<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sędziwój |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
„Poświęć Oceanowi! niech w karnej ofierze.
„Ten potężny wód ojciec naszą część odbierze.
Na rynku Bazylei, naprzeciw ratusza, stała duża kamienica z przyźbą na słupach murowanych; o ile poważna i ponura z wierzchu o tyle hałaśna i wesoła wewnątrz: biesiadne okrzyki cały dzień do późnej nocy ją ożywiały. Nad wchodowemi drzwiami wisiał zielony wieniec z wplecionym przez środek słomianym krzyżem, co służyło na znak, iż tam wszelkich trunków dostać można. Oprócz tego na wielkiej błękitnej tarczy wyrobiony z drzewa, pozłacany bocian i podobnemiż literami długi podpis, zapraszały podróżnych do gospody, jednej z największych i najporządniejszych w całem mieście. Podobne karczmy wspólnie dla rozmaitego stanu ludzi urządzone, w owych czasach zastępowały razem kawiarnie, czytelnie, cukiernie, restauracye, resursa i tym podobne cywilizowańszych wieków zakłady; jedynych rywalów posiadały w sklepach golibrodów, których łaźnie i warsztaty były także miejscami schadzek i ogniskami nowin.
W pierwszej długiej i nie bardzo jasnej sklepionej sali pod złotym bocianem, stały ła ścian dębowe ławy i podobneż stoły. Dalej wielki piec z zielonych kafli z wmurowanym do połowy kotłem miedzianym do rozgrzewania napojów. W kącie, niby ołtarz bożka tej świątyni, wznosił się wysoki kredens, na którym rzędami poustawiano naczynia ofiarne, to jest kufle, roztruchany, dzbany, puhary, poprzewracane do góry dnami, wszelkiego kształtu, miedziane, cynowe i szklane. Naprzeciw drzwi, narówni z podłogą otwierał się obszerny komin, gdzie przy sutym ogniu na rożnach kręcone baranie i sarnie ćwierci dodawały woń swoją do zapachów piwa i wina. Pan Anzelm, gospodarz otyły, z rumianą twarzą, w tabaczkowym kaftanie, chodził, wydawał rozkazy i z założonemi za pas rękami kłaniał się to kiwnięciem głowy, to schyleniem aż do ziemi, stosownie do godności wchodzących gości i raz rubasznie pochlebiał, to znów, marszcząc brwi nad siwemi oczkami, surowo gromił nie dość zwinnie krzątających się piwnicznych chłopaków. A śród gwaru rozmów, śród tłumu w różne strony wychodzących i wchodzących, nie łatwobyś się odrazu poznał i przypatrzył wszystkiemu.
Najgłośniejsze kółko składała młodzież, w pośrodku nich wędrowny śpiewak z cechu meistersengerów przygrywał na lutni, kształtu dzisiejszej arfy, końce zwrotek cała czereda powtarzała, długimi rapierami bijąc takt o kamienną podłogę i kuflami o stoły.
Hans Sachsa piękne pieśni były już tylko wspomnieniem, а wędrowny trubadur chlubił się wiszącym na piersiach złotym medalem z wyobrażeniem króla Dawida, jako nagrodę, otrzymaną za zwycięstwo na publicznym popisie śpiewaków w Norymberdze. Nie opiewał on tu ani piękności dam, o które walczą na turniejach, ani odwagi i awantur rycerskich, ale, ożywiony wspomnieniem brata swego kunsztu, Jana Boehma, więcej myślał o polityce. Śpiewał albo ulotne do okoliczności utworzone satyry, lub pochwały rządzących, albo też sławił ogólny węzeł łączący biesiadnicze koło, sławił wino.
Skosztowawszy świeżo nalanego z łaski gospodarza puharu, skrzywił się i ze złośliwym uśmiechem brzęknął w lutnię i, naśladując kościelną nutę, uderzył następne zwrotki:
Oj, wielkie szczęście spotkało Noego,
Wtem stary Noe rzekł: ach, miły panie! Boć ta to woda nieszczęsna zalała
Wtem pan łaskawy z rajskiej okolicy
Ale patryarcha pobożny był człek,
Z tego stateczny zda się ujrzy mąż, |
Huczne oklaski za zgodną z duchem słuchaczów pieśń i docinki gospodarzowi towarzyszyły rzucaniu pieniędzy w nadstawiony beret śpiewaka.
