Sęp (Nagiel, 1890)/Część trzecia/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sęp |
Podtytuł | Romans kryminalny |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz pan Onufry wstał bardzo wczesnym rankiem.
Był od samego rana wybornie usposobiony. — Ubierając się, mruczał pod nosem coś niby słowa piosenki i spoglądał z uśmiechem w lustro.
Powoli przez Podwal i Nowy Zjazd poszedł do łazienki do Wisły. Była blisko siódma rano, kiedy świeży po kąpieli, wychodził z Bednarskiej na skwer na Krakowskiem-Przedmieściu.
Skwer był prawie pusty.
Słońce rzucało długie palące promienie na miasto. — Stróże zamiatali ulice, wznosząc tumany kurzu. — Przejeżdżały ładowne wozy, przesuwali się nieliczni przechodnie. Zdala dobiegał odgłos dzwonka pierwszego tramwaju, rozpoczynającego dzienne kursa...
Leszcz rozejrzał się po skwerze.
Tylko gdzieniegdzie na ławkach spoczywały, pół siedząc, pół leżąc, jakieś nie wzbudzające zaufania obdarte i rozespane istoty. Ci ludzie widocznie tu przepędzili noc. Byli to mężczyźni i kobiety. — Stójkowy, przechadzający się po trotuarze Krakowskiego Przedmieścia, rzucał na nich od czasu do czasu podejrzliwe spojrzenia...
Były komornik znalazł widocznie to, czego szukał. — Wskazywał to jego wzrok.
Skierował się na lewo w stronę kościoła i niedaleko fontanny usiadł na ławce.
Ławka była już zajęta... Na drugim jej końcu siedział posłaniec. Miał przymknięte oczy i zdawało się, że drzemie.
Pan Onufry usiadł i nie zwracając nań uwagi, zaczął kreślić jakieś linje laską na piasku.
Po chwili posłaniec przeciągnął się, wyprostował i otworzył oczy.
Powoli, jak gdyby robiąc jakąś obojętną uwagę do samego siebie, rzucił kilka słów. — Na jego uwagę odpowiedział coś p. Onufry. Jego odpowiedź na pozór nie była skierowana do posłańca. Mówił jak gdyby do siebie, patrząc w ziemię na kreślone na piasku linje... W ten sposób rozmowa trwała blisko kwadrans.
Ktoś patrzący zdaleka aniby się domyślił, że ci ludzie, siedzący na pozór tak obojętnie, prowadzą rozmowę, i to rozmowę nader ich interesującą. Ktoś, będący bliżej, przypuszczałby najwyżej, iż zamieniają od czasu do czasu jakieś nic nieznaczące uwagi i frazesa.
Ale gdyby kto podsłuchał ich rozmowę, byłby zdziwiony wysoce jej treścią, a głównie tym zewnętrznym spokojem, wypisanym na ich twarzach, podczas gdy zamieniali ze sobą frazesa, nieraz pełne gwałtowności w słowach i wyrażeniu.
Nie potrzebujemy dodawać, że ów posłaniec był to Robak.
Posłuchajmy ich rozmowy.
— Niepodobieństwo — mówił pan Onufry — zkąd mężczyzna?... Jaki mężczyzna? Młody?.. jak wyglądał? I powiadasz, że ją wyprowadził?.. że wsiedli razem do dorożki. To niepodobieństwo!
Robak spoglądał na b. komornika z ukosa z miną nieco drwiącą.
— No, mój stary, jeśli nie chcesz wierzyć, to co ja ci poradzę... W dowód, że tak było, nie zaopatrzyłem się...
Pan Onufry mimowoli na jedną sekundę podniósł wzrok do góry.
— Nie drwij — rzekł.
— No?..
— I mów dalej... Przecież ich tak nie puściłeś?
— Przypuszczam... Za co mnie masz? Wlazłem w drugą, dryndę i jazda za niemi. Powiadani ci, wyglądałem w tym moim czerwonym mundurze, w dryndzie, jak jaka małpa...
— To mniejsza...
— Rzecz prosta. I wiesz gdzie pojechali?... Nie zgadłbyś nigdy. Na Nalewki. Do domu, gdzie mieszka ten... adwokat, co bronił naszego gagatka...
— Niepodobieństwo!..
Wrażenie było tak silne, że były komornik zaprzestał kreślić fantastyczne linje na piasku... Robak uśmiechał się z ukosa.
