<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Stopka Nazimek
Tytuł Sabała
Podtytuł Portret, życiorys, bajki, powiastki, piosnki, melodye
Wydawca L. Zwoliński i Spółka
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii

A. STOPKA





SABAŁA



PORTRET
ŻYCIORYS
BAJKI
POWIASTKI
PIOSNKI
MELODYE.




KRAKÓW
L. ZWOLIŃSKI i SPÓŁKA
1897.


DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE.
Wielmożnemu Panu
Profesorowi Janowi Czubkowi
w dowód wdzięczności i szacunku
poświęca
Uczeń.

Wszakże zawsze tej pieśni słuchamy najchętniej,
Która w sercu słuchacza czemś nowem odtętni.
(Homer, Odysea, I księga).

S

Szczupłe wiadomości o życiu pasterskiem, gospodarskiem, myśliwskiem i zbójeckiem u ludu podtatrzańskiego, nikną coraz bardziej. Idą w zapomnienie różne piękne podania, baśnie i legendy, które jeszcze niedawno tak żywo zajmowały Podhalan.
Wprawdzie i dziś jeszcze od czasu do czasu odezwie się ta dawna chęć słuchania i opowiadania sobie nawzajem baśni »jakto drzewień bywało«, schodzą się górale i gwarzą, ale zwyczaj ten zachował się tylko w niektórych wsiach Podhala. W Zakopanem, w Kościelisku i w Poroninie nie masz go prawie. We wsiach więcej odległych od Zakopanego zakonserwowały się jeszcze dawne zwyczaje, za które mieszkańcy tych wsi zyskali sobie u Zakopianów pogardliwą nazwę »wsiàków«.
Było jednak pod Tatrami jak i na całem Podhalu inaczej.
Wszak młodzi pamiętają jeszcze te zimowe wieczory, kiedy schodziliśmy się na tak zwane »prządki«. Kobiety snuły lniane nici, a my czytaliśmy różne piękne powiastki. Płakaliśmy nad nieszczęśliwem życiem Genowefy i oburzaliśmy się na okrutnego Gola, to znów Jasiek Hotarski, lub inni opowiadali dziwnie na młodą wyobraźnię działające powiastki o zaklętych w granity królewnach, o dziadulach śpiących w środku turni, czarownicach i czarownikach, o grotach i pieczarach, któremi można było na wylot przejść ziemię i w ten sposób wyemigrować tanim sposobem do Ameryki.
Smoki strzegące tej drogi i kości ludzkie, rozrzucane po zjedzeniu ciała na cztery strony świata, ukazywały się nam młodszym we śnie i napawały strachem.
Zwyczaj »schodzenia się na prządki« był rozpowszechniony na całem Podhalu, a więc w Zakopanem i w Kościelisku.
Niestety, jakże dziś inaczej! Obecnie gorączka wzbogacenia niweczy tu wszelkie duchowe życie. Całą uwagę zajęła dziś budowa domów, przyswajanie sobie pańskich manier, co chyba u Zakopianów doszło do punktu kulminacyjnego.
Nie wiedzą oni widocznie, czy wiedzieć nie chcą, że te cechy, tak ich od reszty ludu wyróżniające, sprawiły, iż w ostatnich czasach zainteresowano się tak góralami, jakoteż ich przeszłością.
Trzeba przyznać, że możeby tego nie było, gdyby do tego nie pomagała w wysokim stopniu sympatya do cudownych okolic, które zamieszkują.
Zachwycony cudnymi widokami turysta identyfikuje skały, lasy, hale z ludźmi pośród nich mieszkającymi, a nawet i zwierzętami, boć one do pewnego stopnia tworzą rzeczywiście jedno, jeden widok.
Czyż można sobie wyobrazić ruń hali bez tych białych, śnieżnych owieczek, bez turlikania ich dzwonków, bez śpiewu, wyskania i gry na fujarce wesołego juhasa?
Czego się nie używa, śniedzieje i niszczeje. Tak zniszczały podania tatrzańsko-zbójeckie, zanim skrystalizowały pod piórem skrzętnego i umiejętnego badacza.
Krwawe one były, to prawda, ale podmiotowej istoty zbrodni w nich nie było. Zbójowano w dobrej myśli, a zbójectwo dawne nie uchodzi jeszcze dziś wśród ludu za coś zdrożnego; owszem było w niem i jest coś bohaterskiego, dobrego, »bo choć bogaty stracił, ale biednemu wse cosi kapło«.
Żyły zatem w ustach ludu krwawe i śmiałe napady na dwory okrutnych panów, sołtysów, to wreszcie na bogatych żydków handlarzy, zamieszkujących liptowskie i węgierskie równie.
Rosły i pomnażały się podania o budowie kościołów przez zbójników, o zdobieniu ich ołtarzami i obrazami świętych — które pokradziono w innych kościołach.
— Bogu ta o to — mówiono — nie markotno o zbójectwo, ale co byś sie ś nim, jak ci sie udà, podzielił, a dawàł mu okwiare nie na ostatku, ino wse z końca.