W dalszych komnatach poważniejsi, spokojniejsi goście, po kilku, osobno bawili się rozmową, a nowiny od obcych i podróżnych opowiadane, stawały się przedmiotem rozpraw, po większej części polityczno-religijnej treści.
Na uboczu siedziało dwóch obcych, ubiorem i postacią odznaczających się od reszty, nie zważając na ogólne rozmowy, w swoim języku zajmowali się ze sobą. Jeden z nich z jasnymi włosami, głową podgoloną, twarzą przyjemną i otwartą, z małymi wąsami, podparty na krzywej szabli, słuchał rozprawiającego towarzysza, był to znajomy nam już Sędziwój. Współtowarzysz jego, Wacław Rogosz, starszy, bo około trzydziestu lat liczący, na pierwszy rzut oka we wszystkiem tworzył sprzeczność z Sędziwojem. Nizki i krępy, w ruchach powolny, przymrużonemi oczami, ciągłym uśmiechem nadzwyczaj szerokich ust, pomarszczonym czołem i rudą, krótko ostrzyżoną brodą, nie pociągający nadawał wyraz całej twarzy.
Parę dni, jak przyjechał z Krakowa i chciwemu wiadomości i pociechy Sędziwojowi opowiadał o domowych w kraju wypadkach, stąd wywodził wnioski, układał zamiary, a opowiadał żywo, bo wszystko, jak igłę magnesową do północy, do własnych kierował korzyści. Podobni ludzie między sobą uważają się za rozważnych, rozsądnych i chwalą wzajemnie; Sędziwojowi oddawna polecano Rogosza za doradcę, pilnie więc słuchał, czy te rady zgodzą się z jego dążeniem.
— Już kanclerz — mówił dalej Rogosz — ostygł w zapale dla króla, którego na tronie posadził. On widzi, że nieprzyjaźni i włoscy posłowie rosną w siłę; jemu dają do zrozumienia, że obejdzie się korona bez tarczy i podpory jednego magnata. Bo u nas nie tak, jak w Niemczech, wszystko się dzieje na opak, ile panów, tyle stronnictw, każdy ciągnie niewodem, a człek rozsądny łowić może. Nowatorstwo słabe, jedni je krwią i życiem gotowi karmić, a drudzy już je rozcierają, jak owad, nogami. — I oto uda im się łacniej, niż gdziekolwiekbądź. Lud cały nie znaczy nic, uboga szlachta ufa doradcom króla, tylko mieszczanie podnoszą głowy i niektórzy panowie, szczególniej na Litwie. Dałby Bóg! kto ma oczy i uszy dobre, to samym językiem dobrze się teraz pokieruje. I tobie radzę, wracaj do Krakowa.
— I po co? — rzekł wolno Sędziwój, abym patrząc na wyuzdaną dumę Zborowskich, Górków, Zebrzydowskich, lub na intrygi Włochów i ich posłańców, bezczynny świadek wspólnych nieszczęść, z cudzemi zbrodniami rachował własne zyski? — Pozostaw mnie tutaj. Pogrążony w nauce, już nie zdołam się od niej oderwać. Tam nicbym nie zdziałał. Nieznany, nie obznajmiony z krzątaniem się około zawieruchy publicznej, musiałbym być narzędziem, a narzędzie używa się, jak kto chce. — Jeżeli Bóg uwieńczy moją pracę, wtedy owoc jej złożę dobru powszechnemu. — Wtedy sam jeden stanę, a z drugiej strony, niech szatan wszystkie myśli moje rzuci, zobaczymy, czyja szala przeważy!
— To wszystko ładne i chwalebne — odpowiedział Rogosz, popijając winem, aby zasłonić szyderski uśmiech, którym usta wykrzywił, to wszystko piękne, ale to są sny czuwającego. Muru głową nie przebijesz: świata nie poprawisz, uważaj go takim, jakim jest i korzystaj z niego, jak drudzy. Bo, co do twojej alchemii, pamiętaj, iż blizko już trzy wieki, jak bulla papieska „spondent quos non exhibent“ oznajmiła, co o tem szalbierstwie trzymać należy...
— Ja tam o tem nie wiem; wierzę tylko, przypatrzywszy się naszym alchemikom, iż cała ich nauka jest, jak prawdziwie rzekł kardynał Perronius, zalotnica, która wszystkich zaprasza, a potem wyśmiewa; sztuka bez sztuki, która w duszę wiewa namiętności, potem zmusza do kłamstwa, a doprowadza do żebraczej torby, albo do haniebnej śmierci.
