<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Lekarze.
Jest trosków, kolców, bólów niemało w tem życiu
I więcej, niż na jawie, płynie łez w ukryciu.
A. Malczewski.

Około czasów Teofrasta, Bombasta Paracelsa żył w Bazylei jeden cudzoziemiec, nazwiskiem Anathemius Tholden. Wkrótce po przybyciu swojem z północnych Niemiec, kupił plac w ustronnem dość miejscu i wybudował sobie dom, w którym teraz mieszkał Sędziwój. Nie towarzyski charakter Anathemiusa, dziwactwa, które o nim opowiadano, sprawiły, iż cudzoziemiec długo był ciekawą osobliwością miejską, o której krążyło tysiące pomysłów. Sama architektura domu dawała już do nich powód. Wysoki a wązki, przykryty śpiczastym dachem, od zewnątrz obciążony był kamiennemi ozdobami, które się pobożnym nie bardzo podobały. Ozdoby te, wystawiały sylfy, koboldy, salamandry, nietoperze i tym podobne straszydła. Dwa małe okna i drzwi, pomiędzy niemi będące, otaczał zamiast gzymsu jeden olbrzymi wąż, w rozmaite sploty zwinięty. Otwartą paszczą nade drzwiami wystającą bronił niby wstępu do domu, lecz nad nim unosiła się rycerska postać i przebijała głowę potworu włócznią. Z pomiędzy kręgów i splotów ciała węża wyglądało mnóstwo przyciśniętych ludzi, których położenia i wyrazy twarzy zdradzały boleść okropną, wszystkie wyciągały ręce i zwracały błagające spojrzenie ku rycerzowi walczącemu z dręczącym ich smokiem.
Mieszkańcy Bazylei, skoro dom ukończony odsłonięto, dziwili się, ganili, szydzili, nie szczędzili wyrazów nawet obelżywych twórcy tego pomysłu.
Anathemius wszystkiego obojętnie słuchał. Do wykończenia mieszkania wewnątrz sprowadził obcych rzemieślników i wnet ich po dokonanej robocie odesłał; tak, iż ciekawość sąsiadów wzrastała w miarę ukrywania się właściciela. Po wybudowaniu domu wrodzony jego odludny charakter na czas niejakiś odrazu się zmienił, zaczął wychodzić częściej na świat, oddawać wizyty i przyjmować gości u siebie. Niе lubiony z początku, tym powrotem do ludzi szybko sobie zjednał ich łaski, iż nawet ganione dawniej dziwactwa na dobrą stronę wykładano. Pan Anathemius Tholden mógł mieć około łat czterdziestu, postaci był dosyć przyjemnej, a jakkolwiek zbytnia powaga i małomówność nie zyskiwały mu zwolenniczek w płci pięknej, za to ojcowie, mężowie i matki tem więcej go szanowali dla gruntownych rad, które udzielić umiał, dla wielkich wiadomości, które okazywał, a nadewszystko, dla znakomitego majątku, którego ślady wyraźne w domu jego spostrzegano. Po większej części domyślano się, iż majętny przybysz szuka żony, i z uprzejmością od początku świata pospolitą dla kandydatów błogiego stanu różne próbki tego towaru nieznacznie, do wyboru, mu podsuwano. Pan Anathemius czy udawał, czy też istotnie nie spostrzegł zabiegów, a sam, bez czyjej porady o losie swoim postanowił.
Na tejże ulicy mieszkał radca miejski, człowiek surowy i chciwy nad miarę, powszechnie od mieszczan nienawidzony. Ten miał dwie córki na wydaniu i daleką krewną, wychowanicę, dziewczynę szesnastoletnią, sierotę po uczonym, który jej tylko zamiast posagu zostawił kilka rękopismów w spuściźnie, i tych nikt drukować nie chciał. Biedna sierota na łasce bogatych krewnych stała się męczenniczką ojca, bo nie tylko musiała patrzeć, jak z szyderstwem palono owoc tylu nocy bezsennych jej ojca, lecz za lada sposobnością jego zatrudnienia, wyrzucano jej, jakby zbrodnię. Na nieszczęście była ładniejszą od swych siostrzanek, przeto los jej gorszym był od ostatniej służącej, a pogarda i łzy codziennym pokarmem. Podobne stosunki, jakkolwiek bardzo pospolite, pogorszały się widocznie, ponieważ Beata była wzorem cierpliwej na wszystkie próby łagodności. Tholden widział ją parę razy w domu radcy miejskiego, spełniającą w zbyt skromnym ubiorze jakąś posługę — i szanownego opiekuna poprosił o jej rękę.
