<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Stopka Nazimek
Tytuł Sabała
Podtytuł Portret, życiorys, bajki, powiastki, piosnki, melodye
Wydawca L. Zwoliński i Spółka
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

O

O  świcie ruszyliśmy »budką« przez Poronin do Morskiego Oka.
Dzień był jasny i ciepły. Radość malowała się na twarzach kolegów.
Opuszczając wierch Bukowiny, spojrzał Sabała w stronę Swinicy, u której szczytu pokazała się kiść mgły, pokręcił głową i zawołał na woźnicę, zajętego napychaniem fajki:
— Stasek, popądzàjta, jak mozes, cýby jako hociaj do Rośtoki przed dyscem nie uciéc.
Ze zdumieniem spojrzeliśmy na starego.
Co on plecie? Wszak pogoda, jak rzadko w Tatrach.
Wjechaliśmy w las, z którego mieliśmy wynurzyć i rozejrzeć się pod samem Morskiem Okiem.
Przewidywania Sabały spełniły się nad spodziewanie szybko.
Nad wierzchołkami drzew niebo pokrywało się coraz gęściej chmurami. Wnet zaczął drobny deszcz padać, a do Rosztoki dotarliśmy już wśród strasznej ulewy.
Nié było można dalej ruszać! Deszcz lał jak z cebra i robiło się chłodno. Mieliśmy miny pokwaszone. Sabała tylko jeden uśmiechał się z pod kapelusza i mruczał sam do siebie:
— A co, nie gàdàłek?
Weszliśmy do schroniska. Dla rozgrzania się połknęliśmy kilka kieliszków wódki, a wnet pokazał się i kociołek z gorącą wodą na herbatę. Zasiedliśmy zatem prędko koło stołu, zbitego z białych tarcic.
Sabała widząc, że nam nie wsmak dzisiejsza słota, tak zaczął nas pocieszać:
[1] Dyć to nic — prosem piéknie — bo to u nas tak wse bywà. Dziś tak, jutro inacéj — haj — dziś désc, jutro pogoda.
— Słuhajcie mie teràz, jako im powiém, o nasyk Kościeliskak.
Zerwał się szybko, poskoczył do drugiej izby, gdzie na kominie trzaskał ogień, przygrzał się, a wróciwszy usiadł przy nas i tak począł gwarzyć:
W Staryk Kościeliskak, ka sie skręcà na hàlom Smytniom jest turnià wysokà, a nazywa sie Pisanà — haj.
Drzewień jom inacéj nazywali, ale dzisiàk jom panowie przekrzciéli, bo sie tam na tej turni pisajom — haj.
Rózne ta o niéj ludzie gàdki gwarzom, zé tam wnuku w téj skale jest stàw, co ś niego Donajec idzie, a na tym stàwie pływà złotà kacka, co dyjamentowe jàjka niesie, ale ino jedno na rok — haj.
Ràz, co sie nie robi, zabràł sie ta juhas po te kacke, ale nie doseł, bo ta woda straśnie zimna, a zléb co nim woda idzie, ciasny i ze omalućko sie nie utopiéł — haj.
Boginki stàwu strzegom, tozto nikogo tam puścić nie kcom, bo go bałamucom, coby sie ś nimi bawiéł — haj.
Mnie zaś pedziàł stary Fakla, co był dziuge porazony, takom gware, ze w tej turni ma być wojsko zaśpione — haj.
Było zaś — prosem piéknie wasyk miłości — tak.
Ràz przýhodzem do tego Fakli, a tu stary ledwo zýwy lezý na pościeli. Jà se siednàn na pościeli przý nim i pytàm sie go, coby mu brakować miało. A on mi tak padà:
— Miéły, mocny Boze! hłopce, se mnom źle, Bóg mie pokàràł i jako widzis, lezem tu juz Łazàrz moc roków. Dziecko, tyś młodsý, do światuś, a jà dziś, a jutro.
Słuhàj mie, to ci powiém moje zýwobycie. I jà był kiejsi tęgi hłop, do rzecý, a miàłek kuźniom i kułek, co komu było trza. Kowàl był se mnie setny, toz to robotyk miał wse mocki — haj.
Ràz, co sie nie robi, kujem ku wiecorkowi, a tu włazi do kuźnie jakisi cłek.
Ładnie, piéknie pozdrówiéł Pana Boga, toz tok mu odpedziàł i zgłupiàłek, bok sie na niego przypatrzył i jescek w zýciu takiego cłeka nie widziàł. Niby wojak, bo zbroj na nim, broda popas, a głowà ze stali, a gęba takà ładnà, jak u janioła w niebie.
I, dobrze nie barzo, pytà sie mie, cýbyk mu podków złotyk nie narobiéł.
