<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Sława
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Po kawie Gneist wyszedł do specjalnej pracowni, która, zawsze zamknięta, znajdowała się w drugim budynku. Przed odejściem wydobył z szafy niewielki zeszyt i położył go na stole.
— Przejrzyj to — rzekł do Juljana — jeżeli będziesz się nudził.
Juljan został sam. Był znużony i moralnie rozbity, jak człowiek, który stracił wiarę w powszechnie znane pewniki, aby uwierzyć w to, co dotychczas nazywano fałszem. Chciałby przespać czas utrwalania się w jego myśli nowych poglądów; ale przez zakurzone okienko wejrzało do izby słońce i snop blasków padł na czarny stół, gdzie leżał rękopis Gneista.
Idąc machinalnie za tą wskazówką, Juljan wziął do ręki spłowiały ze starości zeszyt i zaczął czytać.
Znalazł tam teorją hydrometalów. Dotychczas — mówił rękopis — z pnia nauki, zwanej chemją ogólną, oddzielił się jeden potężny konar: chemja organiczna. Jest ona właściwie chemją „związków węgla“ i obejmuje wytwory organiczne, jak: cukier, alkohol, substancje wonne, tłuszcze — słowem przedmioty najważniejsze dla ludzkiego życia. Chemicy zaś, bliżej zbadawszy je, wynaleźli mnóstwo związków sztucznych, jakie pierwej nie istniały w naturze.
Obecnie, obok chemji „związków węgla“ z metaloidami, powstaje chemja „związków wodoru“ z metalami. Związków tych w naturze niema, są one wszystkie sztuczne i odpowiadają typowi aljażów. Wszystkie odznaczają się wielką wytrzymałością, sprężystością, przewodnictwem ciepła i elektryczności, a nadewszystko — lekkością, trudną do pojęcia w metalach. W końcu znajdował się wykaz kilkudziesięciu hydrometalów, odkrytych przez Gneista i tylko jemu znanych. Te związki wodoru i glinu, oznaczone nazwami: Alfa, Beta, Gamma i t. d. chemicznie różnią się między sobą tylko ilością wodoru. Im więcej w nich wodoru, tem związek posiada mniejszy ciężar gatunkowy, ale — do pewnej granicy. Poza nią za powiększeniem ilości wodoru, ciężar gatunkowy związku powiększa się, potem znowu zmniejsza, znowu powiększa, tym razem już stale.
Na powyższej zasadzie i na mocy bardzo ścisłych rachunków, Gneist doszedł do wniosku, że jedno minimum gęstości hydrometalu równa się jednej siedemset dziewięćdziesiątej gęstości wody, czyli że jest lżejszem od powietrza. Dalsze badania przekonywały, że odpowiadający mu związek jest ciałem stałem, z fizycznych własności nieco podobnem do miedzi.
Na nieszczęście metoda starego chemika nie pozwalała mu oznaczyć teoretycznie ilości wodoru i glinu, tworzących ten dziwny związek. Wskazywała tylko granice, objęte reakcjami Nr. 2000 i Nr. 10000. Liczby te, i cały szereg pośrednich, oznaczały rozmaite ilości glinu i wodoru, tudzież ciśnienia i temperatury, przy jakich należało je łączyć. Zgóry też zapowiadał Gneist, że z owych ośmiu tysięcy reakcyj, ledwie kilka wyda jakieś związki (między któremi znajdzie się jeden lub dwa lżejsze od powietrza); inne nie wytworzą żadnego połączenia.
Juljan, ukończywszy w parę godzin czytanie zeszytu, musiał wyznać, że teorje Gneista mają jedną tylko wadę: są tak nowe, ale tak nowe, iż nie zgodzą się z żadnem ze znanych nauce doświadczeń. Niemniej jednak poparte są faktami w postaci hydrometalów już otrzymanych i — rozumowaniem niepokonanej siły.
W tej chwili istnienie aljażu lżejszego od powietrza dla Juljana nie ulegało wątpliwości. Trzeba go było tylko szukać według wskazanej metody.
Szukać!... Trudne zadanie.
Juljan był tak podniecony minionemi wypadkami, teorją Gneista, wreszcie nadzieją sławy, o jakiej świat dotychczas nie słyszał, że jego myśli poczęły przyjmować formę obrazów, jak we śnie, albo w halucynacji.
Zdawało mu się, że do pokoju, lekko niby cień, wsunął się Gneist, w swoim wytartym surducie, z bliznami na twarzy. W rękach trzymał sito grochu.
— Tu — rzekł do Juljana — znajduje się dwie i pół kwarty grochu, osiem tysięcy ziarn. Zaś między niemi jest jedno, w którem ukrywa się krótki i prosty przepis poszukiwanego przez nas związku, a zarazem twoja sława. Nieśmiertelna sława!... — dodał z melancholijnym uśmiechem.
Juljan wyciągnął rękę do sita.
— Za pozwoleniem — przerwał mu Gneist. — Ziarn tych nie można wybierać gołą ręką...
Sięgnął za szafę i wydobył stamtąd olbrzymie obcęgi kowalskie. Były one wielkości wzrostu człowieka.
— Temi obcęgami będziesz wyjmował z sita po jednem ziarnie grochu.
— Ależ to niepodobna — zawołał Juljan.
— Po pewnej wprawie nauczysz się tej sztuki.
Juljan z trudnością ujął ciężkie obcęgi i skierował je do sita.
— Za pozwoleniem — rzekł Gneist. — Groch wybierać będziesz z sita w piwnicy zupełnie ciemnej...
— Niemożliwe...