Z początku ze śmiechem przyjęto żądanie; niewinna Beata doznawała potrojonej liczby uszczypliwych przekąsów. Szczególniej siostrzanki jej wysilały się w owe, tylko płci pięknej wiadome sposoby delikatnego szczypania, które, jak dym, wgryza się pod powieki, mimowolnie łzy wyciska, a w końcu do szaleństwa przywodzi. Na powtórną prośbę, radca wyraźnie odmówił. Anathemius obojętnie na pozór przyjął tę odmowę; ale za parę dni powrócił znowu i czułemu opiekunowi wręczył, wstawiając się za losem Beaty, listy od biskupa, naczelnika miasta i kilku najzamożniejszych panów w Bazylei.
Niespodziane prośby, mające raczej pozór gróźb, zdziwionego i przestraszonego radcę zmusiły do wydania swej ofiary. Małżeństwo to stało się naturalnie przedmiotem żwawych rozpraw wszystkich znajomych. Porządni i poważni obywatele łatwiej przebaczali smoki i salamandry, któremi Tholden dom swój ozdobił, niż wyniesienie sieroty, czyli ostatnie jego dziwactwo. Nowożeniec tymczasem powrócił do pierwotnego sposobu życia, to jest do zupełnej samotności. Powoli zerwał wszystkie stosunki z ludźmi, nikogo u siebie nie przyjmował i u nikogo nie bywał, a wtedy szeptać zaczęto, że trudni się alchemią i posiada tajemnicę robienia złota.
On, żona, jeden służący i stara kobieta, cudzoziemka, składali całą ludność domu. Jego tylko i żonę czasami widywano w kościele, zresztą nigdzie, a dom ich, zawsze zamknięty, nabrał tajemniczej sławy i zatrzymał nazwisko domu alchemika.
Minęło lat kilka, gdy w tych czasach pospolitych kłótni i napadów, jednej ciemnej nocy jesiennej, przed mieszkaniem Thoeldena, krwawa zdarzyła się bitwa. Młody rycerz, syn możnego barona z okolicy miasta nad Renem mieszkającego, Albert Grandorf, napadnięty, w czasie obrony cięty berdyszem w głowę, upadł na placu. Odpór jednak był silny i napastnicy uciekli, a służący i przyjaciele barona, widząc na górze, w pracowni alchemika światło, tak długo dobijali się do domu, aż im wreszcie, mimo spóźnionej pory, otworzono. Sam Anathemius obejrzał ranę wzrokiem znawcy i zaręczył za życiem chorego; pod jednym tylko warunkiem chciał go przyjąć do domu, to jest, aby sam raniony pozostał się, służący zaś i przyjaciele oddalić się mieli i dopiero za dni dziesięć zgłosić się. W naglącym przypadku, nie mogąc nakładać warunków, musieli uroczyście przyrzec dotrzymanie dziwnych żądań gospodarza, poczem dopiero wniesiono zemdlonego do komnaty.
Baron Albert Grandorf był wzorem owych rozpustnych Don Juanów, nierzadkich wtedy, dla których religia, zależąca jedynie na pełnieniu obrządków zewnętrznych, żadnej tamy nie stawiała; a uciśnienie włościan, niezależność majątku, lekceważenie mieszczan i chełpienie się z wyuzdanej brawury z krzywdą wszystkich, którzy nie byli szlachtą, albo księżmi, zachęcały bezdusznych do tego życia. Nieukształcenie, burzliwy wir stosunków towarzyskich, przy nie zepsutem nawet sercu, mogły żywsze charaktery w lamparty przemieniać. Takim też był Albert, postrach wszystkich wieśniaków i dziewcząt z okolic swego zamku.