— Każda sztuka u was — dodał z pogardą Sędziwój — jest szalbierstwem, kiedy nie możecie zawczasu wyrachować, ile wam groszy praskich na dzień przyniesie w zysku; dla tych alchemia słusznie jest zalotnicą, co ich wyśmiewa...
— A któżby ci przeszkadzał przy innych zatrudnieniach, zajmować się czasami alchemią, — przerwał urażony Rogosz — to tylko zasmuca twoich przyjaciół, iż wszystkie godziny życia temu bałamuctwu poświęciłeś. Mówmy ze sobą otwarcie: przyjaciele twoi widzą, iż masz głowę i pilność po temu i dla dobra twego radzą ci wyjść dobrze.
Majątek twój tą nauką i zagraniczną włóczęgą jest zbyt nadwerężony, abyś się nie miał chwycić czego obcego. Wróć się tylko do Lwowa lub Krakowa. Niemało jest wielkich panów, którzy cię wesprą; przecież pomyślą, nie napróżno tak długo siedziałeś w ojczyźnie Zweisglego i Karlsztada; oni cię całą siłą wesprą, tam potrzeba ludzi. Możesz się bogato ożenić; honory, powaga, wszystko spłynie zarazem; a wtedy trudnij się i czarnoksięstwem, nie tylko alchemią; jeszcze żaden szlachcic u nas nie spłonął na stosie, chociażby był sam Simonides magus.
— Tak! — rzekł Sędziwój z goryczą — masz prawo wszystkie moje cele i żądze kierować do pieniędzy, wszakże złota tylko żądam, nad zdobyciem go pracuję i tyle mu już poświęciłem! — A jednak nim gardzę! — Nieszczęśni ludzie, których trawi nieograniczona żądza miłości, jakiej nawet nazwy nadać nie umieją! — świat im zapłaci nienawiścią. Pierwej, nim poznałem świat, ukochałem naukę i oddałem jej się całą duszą; jeszcze serce zostało czcze, niezajęte i silnie domagało się o swój udział; teraz poznałem Adelę i miłość kochanki stopiła się z miłością nauki w jeden płomień, który mnie pożera, tak, iż rozłączyćbym go nie zdołał. Dziś, kiedy sam upadłem w labiryncie myśli i blizkiej rozpaczy, nadzieja odstępowała, wzdychałem napróżno za żywem słowem nauki, aż niespodzianie ujrzałem mistrza. Od tej chwili on wszystkie myśli moje zajmuje.
Rogosz, który już słyszał o Kosmopolicie, zamilkł na chwilę i złośliwie tylko spoglądał na Sędziwoja, gdy w tej chwili wejście gości przerwało ich bieg myśli. Między wchodzącymi był i lekarz Bodenstein.
— Wielka rzecz — wołał ten ostatni — moje panaceum życia wyleczyło ją, et stulta turba okrzykuje sławę szarlatana!
— Jednak — odparł ktoś drugi — to jego leczenie nie jest pierwsze; nie tylko w Bazylei; on, gdzie się pokaże, uzdrawia prawie cudownym sposobem ludzi. Co dziwniej, iż często nawet lekarstwa nie dawał, przyszedł, popatrzył, dotknął się chorego, chory zasnął i zdrów się obudził.
— A to jeszcze dziwniejsze — rzekł któryś ze studentów, spoglądając na Bodensteina — że nigdy nie brał zapłaty; owszem, sam hojnie rozdziela wsparcie.
— Jeżeli był uczniem Paracelsa — odpowiedział Bodenstein, nadymając się i powiódłszy okiem po zgromadzonych, to w tem niema nic dziwnego. Niе wart tylko tego szczęścia, iż całe miasto o nim rozprawia.
Rogosz bacznie się zaczął przysłuchiwać powszechniejszej rozmowie; nie wierząc bowiem w nic, za największy tryumf poczytałby sobie odkrycie oszukaństw człowieka, o którym najdziwniejsze chodziły wieści. Podobni ludzie, jak Rogosz, samym fałszem oddychający, prędzej zniosą obelgę, niż cudze podejście.
— Ptaszek to jest noszony — mówił znowu Bodenstein — chociaż wszyscy o nim mówią, nikt go nie zna, a takim ichmościom z tem najlepiej. Czemuż ja się ze sobą nie taję, każdy mnie może znać!