Bogate w przygody życie bohatera, zbójnika Janosika, o którym dawniej krążyło wiele wiadomości, znane jest dzisiaj w nader skąpych szczegółach.
Gadaje i Bliźniaki, co zbójowali, nie chcąc dać umrzeć z głodu swym starym, ukochanym rodzicom, pomarli razem ze swem zbójeckiem rzemiosłem, tak, że dziś tylko opinia ma ich za »honornych hłopów«, zjednując dla ich potomków mimowolny szacunek.
Stary Wojdyła i Fatla kuli, jak wieść niesie, ciupaki, piki, noże zbójeckie i inną broń, kuli konie złotemi podkowami, ale dla kogo, tego dokładnie dziś nikt nie pamięta.
Obławy kłusownicze na niedźwiedzie, dziki, rysie i wilki przemieniły się w daleko mniej sportowne, ale zyskowniejsze polowania na bogatych gości.
Bzdurstwem nazywają dziś Zakopianie przygody nieszczęśliwego w miłości, a tak pięknego Janika, o którym do dziś dnia tyle piosnek śpiewają góralki.
Przestały zajmować opowiadania o okrutnych czynach mściwego Marduły, lub o miłości awanturnicy Kacki, kochanki śmiałego Matei, o bogato rzeźbionej, wystawionej dla niej pod reglami chałupie, o darach bogatych, którymi ją obsypywał i wreszcie o tragicznym końcu jej zalotników, ginących jeden po drugim z ręki strasznego Odyseusza-Matei.
Konserwatorów góralskiej mody było dawniej wśród górali więcej. Nosili oni do niedawna spodnie »ze zàscypkom«, cuhy bez oblanki, kapelusz »wymascony«, a »ubuwali się po wierhu«.
Cały ten strój był im tak własny, że nie było w nim nawet nitki cudzej roboty. Wszystko było albo własnego — domowego wyrobu, albo w każdym razie Podhala.
Z tych ludzi ubierających się po staroświecku pamiętam: Michałka, Michnę i Skwarka.
Z opowiadań pamiętam tylko Skwarkowe, które przy sposobności na innem miejscu przytoczę i objaśnię.
Z rozognioną twarzą i skrzącemi się oczyma, prawił on pasterzom krów na Groniku dziwy o czarownikach, co wodę w Pisanej, gdy chcieli, odwrócili ku Bystrej, o czarownicach, będących egipską plagą przy chodowli krów, lub wreszcie o mnogich skarbach w górach i lasach, co się świecą i suszą podczas cichej, letniej nocy.
Objaśniał słuchaczom dokładnie, jak zapomocą święconej laski, zwanej »kulmagą« można zaznaczyć w nocy to miejsce, by później we dnie do pieniędzy trafić. »Kieby wto był godny«.
Wygrzebywał z popiołów przeszłości i odtwarzał nam w bogatej swej wyobraźni baców i juhasów — »co mieli telo psów ino, co teràz nàwięksý baca owiec«.
Dla ludoznawstwa strata to wielka i niepowetowana niczem, że nie znalazł się ktoś o kilkadziesiąt lat pierwej, któryby zajął się spisywaniem zwyczajów i obyczajów, pieśni i opowiadań ludowych.
Tatrami się zajmowano, ludem w nich mieszkającym aż do Dembowskiego, Matlakowskiego i St. Witkiewicza[2] nic prawie.
Nie można się temu zresztą dziwić.
Łatwiej bowiem było podziwiać, opisywać, opiewać lub malować niebotyczne szczyty, bijące w oczy blaskiem zwierciadła jezior, niż odszukać starych górali, co zagrzebali się w kurnych izbach i w wielkim zaduchu mieszkali między cielętami i jagniętami.
Tam trzeba było szukać zgrzybiałych staruszków, co grzejąc się przy ogniu na nalepie, lub posuwając po izbie przy pomocy stołeczka, już dawno progu izby nie przestąpili.
Byliby ożyli, gdyby ich kto był zapytał: »Jak to drzewień bywało«. Byliby opowiedzieli naiwnie wszystko, co widzieli, słyszeli, lub przeżyli.
Niestety — nie uczyniono tego.
Dziś pozostaje tylko nader oględne i sprytne cofanie się w owe dawne czasy, gubienie się w domysłach i wnioskach. Gdy zaś przyjdzie coś spisać, trudno odróżnić, pomimo największej ostrożności to, co jest ówczesne, rodzime, od naleciałości późniejszych i świeżego wymysłu.
I te badania, choćby były poczynione z wielką zręcznością, odtworzyć owego dawnego, tak charakterystycznego życia góralskiego stanowczo nie potrafią.
Pozostanie ono zawsze fotografią gór na księżycu położonych, a będzie to tylko teraźniejszość, lub niedawna przeszłość z większym, lub mniejszym pozorem dawności.

