Sęp (Nagiel, 1890)/Przed laty trzydziestu/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sęp |
Podtytuł | Romans kryminalny |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Doktór Gustaw przybył bardzo w porę za kulisy.
Wszyscy potracili głowy. Doktora teatralnego nie można było znaleźć. Reżyser przez otwór w kurtynie próżno upatrywał w sali jakiego znajomego medyka. To też Gustaw, który zameldował się, jako lekarz, został przyjęty z radością.
Zaprowadzono go do garderoby prima-balleriny. Był to maleńki, ciasny pokoik, z którego uderzyła fala gorącego powietrza, zapach pudru i perfum...
Artystka leżała na szeslągu, przysuniętym do ściany. Dokoła niej grupowało się pięć czy sześć twarzyczek, otulonych w gazę lekkich kostjumów z odkrytemi ramionami, w różowych trykotach. Tworzyły one grupę, jak gdyby wyciętą z ram baletu... Zdawało się, że to dalszy ciąg scenicznej fantasmagoryi. Jedna z nich przysunęła do twarzy chorej flakon z trzeźwiącemi solami. Inne spoglądały z przerażeniem.
— Doktór — objaśnił je reżyser.
— Przed chwilą zemdlała... — zauważyła jedna z nich.
Doktór Gustaw zbliżył się do szesląga. Tancerki usunęły się. On z kolei ukląkł i przez chwilę badał ofiarę wypadku.
— Wybaczcie państwo — rzekł krótko do otaczających — powietrze tu jest nie do zniesienia. Człowiek zupełnie zdrowy mógłby się tu zadusić...
Reżyser patrzył pytająco na lekarza.
— Proszę najpierw otworzyć okno... A następnie będę panie prosił o usunięcie się... Obecność pań jest nam przeszkodą...
Tancerki spoglądały na pół z podziwem, na pół z oburzeniem, na impertynenta, który śmiał im powiedzieć coś podobnego.
— Im mniej będzie osób, tem powietrze będzie znośniejsze... Wreszcie muszę dokładnie zbadać stan chorej, a obecność pań krępowałaby nas niepotrzebnie.
Dziewczęta robiły bardzo niezadowolone minki, powoli jednak zaczęły się cofać ku drzwiom.
Reżyser próbował otworzyć okienko, wychodzące na teatralne podwórze.
— Przepraszam — zawołał znów doktór. — Będę jeszcze prosił pań o dwie przysługi...
Grupa tancerek przysunęła się bliżej.
— Najpierw proszę o zostawienie flakonów z solami i o szklankę wody.
Żądane przedmioty znalazły się pod ręką doktora.
— A powtóre, ponieważ chora musi być ściśniętą, co tamuje oddychanie, należy jak najprędzej rozluźnić, a nawet rozciąć suknię i gorset tak, ażeby pierś została swobodna... Trzeba również uwolnić uszkodzoną nogę od pantofelka i trykotu.
I to polecenie zostało wykonane.
— A teraz, przystępuję do zbadania chorej...
Balleriny zostawały ciągle na progu.
— I... żegnam panie...
Odprawa była wyraźna. Dziewczęta pierzchły.
— Wreszcie prosiłbym szanownego pana — zwrócił się do reżysera, o przywołanie felczera. Zdaje się, że w gmachu teatru istnieje zakład felczerski?
— W samej rzeczy...
— Otóż bądź pan tak dobry zejść do felczera i powiedzieć, ażeby natychmiast podążył z opatrunkami. Zrób pan to z łaski swojej sam i dopilnuj go...
Reżyser skierował się ku drzwiom.
— I poleć pan, ażeby mi nie przeszkadzano.
— Dobrze — odrzekł reżyser.
Doktór Gustaw został w garderobie sam z pacjentką. Dziewczę ciągle było pogrążone w omdleniu. Od chwili jednak, gdy przecięto jej suknie i gorset, czuć było oddech poruszający jej ramiona. Twarz zaczynała przybierać zlekka żywsze barwy...
Zdawała się uśpioną. Jej łono wychylało się z pod rozciętej gazy. Była nieprzeparcie powabna... Zdawało się, że jak poczwarka, wyłuskująca się ze swej powłoki, lada chwila wyfrunie z tych spadających z niej obsłon gazy, różowa jak jutrzenka, naga jak prawda.
Gustaw klęczał przy szeslągu. Pochylił się nad nią i patrzył. W jego oczach zapalały się jakieś dziwne błyski, czoło fałdowało się. Ta zimna, poprawna twarz traciła powoli swą maskę. Aktor przestał grać. Ostatni pokład zimna stopniał. Namiętność wypisała się w błyszczących jak karbunkuły, oczach doktora w zmarszczkach czoła i ust.
— Traf... — szepnął mimowoli.
Rzeczywiście był to traf zadziwiający... Gustaw Molski pod swą poprawną powierzchownością ukrywał ogniste podmuchy żądzy i nieograniczonej ambicyi. Pochodząc z ludu, twardą pracą wybił się na wierzch, łamiąc przeszkody, pasując się z przeciwnościami i dążąc do wytkniętych sobie celów. Po latach pracy o czystej wodzie i suchym kawałku chleba, posiadał dziś wybitne stanowisko. Za pięć dni miał się odbyć jego ślub z baronówną Janiną von Kugel, niezbyt ponętną, ale zakochaną w nim do znudzenia i posiadaczką milionowego posagu.
Jakkolwiek przed kwadransem mówił zupełnie co innego do swej narzeczonej, doktór Gustaw znał dobrze prima-ballerinę... Poznał ją rzeczywiście, jak opowiadał, w szpitalu, u łoża chorej siostry, ale odtąd, wbrew temu co mówił, nie stracił jej nigdy z oczu.. Od pierwszej chwili ogarnęła go jedna z fatalnych namiętności, które u ludzi tego co on gatunku, wypełniają całe życie... Doktór Gustaw nie był z liczby kochanków nieśmiałych. Wyznał swoje uczucie, prześladował je snem, został odepchnięty... To nie skłoniło go do porzucenia zamiarów bynajmniej. Jeśli za parę dni miał nastąpić jego ślub z baronówną Janiną, to najbardziej może dla tego, że chciał być bogatym — dla niej...
I oto traf, dziwny traf, zbliżył go do niej, rozkosznej, wychylającej nagą pierś z fal gazy... Wprawdzie było to w chwili jej omdlenia... ale tem gorzej! nie mogła mu żałować pocałunku, którego pożądał tak dawno...
— Traf!... — szepnął jeszcze raz.
Spojrzał w stronę drzwi. Nikt nie nadchodził... Mimowoli, jak gdyby pociągnięty siłą, której oprzeć się nie był w stanie, pochylił się nad nią i przyłożył swe pałające usta do jej ust, zimnych jak lód. Był to pocałunek, długi jak wieczność... Uderzyła mu do głowy upajająca woń młodości i zapach pudru, którym były pokryte jej ramiona. Czuł w głowie szum; serce biło mu niby młotem...
Całował jej usta, ramiona i szyję...