— Są, którzy i jego znają — rzekł jeden ze słuchających, w podeszłym już wieku — sam byłem tego świadkiem. Niе jestem ani wędrownym alchemikiem, ani uczonym, podróżowałem jednak wiele i do syta nasłuchałem się podobnych powieści; o wielu przekonałem się następnie, iż na fałszu zasadzały się: dlatego przyznam się, sława Kosmopolity nie uwodziła mnie wcale. Doświadczenie jednak może nadać wprawę odróżniania: człowiek ten niema nic podobnego do wszystkich, o jakich słyszałem adeptach i cudownych włóczęgach. On jakąś tajemną siłą, której wytłómaczyć sobie niepodobna, pociąga do siebie wszystkich. Najmniejszy jego wyraz, poruszenie, obdarzone są jakąś wyższością zadziwiającą, nakazującą mimowolne uszanowanie.
Sędziwój spojrzał się znaczącym wzrokiem na Rogosza, który tylko ruszył ramionami.
— Od pierwszego wejrzenia — mówił dalej obcy — jakaś nieznana siła pociągała mnie ku niemu; nie zapomnę nigdy uroku jego nauczającej rozmowy, która była dla mnie rozkoszą. W niedzielę zeszłą przechadzaliśmy się wieczorem po bulwarze, gdy nagle zastępuje nam drogę jakiś stary i siwy zupełnie człowiek; złożywszy ręce na krzyż na piersiach, upadł na kolana przed Kosmopolitą i w nieznanym mi odezwał się do niego języku. Był to zakrystyan kościoła Panny Maryi, znajomy wszystkim. Człowiek ten, przechodząc różne koleje, przebył dwadzieścia lat w Tunisie, w Afryce, w niewoli u korsarzy. Kosmopolita podniósł go, rozmawiał chwilę, obdarzył pieniędzmi i pożegnał. Nie miałem śmiałości wypytywać się go, skądby znał starca i w jakim języku do niego mówił. Odtąd nigdzie go spotkać nie mogę i nadaremnie szukam.
— Ja sam — przerwał ktoś drugi — słyszałem, jak tenże zakrystyan przysięgał się, że człowiek, którego zowiemy Kosmopolitą, przed trzydziestu laty podróżował po Afryce i wykupił go z niewoli. Opowiada, iż od owego czasu w niczem się nie zmienił, równie był pięknym, jak teraz, jakby dotąd ten sam wiek zatrzymał. Słusznie starzec dodaje, iż omylić się niepodobna, bo kto Kosmopolitę raz widział, ten go pomiędzy tysiącem pozna. Rozmawiał z nim w języku arabskim.
— Spytajcie się, gospodarzu, — wtrącił ktoś inny, on wam więcej opowie. Do pierwszej komnaty przychodzi tu prawie co dzień stary Jan Tornokiold, górnik, Szwed z urodzenia. Ten, gdy raz spostrzegł przechodzącego Kosmopolitę, przestraszył się, jakby jakiego ducha obaczył; później przecież mówił z nim po szwedzku i podobnież, na wszystkie świętości zaklinał się, iż Kosmopolita jest tym samym człowiekiem, którego kilkadziesiąt lat temu, małym jeszcze będąc chłopcem, widział w Szwecyi, w Persbergu w kopalniach. Lecz, co więcej, zaręczał, że, jak dziś pamięta, kiedy uderzony jego postawą, wypytywał się o nim, któryś z najstarszych górników opowiadał mu, iż Kosmopolita jest człowiekiem nieśmiertelnym, że przed dwudziestu laty widział go w rodzinnej ziemi Islandyi, gdzie zwiedzał Gejzer i Heklę.
— To pewna — rzekł znowu pierwszy — że słyszano Kosmopolitę nieraz rozmawiającego z Grekami, Żydami, Tyrolczykami i naszymi wieśniakami, z każdym we właściwym dyalekcie tak, jak go od urodzenia używał.
— Tak więc — wtrącił Sędziwój — nikt nie wie nic pewnego, ani o wieku, ani o ojczyźnie tego człowieka?
— Sądząc z jego fizyognomii, możnaby się domyślać, iż pochodzi ze Wschodu. Te idealnej piękności rysy twarzy, wielkie czarne oczy, włosy, jak heban, ręce delikatne, jak u kobiety, a przytem wprawa w języki wschodnie tyle trudne dla Europejczyków, wszystko to może naprowadzić na domysł, iż się urodził pod gorącem niebem południa.
— Lecz akcent w naszych językach, jakiego żaden mieszkaniec Wschodu nie nabierze, obejście się całe zupełnie nasze...