— Słuchaj stary, zaczynasz być nudny z tem twojem „niepodobieństwo“!.. Nie przerywaj i kiedy mamy się niby nie znać, to nie rób takich min, jakby cię wściekły kot ugryzł... Słuchaj.
Pan Onufry już znów przybrał poprzednią postać.
— Słucham — rzekł krótko.
— Otóż — ciągnął fałszywy posłaniec — i mnie to uderzyło... Bardzo być może, że jechali nie do adwokata, ale do kogo innego. Przecież do licha dom ogromny i ma masę lokatorów.
— Prawda...
— W każdym razie należało sprawdzić... Zajechali przed dom, ale dryndy nie odprawili. On wszedł do bramy, a dziewczyna została w dorożce. Ja kazałem mojemu dryndziarzowi zatrzymać się o kilka domów dalej i właśnie płacę za kurs, kiedy, patrzę w parę chwil, mój kawaler wyłazi... Myślę sobie: czy znów jedziemy dalej? Nie... Pomógł jej wysiąść i weszli razem do bramy. Myślę sobie: Dobrze! chociaż tymczasem to nie rozstrzyga mojej wątpliwości...
— No?
— No... i postanowiłem ją rozstrzygnąć.
— W jaki sposób?
— Ba... od czegóż głowa na karku. Przed chwilą właśnie kiedym na Kruczej czekał na dziewczynę, jakiś facet dał mi swój bilet wizytowy z paru słowami do odniesienia do kogoś na Twardą. Ma się rozumieć, tymczasem nie miałem czasu go odnieść, ani nawet oddać innemu posłańcowi. Więc, powiadam ci biorę ten bilet i pakuję go do mojego pugilaresu, wsadzam do drugiej przegródki jakieś nic nie znaczące papiery, pugilares trzymam w łapie i wchodzę do bramy...
— Co dalej?
— I prosto do stróża. Słuchaj no bracie, powiadam, do tego domu wszedł przed minutką taki a taki jegomość z panną pod pachą. Zdaje się, że jak wysiadał z dorożki, to mu wypadło to... I pokazuję pugilares. Nie wiecie, jakby tego jegomości znaleźć?.. Mogłaby być jaka nagrodzina.. Wypilibyśmy po kieliszku.
Pan Onufry mimowoli się uśmiechnął.
— Nieźle — rzekł.
— Mój stróżysko drapie się w głowę... Wreszcie zapytał żydziaków, co przed chwilą bawili się w bramie i objaśnił, że para w kamienicy nie mieszka, a musiała pójść do „jadwokata“. Musiała... i to dobre. Ale ja pragnąłbym wiedzieć stanowczo. Rzecz prosta, mój kawał taki dobry na stróża, jak i na adwokata... Powiadam tedy stróżowi. Poczekaj, bracie, chwilkę, pójdę twojego jadwokata. I grzmię na drugie piętro... Chcę właśnie dzwonić do drzwi, a słyszę, za drzwiami gwałt... Czekam! Naraz drzwi się otwierają i jak oparzony wylata jakiś stary, widać lokaj. Myślę sobie, pogadam z nim. Ale on ani chce słuchać... Pokazuję mu pugilares i powiadam, że bardzo ważny interes, a ten leci jak warjat... Wreszcie powiada, żeby na niego zaczekać, że zaraz będzie... Dobra! Rzeczywiście poleciał o parę domów dalej i zaraz wraca. Ja go czekam na ulicy. Ma się rozumieć, opowiadam mu tę samą, historję co stróżowi... Rzecz prosta, stary nic nie wie... Ciągnę go trochę za język. Dowiaduję się tylko od niego mimochodem, że para w samej rzeczy weszła do adwokata, że facet jest przyjacielem jego pana, a facetce zrobiło się źle tak, że musiał właśnie latać po doktora. Zresztą, stary choć gaduła, spieszy się ogromnie. Powiada, że zapyta tamtego, czy co nie zgubił i każe mi czekać... Myślę sobie: nieźle. Ale byłoby jeszcze lepiej, żebym się mógł odrazu dowiedzieć od starego durnia, jak się nazywa facet...
— Nieźle — mruknął pan Onufry.
