Słoń Birara/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Słoń Birara
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
DO LUDZI.

Cały tydzień jeszcze Birara leczył się i wypoczywał.
Przekonał się, że siły mu powracają z dniem każdym, lecz że nie mógł jeszcze wzdychać głęboko, co dawniej sprawiało mu taką przyjemność. Ze smutkiem myślał, że nie potrafiłby już zatrąbić donośnie.
Teraz mruczał nawet i chrząkał znacznie ciszej i rzadziej, bo natychmiast zaczynał się kaszel, którego bał się najwięcej.
Razem ze zdrowiem powróciła tęsknota.
Birara pragnął ujrzeć ludzi, posłyszeć ich głos, co przypominałoby mu Amrę, małego, kochanego kornaka, i tego drugiego — w białem ubranku z pasem szkarłatnym.
Niewolnicza dusza oswojonego słonia ciągnęła do ciemiężców i władców.
Obszedł więc wyspę dokoła. Długo patrzył na bieg słońca i niebo, w nocy zaś śledził ruch księżyca.
Zabrało mu to dwa dni, ale zato wszystko już poznał, zrozumiał i zbadał.
Przepłynął jezioro i jął się przedzierać przez dżunglę, kierując się ku północy.
Szedł coraz szybciej, bo dążenie do celu dodawało mu sił.
Zaszedł jednak niespodziewany wypadek.
Birara natrafił na połać dżungli, nawiedzonej przez straszliwy orkan południowy.
Potężne mahonie, magnolje i palmy leżały wyrwane z korzeniami, inne — nadłamane opierały się o konary stojących wpobliżu drzew.
Słoń z trudem przedzierał się przez ten smutny szmat lasu, gdy potrącone przez niego drzewo upadło nagle, uderzając go w głowę i grzbiet.
Birarę zamroczyło.
Długo stał, potrząsając łbem i przestępując z nogi na nogę, bo mu jakoś dziwnie drętwiały. Gdy ruszył, rzuciła mu się krew gardłem; o mało się nią nie zachłysnął, poczem kaszleć zaczął ciężko i przeraźliwie, obryzgując trawę gęstą, lepką pianą.
Chciał iść dalej, lecz już nie mógł.
Niedawno zabliźniona rana otworzyła się, sącząc ropę. Próżno szukał zbawczego pieprzu — nie było go tu.
Odnajdywał tam i ówdzie jakieś nikłe zdziebełka ziół leczniczych, zrywał je i żuł, smutnie wbijając wzrok w ziemię.
Wlókł się strasznie wolno.
Tracił już nadzieję, że dojdzie kiedyś, lecz kierunku nie zmieniał, dążąc niezmiennie ku północy.
Wreszcie dotarł do celu swoich marzeń.
Biedny, chory, wyniszczony olbrzym, najprawdziwszy „kumirja“, duma całego wybrzeża od Cambay do Bombaju, ujrzał przed sobą dżunglę górską, otoczoną drutem kolczastym.
Małe oczki błysnęły mu radośnie. Podniósł trąbę, aby wydać łagodny, donośny ryk, lecz zżymnął się cały i drgnął. Nieznośny ból przeszył go, a suchy, ostry kaszel jął rozsadzać płuca.
Birara, czując zawrót głowy, parskał krwawą pianą i rzęził chrapliwie.
Uspokoiwszy się nieco, wyrwał słupek, podtrzymujący druty i wszedł do zakazanego ostępu, należącego do Tasfina, maharadży Satpury.
Słoń wkroczył do jej wnętrza od południa, więc szedł znów ku północy.
Pamiętał dokładnie, że po tamtej stronie dżungli znajdzie wąwóz ze śladami ogniska i okopconą dymem skałę, dalej — łąkę, a za nią — sztachety i duży gmach, gdzie...
Ach! Nie chce już wspominać tego, co minęło na zawsze...
Pragnie tylko ujrzeć te drogie dla niego miejsca, wciągnąć całą piersią to samo powietrze, którem oddychali mali, kochani przyjaciele i...
Nie pożądał niczego poza tem. Aby tylko dojść, aby dojść!
Noc go zastała, gdy nie zdążył jeszcze ujść połowy drogi.
Zatrzymał się i, oparty o drzewo, drzemał.
Spać nie mógł i nie kładł się, bo dręczył go kaszel i dokuczał ostry, wzmagający się z każdą chwilą ból w piersi.
Do świtu pozostawało jeszcze sporo czasu, bo nawet gibbony nie odzywały się jeszcze, gdy coś zaniepokoiło Birarę.
Usłyszał krótki, urywany świst. Zupełnie taki sam, jaki pochodził od białych ludzi, gdy zapędzano do pułapki dzikie słonie, przed któremi szedł on — Birara, posłuszny woli małego Amry.
Jął nadsłuchiwać i, jak mógł, węszył na wszystkie strony.
Nie wątpił już, że dżungla otoczona jest ludźmi.