— A więc — przerwał Bodenstein — to chyba czarownik, nie wiem! Jeśli człowiek ten wolny, to u was widno z dyabłem już bezkarnie można spisywać cyrografy. Muszę ja tego dojść...
— Jeżeli on jest czarownikiem — odezwał się gospodarz z pod Złotego Bociana — to, dalibóg, chyba i to się teraz odmieniło. Za moich młodych lat czarodzieje i czarownice zupełnie inaczej wyglądali. Albo to ja mało ich się napatrzyłem, jak je topili w stawach, po rzekach, albo na stosie palili! — Wszystko było stare, czarne i szpetne, prawie jako sam dyabeł. Ten zaś pan, o którym mowa, ja jego nie bronię, ale przecież on tu u mnie na górze mieszka, to wcale co innego, i każdy się o tem przekonać może. Ja jego nie bronię, ja jego nie znam; aleć on do kościoła chodzi, żaden ubogi jeszcze nie odszedł od niego z próżną ręką; tylu ludzi już uleczył, których nasi lekarze porzucili, złego jeszcze nikomu nic nie zrobił.
— Ale skąd on ma tyle pieniędzy?
— Że ma wiele pieniędzy, to byłby dowód, że nie czarownik; nie słyszałem jeszcze, aby który palony czarownik miał wiele pieniędzy. A że on rzuca złoto, to i biedni ludzie mają się z tego dobrze. Żebyć jeszcze wszyscy byli tacy czarownicy, nie wiem, za coby ich palić. Ja jego nie bronię, bo go nie znam, ale powiem państwu pod sekretem, iż miałem podejrzenie, że to alchemik. Po jego wyjściu drugim kluczem otworzyłem dla ciekawości jego komnatę, aby, jeśli to człowiek podejrzany, nie mieć go u siebie. Ale cóż? tam niema komina, ani żadnych flaszek, ani narzędzi, ani książek; prawie, oprócz jednego łóżka, nic nie znalazłem. On jest grzeczny, je i pije, jak drudzy ludzie, bawi się; uważałem tylko, że się nigdy nie śmieje, jak inni ludzie, to cała różnica. Ubiera się przyzwoicie, a że nadzwyczajnie jest piękny, to nic dziwnego, że wszystkie kobiety wyglądają tylko, aby go zobaczyć. Daj, Boże, aby wszyscy czarodzieje byli tacy.
Wtem głośne okrzyki nowej gromady śpiewających burszów, dochodząc z pierwszej komnaty, przerwały rozmowę. Sędziwój mocno się zadumał; Rogosz, chcąc gwałtem zwerbować go do swej falangi, rozumiał, iż jeszcze wyrwać go może z unoszącej namiętności, walcząc z nią otwarcie i śmiało. Po chwili więc rzekł do niego:
— Otóż to takie zjawiska nakształt arabskich powieści, które cię tutaj czarują; lecz nim zupełnie staniesz się ich wyznawcą, wspomnij, coś winien krajowi, co sobie samemu. Wszystkie te gawędy nie dowodzą niczego. I ów Szwed i zakrystyan mógł być namówionymi pomocnikami oszusta, a wtedy cała cudowność zniknie.
— Bo dla was, zimni egoiści — zawołał urażony Sędziwój — niema cudu. Bo wy, jak Tomasz, kładąc palec w ranę, jeszczebyście nie uwierzyli, jeżeliby cud robiony był nie dla jakiej korzyści. Dlatego nie wierzycie w cuda natury, a przecież one nas otaczają; nie wierzycie w cuda serca, ni myśli, bo wasze myśli są tablicą procentowych rachunków. Precz mi z temi litośnemi ostrzeżeniami, gdybym wiedział, iż kiedyś podobnie myśleć będę, zawczasubym się sobą brzydził.
— Słowa przyjaźni — odparł zimno Rogosz — nie powinny cię unosić gniewem; jeżeli przyjaźń ma tylko pochlebiać, przestaje być przyjaźnią. Jeszcze ci jedno ostatnie wspomnę. Przypomnij sobie wszystkie powieści o Flamelu, Dubois, Mamugo, Bragadino i tylu innych, których pamięć zaledwo obejmie. Iluż to było świadków tego! Cały świat im prawie wierzył, a przecież w końcu więzienie lub pozłacana (Bóg wie, dlaczego?) szubienica była nagrodą ich oszukaństw.
