Słoń Birara/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Słoń Birara |
Wydawca | Udziałowa Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Przemysłowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Birara, słysząc poza sobą wzmagające się, coraz przeraźliwsze i drażniące go krzyki, wycie, stuk, turkot i gwizd, pędził naprzód.
Biegł takim pędem, robił tak wielki hałas, że nie słyszał nawet strzałów, padających tam, dokąd dążył, goniony strachem i ścigany przez tropiących go ludzi.
Dyszał ciężko i otwierał paszczę szeroko, aby wciągnąć jak najwięcej powietrza, stale mu brakującego. Chciał zboczyć na prawo, lecz naganiacze wszczęli natychmiast straszliwy hałas; spróbował biec na lewo — przeraziły go basowe dźwięki rogów i wściekły huragan okrzyków.
Zmuszony więc był biec wprost przed siebie.
Słoń nie mógł przeniknąć zamiarów, goniących go ludzi.
Hindusi znali się na łowach w dżungli. Pędzili więc wspaniałą zdobycz, kierując ją na stanowisko swego władcy.
Birara ujrzał wkrótce, że po przez drzewa przegląda już błękit nieba.
Zbliżał się do skraju dżungli.
Zwolnił kroku i, podszedłszy do gęstych, wysokich zarośli palmowych, stanął.
Wyciągnął trąbę i węszył. Nie czuł już teraz bliskiego niebezpieczeństwa, jednak jakaś nagle budząca się w nim nieufność, zmuszała go do czujności.
Ostrożnie rozsuwając haszcze, postąpił kilka kroków naprzód i znowu stanął.
Przez twarde, ostre liście rafji wytknął sam koniec trąby i wciągał powietrze krótkiemi, urywanemi chwytami. Bystrym wzrokiem ogarniał znajdującą się przed nim miejscowość.
Widział zaczynającą się tuż za palmami szeroką, otwartą płaszczyznę.
Musiał iść przez nią, więc rozglądał się bacznie, badał ją węchem i słuchem.
Nic budzącego obawy nie wyczuwał, a że goniący go ludzie z hałasem pędzili przez knieję, ruszył dalej.
Już przebył połowę drogi do czerniejącej w oddali ściany dżungli, gdy nagle gdzieś z boku rozległy się strzały, a w ślad z niemi — huk z przeciwnej strony.
Kule ze złośliwym poświstem przemknęły tuż nad nim, niektóre z nich z syczącem klaskaniem wbiły się w ziemię.
— Aj-oj-oj! Ho-ho! U-u-u! — miotał się za biegnącym olbrzymem zwichrzony orkan krzyków, jazgot, przeraźliwe trąbienie rogów.
Jak smagnięty tysiącem batów, Birara, skupiając wszystkie siły, pędził wprost przed siebie, aby jaknajprędzej dopaść zbawczej dżungli, zniknąć z oczu ścigających go ludzi i ukryć się przed tem, co najwięcej przerażało go swym groźnym świstem.
W pędzie przelotnie tylko spostrzegł leżącego nieruchomo jelenia, trochę dalej gaura, który wierzgał nogami, usiłując podnieść rogaty łeb.
Wpatrując się w ciemne haszcze dżungli, która stawała się coraz bliższą, ujrzał nagle coś, co zmusiło go gwałtownie zwolnić bieg.
Z poza krzaków i zwalonych pni podniósł się człowiek. W rękach jego błysnęła lufa karabina i jęła się zniżać.
Naganiacze zrobili swoje, zmusiwszy niezwykłą zwierzynę wyjść na stanowisko maharadży.
Ujrzawszy olbrzymiego słonia, zdumiał się Tasfin.
— Wielki łowczy nie donosił mi nigdy o słoniach w tym małym ostępie... — pomyślał i, wziąwszy na cel mknące zwierzę, czekał na stosowną chwilę.
Naczelnik nadwornych strzelców, stojący za władcą, zawołał nagle głosem, w którym brzmiało przerażenie:
— Wielki, najjaśniejszy panie! To Birara, słoń następcy tronu, królewicza Nassura!
Lufa strzelby błysnęła znowu, bo maharadża opuścił ją, przyglądając się słoniowi.
