie dał tyle rozsądku.
— A więc widzę teraz — rzekła Adela ze łzami — że miłość twoja nie jest miłością, ale szałem, który nie pyta o przyszłość i ofiary! Gdy tutaj przychodzę, serce drga rozkoszą, rozumiem, iż czerpnę pociechy, że ty mnie natchniesz, wynajdziesz radę do zwalczenia przeszkód, a ty...
— Adelo, płaczesz? — zawołał, padając jej do nóg — to znowu ja teraz błagam twej litości, twojego rozsądku! Niechaj łzy twoje nie spadają na mnie, bo pieką, jak żelazo! — Ty nie uważaj na te moje słowa, ale rozkazuj mi! — To szatan mój, który często mnie unosi. To ten sam szatan, który, gdy dzieckiem byłem, na szczyty walących się ruin, na najwyższe dęby i skały wdrapywać mi się kazał; nad urwiska mnie wodził i z głębi przepaści do siebie nęcił! Adelo! ten szatan nie opuścił mnie teraz, tylko ty go na chwilę uśpiłaś, ale on czyha zdradziecko na godzinę, w którejby z swą przeklętą władzą na nowo wybuchnął. Nie odpychaj mnie od siebie, bo jestem jako Samson twemi pętami skrępowany, któremu czarownym napojem odebrano siłę i tylko u nóg twoich spoczywać pragnę!
— Słabe są, o luby — rzekła Adela — więzy, ręką kobiecą splecione, i nie mamże się obawiać co chwila, aby gwałtowność i nieopatrzność twoja ich nie rozerwały?
— Przysięgam ci na Boga, którego duch piersi moje zapalił, iż sam nie wyrzeknę się ciebie, pozostanę twoim niewolnikiem, dopóki jedno tchnienie te twoje czarowne usta ożywiać będzie!
— Nie przysięgaj, ukochany — rzekła smutno, odwracając się dziewica — czyż los słucha naszych przysiąg?
— Tak jest — z wzrastającym zapałem rzekł Sędziwój — los może nam być posłuszny, tylko ty zechciej, a szczęście u nóg twoich uklęknie!
— Nie, nigdy! jeżeli Bóg nas nie połączy, może nie przeżyję tej chwili, ale nie żądaj, abym z wyroków Najwyższego się wyłamywała.
— Słuchaj, Adelo! ty dotąd nie rozumiesz mnie, albo nie chcesz rozumieć, i nie zapomnienia, ciemności i wyrzutów, dla ciebie ja pragnę, lecz chwały, jak nikt może jeszcze, dla mojej kochanki!
Od początku, kiedy czuć i myśleć zacząłem, nigdy nie rad, w teraźniejszości niespokojny, oglądałem się, jakbym oczekiwał kogoś, czuł niezmierną samotność mojej duszy. Z miernej zrodzony familii, wzdychałem marzyłem, chciałem dobić się wyższości, stanąć na pierwszym szczeblu i w tym ogromnym szeregu liczb, które stanowią ludzkość, wyskoczyć na czoło, — inną, szczęśliwszą nadać twarz światu!
To były marzenia dziecinne!
Wyrósłszy na młodzieńca, poznałem naukę i spostrzegłem, iż ona jedna jest w stanie otworzyć mi wrota do nowego życia. Ta nauka tajemna, o której tylu nawet wątpi, ów klucz nadziemskiej potęgi, ja poświęciłem jej życie i wszystkie jego rozkosze. Lecz im bardziej brnąłem, ten gmach cały wydawał mi się niezmierniejszym labiryntem. Ogrom jego przywalał słabą myśl moją, w tysiącach kolumn tego gmachu, którego szczyt ukryty w obłokach, błąkałem się niepewny. W pośrodku tej nauki, tej jedynej żądzy mego życia, jeszcze mi kogoś brakło; serce było niespokojne, ciemno i martwo dokoła, wtedy spotkałem ciebie. Pamiętasz, raz pierwszy w waszej pracowni, ojciec twój przywiódł was dla pokazania doświadczeń; spojrzałem na ciebie i odtąd stałaś się duchem orzeźwiającym, światłem moich biednych myśli. Miłość natchnęła nowe życie w moją naukę; ty stałaś się celem. Odtąd razem posiadłyście moje serce. Wszędzie widziałem ciebie i tylko ciebie. Na krzepniejącej powłoce metalu, zamiast gwiazdy jutrzenki ożywionego słońca, błyszczały mi twoje źrenice; nieme i suche zagadki odwiecznych rękopismów szeptały mi twoje imię, — to imię, którego wdzięk czarodziejski natchnie mnie siłą geniusza i doprowadzi do zaklętej bramy...
— Boże! — rzekła dziewica — błogosław twoim marzeniom, lecz mimowolne niedowierzanie zapełnia moje serce. Ojciec mój poświęcił niemało złota zwodniczym badaniom. A nawet, gdybyś był blizki celu, gdybyś zdobył palmę, to mi coś wewnętrznie szepcze, że miłość moja pętami, a nie skrzydłem jest dla ciebie...
— Najdroższa, nie wątp na chwilę! — Gdy namawiałem cię do ucieczki, to z wiarą, iż wkrótce wrócę do twego ojca, do twoich dumnych baronów, posiadając tajemnicę zamieniania podłych metali na złoto, zasypię niem ich tarcze herbowe i ich przodków grobowce, a wszakże oni tego tylko pragną! — A gdyby i to nie wystarczało dla chciwości, to w jego ręce złożyłbym odwieczny sekret. A wtedy on mógłby niewyczerpanym potokiem zlewać wszechmocność na całą ziemię, bo złoto w tym wieku zepsucia jest wszechmocnem! Ten walący się zamek na całe Niemcy zajaśniałby niewidzialnem dotąd światłem. Onby mógł legiony mocarzy utrzymywać na swoim żołdzie, łzy nędzy na śmiech wesela, dumę i siłę na jęki zgryzoty zamieniać! Wola jego złotemi strumieniami płynęłaby w żyły ludzkości, nowe dzieła, nowe cuda, wywołałaby, głosząc imię jego do końca wieków. — I cóż może człowiek więcej wymagać? Czemżeby mógł mnie wtedy nagrodzić? Choćby był dumniejszym od anioła strąconego, nie odmówiłby twojej ręki.
— Ten obraz przeraża mnie! — więcej, niż kiedy zaczynam powątpiewać o tej sztuce... bo Bóg nie chciałby kłaść w ręce jednego człowieka takiej potęgi, a szatanby nie śmiał!
— A ja powtarzam ci, Adelo, że ta sztuka jest! — przeklęcie! przeklęcie, gdzie się dotknę sercem, przyjaźni, miłości, zapału nauki — wszędzie zimny rozsądek rachuje bicie mego pulsu. Nie mamże więc wierzyć tajemnym głosom, co się w głębi mojej duszy odzywają? Czy promień Boga, co mnie ożywia, ma być kłamliwym głosem szatana? — O, nie, Adelo! — gdyby cały świat tu na kolanach przysiągł mi złudzenie, ja jeszcze wyrzeknę: jest wielka tajemnica! — Wiara nigdy nas nie myli; w co wierzymy, to jest, a gdyby nie było, toby wiara stworzyła! — A ja dziś, podwójnie szczęśliwy, poznałem mistrza tej nauki, nie opuszczę go, dopóki mnie nie wcieli do bractwa swoich uczni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.