— Nie byłoż i między Boskimi posłańcami fałszywych proroków? — Czyż mamy równać Daniela, Jeremiasza z Nostradamem?
— Ja nie sięgam tak daleko, lecz sądzę z tego, co widzę. Ty nigdy nie zostaniesz takim mistrzem. Nie tyleś piękny, abyś mógł podobny zapał wzbudzać, nie tyle zręczny kuglarz, abyś mógł niby robić złoto, z prostem sercem poświęcając się zwodniczej nauce, stałbyś się wreszcie laborantem, wędrownym alchemikiem, który dla bogatych panów robi złoto za kilka groszy dziennej zapłaty! — Oto godny cel tylu usiłowań!
— Jakto — rzekł zdziwiony Sędziwój — czyliżbyś nawet nie wierzył, iż Kosmopolita jest prawdziwym adeptą?
— Wierzę, iż, znając sztukę robienia złota, zapewneby się sam nie włóczył po świecie, jak mara, leczby bogactw używał. Zapewneby z innym jeździł dworem i postarał się o piękną towarzyszkę życia; zapewnebyśmy go widzieli książęciem, a nie tajemniczym, bez jednego nawet służalca, wędrowcem.
I były to pierwsze słowa Rogosza, które trąciły tajemną strunę w sercu Sędziwoja. Sam przed sobą zawstydził się, spostrzegłszy, iż nie potrafiłby używać tak skromnie nieprzebranych bogactw, gdyby ich był panem. Poznał, iż wspólny cel łączył go z Rogoszem, chociaż jego środków tak nienawidził, a celem tym był egoizm. Mimowolnie myśl ta w innych mu się od początku przedstawiała barwach, a teraz odkrycie to boleśnie go uderzyło.
Dwaj przyjaciele, pod wpływem tych myśli, mieli już opuścić gospodę, kiedy gospodarz, przysłuchujący się poprzednim rozmowom, któremu ciążyła jeszcze na sercu tajemnica, zbliżył się i rzekł:
— Słuchałem cierpliwie wszystkiego, coście panowie mówili, ale wszystko niczem jest w porównaniu do tego, na co sam patrzałem. Widzę, że jesteście ludzie stateczni, nie zechcecie cudzego nieszczęścia i zamilczycie, co wam w krótkości opowiem. Oto w parę dni po przybyciu tego obcego, Kosmopolity, czy jak on się tam zowie, zajechał tu także nad wieczorem, konno, jakiś jegomość około lat czterdziestu, mieć mogący, z którego twarzy, ja, co się to znam na tem, zmiarkowałem, iż dobre wino pija i na wdzięki płci pięknej nie musi być obojętny. Kazał sobie dać Madery, kapłona, ryb pieczonych i oto tu zasiadł. Wkrótce zaczęli się schodzić i inni goście wieczorni, a między temi i ów rycerz Haubold, co dzbanowi i żadnej kłótni nie przepuści. Na parę godzin przed północą rozpoczęli grę. Nie wiem, czy spostrzegł pękaty trzos podróżnego, czy też z przypadku, grali dosyć grubo. Hauboldowi zupełnie się nieszczęściło. Co rzucą kości, to najmniejsza wypada dla Haubolda, najwięcej wygrywał ów obcy. Haubold klął, pił, ale wszystko nic nie pomagało; przegrał w krótkim czasie wszystko. Jednak gracz to nielada i nieprędko schodzi z poła; położył swój hełm pozłacany na stół i, ceniąc go dwadzieścia złotych węgierskich, stawił na jedno rzucenie kości. Wtem, z tej oto framugi od okna, występuje Kosmopolita; wszystkich to uderzyło, bo nikt go dotąd nie spostrzegł; przybliża się do stołu i prosi grających, aby do hełmu drugie dwadzieścia złotych przystawić dozwolili. Gdy gracze przystali, rzucono kości; Kosmopolita stanął za krzesłem Haubolda i milczał. Od tej chwili szczęście odwróciło się; nieznajomy raz po raz przegrywał; przed Hauboldem leżała już kupa złota. Nieznajomy, drżąc, z gniewu, szukał koło siebie i nie znalazł ani jednej monety. Wtedy z wściekłością powstaje na Kosmopolitę, dlaczego stoi za krzesłem Haubolda, dlaczego wmieszał się do gry. Kosmopolita na wszystko odpowiadał z umiarkowaniem, które powiększało zwierzęcy zapęd przeciwnika. Nieznajomy w czasie tej kłótni przegrał jeszcze kilka pierścieni, które miał na palcach i łańcuch złoty. To była rzecz niesłychana! Haubold rzucił kości 60 razy raz po raz i ani razu nie przegrał. Kiedy już gra miała ustać dla braku zastawu, Kosmopolita zimno rzekł do nieznajomego:
— Staw jeszcze ten portrecik, który nosisz na złotej blaszce malowany.
