<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Bogdanowicz
Tytuł Sępie gniazdo
Podtytuł Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IV.

W górach.

Ledwie świt zabarwił różowo wierzchołki Andów, które poczęły się mienić wszystkiemi barwami tęczy, gdy Azupetl wymknął się z jaskini, zostawiając w niej obydwóch śpiących więźniów.
— Niechaj śpią jeszcze — szepnął — będą potrzebowali sił. Ja muszę rozejrzeć się w górach i sprawdżić[1], czy nam nic nie grozi. W nocy moi przybrani bracia nie śmieli zapuszczać się w góry, ale w dzień mogą urządzić pościg.
To mówiąc począł wspinać się ostrożnie po skałach, zbliżając się w stronę wsi. Przez drogę rozmawiał z sobą w myślach.
— Liczę trochę na to, że brat mój Guati doreszty napędzi im strachu. Nietylko opowie im, że sam słyszał śpiewające góry, ale z pewnością stworzy całą historję o mojem porwaniu i o porwania koni.
Uśmiechnął się do siebie, rad z figla spłatanego i rozmyślał dalej:
— Zrobi to z pewnością, bo nie przyzna się, że cały dzień i noc przeleżał w pieczarze i pozwolił zabrać sobie konia. Nazwanoby go tchórzem, a na to nie pozwoli mój brat Guati.
Zatrzymał się w miejscu, skąd można było dostrzec drogę do wsi, i przypadł za górskim krzakiem.
Słońce przedarło się już w doliny i wąwozy, ale na drodze nie widać było żadnego ruchu. Azupetl nie uspokoił się jednak.
— Dowierzać temu zbytnio nie można. Aymarowie są przesądni, ale jednocześnie przebiegli i podejrzliwi. Z pewnością posądzają mnie, żem się przyczynił do tych wszystkich czarodziejskich zniknięć. Wprawdzie w ich przekonaniu jestem z Guati w górach i nie wiem nic o jeńcach, ale Guati wyprowadzi ich z błędu. Jeżeli tedy Guati już wrócił, to wprawdzie ich zaniepokoi, ale obudzi podejrzenie.
Jakby w odpowiedzi na myśl młodzieńca ze wsi dobiegł go gwar zmieszanych głosów.
— Aha! — pomyślał Azupetl — mój brat wrócił. Stanowczo dziś nie uda nam się wymknąć z gór. Na samych przedgórzach u granic llanosów znajdują się placówki Aymarów. Jeśli je zawiadomią, będzie źle... Musimy znów poczekać do nocy. Lepiej było zmykać wczoraj, ale tamci nie daliby sobie rady.
Azupetl podniósł się i skierował ostrożnie ku jaskini.
U wrót stał młodszy jeniec, oglądając się trwożnie. Gdy spostrzegł Azupetla.[2] odezwał się radośnie:
— No jesteś, nasz zbawco! myślałem, żeś nas opuścił w górach.
— Nie myślałem o tem — rzekł młodzieniec. — Poszedłem zbadać położenie.
— I jakież przynosisz nam wieści?
— Niestety, niepomyślne... Musimy przeczekać w jaskini do zmroku... Aymarowie są zaniepokojeni, ale teraz zapewne rozpoczną pościg.
— Zlituj się! toż my tutaj pomrzemy z głodu. Ja już konam, a mój pan, choć doktór, nie uratuje mnie, bo na głód jedyne lekarstwo — dobra pieczeń!...
Zabawna twarz chłopca wykrzywiała się przytem niemiłosiernie, a oczy chodziły mu niespokojnie.
Azupetl uśmiechnął się.
— Nie trwóżcie się! Pomyślałem i o tem. Pieczeni może wam nie dam, ale w torbach u moich koni znajdę zapas placków ryżowych i suszonego mięsa.
— Podwójny zbawco! — zawołał młody jeniec. — Pozwól, że cię uścisnę! Ale najpierw musisz poczęstować mojego pana.
— Dobrze — zgodził się Azupetl. — Tylko muszę dostać się do koni, które są w sąsiedniej jaskini.