Gdy po upływie dni dziesięciu domownicy zgłosili się do chorego, Albert, jeszcze słaby, kazał im za drugie dni dziesięć przybyć; gdy i te minęły, jeszcze prosił gospodarza o powtórzenie terminu. Ale po upływie miesiąca, zupełnie przywrócony do zdrowia, bez zwłoki wyрrawionym został. Napróżno stary baron Grandorf i sam Albert pukali później do drzwi alchemika, aby mu podziękować. Thoelden, jakby nie słyszał dobijania się, jak w fortecy, głuchym był na wszystkie, kilka razy ponawiane odezwy przez drzwi.
Tymczasem towarzyszów młodego rycerza uderzyła nadzwyczajna zmiana, która nastąpiła w całym jego charakterze i układzie. Ów nie gdyś szalony, wesoły, pierwszy do zuchwałych wyskoków i sztuk swawoli, Albert stał się posępnym, zamyślonym i unikającym najmniejszej sposobności powrotu do dawnego życia.
— Oczywiście, mówiono, powietrze nawet w domu alchemika zaklęte.
Grandorf w kilka miesięcy opuścił Bazyleę, a po jego wyjeździe rozgłaszać zaczęto, iż miłość ku młodej żonie Thoeldena była przyczyną tej zmiany. Biedny alchemik nieraz może, przechodząc przez miasto, słyszał szyderstwa złośliwych, cieszących się z obmowy.
Około tego też czasu urodziła mu się córka, pierwsze jego dziecię.
W kilka dni po urodzinach opowiadał służący, pomocnik robót alchemicznych Thoeldena, pan wyprawił go z pracowni i sam się w niej zamknął. Było już późno wieczorem, i służący zasnął na dole. Blizko północy zbudził go mocny szum na górze i stukanie, jakby kilka osób razem chodziło. Śmiech, wyrzekania, śpiewy i jęki na przemiany dawały się słyszeć. Przestraszony, wchodzi do komnaty, gdzie żona pana jego spoczywała. Blade światło lampy oświecało alkowę, tak, iż mógł spostrzedz, że pani w głębokim śnie pogrążona. Namyślał się chwilę, czy ją ma zbudzić, gdy ta przez sen poczęła rozmawiać. Płacz jej, bezsilne łamanie rąk i głos głuchy, ponury, a boleść na śpiącej twarzy tak żywa, jakby ciało jej zostało na ziemi, a dusza na innym świecie, nie z ludźmi rozmawiała, przeraziły służącego. Przybliża się do łoża, chcąc jej przerwać niespokojny spoczynek, gdy wtem nagle, na górze, jakby jakie ciężkie ciało upadło na podłogę, a w tejże chwili żona alchemika porwała się ze snu, z przeraźliwym krzykiem; szeroko rozwierając oczy, z wyrazem najokropniejszego przestrachu, zawołała:
— Mąż mój nie żyje! — jednym skokiem pobiegła do kolebki i, tuląc małą dziecinę, konwulsyjnie wyjąkała: „O, Boże! córka moja przeklęta!“ — i padła zemdlona.
Na ten nocny rozruch powstała i stara służąca, panią orzeźwiono, na górze było cicho. Gdy się tam ze światłem udano, drzwi pracowni były otwarte, pełno dymu, a na ziemi leżał alchemik umarły. W ręku trzymał zwój pergaminowy, w drugiej dłoni, na piersiach miał złotą puszkę i tak też pochowanym został. Ostatni ten akt jego życia, rozgłoszony, nie zbliżył ludzi do wdowy. Dawni jej znajomi jeszcze żywi, mieli do niej urazę, pospolitą między poczciwymi ludźmi, jak śmiała zostać, ona, biedniejszą, szczęśliwszą, a taką była w ich oczach, bo była bogatą. Jakkolwiek pracownia została zamknięta i tajemniczość powinna była zniknąć, wdowa żyła więcej odosobniona, niż kiedy, poświęcona wychowaniu swej córki, Arminii. Córka z matką zupełnie sobie wystarczały. I matka nie wzdychała za światem, bo go za nadto dobrze znała: córka nie tęskniła za nim, bo jej zupełnie był nieznanym.