Nieznajomy na te słowa zadrżał, cofnął się i szeroko otworzył oczy, jakby przerażony nadludzkiem jakiemś widmem, zawołał:
— Ha! teraz się nie dziwię, żem przegrywał, bo tylko przez czary mogłeś się dowiedzieć o tem, o czem nikt oprócz mnie, nie wiedział. Ale choćbyś był samym szatanem, wiedz, iż na świecie niema nic, cobym tyle cenił, aby nie przegrać, lub w błoto nie rzucić!
Mówiąc to, rozerwał kaftan i, wyjąwszy podłużny medalionik, rzucił go na stół i zawołał do Haubolda:
— W zakład tej blaszki, stawiam zamek Grandorf nad Renem!
Haubold otworzył medalionik; ujrzeliśmy miniaturę; zgadnijcież, czyją? — Oto żony tego dziwaka, nieboszczyka alchemika, Tholdena! Zadziwiony, spojrzałem na nieznajomego i aż uderzyłem się w czoło ręką! jakiż ze mnie gapa, żem go od razu nie poznał. Był to ów Albert Grandorf, ten szaławiła, szaleniec, co kilkanaście lat temu znikł i po tak długiej niebytności, pierwszy raz zawitał do Bazylei.
Haubold, zapalony szczęściem, bez namysłu, rzucił kości... wypadło ośmnaście, to jest najwyższa wygrana. Wtedy Grandorf stał się prawie szalonym. Mnie dziwno było i tak, że się już do bitwy nie porwał, on, tak niegdyś zapalczywy, który na kilkudziesięciu ludzi sam jeden się rzucał. Wistocie też, ściskając w ręce rękojeść sztyletu, miotał na Kosmopolitę obelgi, jakie bezprzykładna, pijana zapamiętałość mogą podszepnąć. Kosmopolita zimno, z wyrazem niesłychanej wyższości, obojętnie nawet odpowiadał; wtedy Grandorf porywa za sztylet, podnosi go i zapieniony od złości, rzuca się ku Kosmopolicie, gdy ten utkwił tylko w nim wzrok. Ja stałem naprzeciwko, ale nie; takiego wzroku już drugi raz nie ujrzę; Boże, co za oczy! mnie grobowe zimno przez żyły przebiegło, do śmierci tego nie zapomnę.
Grandorf naprzód stanął, jak skamieniały; nagle zbladł, zamilkł; sztylet wypadł mu z ręki, usiadł i zakrył twarz rękami.
Kosmopolita powstał i, wychodząc, rzekł:
— Albercie, godziny twoje policzone; nim jedna minie, pokuta twoja się skończy; dziś jeszcze raz go zobaczysz!
W tych czasach kłótni i zabijatyk, ode mnie zawsze i wszyscy bez szwanku wychodzili; ale z tego, co się stało, nic dobrego wróżyć nie mogłem. Tu się stało coś nieludzkiego. Kosmopolita już się oddalił; Grandorf tylko, jak obłąkany, spoglądał dokoła siebie i czasami mruczał:
— To jest szatan!
Wszystkie niedobre myśli o Kosmopolicie przyszły mi do głowy; przyznam się, wątpiłem; kto wie, a może to nie człowiek? I nie bardzo mile powagę Złotego Bociana skompromitowaną widziałem. Kiedy już namawiałem gości do porozchodzenia się i pozostał tylko Haubold; na zegarze kościelnym zaczyna bić północ i zarazem trąbić poczynają; mnie jakiś świeży powiew grobowy owionął, jakby coś nie z tego świata koło mnie przebiegło, gdy raptownie drzwi od tej oto pustej komnaty z trzaskiem rozwarły się, a Grandorf blady, jak śmierć, powstał i pokazał palcem w ciemny pokój i wyjąkał:
— Widzicie go, oto jest! — Anathemius, przebacz!