Poza tym świstem nic więcej nie mąciło ciszy, lecz Birara nie ufał jej teraz.
Podniósł uszy i chwytał ostrym słuchem najsłabszy szmer; daleki trzask gałęzi, pękającej pod stopą nieznanej istoty, echo przytłumionych nawoływań.
Raptem od północnej strony, dokąd z takim mozołem i cierpieniem dążył Birara, gdzieś daleko jeszcze zagrała trąbka.
Urwała po chwili, a wtedy od południowej strony dżungli rozległy się głosy ludzi.
Duża przestrzeń dzieliła ich od słonia, więc narazie tylko jego ostry słuch mógł pochwycić krzyki, uderzenia kijów po drzewach, a nawet zbliżający się tupot nóg.
Zrozumiał zresztą niebawem, że to nie stopy ludzkie sprawiały ten hałas i czyniły coraz wyraźniejszym i bliższym łomot i trzask krzaków.
W pobliżu zaczajonego słonia przebiegali teraz przerażeni mieszkańcy dżungli.
Przemknęła para saren, sadząc susami przez krzaki.
Jeleń o wspaniałych, rozłożystych rogach przegonił je, lecz stanął nagle i węszył, strzygąc uszami.
Przez zarośla tamaryndowe kłusem biegł dziki bawół, podnosząc co chwila głowę i poruszając rozdętemi chrapami. Za nim dążył, jeżąc szczecinę na karku, ponury odyniec.
Dalej, przyciskając się do ziemi, zmykały szakale, tchórzliwie oglądając się.
W wysokiej trawie mignęła plamista skóra pantery czy lamparta...
Z głośnym rechotem i skrzeczeniem skakały z drzewa na drzewo małpy — duże i małe.
Nawet ptaki, porwane wszczynającym się niepokojem, z przeraźliwym krzykiem ciągnęły ponad drzewami.
Tygrysiasty, okryty pręgami i plamami pyton, olbrzymi „poddapoda“, postrach małp, posłyszał coś niezwykłego.
Wąż leżał zwinięty wśród grubych konarów drzewa, podobny do potwornej narośli lub dziwacznego sęka, i czatował na zdobycz.
Posłyszawszy niezwykłe odgłosy, budzące trwogę, szybko przerzucał swe zwinne, prężne ciało z gałęzi na gałąź, aż ześlizgnął się na ziemię i ukrył się pod kupą gnijących pni, zasnutych dzikiem winem i wiotkiemi pędami asfodelji.
Wszystko, co żyło, szukało ratunku w ucieczce.
Głosy ludzi zbliżały się, potężniał stuk pałek i jazgot grzechotek.
Birara nie ruszał się z miejsca. Stał, jak wryty i słuchał.
Widocznie, miał nadzieję, że ludzie ominą jego kryjówkę.
Przypomniał sobie dżunglę, gdzie ludzie otoczyli moczary i wypłoszyli dzikie słonie, a te pokornie poszły za nim — niewolnikiem, do zdradzieckiej zagrody.
Nie znał jednak Birara hinduskich naganiaczy, tembardziej tych, którzy pędzili zdobycz na stanowiska, zajmowane przez ich władców.
Naganiacze ci wiedzieli, że wśród krzaków stał w ukryciu sam Tasfin, a na linji strzelców — radżowie pobliskich księstw i biali sahibowie, których władca Satpury podejmował wspaniałemi ucztami i łowami.
Pokrzykiwali więc i postukiwali kijami tak blisko, że Birara widział wyraźnie obchodzących go z obydwuch stron Hindusów. Ludzie przedzierali się przez krzaki, wikłali się w wysokiej trawie i w sieci zwisających z drzew lian.
Dwuch z nich, oddawna już dostrzegło trop słonia — wyłamany słupek ogrodzenia, wytłoczone jego nogami doły, stratowana trawa i wyrwane krzaki znaczyły wyraźnie jego szlak.
Krzycząc przeraźliwie i turkocąc grzechotkami, wchodzili do haszczy, gdzie stał Birara.
Jeszcze się obawiał ludzi, bo myślał, że nie pozwolą mu dojść do wąwozu, nad którym zwisa skała, okopcona dymem ogniska Amry...
Musi tam dojść!...
Czuje, że w tem zawiera się ostatnie, najgorętsze pragnienie jego... jakiś cel nieznany...
Musi tam dojść! Nie da się ludziom osaczyć i usidlić!
Naganiacze tymczasem podchodzili coraz bliżej i bliżej.
Zebrawszy wszystkie siły, Birara podniósł trąbę i nagle ruszył ze swego legowiska.
Z trzaskiem tratował krzaki i szedł szerokim kłusem, coraz wyżej zadzierając głowę. Nie czuł już bólu i bulgocącej w gardle piany, parł naprzód ku wymarzonej łące, gdzie pozostawił swe wierne, kochające serce, oddane małemu kornakowi...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.