Za życia Anathemiusa, żona jego, opływając we wszystko, co tylko życie materyalne ofiarować może najwykwintniejszego, nie pytała, skąd ich dochody wystarczają na pokrycie wydatków.
Po śmierci jego spostrzegła, iż te źródła były dla niej zakryte. Pozostałe pieniądze przez lat kilka wyszły; później przedmioty zbytku, klejnoty, stroje zbywała, aby istotne opędzić potrzeby, aż w końcu pracą rąk z córką utrzymywać się musiały. W tym jednak stanie byłaby spokojniejszą i szczęśliwszą, niż kiedykolwiek, gdyby nie straszna słabość, która ją od śmierci męża w rozmaitych przerwach czasami napadała, wieczorem, w zmrok, częściej jednak w nocy, czasem w ciągu wesołej rozmowy raptownie bladła, spoglądała w puste miejsce przed sobą, wskazywała palcem i z okrzykiem upadała zemdlona.
Z chorobą tą oswojeni byli domownicy i córka; za ich staraniem przywracano ją do przytomności, zdrową była nazajutrz. Teraz jednak ciągłe rozmyślanie, walka wewnętrza i z rosnącym niedostatkiem rosnąca obawa o los córki, zdawały się ostateczny cios zadawać słabowitej wdowie.
Stara służąca pobiegła do znakomitych z imienia znajomych doktorów, wzywając pomocy; jeden przyszedł, spojrzał na gołe ściany i z każdego kąta wyglądającą biedę, pokiwał głową, zapisał coś, poszedł i nie przyszedł więcej. — Za poradą służącej córka w śmiertelnej obawie o matkę, ze łzami w oczach, sama wyszła szukać pomocy lekarskiej.
Wskazano jej cudownego lekarza, apostoła i ucznia Paracelsowego, Karola Bodenstein. Zaledwo dopytała się o jego główną kwaterę, którą zwykle zakładał w jednej z najpodlejszych karczem.
Za stołem, śród gawiedzi katów, сyganów, czarownic, siedział półrozmarzony trunkiem, otoczony dzbanami, sławny syn, sławniejszego Karlostada.
Arminia, głucha na żarty pijanej tłuszczy, która się też wkrótce łzami jej wzruszyła, padła na kolana przed osławionym mistrzem i, wierząc mu, błagała:
— Uzdrów moją matkę, jesteśmy ubodzy, ale będę tyle Boga prosić, iż ci pewno nagrodzi!
Bodenstein poszedł natychmiast, bo kogóżby prośba tak niewinna nie wzruszyła; ale co więcej, powrócił raz, drugi, badał, wypytywał się. Będąc profesorem Akademii Bazylejskiej, sprowadził kilkunastu znajomych medyków. Uwziął się, bądź co bądź, uleczyć matkę Arminii.
