Słoń Birara/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Słoń Birara
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.
OCZEKIWANIE.

Na łące pomiędzy skałami a ogrodem pałacowym, przechadzał się Birara. Miał dziwny wygląd. Szerokie pasy płócienne okrywały jego boki, obandażowane nogi wydawały się wprost potwornie grubemi.
W pobliżu sztachet żołnierze postawili kubeł, napełniony czerwonemi strączkami dzikiego pieprzu i żółtych, wonnych ziół. Słoń od czasu do czasu podchodził i trąbą brał lekarstwo. Wywijając ogonem i kurcząc wargi, długo żuł, chrapiąc przeraźliwie, a gdy odchodził od swej „apteki“, roztwierał paszczę szeroko, oddychał szybko i głośno.
Mieszkańcy stolicy tłoczyli się na przeciwległym brzegu rzeki i, śmiejąc się, patrzyli na Birarę, który zamaszyście maszerował ku wodzie i pił, aby ugasić płomień, palący mu wnętrze.
Każdego ranka na łące zjawiał się Fuzal z pomocnikiem. Szli, niosąc bandaże i słój z maścią. Strzelec starannie obmywał ledwie zabliźnione, nieraz krwawiące jeszcze rany ogromnego pacjenta i nakładał opatrunek. Słoń stał spokojnie, mruczał i trąbą dotykał ostrożnie lekarza. Gdy Fuzal odchodził, Birara szedł za nim i przy bramie obejmował go i dmuchał mu w twarz, spoglądając nań z wdzięcznością.
Zwykle Birara stał w samym środku łąki, niezmiennie zwrócony głową ku pałacowi. Bacznie śledził każdego człowieka, przechodzącego przez plac, i chwilami przechylał łeb na bok, jakgdyby zdumiony.
W południe, stanąwszy przed bramą, trąbił krótko i rozkazująco.
Warta otwierała podwoje. Birara szedł uroczystym krokiem przed pałac.
Zatrzymawszy się przed kolumnadą wejścia, znowu dawał sygnał.
Miał on jednak teraz odmienne brzmienie, — wyrażał prośbę i radość.
Po chwili zjawiał się Tasfin, maharadża Satpury, i zbliżał się do przyjaciela.
Birara drepcząc na miejscu, machał ogonem, wachlował uszami i mruczał.
Tasfin klepał słonia po bokach i głowie, a Birara obejmował go i dmuchał, zerkając oczkami, pełnemi radosnych błysków.
Spotkanie to i pieszczoty trwały długo, bo słoń nie chciał rozstawać się z człowiekiem, budzącym w nim tyle drogich, wzruszających wspomnień.
W osobie Tasfina mieściło się teraz całe minione życie Birary. Nie pamiętał lat ciężkiej pracy, a nieraz i głodu nawet, odpędzał wspomnienia swych przygód po ucieczce, do której popchnęła go tęsknota.
Echa tych przeżyć zagłuszył w swem sercu, bo płonęło w niem gorące przywiązanie do Tasfina, człowieka, który podobnie, jak on — Birara, — widział słodkich chłopaków i słyszał ich łagodne, dźwięczne głosy, zawsze brzmiące w duszy słonia.
Powróciwszy w końcu na swoją łąkę, dążył do wąwozu.
Stawał w cieniu skały, zrywał kilka owoców mangowych i szedł do zbudowanego niedawno chlewu, gdzie kładł się na miękkiej podściółce ze słomy, zasypiał bez snów i zmór.
Pewnego razu spostrzegł niezwykły ruch koło pałacu.
Niejasny, lecz ostry niepokój zagnieździł się na nowo w jego sercu.
Słoń przechadzał się koło ogrodzenia i nie spuszczał oczu z tego, co się działo przed siedzibą królewską. Wynoszono stamtąd meble, kobierce, zasłony, trzepano je i wietrzono. Ogrodnicy przekopywali klomby, ozdabiali je nowemi, kwitnącemi roślinami.
Niezawodnie robiono jakieś przygotowania.
Przed innem skrzydłem pałacu wyprowadzano, myto i czesano rumaki i muły, rewidowano powozy i palankiny, wkładane na grzbiety łowczych słoni.
Służba czyściła i odnawiała terlice, popręgi, napierśniki, siodła i inną uprząż.