Jà padàm:
— Cemusby nie, dyćjek od tego kowàl.
I dobrze nie barzo, zacyni my te robote. Jà kujem, on miehe rusà i robota sła.
Narobieliśmy podków i klińcy mnohenko, toz to mój wojàk padà, coby zabrać to sýćko w torbe i iść ś nim.
Dyć padàm mu, cémusby nié, dyćjeś cłek i nie źle ci z ocý patrzý. Kie iść, to iść. Myśliwskie prawo krótkie.
Zebràłek sie. Idziemy. On na przodku, jà zaś z podkowami na zadku. I tak idziemy przez Kiéry do Kościelisk.
Zachodzimy ku Pisanéj, a on sie do mnie obracà i tak padà:
— Nie bójze się, a ciho sie sprawuj, a strzez cie Boze naklońć, kié tam weńdziemy.
Włazimy w jakiesi źleby i dziury, a turnie to jakby sie ozestempowały przed nami. Idziemy, idziemy i zaślimy do nuka.
Patrzem, a tu telo luda, a sićko lezý, głowy na siodłak, a sićkie brody som jest dłuzaźne po pas — haj.
Jà sie pytàm po cihutku, co to za jedni, a wojàk padà, ze to wojsko polskie takie zaśpiàne i ze jak przyńdzie cas, to sie przebudzi, wstanie i pudzie sie bić za wiare, a ze wojna sie pocnie kajsi precki, a skońcy sie na zelaznym mostku w Kuźnicach.
Zacynimy konie kuć. Ja wbijàł klińce i podkowyk do kopytów zdajàł, a on nogi trzýmał. A kiek juz sićko, ka co brakowało, ponaprawiàł, nabràł wojàk struzýn z kopyt i wsuł mi w torbe i tak padà:
— Màs tu płàcom!
Pomyslàłek se, ze kpi se mnie, ale mu sie sprzycàł nie bedzies, hoć mi straśnie markotno było, bok cały dzień minon.
Wzionek torbe i wyhodzęcý wysułek te struzýny, ale kiek wyseł na pole, patrzem w torbe, a tu ni ma struzýn, bok nie sićkie wysuł, bo mi sie po torbie obrały, ino som jest dukàty. Było ik kielka.
Kiébyk był syćkik struzýn nie wysýpàł, byłbyk sie zratowàł dość godnie, alejek musiał być nie godny.
Pomyślàłek se:
— Dziadowi nie daj konia, ba torbe i kij posełek.
Zahodzem do hałupy, a baba mie ze zębami przýjena:
— Kaś ty był tele casý, co cie trzý dni doma nie było? — haj.
Nie wiedziàłek, kie tén cas tak wartko przeleciàł, bo mi sie to ino kwilka widziało, ale se myślem: Nie bedem sie z głupiom babom dogadowàł, bo to u nik włosý długie, ale rozum straśnie krótki — haj.
I kułek pote daléj, to siékiéry, to co sie kany trafieło, jaz tu znowu po kiélku rokak przýseł mój wojàk i znowujek mu robiéł podkowy a jak juzek dość narobiéł, to my pośli tam ka i pryndzéj. Myślem se, nie bedem jà juz taki głupi. Nie bedem struzýn praskàł.
Kujemy. Jà sie ucion w palec — haj — toz tok naklon głośno, a tu co sie nie robi, wstajom ci na około mnie. Mnie strak obujon. Jeden sie pytà: »Bracie! cý juz cas?«
Ale mój wojàk mu tak padà: »Nie jesce, śpij dalej!«
Na mnie sie ostro popatrzàł i pogroziéł mi palcem.
Jak my kuć skońcyli, to mi znowa wsuł przýgarznie struzýn do torby — haj.
Idem. Kiek wyseł, patrzem w torbe. Kiélo bedem dudków miàł, a tu w torbie trzàski z kopyt, jak były. Jà sie ozpajédziéł, bo mi casu było zàl, alek se pote pedziàł: »Zej jà tu bez to dziadem nie bedem.« Wysułek trzàski i poseł. Na Kiérak wskocyłek — haj — telęzego do zýda. Wypiłek, a kie sie ozór pomaści, to i lekcej hodzi.
I tak wypaplàłek sýćko zýdowi, Zýd ozgadàł po swiecie, cok mu napedziàł — haj.
I teraz co sie nie robi, roki lecom i lecom, a konie nie kute, bo ta teràz bodaś kogo nie puscom, bo musi być taki parobek, co ku dziewkom nie hodzi — haj. Jà za kàre sie zaràz oznimóg i lezem tak juz moc roków. Z Panem Bogiem nie bedzies w karty gràł — haj.
Tak to — prosem piéknie — gadàł mi ten Fakla, a świercki to mu ciurecke z ocý leciały — haj.

separator poziomy




  1. Spisał W. Brzega.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Stopka Nazimek.