Zagadka tej chęci nie trudna była do odgadnienia. Córka wdowy była perłą środ dziewcząt bazylejskich, i Paracelsista znał się na tem dobrze. Lecz sama tylko twarzyczka nie złudziłaby go, na to Bodenstein był za nadto roztropnym. Miarkując z opowiadań i dawnego dobrego bytu Thoeldena, który z jego śmiercią tak dziwnie się odmienił, spodziewał się i wierzył, że alchemik posiadał tajemnicę robienia złota. W pozostałości więc po nim, na której się kobiety nie znały, mógł się znajdować kamień filozoficzny i rękopisma, uczące sporządzenia go. Lekarz więc, rachując swe zdolności tylko chęcią, obiecywał sobie wyleczyć wdowę, małej tylko żądał nagrody od szesnastoletniej Arminii; musiała mu przysiądz uroczyście, iż zostanie żoną tego, kto jej matkę uzdrowi. I gdyby Bodensteina o dziesięć kroków dalej czuć było dymem, winem i siarką, gdyby sto razy był brudniejszy i obszarpany, bez wahaniaby mu przyrzekła to, czego nawet nie rozumiała dobrze w przepełnieniu żalem. Z drugiej też strony medyk rachował, iż, dostawszy w posagu spuściznę alchemika, gdyby kamienia mędrców nie znalazł, to nicby go do przyznania się nie przynagliło, a sława, powiększona wyleczeniem żony i zaślubieniem córki tak powszechnie znajomego alchemika, mogła się stać dla niego prawdziwym sposobem robienia złota. Od kilku przeto dni nawet mniej bywał w karczmie, а przemyślał, zmieniał lekarstwa, lecz chora leżała bez przytomności. Wezwał więc raz jeszcze wszystkich znajomych sobie medyków na radę.
W wysokiej izbie od tyłu, na dole, spoczywała Beata Thoelden na łożu śmiertelnem... Zaledwo trzydzieści kilka lat licząc, cierpieniami wewnętrznemi i chorobą tak miała rysy twarzy zmienione, iż wieku jej nawet zgadywać nie można było.
Nadzwyczajnie blada, z oczami otwartemi, bez blasku i bez najmniejszego ruchu i życia, zbyt już była podobną do tych, w których liczbę wstąpić miała, aby nadzieja mogła ożywiać przytomnych. Córka jej, klęcząc na ziemi przy łóżku, także nieruchoma, tylko czasem jękiem dawała poznać, że cierpi. Tylko czasami rzucała wzrok w bolesne rysy matki i jakby przestraszona, ukrywała twarz w dłonie i mocniej łkała. Wszystko też, co ich otaczało, smutne budziło wrażenie. Śród śladów dawnej obfitości wyraźne dowody niedostatku. Ramy od obić i lamperyi gdzieniegdzie złocone, otaczały nagie i ponure ściany. Parę mebli wytwornych, a obok nich prosty stół sosnowy: łoże snycerskiej drogiej roboty, a pościel na niej z grubego płótna, wszystko to były świadki smutne, lecz wymowne dawnego dobrego bytu. I światło jakby komnatę tę opuściło, bo choć w dzień, z głębokiej framugi okiennej skąpe do środka dochodziły promienie. Chora czasem się odezwie, dziko, niezrozumiale i wszystkich oczy zwrócą się na jej twarz woskowej białości, która tak posępnie odbija od ciemnej framugi. Córka pilnie słucha i pyta matki, lecz ta jej nie poznaje.
Medycy przygotowują lekarstwa, z wrzawą spierają się o sposób leczenia i o teorye; w pół po łacinie, w pół po niemiecku; w zbutwiałych foliałach szukają dowodów swej nauki, bo słabość chorej odmawia im świadectwa biegłości. Dysputy te rozdzierają uszy Arminii, jak złowrogie krakanie.
— Ja mówiłem — wołał krzykliwie Bodenstein, machając czarnemi od węgli rękoma, — mówiłem, że tu nic nie pomogą głupie wasze ziółka. Wszystkie choroby napadają na ludzi, jak uczy boski Teofrastus in astronomia magna, primo: albo z zatrutych gwiazd, które zły wpływ wywierają na człowieka; albo secundo: z trucizn, które pochodzą od źle przygotowanego pokarmu; albo tertio: z duchów, na które inne duchy działają...
— Przeciwko chorobom, pochodzącym z gwiazd — dodał drugi, potwierdzając słowa Paracelsisty, żadne lekarstwa z żywiołów nie służą, można im tylko zaradzić per medicinam physicam et chirurgiam adeptam.
— Wasze tu zioła tyle pomogą — krzyczał pierwszy — co kapelusz przeciwko słońcu!