Za chwilę dwaj jeńcy i ich wybawca siedzieli na mchach pieczary i zajadali z apetytem, jaki daje powietrze górskie, suche placki oraz mięso wędzone.
Starszy jeniec nazwany doktorem, obserwował uważnie młodego Aymara, a młodszy w przerwach jedzenia gwarzył nieustannie.
— Przedewszystkiem muszę ci się przedstawić — paplał wesoło. — Nazywam się Joze (Choze), a pani Bartosiowa to jest donna Bartolomea nazwała mnie Chodzikiem. A prawda! Ty nie znasz ani pani Bartosiowej, ani Mateusza...
— Bartosiowa... Mateusz... — powtórzył jak echo młody Aymar i zamyślił się głęboko.
Starszy mężczyzna nie spuszczał go z oka, młodszy zaś wziął to za oznakę uznania.
— Tak, tak!... Oboje poczciwości ludzie. Po hiszpańsku on nażywa[3] się don Matteo i jest „mayordomo“, a tio Barto gospodynią u naszego pana, doktora Mańskiego.
Tu Chodzik ukłonił się starszemu mężczyźnie i ciągnął dalej:
— Doktór Mański pochodzi z Warszawy... To, uważasz, bardzo stąd daleko, dalej niż do Gwatemali i do tutejszego Santa Fé de Bogota. Doktór mieszkał dotąd w swojej haciendzie „Masovia“ i miał szczęście znajdować na swej drodze wielkich ludzi: raz znalazł w puszczy królewicza,[4] a potem tu obecnego Chodzika.
— Oj ty paplo! — uśmiechnął się doktór Mański.
Ale Chodzik ani myślał przerywać swej opowieści.
— Mieliśmy przygód sporo, ale widać nie skończyły się jeszcze. Pan, uważasz, bada naszą przeszłość, naszą, to znaczy nas indios, i za to raz chcieli go już zarżnąć Zapotekowie, a teraz nie wiem, co tam obmyślili dla niego twoi bracia Aymarowie. No, powiedz szczerze, co oni tam obmyślali takiego?
Ale młody Aymar siedział zadumany i zdawał się nie słyszeć. Chodzik popatrzył na niego i odezwał się półgłosem do dr. Mańskiego po polsku, którym to językiem w służbie nauczył się dobrze władać.
— Poczciwy chłopak, ale widocznie mało rozgarnięty. Trzebaby go oddać na służbę do ojca Mateusza.
Nagle Azupetl poruszył się i zaszeptał:
— Ojcze nasz... Mateusz... Aniele Stróżu mój... — A potem zwiesił głowę smutnie:
— Więcej nie umiem!... — westchnął.
— Jezus, Marja! — krzyknął Chodzik. — Toż on gada, jak pan Mateusz!... I modlić się umie!... Widocznie ochrzczony, jak ja!... To ty się może przeżegnać umiesz?
Azupetl zrobił niepewny ruch ręką.
Dr. Mański spojrzał bystro na młodego Aymara i spytał:
— Ktoś ty jest?...
— Nie wiem — odrzekł młodzieniec.
— Nie Aymar?
— Nie... Porwany.
— Rozumiesz po polsku?
— Mówiłem, zdaje się, tak, jak wy teraz, w dziecięctwie.
Dr. Mański powstał i kładąc rękę na ramieniu młodzieńca, rzekł:
— Musisz z nami jechać. Ocaliłeś nas, teraz na mnie kolej zaopiekować się tobą.
Młodzieniec podniósł duże swe oczy na d-ra Mańskiego.
— Nazywano mnie Pedrito, czy Pedruś...
— Pewno Piotruś. Więc Piotrusiu, pojedziesz z nami?
— Pojadę.
— Opowiem ci przygody nasze — wmieszał się Chodzik — to było nadzwyczajne!
Ale w Piotrusiu zbudził się nagle dawny Azupetl, gdyż przypadł uchem do ziemi i zawołał:
— Ktoś jedzie!...









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – sprawdzić.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nazywa.
  4. Patrz „Błękitna pantera“ powieść przez tegoż autora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Bogdanowicz.