separator poziomy
II.

N

Najzdolniejszym i najgorliwszym wśród wyżej wspomnianych zachowawców góralskości, w których ona — jak rzekłem — niejako skrystalizowała, był Jan Krzeptowski, zwany powszechnie Sabałą. — Ojciec jego, Jan, nazywał się Gąsienica.
W jaki sposób Jan i brat jego Andrzej zmienili sobie nazwisko na Krzeptowski, trudno wiedzieć. Uczynili to nie za zezwoleniem namiestnictwa.
Janowi było jeszcze mało tego nazwiska i dla lepszego określenia osoby, a może i dla możności występywania pod kilkoma, przybrał przydomek Sabały. Nie jednokrotnie nazywał się też Sablikiem.
Lecz i on, choć tak ceniony, modny w swoim czasie, rozrywany na przewodnika w góry, nie został należycie oceniony, zwłaszcza przez swoich.
Zabłysnął tylko na krótko gościom swoją oryginalnością, jak płomyk hawiarskiego kaganka, chwilowo jaśniej, by na zawsze zagasnąć.
Urodził się w roku 1809 dnia 26 stycznia. Był to typ górala tatrzańskiego hartu tak silnego, upartego i odpornego, że nań nowsze czasy, inne prądy nie miały żadnego wpływu.
Każdy przyzna, kto się z ludem góralskim bliżej stykał, że nawet mniej niż przeciętnego górala nie można porównać z ciężkim chłopem równin. Nie jego to wprawdzie zasługa, że jest takim zgrabnym, silnym, zwinnym i wytrzymałym, ale przyczyny tego wypada szukać w większej części w naturze dzikiej i okrutnej — która go otacza.
Życie każdego górala obfituje w tyle przygód, niejednokrotnie tak tragicznych — a czasem bez punktu wyjścia. Przebiegłością tedy i wytrzymałością potrafi coś »konać« i czegoś dokonać. Uczy się jej więc od dzieciństwa.
Życie to chłodne, głodne, ale nigdy nie nudne. Zabarwione nieraz dzikimi czynami, krwawemi zajściami, posiada swoją odrębną romantyczność, podobnie jak okolica, w której zrodzon jakimś cudem się chowa i z głodu nie ginie, jak dzika melodya śwista zimnych z ciepłymi mięszających się wiatrów, nucących mu od dzieciństwa do snu dziką piosenkę na szpilkach smereków, limb i sosen.
Człowiek, który patrzał od dzieciństwa na cudny, a co dzień inny zachód słońca, co pierwsze dzieciny kroki stawiał po ścieżynie tak zwodniczej, stromo i swawolnie się wijącej, co widzi tyle postaci koło siebie zaklętych w granity, wierzy, że to są ludzie lub zwierzęta skamieniałe za karę, co słyszy tyle baśni o nich, wyszeptanych mu do ucha przez szemrzące po dolinach potoki — taki człowiek nie może sobie upodobać życia tak monotonnego, jakie daje chodzenie koło gospodarstwa, lub włóczenie się tam i na powrót za pługiem. On musi i ma w sobie coś poetycznego. Musi swoją siłę, która go pcha przemocą w życie, w inny sposób zużytkować i, jak potok górski, rozbić się w tysiące kropel w kaskadzie, by później zespoliwszy się, znowu swoją pierwotną siłę odzyskać i dźwigać olbrzymie granity, obracać młyńskie koła, podnosić ciężkie foluszów młoty.
Nic więc dziwnego w tem, że górale tak rwali się do rzemiosła zbójeckiego, myśliwskiego lub pastersko-hulaszczego.
Sabała zbójował, to fakt. Przyznawał się do tego sam, ale tylko przed tymi, o których był przekonany, że nie będą nań spoglądać jak na prostego zbrodniarza, ale zrozumią, usprawiedliwią, boć iść na zbój nie znaczyło iść na rozbój i zabijało się tylko wtedy, gdy nie było innego punktu wyjścia, więc nie rozmyślnie. — Świadczą o tem nadto powiastki i piosnki.
