Sęp (Nagiel, 1890)/Przed laty trzydziestu/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sęp |
Podtytuł | Romans kryminalny |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Sala Teatru Wielkiego była pełna.
Atmosfera w teatrze zdawała się przesyconą jakiemiś gorejącemi pierwiastkami.... Wyziewy, niedawno zaprowadzonego w sali teatralnej, gazu, łączyły się z oddechem tysiąca piersi, przekształcały pod powiewem wachlarzy pięknych dam w jakieś upajające wonie i uderzały do głowy widzom, wywołując przyśpieszony obieg krwi.... Oczy mężczyzn, pod wpływem tych odurzających, jak trunek, wyziewów, błyszczały, niby rozżarzone węgle; panie miały na ustach uśmieszki, pół-filuterne, pół-wyzywające.
Dawano balet.
W tej chwili kurtyna pomknęła do góry. Scena była zalana ogniami. W głębi roztwierały się ażurowe kontury czarodziejskiego pałacu z płótna, obok tryskała srebrzysta mieniąca się fontanna, w środku rozkładał cały kram drogich kamieni i metalów, a więc: szafiry, rubiny, dyamenty, złoto, srebro, turkusy, opale, czarodziejska kopalnia z tektury, której ogniomistrz strumieniami stucznego światła, nadał tęczowe barwy i połysk[1] prawdziwych kosztowności.
Na tle tej uroczej dekoracyi fruwało, przebiegało, kołysało się w rytm muzyki, kilka dziesiątków pełnych wdzięków postaci.... Zdaleka wziął byś je za muszki srebrzyste lub motyle; miały w sobie coś ptasiego. Zblizka przekonywałeś się, że to owinięte w fale srebrzystej gazy przystrojone różnobarwnemi ozdobami, tancerki Corps-de-ballet’u. Jeszcze bliżej, dojrzałbyś szereg twarzyczek skończonej piękności lub zaledwie przystojnych, oczy ogromne i płomieniste, usta purpurowe, nisko wyzywające, twarz Madonn rysy.... przekupek. Wszystko to tańczyło w tej chwili, „balet kwiatów“, promieniejąc wszystkiemi kolorami tęczy pod potokami sztucznego światła, kołysząc się do taktu miękkiej, rozmarzającej muzyki.
Jeszcze parę taktów, taniec skończony.... Możemy się teraz przyjrzeć tym motylkom w chwili, gdy na pierwszy plan sceny wyszedł choreograficzny bohater sztuki, młody królewicz, cały w srebrzystym atłasie, ażeby ze swym grubym i koniecznie komicznym koniuszym, zamienić kilka słów rozmowy mimicznej.
Tancerki pierzchnęły w głąb, żywe kwiaty z obowiązku przystrajać muszą boczne kulisy, przedstawiające czarodziejski ogród z kwiatami malowanemi. Tworzyły one malownicze grupy, nie zawsze może stosując się do wskazówek reżysera, raczej idąc za popędem serc własnych. Przyjaciółki przysunęły się do przyjaciółek. Po pośpiechu garderoby była to pierwsza swobodna chwila tego wieczoru. Należało ze sobą zamienić kilka wrażeń, przyjrzeć się sali, z której kilkaset męzkich oczu, za[1] pośrednictwem lornetek, lub wprost, wyrzucało strumienie magnetycznego płynu, w stronę motyli....
Ciche szepty przebiegały szeregi „kulisów“.
— On?
— Jest.... W czwartym rzędzie.
— Na prawo?
— Tak... piąte krzesło od brzegu.
— Idziecie dziś na kolacyę?...
— Nie wiem....
— Czy to żona Alfreda, obok niego w loży drugiego piętra?...
— Wiesz, Julka złapała hrabiego.
— A jakże ten z orkiestry, co się miał z nią żenić?
— Czy bobo pani zdrowe?...
— Dziękuję....
Takie rozmowy krzyżowały się w gromadkach motyli, pomiędzy kwiatami bocznych kulis, u stóp ażurowego pałacu w głębi obok fontanny i dokoła czarodziejskiej kopalni drogich kamieni z tektury....