Birara nie rozumiał, co się dzieje. Ruch, panujący wokoło gmachu znużył go. Odszedł, lecz niepokój i niewyraźne jeszcze, lecz słodkie przebłyski nadziei nie opuszczały go.
Co chwila podnosił głowę, słuchał, węszył, czując, jak coraz silniej bije mu serce.
W nocy nawet budził się często, wstawał i szedł ku bramie.
Przecisnąwszy trąbę pomiędzy sztachety, węszył głośno.
Niepokój i przeczucie wielkiego szczęścia wzrastały w nim z dniem każdym.
Witając Fuzala i wpatrując się w oblicze Tasfina, miał w oczach niecierpliwe, niemal żądne pytanie.
Był tak przejęty tem, co nadążało ku niemu z nieznanej, tajemniczej dali, że nie zdawał sobie sprawy ze swego dziwnego stanu.
Tymczasem zachodziły w nim dziwne, zatrważające zmiany.
Budząc się rano, nie mógł zebrać sił, aby się podnieść. Jakiś bezwład trzymał go w swej mocy, w piersi i głowie panowała pustka — ciemna i przerażająca.
Borykał się z tą niemocą tak długo i uporczywie, aż dopóki nie zdobył władzy nad steranem, słabnącem coraz bardziej ciałem.
Podnosił się ze słomy, otrząsał się i wychodził na łąkę, drżąc i słaniając się.
Gdyby nie miał przygotowanego pieprzu i ziółek, zmuszony byłby z pewnością położyć się bez nadziei odzyskania sił i woli.
Do południa chodził chwiejnym krokiem, wzdychał i jęczał.
Fuzal codziennie meldował maharadży, że Birara, mimo, iż rany zabliźniły mu się na dobre, słabnie z dniem każdym i chudnie.
— Rób, co chcesz — mówił do niego władca — lecz musisz zachować go przy życiu do przybycia królewicza! Nie ustrzegliśmy jego ulubieńca!...
Naczelnik strzelców królewskich odwiedzał Birarę po kilka razy na dzień, a nawet w nocy zaglądał do jego chlewu, przynosząc mu garść pieprzu i kubeł wody.
Słoń przestał sypiać.
Leżał, co prawda, lecz ciągle poruszał uszami i nadsłuchiwał niecierpliwie.
Nie odwiedzał już wąwozu i całemi dniami stał przed bramą, wpatrzony w plac, roztaczający się przed fasadą pałacu.
Wciągał powietrze i mruczał żałośnie.
Zdawało się, że mówił:
— Wiem, już wiem, ale, na miłość Boga, prędzej... prędzej! Mogę się nie doczekać...
Birara tupał nogami, chrapał i dmuchał na głaszczącego go żołnierza z warty pałacowej.
Wkrótce pozostawał przy bramie przez całą noc.
Na schylonych nogach tkwił przed nią, jak bryła z kamienia.
Wciąż węszył i słuchał...
Najsłabszy nawet dźwięk, dochodzący zdaleka, zmuszał go podnosić uszy i ostrożnie, czujnie kręcić głową.
Gdy niepokojące go odgłosy milkły, parskał i wzdychał żałośnie.
Żądał teraz po kilka razy na dzień, aby go wpuszczano na plac.
Stawał przed pałacem i trąbił potężnie.
Podbiegał do wychodzącego ku niemu maharadży, dotykał trąbą jego ramienia i jęczał, pytając z utęsknieniem:
— Kiedyż? Kiedyż?
Król rozumiał te namiętne dźwięki i dziwił się, że słoń już wie, iż stolica Satpury wygląda przybycia Nassura — „syna brata słońca“.
Nie domyślał się jednak Tasfin, że serce słonia tęskniło za synem Warory, biednego kaleki-żołnierza, że myśl jego biegła przedewszystkiem do Amry, małego kornaka, którego pokochał na całe życie i bez którego to życie stało się dlań męką i źródłem niebezpiecznych, nieznośnych cierpień.
— Amra! Amra! — to słowo brzmiało w głowie i sercu starego, schorzałego słonia.
Dla tego małego chłopaka żył teraz i odganiał blade widmo śmierci, chwilami zasnuwające mu nieprzeniknioną mgłą cały świat i napełniające mrokiem mózg tęskniącego olbrzyma.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.