— Za młoduk wydziwiàł i wyrządzàł ludziom, bo kie na mnie przýsły psie lata, tok doma wytrzýmać ni móg nijakim świate — opowiadał nieraz.
Od tych, co z nim »towarzýsowali« nie można się nic dowiedzieć, bo Sabała wszystkich przeżył. Tyle tylko zdołam o nim przytoczyć, com albo sam od niego słyszał, lub za jego opowiadaniem spisałem, albo też zebrać zdołałem od krewnych jego i znajomych.
Zaznaczył mi się w pamięci dość wcześnie. Wtedy już był dobrze posiwiałym, choć utrzymywał, że byłby nigdy nie siwiał, gdyby nie wypadek z ogniem, który mu włosy popalił.
Starość przykrzywiła jego wyniosłą i imponującą kiedyś postawę, porobiła na policzkach doliny, a czoło poorała bruzdami. Z latami tępiał też umysł i bystrość jego, zwłaszcza po śmierci Dra Chałubińskiego.
Sympatyzował zawsze i rad przestawał z młodzieżą, wśród której młodniał jego umysł i fantazya. Zajmował się myśliwstwem, brał udział we wszystkich wyprawach myśliwskich, jako znakomity strzelec, ale chętniej przedsiębrał takowe ukradkiem sam, albo tylko z bliskimi przyjaciołmi.
Młodych i drobnych zwierząt nie strzelał, chyba żeby mu wpadło do głowy jakiegoś capa lub kozę żywcem chwycić.
— Bo to — prosem piéknie — dźwiérz jak młody to straśnie piékny; toz to ukwaliliśmy, cýby go jako zýwego nie hycić.
— Pastérzem — mówił — tobyk nie był za nic, bo to je zýcie wesołe — haj — ale biédne — haj.
— Ino zýntyce hlipaj, co brzuk zdoli, a ino wyńdzies ze sałasu, to znowa jédz i pij — haj. Bo ci zaroz cosi kajsi po brzuku jeździ.
Śp. ks. Stolarczyk, pierwszy proboszcz w Zakopanem, opowiadał, że gdy pierwszy raz zobaczył Sabałę, bardzo mu się spodobał. Mówił, że Sabała jest wielkiem dziełem Boga, ale szkoda, że nieskończonem.
Ciekawe też było ich powitanie. — Sabała widząc olbrzymiej postaci męża, ze zdziwieniem wykrzyknął:
— Ę — psia krew, jegomość! Wyros téz s wàs hłop. — Ej, ha! Je kaz tez ta teli wyros. No s wami to byk sie nie namyślàł, ale byk sie dziś we dwok do Luptowa ponios.
Polowacką zajmował się Krzeptowski, jak już wspomniałem, w bardzo wczesnej młodości. Czynił to jednak ukradkiem przed ojcem, który mu na to nie pozwalał »bo mu wej było zozrość, ze sàm był stary i juz ni móg«.
Później dorósłszy, opuszczał chałupę, a włóczył się po górach i lasach. Nieraz trzeba było długo łazić, zastrzegać się, by coś upolować. On się jednak nigdy nie zrażał niepowodzeniem.
Wolał bowiem włóczyć się po reglach i halach, bić się z Liptakami o zwierzynę, niż siedzieć w domu. Mówił:
— Wolàłek Luptàkowi trzý razy dać w gębe jak sobie ràz co włozýć. Ja łakomy nigda nie był.
Polowacka to też jego ulubiony temat do opowiadania i zdaje się, żeby mu się nigdy nie wyczerpał.
— Kie my przýśli na Orawe — toz tok poślakowàł niedźwiedzia i zabiéłek go. — No i dobrze nie barzo — obłupiéłek go — haj — i upiók co zwięksa. — Jaze przýlatuje ku mnie takà wartkà liska. Straśnie była pokornà, ogon trzýmała miedzý nogami — haj. — Ni mogek sie jej obegnać, a strzélać sie do niéj nie opłaciło, bo była młodà i byłbyk se dźwiérza postrahàł — haj. — Jazek sie długo nie namyślàł. Myśliwskie prawo krótkie. Łapiłek jedne pieconke, co okapowała na patyku i prasnonek jej to. Łap i poleciała.
Innym razem nie służyło szczęście, a było ich kilku. Rozłożyli się pod grubym świerkiem »na nocnik« i rozpalili watrę. Gdy wiatr się w nocy zerwał, zabrał drobne węgle z ogniska i wsypał we włosy najbliżej spiącemu Sabale.