Wróćmy, korzystając z trwającej ciągle mimicznej rozmowy, królewicza z grubym koniuszym, do sali.... Uwaga widzów w tej chwili odpoczywa. Widać nie interesują ich zbytecznie zwierzenia miłosne królewicza; zrozumiałe nawet dla głuchoniemego. W sali panuje szmer, jak podczas antraktu. Widzowie pierwszych rzędów krzeseł i tradycyjnego bocznego rzędu, zamieniają zaledwo dostrzegalne uśmiechy i powitalne spojrzenia z rozsypanemi po scenie „kwiatami“; profan orjentuje się w tym labiryncie pięknych twarzyczek przy pomocy lornetek. Damy z uśmiechem lekceważenia, rzucają od czasu do czasu słówko uwagi. Paradyz tylko, z bijącem[1] sercem śledzi gesta królewicza na scenie, ażeby się przekonać, czy rzeczywiście jest on zakochany w pięknej rusałce, która niezadługo ukaże się na scenie....
W jednej z lóż pierwszego piętra znajdujemy trzy osoby: dwie kobiety i mężczyznę.
Starsza z dwóch dam, oparta o balustradę loży i wysunięta naprzód, liczy około piędziesięciu lat; znać na jej rysach, z lekka przypominających typ semicki, ślady dawnej piękności. Jest to zresztą twarz, oddychająca dobrocią i spokojem.... Strój gustowny i wyszukany ale nie śmieszny, dowodzi umiejętności ubierania się i przyzwyczajenia do dobrobytu. Dziewczę obok niej, przypomina nieco rysy matki, jest to jednak twarzyczka, której nie można nazywać ani piękną, ani nawet ładną... Szczupła, matowo blada, posiada ona maleńkie szare oczki, których ruchliwe spojrzenia, zaledwo zdało się przecisnąć przez wąskie otwory, powstawiane pomiędzy rzęsami... Na ustach, równie wąskich, igra uśmiech, mający w sobie razem, coś bolesnego i wyzywającego. Pod oczyma widać zaczerwienione, chorobliwe plamy.
W tej chwili baronówna von Kugel, obrócona jest do mężczyzny, który, piastując duże pudło cukrów na kolanach, z poufałością opiera się na poręczy jej krzesła. Jest to młody człowiek, liczący około trzydziestu lat, o rysach twarzy regularnych, pełen elegancyi. Jego czarna, przystrzyżona broda i ciemna cera twarzy nadają mu wyraz niepospolitej energji, który podnosi jeszcze błyskające od czasu do czasu z głębi oka wejrzenie i zmarszczka, która w chwili zamyślenia, przecina mu wysoko czoło... Jest to mężczyzna zupełnie przystojny, pełen nieprzepartego uroku, od którego zaczęło pewno mocniej[1] uderzać już niejedno serce, ukryte pod stanikiem...
— Więc pan, panie Gustawie, powiada, że jest ładną? — pyta w tej chwili baronówna von Kugel.
— Tak mówią....
— Pan jej nie zna osobiście?
— O tyle, o ile widziałem ją, parę razy na scenie. Pokazywano mi ją na ulicy. Oto i wszystko...
Dziewczę zamilkło. Spojrzenie jej przez dłuższą chwilę zatrzymało się na twarzy młodego człowieka.
— Zkąd pani przyszło to pytanie, panno Janino? — pytał on z kolei.
— Tak sobie... Czy pan nigdy nie znał żadnej tancerki baletu? — dorzuciło dziewczę niespodziewanie.
Starsza dama, do której uszu dobiegły te słowa, odwróciła się.
— Ach, Janino, cóż znowu za pytanie?..
Janina rozśmiała się głośno.
— Mama zawsze musi mię strofować — rzekła żartobliwie, zwracając się do Gustawa — zapomina, że za pięć dni nasz ślub.
— Niepoprawne dziecko!.. — rzuciła tylko starsza dama i odwróciła się w stronę sali.
Młody człowiek spoglądał na dziewczę z uśmiechem, w głębi którego można było dostrzedz coś nienaturalnego...
— Mama kapitulowała... — Zrobiło uwagę dziewczę.
— A więc, mam dać odpowiedź na pytanie?..
Skinienie głowy było odpowiedzią.
— Otóż, znałem tancerkę baletu... jedną..
Janina roześmiała się znowu.
— Widzi mama... widzi mama... — woła — Pan[1] Gustaw się przyznaje...
— Miała biedaczka wtedy około czterdziestu lat.... Ciągnął dalej z komiczną powagą Gustaw. Umarła w szpitalu, w którym przed dwoma laty byłem ordynatorem.
— Ach!..
— Widzi pani, panno Janino, że przyznanie nie było zbyt ciekawe. Ażeby panią nieco zainteresować, dodam, że o ile sobie przypominam, nosiła takie same nazwisko jak prima-ballerina, która panią interesuje....
— Czy nie krewna? badała już Janina.
— Nie wiem...