— Przy wprawie możliwe — odparł Gneist. — Jest w tem jednak pewna istotna trudność. Sito, jak widzisz, zasłania pajęcza siatka, w której zresztą znajduje się otwór. Otóż groch wydobywać musisz obcęgami tylko przez ten otwór, z największą ostrożnością. Gdybyś bowiem uszkodził pajęczynę, nastąpi wybuch...
— Szaleństwo!... — wykrzyknął Juljan.
— To jest właśnie praca naukowa, która da ci sławę... Czy myślisz, że wielkie odkrycia robią się łatwiej, albo bezpieczniej?...
— Dotychczas los pomagał wynalazcom — szeptał Juljan.
— Jednemu pomagał, stu zabijał — odparł Gneist — ludzkość zaś zna tylko szczęśliwych... Zresztą — dodał — kto ci zaręczy, że i tobie los nie pomoże? i że za pierwszem zanurzeniem obcęgów w sito, nie trafisz na upragnione ziarno?...
— Albo zginę.
— I to być może — spokojnie odparł stary chemik. — Sława jak orzeł mieszka na niedostępnych szczytach. Trudno tam dojść, łatwo po drodze zmarnieć.
Łoskot otwierających się drzwi zbudził Juljana. Widzenia znikły. W pokoju stał rzeczywisty Gneist, bez sita i obcęgów.
— Będziemy jedli obiad — rzekł.
— Ciężka praca czeka mnie tutaj — mruknął Juljan, odpowiadając swoim własnym marzeniom.
— Przyzwyczaisz się — odparł zimno Gneist — albo odejdziesz stąd, jeżeli ci się sprzykrzy...
„Prawda, że mogę odejść w każdej chwili“ — pomyślał Juljan i uczuł, że mu wraca spokojność.
Obiad składał się z buljonu, kawałka nieosobliwie upieczonego mięsa i kilku łyżek fasoli, co wkońcu zapito szklaneczką cierpkiego wina. Najskromniejszy robotnik paryski żywił się lepiej, aniżeli Gneist, za którego wynalazki w tej chwili zapłaconoby miljony.
Niemniejsze ubóstwo zdradzała zastawa stołu: wyszczerbione talerze fajansowe, noże i widelce źle osadzone w białych trzonkach, blaszane łyżki — oto serwis starego chemika. Przynosił im potrawy eks-galernik, człowiek w połatanej kurtce, który zapewne nie znał mydła ani grzebienia, a swego pana traktował z szorstką poufałością.
Widząc, że Juljan zostawił na talerzu połowę mięsa, eksgalernik zrobił ustami pogardliwy grymas i rzekł do Gneista:
— Wybredny jest ten ósmy numer! Ciekawość, czy swoje odsiedzi?...
— To się pokaże — odparł chemik.
— Co on mówi? — spytał Juljan.
— Za długo był na galerach — objaśnił Gneist — a teraz za mało przestaje z ludźmi, więc posługuje się dawnym słownikiem.
— Cóż znaczy ten ósmy numer?
— To, że przed tobą było tu już siedmiu laborantów.
— I wszyscy uciekli? — spytał Juljan.
— Rozmaicie — rzekł Gneist.
— Paru strzeliło sobie w łeb, ale tylko jeden powiesił się — wtrącił eks-galernik.
Juljana chłód przeszedł. Stary chemik wykluwał zęby piórkiem.
— Cóżby pan zrobił, gdybym i ja uciekł? — zapytał po chwili Juljan.
— To samo, cobym zrobił, gdybyś tu wcale nie przychodził. Po mojej śmierci, dosyć zresztą bliskiej, zapisałbym bibljotekę i laboratorjum Akademji. Nieśmiertelni, jak zwykle, zmarudziliby kilka lat, wreszcie ogłosiliby moje odkrycia. Wówczas do dalszych poszukiwań wzięłoby się kilkuset badaczy, podzieliliby pracę i w ciągu roku znaleźliby to, nad czem jednostka może ze dwadzieścia lat ślęczyć.
W sercu Juljana obudziło się coś nakształt zazdrości.
— Nie! — pomyślał. — Nikt inny nie zrobi tego odkrycia tylko ja, choćbym miał trzydzieści lat stracić...
Eks-galernik przyniósł maszynkę z kawą i zabrał talerze. Spoglądał na Juljana z wyrazem pogardliwej wyższości, chociaż bez niechęci.
— Komu pan ma zamiar oddać swoje hydrometale? — zapytał Juljan chemika.
— Tobie — odparł starzec — jeżeli za wcześnie nie uciekniesz.
Juljan zarumienił się z radości. Ochłonąwszy, mówił dalej:
— Przypuszczając jednak, że nie ucieknę, a nawet doprowadzę do końca pańską pracę, pytam się, któremu z narodów powierzyłbyś pan metal lżejszy od powietrza? Wszak on zapewni wybranemu panowanie nad światem...
Gneist obojętnie wzruszył ramionami.
— Ja — odparł — dałbym go wszystkim, ty możesz ofiarować jednemu, który, rozumie się, natychmiast sprzeda go najgorszym wrogom, jeżeli dobrze zapłacą.
A po dłuższej pauzie dodał:
— I tak jest lepiej, gdyż jeden wyłącznie naród, uzbrojony metalem lżejszym od powietrza, zwichnąłby równowagę świata. Gdybyśmy tylko bawołom dali żelazne rogi, ziemia zaludniłaby się samemi cielętami. A gdybyśmy wyłącznie tygrysów opatrzyli w żelazne szpony, wnet zabrakłoby i wołów i tygrysów.
Dopił kawę i, odsunąwszy filiżankę, kończył:
— Z tem wszystkiem, jeżeli chcesz pracować, przywieź tu swoje rzeczy. Jedź po nie zaraz, a potem — do roboty. Szkoda tracić czasu, nawet uganiając się za sławą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.