Birara tymczasem zdążył zwolnić swój rozpęd i miotał się teraz, szukając ratunku. Bezradnie rzucał się w różne strony, lecz teraz spostrzegał wszędzie zaczajonych ludzi z bronią w ręku. Nie śmieli jednak strzelać przed maharadżą. Słoń nigdy przedtem nie widział broni, lecz w tej chwili przerażała go ona, bo czuł płynący od niej powiew śmierci.
Już poczęła go ogarniać rozpacz, już chciał, niepomny na niebezpieczeństwo, runąć na zaczajonych ludzi lub zawrócić, zgnieść i stratować goniących go Hindusów.
Zdyszany i zziajany jął chrapać, dusząc się krwawą, lepką pianą.
Porwał go gniew bezmierny, a ból przeszywał mu porywczo wznoszące się boki.
W tej chwili padł głośny okrzyk:
— Birara!
Gdyby nawet strzał armatni w hałasie przeraźliwych dźwięków i zgiełku rozległ się teraz, — nieprzytomny i wściekły słoń nie posłyszałby go.
To zaś słowo, słyszane tyle razy z ust Amry, rozbrzmiało, jak uderzenie pioruna.
Birara stanął, jak wryty i nadsłuchiwał.
Może to tylko wydało mu się? Przecież już raz mu się to przydarzyło? Wołał go Amra, którego nigdzie znaleźć nie mógł, wołał zbliska... lecz był to sen!
— Birara! — rozległo się wołanie po raz drugi.
Z poza krzaków podniósł się człowiek okazałej postawy, i, wyciągnąwszy ku niemu rękę, powtórzył:
— Birara! Birara!
Słoń z cienkim, żałosnym, pełnym skargi jękiem pobiegł na zew.
Już widział wyraźnie barczystego mężczyznę o ciemnej, poważnej twarzy i szerokiej, czarnej brodzie. Jakieś błyski wspomnień przeszywały mózg Birary.
Wyprężywszy trąbę, wciągnął powietrze tak głęboko, że aż ryknął z bólu w piersi, lecz po chwili już obejmował stojącego przed nim człowieka, dął na niego, wymachiwał ogonem i wydawał krótkie, jękliwe kwilenia.
Poznał tego człowieka.
Wsadzał go sobie na grzbiet w wąwozie, gdzie Amra z przyjacielem rozpalali ognisko, gdzie się raczył mangami i gdzie płynęły najszczęśliwsze dni jego życia.
Birara tulił Tasfina do piersi, coraz goręcej dmuchał mu w twarz, żalił się tęsknem, zbolałem łkaniem, a gdy maharadża, wzruszony i zdumiony, poklepał go po szyi, puścił go, podniósł trąbę i wydał drżący, radosny ryk.
Nie chciał już wcale odejść od Tasfina i dreptał wciąż koło niego, przestępując z nogi na nogę, wzdychając i chrząkając.
Maharadża spostrzegł na piersi słonia pianę, zabarwioną krwią, i rzekł do strzelca:
— Spójrz-no, Fuzalu, czy nie dostał Birara postrzału?
Hindus uważnie obejrzał słonia.
— Najjaśniejszy panie! — rzekł po chwili — Birara ma kulę w boku, lecz rana goić się już zaczęła... o, widzę też przeciętą skórę na pęcinach, złamany kieł i szeroką bliznę na łbie... Dostało się biedakowi.... bo chudy jest... i chory.
Maharadża pieścił słonia, głaszcząc go po trąbie, i szeptał:
— Co się z tobą działo, stary Birara? Pocóż to od nas uciekłeś? Któż cię skrzywdził?
Słoń patrzał na mówiącego łzawiącemi się oczami, wzdychał i chrząkał.
Od czasu do czasu obejmował trąbą maharadżę i znowu dmuchał nań gorącym oddechem.
Tam i sam padały jeszcze strzały. Naganiacze wypędzali z haszczy zaczajone zwierzęta i te szły na śmierć, przeszywane kulami.
Tasfin nie strzelał więcej.
Wzdrygnął się na myśl, że mógłby zabić ulubieńca Nassura.
