Sęp (Nagiel, 1890)/Część druga/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sęp |
Podtytuł | Romans kryminalny |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Wychodzisz? — pytał w kwadrans potem adwokata Ludek Solski.
— Tak.
— Odprowadzę cię...
— Zgoda.
Pożegnali się z obecnymi i skierowali ku drzwiom.
W chwili, gdy przechodzili koło pianina. Solski nachylił się. Kiedy się podniósł trzymał w ręku zapieczętowaną kopertę.
— Zguba! — zawołał swym dźwięcznym świeżym głosem. Zguba...
Te słowa zwróciły uwagę. „Julek“, stojący obok, skierował wzrok na przedmiot, który trzymał w ręku jego towarzysz. W tym kacie gabinetu panował półmrok, który mu nie pozwalał rozróżnić dobrze, co było napisane na kopercie. To pewna, że coś było napisane...
I dziwna rzecz!
„Julkowi“ niespodzianie przyszło do głowy, że charakter pisma na adresie, zdawał się odpowiadać charakterowi pisma na kopercie tajemniczego listu, który on sam przed kilku godzinami odebrał... czy nie złudzenie?
Solski powtarzał tymczasem.
— Panowie! Baczność.. List, w którym czuję szelest banknotów. Raz, dwa, trzy... Kto jest prawym właścicielem?
Zbliżył list do oczu.
— Adres brzmi... — zaczął.
W tej chwili znalazł się przy nim Jastrzębski.
— Przepraszam — rzekł, śmiejąc się — wolałbym, ażebyś pan nie ogłaszał publicznie, jak brzmi adres... List do damy! Stanowi moją prawą, własność... Doktór Zerman może zaświadczyć, że przed półgodziną trzymałem go w ręku.
Jednocześnie dłonią zasłonił kopertę.
— Tak jest — potwierdził doktór.
— Ha, co robić!.. — odrzekł z miną zabawnie skonfundowaną Solski. Proszę wziąść... Chociaż za znaleźne — możnaby mi do ucha powiedzieć imię tej pięknej damy...
Jastrzębski z uśmiechem poruszył przecząco głową.
— Nie?.. Tem gorzej. — Takie już moje szczęście. — Żegnam panów...
Ten drobny epizod, trwający jedną sekundę, przeszedł bez wrażenia... Nikt nie myślał spoglądać na „Julka“. A jednak ktoby spojrzał zdziwiłby się... W jego oczach gorzał jakiś niezwykły płomień. Wzrok miał utkwiony w Jastrzębskim.
Zdawało się, że chciał mu wydrzeć z rąk ten list. Szedł oczyma, za dłonią, która chowała świstek papieru do kieszeni.
Poruszył się z miejsca dopiero, gdy Solski pociągnął go za rękaw.
— Idziemy?
— A...
Wyszli na ulicę.
Noc była cicha, pogodna. Szafirowe niebo wyiskrzyło się miljonami gwiazd. Latarnie gazowe oświetlały pasmami zakąty kamienic. Na mieście panowała zupełna cisza.
Dwaj towarzysze szli, nic nie mówiąc, wyrzucając kłęby dymu.
To milczenie, które ich owionęło po wyjściu z gwarnej „Złotej loży,“ zdawało się robić na nich jakieś poważne uspokajające wrażenie.
Przyjrzyjmy się towarzyszowi adwokata.
Ludek Solski był o kilka lat młodszym od „Julka“, należał jednakowoż do liczby jego najlepszych przyjaciół. Znali się najpierw w gimnazyum, potem na uniwersytecie. — „Julek“ zawsze był wyżej. Kiedy kończył wszechnicę, Solski dopiero wstępował na kursa. Pomimo to żyli ze sobą w sympatyi.
Były to dwa charaktery, jak gdyby dla siebie stworzone.
Ta sama, dobroć i serdeczność stanowiła grunt jednego i drugiego. „Julek“ był bardziej poważny, miał więcej siły woli, patrzył na życie seryo. Solski brał je trochę z lżejszego bardziej wesołego punktu widzenia. Był więcej sybarytą, nie przywykł łamać się z pracą i twardemi okolicznościami życia.
Ale w jego dużych, szarych oczach, w twarzy uśmiechniętej zawsze dobrym uśmiechem, widniała głęboka poczciwość i prawość; kiedy się zapalał, a o to nie było trudno, w jego słowach czuć było przejęcie się i cześć dla świętych idei dobra i prawdy... Przytem, bynajmniej nie pedant.