— Tok sie zerwàł co thu i krzýcem: Hej, chłopcý! wstańcie, bo gore. — Otrzepowàłek sie straśnie ręcami — haj — tozto mi pomogło. Zgasiłek. Ono mi pomogło sprawnie. Alek se ucho otrzepnon, ino ze nie przý kości z krzęściom, toz to mi pote odrosło.
— Ba, kudły, to mi sie tak popśniły, co mi hetki osiwiały pote, zaconek sie lénić — haj.
Coby te niebościki — mówił kiedy indziej o niedźwiedziach — stanyny, cok ik wybił, toby hetki w Zàkopanem i w Kościelisku sićko pojadły i ludziby sie pote hyciły.
I zaczął zaraz wyliczać całą ich litanię i miejsce, gdzie każdego z nich zobaczył, jako zacuwały, jak podszedł i jak strzelił.
W Mięguszowieckich turniach był mądry niedźwiedź, na którego stary myśliwy miał »pewne oko«.
— Był straśnie mądry — haj. To się trafi, prosem piéknie, taki dźwierz, co, prosem piéknie, i cłek rozumu telo ni mà. Straśnie je smyśny.
Niedźwiedź mylił, ale Sabała długo chodził za nim, podchodził go i wreszcie zabił. Już się cieszył, że pasterze będą radzi, że ich od szkodnika uwolnił, kiedy za strzałem nadbiegli Liptacy i byli już tak blisko, że widzieli Sabałę prującego i pitwającego niedźwiedzia. On jednak nie stracił przytomności umysłu, choć nieprzyjaciół było trzech, a on był sam. Spuścił kamień i tak ich nim obydwóch poczęstował, że im się już drapać »nie wypadało i nie kciało — bo mieli swojego miésa dość«.
Innym razem postrzelił capa i ten uciekł mu między woły Liptaka, bo to było na węgierskiej stronie. Sabała zdjął skromnie kapelusz i począł prosić pokornie, kłaniając się Liptakowi, żeby mu pozwolił capa zabrać, bo cap jego.
Liptak zaś, rozśmielony pokorną postawą Krzeptowskiego, tem pewniej obstawał przy swojem i twierdził, że choć Sabała postrzelił kozła, ale on się później zmieszał z wołami jego, więc też do niego należy.
Widząc, że z nim dobrocią nie poradzi, odszedł Krzeptowski na pięćdziesiąt kroków, nasypał niepostrzeżenie do strzelby piasku, bo była tylko lotkami nabita i strzelił do Liptaka tak nieszczęśliwie, choć utrzymywał, że w nogi mierzył, iż »oko i śtéry zęby dyascý wziéni«.
Później spotkali się jeszcze. Liptak poznał jednem okiem Sabałę, ale on mu udowodnił, że nigdy jeszcze nie strzelał i nawet nie wie, jak się strzelbę trzyma przy zębach.
Jak już wspomniałem, chodził na polowanie zazwyczaj sam. Niejednokrotnie atoli brał także i młodszych ze sobą, by się uczyli, jak się zwierza podchodzi. Uczył bardzo niechętnie, sądząc, że z przypatrywania każdy się może wszystkiego nauczyć.
Raz, będąc jeszcze podrostkiem, strzelałem pół dnia do wiewiórki i nie mogłem jej zabić.
Nadszedł Sabała. Prosiłem go, by mi wskazał, jak się celuje. On rzekł:
— Nàprzód trza podróść, coby strzelbinkę utrzýmać w garzci i léko jom ku zębom przýłożyć, a pote to ona ta samo przyńdzie, ino coby miec oko dobre, i ręke pewnom i miernom. Jà sàm nie wiem, jakoto trza. Ino oko màm miérne, toz to wse trafiem.
Gdyśmy go pytali, jakiego systemu strzelby używał, mówił:
— Mnie ta, prosem piéknie ik miłośći, kazdà do zukwy sie zdałà. Ino dubeltówka wse lepsà. Wy ta macie — padà — takie, co telo razý strzélajom, hociaj ràz nabijes.
— He! kieby jà jom miàł, to sýtkie bydlęta moje — haj. — Alek ràz poseł i strzeliéłek. Milońskich biéda zjadła — haj — aj zjadła — haj. Hybiłek. Miàłek pojedynke — wyniozek sie na smreka. On mi sie przýpatrzuje ze spodku, a jà siedzem ciho — inoze dyhom.