— I któż tedy z prześwietnych kolegów ośmieli się zaprzeczyć — zapytał po łacinie, wolno cedząc słówka, wypiżmowany, z utrefioną szwedzką bródką modny lekarz — kto zbije moje twierdzenie, iż, nie wchodząc ani w сausam proximam, ani causam remotam, że mówię, to choroba nerkowa? Oczywiście więc na affekcyę tę służyć tylko mogą liście kopytnika — asarum, posiadając bowiem kształt nerek, nieodzownem na nerki są lekarstwem.
Powstała żwawsza sprzeczka, każdy chciał mówić, przekonywać, jeden, najmocniejsze piersi mający, zawołał:
— Słuchajcie mnie! oto zbadałem horoskop pacyentki, trzeba czekać, aż Saturnus minie jej drogę życia; zbadałem, iż planeta ta zawsze jej była szkodliwa, teraz nastąpi crisis...
— Oto nieodzowna recepta — rzekł drugi, czytając z kartki — popiołu z nietoperza dwie szczypty, krwi suszonej z ropuchy, na koniec noża, pięć gram tłuczonej mumii.
Chora wzniosła ręce i, jakby szukając, widząc kogoś przed sobą, głucho rzekła:
— Nie ze mnie, nie ze mnie! ale z niej zdejm ciężar! przebaczenia!
Reszta głosu przemieniła się w niezrozumiałe mruczenie, ręce jej opadły, a córka, z rozpaczą rzucając się do nóg Sędziwoja, słuchającego z boleścią całej tej sceny, wzywała ratunku. Sprzeczka lekarzy powiększyła się; jedni chcieli jej wlać w usta jakieś lekarstwo, drudzy przeszkadzali; już przychodziło do prawdziwej kłótni, łacińskich i greckich przydomków nie oszczędzano, gdy wtem drzwi się otworzyły i na widok wchodzącego wszyscy umilkli. Nieznajomy zbliżył się do klęczącej córki i, dotknąwszy lekko po ramieniu, rzekł:
— Arminio! — powstań — jeszcze jest nadzieja. Później postąpił do chorej, usiadł na łóżku, potarł jej skronie rękoma, z stojącego obok stolika wziął puhar szklany, wsypał do niego ze złotej puszki trochę proszku czerwonego, nalał wody i przytknął do ust chorej, mocno się w jej oczy wpatrując. Lekarze stanęli półkołem, żaden nie śmiał przemówić, chociaż przed chwilą zgadzali się wszyscy na to jedno, że woda zabiłaby pacyentkę. Ta zaś, spragniona gorączką, długim ciągiem wychyliła napój. Głowa jej opadła na poduszki. W przezroczystej, jak alabaster, twarzy wewnętrzny płomień życia na nowo się rozpalał. Córka z założonemi na piersiach na krzyż rękoma, z bojaźnią, wpatrywała się w nieznajomego.
Chora od tylu dni raz pierwszy zasnęła. Nieznajomy postąpił parę kroków, puścił szklany kubek na kamienną podłogę, iż się rozprysnął na sztuki i wolnym krokiem już miał opuścić mieszkanie, gdy niemy dotąd Bodenstein, przypatrujący się chorej, pierwszy jakby się ocknął i z nadętą miną zawołał:
— Poznałem cię! napróżnobyś się przedemną taił — witam cię, szczęśliwy posiadaczu panaceum życia, sympatya moja nie myli mnie; nie wypieraj się, wszak jesteś wyznawca i zwolennikiem wielkiego mistrza Paracelsa. Bądź pozdrowiony, bracie mój!
— Wiara i dobra wola — odparł nieznajomy, mierząc wzrokiem doktora — jest panaceum, które każdy posiada. Ale sympatya twoja myli cię, wyznawco i zwolenniku Paracelsa, wy nie wyznajecie mojego mistrza.