— Może siostra?... snuło dalej przypuszczenia dziewczę. — Czy obecna prima-ballerina nigdy jej nie odwiedzała?...
— Tego nie mogę powiedzieć. Chora była parę miesięcy w moim oddziale. Parę razy widziałem przy niej jakąś małą, szczupłą dziewczynkę, licho ubraną. Mogła mieć lat czternaście. Przynosiła jej pomarańcze....
— Kilka lat temu?
— Tak...
— Ależ to mogła być panna P... Dziś nie ma więcej, niż lat dwadzieścia.
Baronowa odwróciła się ponownie do córki.
— Dajże raz pokój z tem badaniem — rzekła. To nawet nie jest zabawne.
Janina tym razem umilkła. Rzuciła tylko ostatnie wejrzenie na czoło Gustawa, na którem zaczęła się rysować linija zmarszczki.
Orkiestra uderzyła głośniejszym akordem. Po chwili wrzawy, sprawionej przez trąby i bębny, smyczki poczęły szczebiotać srebrzystemi tony... Na scenie zapanował ruch.
Tancerki, kwiaty, grupowały się w głębi dokoła fontanny. Jeszcze chwila — srebrna gaza fontanny znikła, a na jej miejscu okazał się barwny kielich olbrzymiego kwiatu... Kielich otworzył się i z jego środka wyfrunęła biała skrzydlata postać z jednym promienistym kwiatem u piersi i jedną złotą gwiazdą u czoła. Była to rusałka... prima-ballerina.
Fala oklasków spadła z paradyzu, odbiła się od krzeseł i rozsypała po lożach...
Znów zaczęła się upajająca wizja barw i dźwięków. Scena wirowała, kołysała się, zmieniała co chwila barwy, promieniała coraz inaczej w wytryskujących to tu, to ówdzie strumieniach światła magnezjowego.
W środku tego odmętu, wyróżniała się postać niedawno wyrosła z serca kwiatu tekturowego. Na tle kolorowej tęczy, wirującej na scenie, migotała, jak biała, srebrzysta plama.
Jeszcze jedna chwila. Na skinienie batuty kapelmistrza orkiestra uderzyła ostatnie głośniejsze, bardziej przyśpieszone akordy i — umilkła.
Tancerki rozsypały się po scenie. Ona powstała sama i przy drżącym dźwięku harfy, ukrytej za sceną, rozpoczęła taniec, pełen nieskończonej miękkości i melancholii.
Był to prawdziwy poemat ruchów i kształtów. W chwili, gdy uniesiona całą postacią ku górze, niby oderwana od ziemi, którą była dla niej deski sceny, ze złożonemi rękami zdawała się błagać płócienne niebiosa, zawieszone u paludamentu, o zaspokojenie jakiejś nieujętej odwiecznej tęschnoty do czegoś bardziej podniosłego, pod niejedną kamizelką serce uderzyło przyśpieszonym taktem.
Przez minutę teatr wstrzymał oddech; wreszcie uderzył jednym potężnym oklaskiem, gdy prima-ballerina w paru idealnie lekkich skokach kończyła taniec...
— Ach!!
Co się stało?
Na scenie zapanowało zamięszanie. Akordy harfy urwały się w połowie, prima-ballerina chwieje się... Gdyby jej nie podtrzymał zakochany w rusałce królewicz, który z kulisy posyłał jej przed chwilą pocałunki, upadłaby...
Zbladła jak płótno. Na jej twarzy wybija się wyraźnie uczucie bólu fizycznego. Jak kwiat podcięty, zwiesza się w silnych ramionach tancerza.
— Złamała nogę!..
— Zachorowała...
— Co się stało?
Kurtyna zapadła. Sala pełna jest szmerów i rozmów. Widzowie wstają z miejsc, gestykulują. Krzyżują się zapytania i wykrzykniki.
Po chwili, wychodzi przed kurtynę reżyser i oznajmia, iż z powodu wypadku, którego doniosłości w tej chwili jeszcze ocenić niepodobna, przedstawienie zostanie przerwane na kwadrans...
W loży baronowej von Kugel scena ta wywarła takie same wrażenie, jak i wszędzie, może jeszcze głębsze.
Na matowo-bladej twarzy Janiny ukazały się chorobliwe rumieńce. Gustaw zbladł. Podnosi się w tej chwili, bierze rękawiczki i kapelusz.
— Dokąd? — pyta panna Janina von Kugel, głosem, w którym czuć rozdrażnienie.
— Na scenę...
— Po co?
— Pani zapomina, panno Janino, że jestem lekarzem i że mogę tam być potrzebny...