Więcej nie zdołał mówić, upadł i stężał. Myśmy nic nie wiedzieli, dość, że baron skonał na miejscu, jakby go jakiś okropny przestrach zabił. Ja to wszystko państwu powiadam pod sekretem, wiem, iż chociaż cudzoziemcy, jesteście ludzie godni i nie zdradzicie mnie. Ale co mnie bardziej dziwi, to, że tu miał urząd zjeżdżać, mieli się dowiadywać; już drżałem o dobrą sławę Złotego Bociana, tymczasem na tem się skończyło, że mi polecono milczenie. Kosmopolita odwiedził panów radnych, biskupa i wszystko ucichło. Barona potajemnie pochowano, jakby się nic nie stało nadzwyczajnego. A to jednak uczciwemu człowiekowi przykro widzieć taki wypadek i milczeć. Mogą jeszcze i mnie posądzać o bezbożne praktyki, albo to braknie złych języków!
W czasie tych rozmów słońce już się zbliżyło ku zachodowi; młodzieńcy opuścili gospodę. Sędziwój miał się jeszcze tegoż wieczoru udać do zamku w Wardstein, aby zobaczyć Adelę, odetchnąć w jej rozmowie. Napróżno Rogosz odradzał mu, widząc, iż wzbudza tylko niechęć, zamilkł. — Myśl Sędziwoja zapełniona tylko była obrazem Kosmopolity.
— Dziwna rzecz — rzekł wreszcie — od pierwszego spostrzeżenia tego człowieka tylko o nim ciągle marzę. Postać jego czarami zaciera w niej pamięci rysy kochanki. Jakiś głos wewnętrzny powtarza mi, iż los mój związany jest z losem jego. Przeczucie nie zawodzi mnie; to jest mistrz z tego potężnego bractwa, o którego bytności jeszcze tylu ludzi wątpi. Ja nie opuszczę go, dopóki mnie nie przyjmie...
— Za swego ucznia — dokończył ze złośliwym śmiechem Rogosz.
— Będzie to spełnieniem moich najgorętszych życzeń — odparł Sędziwój.
— Otóż masz, do czego cię prowadzi ten szalony zapał. Święte to są słowa owego uczonego:. „Nieszczęśliwe umysły, które się kwadraturą koła, machiną wieczystego ruchu i kamieniem filozoficznym zajmują“. Otóż masz owe przeznaczenia, tajemne pociągi, mimowolne działania, natchnienia i tym podobne wierutne bałamuctwa. — Jeszcze ty, szlachcic! potomek Sędzimirów, gotów jesteś zostać służącym włóczęgi, niemieckiego szarlatana! A co na to bracia szlachta wyrzekną? Powiedzże, czy nie poniża to godności i niezależności człowieka, za któremi obstajesz, owe zdawanie się na los i wierzenie w przypadki? Nie byłżebym sam godnym litości, gdybym czynił to, czego nie mam zamiaru?
Sędziwój już ostatnich słów przyjaciela nie słyszał, bo na zakręcie ulicy, gdzie się mieli rozejść, ujrzał nagle o parę kroków przed sobą Kosmopolitę.
Na tle czerwonej łuny nieba na zachodzie poważna jego postać wydała mu się kolosalnej budowy. Rysy jego pogodne, spokojne, postawa niewzruszona, miały w sobie coś nadludzkiego.
— Cudzoziemcze — rzekł do Sędziwoja — idziesz do zamku Wardstein, wieczorem, tembardziej w nocy, drogi niebezpieczne. Przyjmij ostrzeżenie, nie chodź sam.
Nim Sędziwój zdołał odpowiedzieć, zapytać się, co mu grozi, już się oddalił.
Rogosz tem zjawieniem się również uderzony, upokorzyć się przed sobą musiał, czuł bowiem, iż nie śmiałby oskarżyć w oczy tego, którego z jakiegoś instynktu nienawidził. A dla zagłuszenia siebie, szydząc z Sędziwoja, uniesiony zapałem, ofiarował mu się towarzyszyć do zamku Wardstein, aby, jak twierdził, urządzone zawczasu szalbierstwo Kosmopolity odkryć i zdjąć urok z przyjaciela; lecz Sędziwój zawołał:
— Ja teraz przypominam sobie, jak dzieckiem jeszcze będąc, widywałem tego człowieka. I tutaj już nieraz go widziałem; a to we snach moich. Każdy rys jego twarzy, dźwięk głosu, wszystko mi znajome! Nie słyszałeś? — on najczystszą polską mową teraz się do nas odezwał.
Rogosz zniechęcony, motany tajemną obawą, któremu wstyd nie pozwalał cofnąć się, postępował po kamiennej drodze i milczał.