Słońce szatana/Midasowe uszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Charszewski
Tytuł Słońce szatana
Wydawca Neuman & Tomaszewski Zakłady Graficzne we Włocławku
Data wyd. 1932
Druk Neuman & Tomaszewski Zakłady Graficzne we Włocławku
Miejsce wyd. Włocławek
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MIDASOWE USZY



Rzecz, w dziele, mającem uroszczenia naukowe, osobliwa: autor „Boga Rozsądku“ nigdy nie podaje miejsc, w których siedzą przytaczane przezeń teksty biblijne. Już zgóry, we „Wstępie“, tłomaczy on to zbędnością stosowania tej karności naukowej, ponieważ teksty, które przytacza, są „powszechnie znane każdemu znawcy pisma św.“ Atoli, gdyby nawet dla takich znawców było to zbędne, co wcale tak nie jest, — nie dla nich przecież autor swoją księgę napisał. Rzekoma zbędność jest tylko wybiegiem, mającym osłonić znawstwo biblistyczne samego autora. Daremnie się on oburza na złośliwość swoich „krytyków“ (cudzysłowy ironiczne autora), zwłaszcza duchownych, którzy — „zdawna przyuczeni do intryganckiej gry słów, oszczerczo zwykli głosić, że autor datę lub cytat przekręcił, rozmyślnie fałszuje, jest płytkim napastnikiem, oszustem i t.d.“
Jak okazaliśmy, autor rzeczywiście Pismo fałszuje: jużto i słowa jego i sens, jużto sam sens tylko. Ten drugi rodzaj fałszerstwa jest nawet gorszy od pierwszego, jak wogóle gorsze jest zło utajone, niżeli jawne. Istnieją utajone germanizmy językowe. Np., na Górnym Szląsku lud nazywa tatarkę (grykę) „poganką“. Wyraz, sam w sobie, polski, lubo nie rdzennie; w danem jednak zastosowaniu jest on germanizmem, gdyż stanowi tłomaczenie z niemieckiego „Heidekorn“ — ziarno pogańskie. Otóż autor popełnia utajone poganizmy, wkładając sens pogański w teksty święte.
Nie upieramy się jednak przy twierdzeniu, żeby jego poganizmy przeciwbiblijne — utajone, czy jawne — były owocem świadomego bezwzględnie fałszerstwa. Czerpie on je, jak widać ze stylu podawanych przez niego przytoczeń, z drugiej ręki — i to obcojęzycznej. Co sfałszowała ta ręka, on jeszcze „poprawia“ nieudolnym, a nastrojonym złośliwie, przekładem. Ale, w takim razie, jego bibljoznawstwo jest horendalne. Bodaj, czy miał on choćby w ręku egzemplarz Pisma, które tak bez pardonu sądzi!
Równie znakomite jest jego dogmatoznawstwo. Oto próbka, jedna z ciekawszych:
„Słowo ku wszechwiedzącym ślepowiercom:
„Czyliż chrześcijanizm (!) spełnił swą zasadniczą obietnicę, t. j. dał po śmierci niebieską wieczną szczęśliwość bogobojnie zmarłym przodkom???
„Czy pokarał grzeszników piekłem???
„Nie!!!
„Albowiem, mocą obecnej faktycznej wiedzy, do fantazyjnego nieba lub piekła, z powodu nieistnienia (czego?), nikt dostać się nie może!“
Wiadomo, że obecnie, spędziwszy zeń nietylko ślepowierstwo, ale i samego Boga, na stolcu wszechwiedzy zasiadła wolna myśl. Nic więc dziwnego, że z pomocą lunet i świdrów spenetrowała ona głębie niebios i ziemi i, nie znalazłszy ni nieba, ni piekła, orzekła, iż są to ślepowierskie bajdy. Orzeczenie to jest taksamo poważne jak i owo, że niema duszy duchowej i nieśmiertelnej, ponieważ żaden skalpel nie wykrył jej w żadnym trupie.
Żeby taki wynik osiągnąć, trzeba było wprawdzie przenieść zagadnienie teologiczne na grunt astronomji, względnie geognozji, i zastosować doń ich metody, — od czego jednak wolność wolnej myśli? Ślepowiercy mieli obowiązek wylegitymować się ze swej nauki o niebie i piekle mapami tych krain zaświatowych. Ponieważ tego nie uczynili, słusznie, razem z tą swoją nauką, zostali wyśmiani.
Zastanawia nas jednak pretensja autora do chrystjanizmu (czytaj: Kościoła), że nie spełnił ani obietnic, ani gróźb pośmiertnych. Jako żywo bowiem, on ani ich nie objawił, ani też nie rości sobie prawa do ich wykonywania. On tylko je głosi, jako boskie. Rzecz inna, że niema także i Boga, któryby mógł je objawić i wykonywać. Z tego tytułu wolno oskarżać ślepowierstwo o głoszenie wiary w Boga i w Jego Objawienie; ale, jeżeli wolną myśl obowiązuje jakakolwiek logika, to i jej nawet nie wolno oskarżać go o niespełnienie obietnic, czy gróźb, nie swoich. Czyniąc to na jej rachunek, sam autor ją ośmieszył.