Stanon na łapak, ale mie dostać ni móg — haj. — Jazek tak to, mościwko panku, wysiedziàł. Wytrzýmała mie wereda długo, nie krótko, a ręce mi cýsto pieknie zglegwiały, co strak — haj.
On sie zaś poseł paść na borówki. Poseł nizej, a sýćko sie na mnie boke jednem oke przýpatrowàł.
Jà sie zaś zacon wysýj śtyrbać, cýby jakosi sie cego lepsego nie hycić. Siàdek na gałęź, ale sie złamła. Była słabà. Toż to — dobrze nie barzo — zjehałek na ziem — haj.
Jà w uciekaca. On za mnom. Jazek lewdy dopàd bucka dość hrubego i wylàzek, nie wielo myślęcý, na niego, na gałąź — haj. — Byłek ślebodny, bo buk był hruby. Ino ze mi cosi kajsi po brzuku straśnie jeździło, bok długo siedziàł, a jedzenia ni miàłek. Było ostawione przý smreku.
Kieby mi miàł wto flinte podać ze spodka, to onoby ta było sýćko dobrze, bok prok i kapśliki w tórbce miàł. Ale nika nic — haj. — W Ornàku mi sie wse nie scęściéło — haj. — Nie scęściéło mi sie. O nié.
Innym razem znowu opowiadał następującą myśliwską przygodę:
— Ràz jà i Marduła nieboścýk poślimy lémze świt, jak ino śniég zeseł do Luptowa. Rzekomo na serdàki.
No i dobrze nie barzo zmarźlimy tęgo, bo to było co ino po zimie, na wiesne było. — Zmarźlimy setnie — haj.
Co jà nie robiem, osłozyłek wieldzaźnom watre, cýby sie nie przýgrzàć co przy niéj — haj.
Marduła sie téz wyciongnon przý watrze — Przý watrze sie dobrze śpi. — Kosulsko mu sie popàliło, ale spàł tęgo — haj.
Kie sie tak cýsto, piéknie zespàł, jà tym case hybàj. Marduła nie był taki zawzięty na dżwierzýne, jako jà.
I co jà nie uradził — zostawiłek go tak, a jà tymcase poleciàłek z flinteckom — haj.
I tak mi sie jakosi trafiéło, ze inozek sie obeźràł — widzem małom świnke.
E, myślem se, bedzie tu kajsi i duzà, bo kazby sie mali brali, kieby duzýk nie było — haj. Ale jej jesce nie widzem. Miàłek sie juz na ostrozności, coby mie ze zadku nie przýwitała, ino z przodku — po honorowemu — haj. Patrzem, cý kapśliki màm.
Sýćko było w porządku, ino jesce nie było do kogo strzelić.
Z tom małom biedom, to mi sie nie opłaciéło babrać, — haj, bo to szkoda.
I co sie nie stało — stojem tak, jak na trzý stajania, a tu widzem usýska i ryło.
Sjonek kapelus z głowy i prasnon, coby mi — prosem piéknie — nie zawadzàł. Ona hudobina myślała, ze jà sie śniom witàm i lezie ku mnie, lezie pomału, bo juz była drugi ràz prośnà.
Jaze jà hyc za bucka. Skryłek sie, przymiérzyłek i beu w nie — haj. — Strzeliłek. — Zacéna tońcýć, ale se pote spocyna.
A jà wyjon nóz pilno. Urznonek jedne łydke. Przyniosek ku watrze i upiók.
Dobrze nie barzo, jém i oblizujem sie i skwarkik juz skwarzył, toz tok pilno włozył do ognia skałe, coby sie ozpàliła. Wyjonek jom cérwonom i włozyłek do wody, cok jom do dolinki na skale nalàł. Nasułek mąki i była i klóska. Uwarzyłek jom.
Kiek tak sýćko dobrze, sýćko piéknié porobiéł, zaconek juz jeść. Jaz Mardule zapàchło popod nos i obudziéł sie. Myślàł, zek kany świnie ukràd. Nie kciàł mi nijakim świate wierzýć, cobyk jàm tak pilno upolować miàł — haj.
Jà mu sie sumiétujém — a on nic.
No juści — jak cłek śpi, to mu wrona do garła nie wpadnie, chociaj by ta sérzéj otworzył hubku, jak wrota. — haj.
Zabralimy to, pote do casu Bozego mielimy na kwilke co jeść. Było cým brzuch omaścić. — haj. Zratowalimy sie dość godnie.
Przegrał jakąś staroświecką, orawską melodyę