Była to postać nader sympatyczna.
Nie miał więcej nad lat trzydzieści. Niewysoki, ale kształtnie zbudowany, z uśmiechem na ustach i dobremi szaremi oczyma przyciągał wszystkich.
Był prawie zupełnie niezależnym pod względem fortuny.
Przed dziewięciu laty, skończywszy uniwersytet, zapisał się na aplikację sądową, ażeby coś robić. Wkrótce potem wyjechał do Odessy windykować spadek po jakiejś ciotce i pozostawał tam przez lat kilka, zrzadka tylko odwiedzając Warszawę.
Od półtora roku wrócił tu na stałe i znów aplikował. Gdy mu proponowano przyjęcie jakiego urzędu, wymawiał się. Przyjaciołom tłumaczył z uśmiechem:
— Widzicie, gdyby mnie tak zrobili prezesem... przypuśćmy... Ale sekretarzem!..
Tak, jak teraz szli z „Julkiem“, przywykli nieraz chodzić wieczorem.
Z tej ciszy, z tych gwiazd, z końca zapalonych cygar spadała im niekiedy jakaś idea, myśl, o którą zaczynali rozprawę, gorącą, namiętną, trwającą nieraz do ranka. Ale tym razem milczeli.
„Julek“, był myślą gdzieindziej. — Myśl ta uczepiła się kawałka papieru, który przed chwilą Jastrzębski schował do kieszeni... Coby dał, ażeby zobaczyć na sekundę, na jedną sekundę ten strzępek!.. Przekonałby się. A tak... pozostał mu nierozstrzygnięty znak zapytania... Złudzenie?.. Czy nie złudzenie?.. Chyba złudzenie...
Zbliżali się do Nalewek.
Nagle Solski zatrzymał się.
— Słuchaj Julek — rzekł.
— Co?..
— Powiem ci jedną rzecz...
— Mów.
— Jestem zakochany...
Gdyby piorun upadł w tej chwili do nóg „Julka“ nie zdziwiłoby go to tyle, ile te dwa słowa towarzysza. Odstąpił dwa kroki w tył.
— Ty? — zapytał.
— Ja...
Głos Solskiego był zupełnie poważny; nie dźwięczał tą prostotą, która przebijała się w nim jeszcze przed kwadransem w „Złotej loży“.
— Ty?.. zapamiętały zwolennik celibatu?.. Propagator miłostek nie miłości?.. Jesteś zakochany? — powtarzał jak gdyby machinalnie.
Przyglądał się Ludkowi, w którego oczach przywykł czytać oddawna. Widać spostrzegł w nich coś niezwykłego, bo rzekł jak gdyby sam do siebie:
— Tak...
Wziął Solskiego za rękę. Gorzki uśmiech skrzywił mu usta.
— I powiedz mi, pytał, czy ona przynajmniej tego warta?...
Solski spojrzał nań zdziwiony. Nie rozumiał pytania.
— Przepraszam... Źle się wyraziłem. Czy ładna, młoda?... z jakiej sfery?..
Solski namyślał się przez chwilę.
— Widzisz, to rzecz mniejsza... Nie umiem sobie z tego zdać sprawy. Dość, że ją kocham. Chciałbym, żebyś ją widział i ocenił... Co do wieku, to dziecko. Sfera mieszczańska... wykształcenie i inteligencja jakich pragnąłbym dla żony. Zresztą sierota, tak jak ja... Co do piękności, powiedziałem ci, żem w niej zakochany. Dla mnie to anioł!..
— Anioł?.. Każda kobieta jest aniołem... dotąd, dopóki nie sprzeda rodzonej córki lub siostry jakiemu rozpustnikowi...
Mówił prawie po cichu, jak gdyby do siebie. Solski spoglądał nań zdziwiony; nie rozumiał.
— Co ci jest, Julku?..
Adwokat jak gdyby zbudził się z zamyślenia.
Wziął przyjaciela za ramiona i rzekł:
— Przepraszam cię, jestem zdenerwowany... Nie gniewaj się. Powiedziałeś mi wielką nowinę... Miłość tak jak i ty i ja ją pojmujemy, jeśli mówimy „miłość“, to rzecz serjo... to małżeństwo. Małżeństwo, to koniec z pierwszą połową życia... O tem trzeba pogadać. Dziś jestem niemożebny. Zajdź do mnie jutro, pojutrze... kiedy chcesz. Będziemy gadali...
Uścisnął przyjaciela, odwrócił się i poszedł w swoją stronę.