Jeszcze przykładzik dogmatoznawstwa.
Pewna kobieta, pokąsana przez psa, przyszła do autora, jako lekarza, po poradę. Lękała się poronienia, by przez to nie oddała niewinnej duszy dziecka na zatracenie i męki piekielne.
Takich okropności naucza i niemi ogłupia Kościół — wnioskuje autor, uważając poczciwą, lecz ciemną kobiecinę za autentyczne źródło jego nauki. Rozumiejąc atoli, że ten, kto ich naucza, nie będzie ich zwalczał, autor zwraca swoje oburzenie przeciw inteligencji świeckiej, że tego nie czyni, lecz oportunistycznie milczy, grożąc jej zato hasłem Lenina: „Dałoj, gramotnyje!“
Autor z pewnością nie miał w ręku, odpowiedniego, choćby w przybliżeniu, do swego wzrostu umysłowego, katechizmu. Gdyby go był miał, wiedziałby, że nauka Kościoła o losie dzieci, zmarłych bez chrztu, nie jest wcale taka okropna. Dzieci takie, jako te, z których nie została zmyta, zaciągnięta bez ich winy osobistej, plama grzechu pierworodnego i w których duszy nie zostało przez chrzest zaszczepione, bez ich zasługi, życie nadprzyrodzone, nie mogą dostąpić szczęścia nadprzyrodzonego: są do niego niezdolne. Nie znaczy to jednak bynajmniej, aby miały być skazywane na piekło; przeciwnie, dostępują szczęścia naturalnego. Ponieważ jednak szczęście nadprzyrodzone jest dobrem dla człowieka najwyższem, przeto Kościół usilnie dba o to, by przynajmniej żadne dziecko chrześcijańskie nie zostało go pozbawione.
O tej nauce Kościoła można się dowiedzieć choćby z dantejskiego Piekła, pieśń IV. Lecz autor zapewne nie czytał ślepowierskiej Boskiej Komedji.
Niewątpliwie bo i ta również nauka jest ślepowierstwem, któremu należy się sprzeciwiać w imię dobra dzieci, takiego, jakie stało się godnym zazdrości udziałem miljonów wolnych dzieci w bolszewji. Nie pobłażanie jednak ślepowierstwu, lecz pobłażanie bezbożnictwu przez gramotnych Rosji sprowadziło na nich bicz gramotnego Lenina. Rozumie to coraz lepiej ogół naszych piśmienników i, dlatego, pogróżka Leninem może w nich wywołać odruch raczej przeciwny w stosunku do tego, na jaki autor ją obliczył.
Uważając naszą inteligencję za ślepowierską, autor i ją również traktuje jako źródło autentycznej nauki katolickiej.
Pewien dyrektor fabryki — opowiada on — miłujących go serdecznie, dzięki apostolstwu socjalistycznemu, robotników — w czambuł nazwał bandytami; a kiedy ktoś zwrócił mu uwagę, że to rzecz niereligijna krzywdzić w ten sposób ubogich ludzi pracy, odparł zdumiony: „A co to ma wspólnego z religją!“ Podobnie jakaś pani z kamienicy, z innej okazji, orzekła, że religja (katolicka) nie ma nic wspólnego z moralnością.
Zobaczymy później, jak bardzo takie świadectwo jest autorowi potrzebne. Tu chodzi o podkreślenie źródeł, z których autor czerpie znajomość naszej wiary, i, konsekwentnie, jego wiaroznawstwa. Stoi ono głęboko poniżej muzykoznawstwa króla Midasa, który przełożył flet Pana, bożka pastuchów, ponad lirę boga Muz, Apollina. Wiadomo, jakie to piękne uszy dostał on zato w nagrodę.
Zważmy przytem obciążającą dla autora okoliczność.
Kościół pierwotny prowadził politykę tak zwanej „disciplina arcani“ (karność tajemnicy). Ochraniał on przez nią swoje święte tajemnice wiary przed bluźnierczemi pociskami ze strony pogan. Zabezpieczając je wszakże w ten sposób, wystawiał sam siebie na takie zarzuty, jak, że czci osła i uprawia praktykę pożerania dzieci. Czasy te dawno przeminęły. Dziś tajemnice wiary nie są okrywane zasłoną tajemnicy. Przeciwnie, Kościół pragnie raczej, by jego nauka, niepoznana, nie została odrzucona. Mimo to jednak, ośle przeciw niej zarzuty są na porządku dziennym w obozie wolnomyślnych Midasów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Charszewski.