— Więc mówię staremu, że nie mam czasu... Pokazuję mu bilet wizytowy w pugilaresie. I gadam żeby mi stary powiedział nazwisko tamtego. Jeśli bilet wizytowy albo nazwisko osoby, do której pisana kartka, te same, to widać że jego zguba. Ma się rozumieć, że stary dudek dał się złapać...
— I wiesz nazwisko tamtego?
— Wiem...
— Jak?
— Poczekaj, zapisałem... Solski, Ludwik Solski, podobno pracuje w sądzie...
Przez krótką chwilę panowało milczenie. Leszcz szukał widocznie czegoś w pamięci.
— A... — rzekł nareszcie. — Co dalej?
— O... są jeszcze ciekawe rzeczy. Dowiedziawszy się, czego mi było potrzeba, czekałem. Przypuszczałem, że przecież u tego tam adwokata nocować nie będą...
— Dość racjonalnie... — zrobił uwagę, uśmiechając się mimowoli b. komornik.
— Swoją drogą, siedzieli tam do licha... Już zaczynało mi się nudzić. Wreszcie wyłażą. Ale patrz... Nowa niespodzianka. Powiadam ci taki już zabawmy dzień. Zamiast dwóch osób, wychodzą cztery. Ma się rozumieć facet, dziewczyna, adwokat... to wszystko jeszcze nic dziwnego... i zgadnij, kto czwarty?
— No... daj pokój... gadaj i nie zawracaj głowy.
— Czwarty, a właściwie czwarta... bo to kobieta... twoja była lokatorka, kochanka naszego gagatka... ta wiesz... bawarka...
— Niepodobieństwo?..
Robak aż się roześmiał!
— Prawdziwa katarynka dzisiaj z ciebie mój stary!... „Niepodobieństwo“ i „niepodobieństwo!.“ A jednak tak jest. Ona sama. Pożegnali się przed bramą, adwokat poszedł w swoją stronę, a tych troje wysiadło znów do dryndy i jazda... Ta... bawarka musiała podtrzymywać naszą turkawkę, która coś musiała się czuć źle...
— I straciłeś ich z oczu?...
— Zwarjowałeś? Zamiast gadać głupstwa, lepiejbyś pomyślał o zwrocie pieniędzy, co wydałem na dorożki. Ma się rozumieć pojechałem za nimi... Zawieźli tę małą na Leszno i zostawili na mieszkaniu u jakiejś baby, co podobno trzyma magle. Sami, ten Solski i bawarka siedzieli z nią jeszcze jakiś czas, a potem poszli sobie każde w swoją stronę... Przed rozejściem się... było już na ulicy ciemno... stali jeszcze z jakie pięć minut i facet coś gadał bawarce... Dziękował jej czy co... Oto wszystko.
Fałszywy posłaniec skończył mówić.
Ziewnął szeroko! Powolnym ruchem odrzucił się w tył i przymknął oczy. Zdawało się, że zadrzemie...
Pan Onufry milczał.
Z głową pochyloną ku ziemi, szybko, gorączkową dłonią kreślił jakieś linje na piasku. Na jego twarzy, pomimo widocznego usiłowania utrzymania pozornej obojętności malowało się wzruszenie. Przez jego głowę przebiegały nowe myśli.
W jaki sposób ci ludzie, z któremi on pośrednio lub bezpośrednio miał do czynienia, znaleźli się w jednem miejscu? Jaka fatalność sprowadziła ich razem? Na czem polegały ich stosunki? Kto była ta nowa osobistość, Solski, i jaką rolę grała w tem wszystkiem?..
Pan Onufry mógł się tylko domyślać.
Jakkolwiekbądź, czuł, że ten obrót wypadków może wywołać zamęt w jego planach. Biła siódma.
Pan Onufry spojrzał na zegarek.
— Tak... — rzekł sam do siebie.
Z zakrętu Krakowskiego-Przedmieścia ukazała się wysoka postać kobieca w czarnej sukni o twarzy zasłoniętej woalką... Były komornik przyglądał się jej uważnie. Kobieta skierowała się ku drzwiom kościoła.
Pan Onufry wstał.
— Czekaj — rzekł mimochodem do drzemiącego lub tylko udającego drzemkę Robaka. Za dziesięć minut będę... Dam ci polecenia. Teraz idę do kościoła... na pacierz...
Na twarzy drzemiącego niby Robaka wybiło się coś w rodzaju sarkastycznego uśmiechu...