— Dziękuję ci, Fuzalu! — zawołał, spojrzawszy na strzelca:
— Władco! — odpowiedział Hindus. — Szczęśliwy jestem, jeżeli sprawiłem ci, wielki panie, radość, lecz nie wiem...
— Poznałeś zdaleka Birarę! — objaśnił Tasfin i poklepał sługę po ramieniu.
Strzelec pochylił się i ucałował rękę maharadży.
— Weźmiesz słonia i będziesz go leczył i pilnował, aby wydobrzał! — dodał Tasfin.
— Rozkazałeś, najjaśniejszy panie! — skłonił się strzelec. — Znam skuteczne leki — czerwony pieprz dziki i gorzkie zioła „rostaramu“...
— Dobrze! — skinął głową maharadża. — Musisz go doprowadzić do zdrowia!
Naganiacze podchodzili już do stanowisk myśliwych. Od skrzydeł linji strzelców zagrały trąbki. Łowy były skończone.
Znoszono i składano w długi szereg upolowaną zdobycz.
Tasfin zamierzał iść, aby obejrzeć leżące gaury, dziki, jelenie i dużego lamparta. Chciał też powinszować pięknej zdobyczy najszczęśliwszym strzelcom.
Ledwie ruszył z miejsca, jak Birara chrapnął, a w oczach jego błysnęła rozpacz.
Jakto? Jego przyjaciel odchodzi? A co będzie, jeśli i on zniknie nagle, podobnie jak kochane chłopaki o miłych głosach i drobnych dłoniach, pieszczotliwie dotykających jego trąby? Nie! Birara nie przeżyłby tego po raz drugi!
Takie myśli świtały w szerokim łbie słonia, takie obawy dręczyły jego serce, które poznało palącą tęsknotę i ciężkie cierpienia.
Birara, chrząknąwszy cicho, objął Tasfina i wsadził go sobie na grzbiet, po chwili uczynił to samo z Fuzalem i podniósł uszy.
Pytał:
— Co mam robić? Powiedźcie, a wszystko uczynię!
— Naprzód! — rzekł strzelec.
Słoń ruszył. Zatrzymano go przed zdobyczą, leżącą na rozkładzie, więc zdumionym wzrokiem przyglądał się nieżywym już mieszkańcom dżungli i pochrapywał trwożnie. Nie mógł pojąć dlaczego ciała ich leżą tak spokojnie, zimne i skrwawione? Niepokój i jakgdyby gniew podnosiły się z głębi jego serca.
Gdy otrąbiono powrót do pałacu, maharadża chciał zejść ze słonia i wsiąść na oczekującego go rumaka, lecz Birara ostrożnie schwycił władcę za nogę i przytrzymał.
W pomruku słonia Tasfin wyczuł taką gorącą prośbę i tyle trwogi, że zrozumiał wszystko — i to, że Birara ucieszył się ze spotkania z nim, i to, że boi się go stracić na nowo.
Uśmiechnął się i zawołał:
— Ruszajmy, Birara, — w drogę!
Słoń, wymachując ogonem i trąbą, zamruczał radośnie i podreptał na czele pochodu.
Zapomniał o wszystkiem na świecie. Nie czuł już bólu w bokach, ani dychawicy, duszącej go, ani też słabości w znękanem ciele.
W tej chwili zdawało mu się, że potrafiłby wydobyć i wyciągnąć z mułu najcięższy kloc mahoniu lub przetoczyć na dużą odległość złom białego kamienia.
Świtała mu też nadzieja, że, skoro odnalazł dobrego człowieka o czarnej brodzie i dźwięcznym, poważnym głosie, ujrzy też wkrótce małego kornaka i chłopca w białem ubranku, przepasanem szkarłatną szarfą.
Przyśpieszał więc kroku, pomrukiwał i chrząkał coraz bardziej ochoczo. Podnosił co chwila trąbę nad głową i węszył, jakgdyby chciał się upewnić, czy dobry człowiek, którego niósł niegdyś z wąwozu, siedzi jeszcze na jego karku, i czy to on poklepuje go ciepłą, delikatną dłonią.