Wysoka, wspaniała postawa nieznajomego, jego młoda, pełna powagi i najpiękniejszych rysów twarz, długie, czarne, w pierścieniach wijące się włosy, oko wielkie i czarne, samem spojrzeniem rozkazujące, wzbudzały mimowolne uszanowanie. Sędziwój wpatrywał się pilnie w te szlachetne rysy. Nizki, brzmiący ton głosu, wszystko w nieznajomym zdawało mu się zupełnie znajome, jednak, mimo całej usilności, nie umiałby sobie przypomnieć, gdzieby go widział. Lecz samo wpatrywanie się w niego sprawiało mu rozkosz, jakaś niewidzialna siła pociągała go ku niemu.
— Panie!... — rzekła z cicha Arminia, zbliżając się do nieznajomego, i nie śmiała dokończyć.
— Bądź spokojna — odparł — przyjdę, gdy tego będzie potrzeba. — Matka twoja żyć będzie.
Już wyszedł, a chwilę jeszcze trwało milczenie.
— Szarlatan! — zawołał Bodenstein — postać wymuskana, głos mocny, to rozumie, iż może imponować, ale nie nam, lekarzom.
— Oczywiście, że nie jest doktorem — rzekł inny — nie wiem, czy ma lat trzydzieści...
— Chorej mogą pomódz nasze lekarstwa; bez jego wody; on trafił na krisis, kiedy już zasypiała.
— Ale kto go tu zesłał?
— Któż to jest? — zapytał Sędziwój.
— Ten człowiek jest cudowny — rzekł jeden z obecnych, który dotąd podobnie, jak Sędziwój tylko był świadkiem — szczęście temu domowi, do którego wstąpi. Parę dni dopiero, jak przyjechał z Neapolu, gdzie także niedługo bawił. Przez cały czas tam swego pobytu był przedmiotem wszystkich rozmów, zajęcia powszechnego. Jeżeli ta potężna umiejętność, o której tyle głoszą, istnieje, to on jest jej mistrzem. Pięć lat temu widziałem go raz pierwszy w Wenecyi; on tam konających na morową zarazę leczył, prawie bez lekarstwa. Widziałem tam żebraka, którego na milionowego bogacza przemienił. Cała policya wenecka była poruszona, chciano go schwytać, on chodził w dzień i w nocy sam jeden i nikt mu nic zrobić nie mógł.
— A więc to ów sławny Kosmopolita — rzekł któryś z obecnych.
— Pospolicie zowią go Kosmopolitą, ale któż zgadnie prawdziwe nazwisko takich ludzi!...
Lekarze pojedyńczo wymykali się, a wszyscy nieodgadnionym sposobem byli przekonani, że chora jest uzdrowiona. Wistocie, twarz jej spokojna, przed chwilą zeszpecona tchnieniem śmierci, dziwnie się zmieniła; stała się podobną do siebie.
Arminia modliła się jeszcze ze łzami; ale to były łzy rozkoszne, powrót do radości.
Sędziwój spostrzegł, iż tylko przez jakieś dziwne złudzenie zdawało mu się, że zna nieznajomego. Kiedy chciał się oddalić, ładna córka wdowy z uśmiechem, a łzami jeszcze w oczach, wskazując na matkę, rzekła:
— Nie zostanę sierotą, Bóg jest litościwy! kiedy najbardziej była chorą, ja byłam u ciebie, ale było zamknięte; jakieś przeczucie mówiło mi: nie szydź ze mnie, cudzoziemcze, byłam pewna, iż ty potrafisz ją uzdrowić, a teraz myślę, że to ty sprowadziłeś tego nieznajomego pana i ty ją uzdrowiłeś, bo wszakże nie Bodenstein wyleczył ją, a ja przysięgłam mu... Wtem, przypomniawszy sobie dopiero, jak przez mgłę, swoją przysięgę, uleczenie cudowne, zapłoniła się, spuściła oczy i znowu w pospolitej podobnych charakterów nagłej zmianie, uklękła i prawie z bojaźni modlić się zaczęła. Przeczuwała, że wisi nad biednem jej sercem straszna jakaś burza.
Sędziwój od chwili ujrzenia nieznajomego napróżno na otaczające go przedmioty chciał zwrócić myśli; wyszedł nim jednym tylko zajęty, nie słysząc prawie, co mówi Arminia.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.