(Melodya Nr. 1)

i tak mówił dalej:
— Kiék se set dalej po pod regle, tok se śpiéwàł, co jaze giełcało:

(Melodya Nr. 2)

Oj, jesceć mie matusia,
Oj, w korytku lulała;
Wtedy juz nad mojom
Skórom narzékała.

Oj, Sablicek zbójnicek,
Oj, siékiérecka siostra.
Nie jedna dusýcka
Przez niom w niebo posła.

Oj, łapali Sabałe,
Oj, po zielonyk bukak,
Ale sa wybroniéł,
Miàł siékiérke w rukak.

Oj, pedziała mi ziéna,
Oj, ze to moja wina,
Jeze mnie złapali,
Na wysokiej hàli.

Oj, dyć se mnie dostali,
Oj, hociaj z tak wysoka,
Bo po mnie posłali
Z pikom zabijàka.

Oj, na zboj hłopcý, na zbój,
Oj, wto sie w noski cuje,

A wto sie nie cuje,
Niehaj nie próguje.

Oj, krakały hawrany,
Oj na wiérsku nad nami,
My se ik nie bali,
Baranki rezali.

Oj, na Orawskim zàmku,[3]
Oj świecom siubienicki,
Wtoza budzie wisiàł?
Janko z Brzezawicki.

Oj, kieby jà se wiedziàł,
Oj, kany bedem wisiàł,
Od wiérhu do dołu
Piékniebyk wybić dàł.

Oj, z wiérhu dukàtami,
Oj, z dołu talarkami,
Na pośrodku śrébłem,
Pok se hłopcem dobrym.

albo:

Na pośrodku złatu kawku.
Tam połozem moju hlawku.

Oj, na Orawskim zàmku,
Oj, zbyrcý troje zelàz,
Uwazujze hłopce,
Cobyś do nik nie wlàz.

Oj, przý téj polskiej stronie,
Oj, Pan Bóg nam daj zdrowie,
Przý węgierskiej ceście,
Pan Bóg nam daj scęście.

Oj, Polàcý, Polàcý,
Oj, sýćka my jednacý,
Telozby na miała
Jedna starà maci.

Oj, matyćko miła,
Oj, cemuś mnie nie biéła,
Jak ja budem wisiàł,
Budzies sa hańbiéła,

Oj, tatusiu, tatusiu,
Oj, gołąbecku siwy,
Potelaz nàm dobrze,
Pokielaś nàm zýwy.

Oj, góry nase, góry,
Oj, to nase kumory.
Oj, bukowe listecki
Nase podusecki.


Oj, góry nase, góry,
Oj, hàle, nase hàle,
Wto wàs znà tak dobrze,
Jako my górale.

Oj, góry nase, góry,
Wy wysokie scýty,
Wto wàs przewędrował,
Oj, góral rodowity.

Oj, Krzýwaniu, Krzýwaniu!
Oj, coześ tak osowiàł?
Cý cie dyscýk polàł,
Cý cie wiàtrek owiàł?

Oj, Krzýwaniu, Krzýwaniu,
Oj, coś taki pękaty?
Cý cie ozpucyły
Zbójeckie dukàty.

Oj, Janosik, Janosik!
Oj, kaś podział pałasik?
Na wysokiej horze
Zacięty w jaworze.

Chełpiąc się ze swych przewag nad Liptakami, śpiewał:

Oj, cemuz wy Liptacý,
Oj, z Polskiej uciekàcie?

Sablik juz pozdrowiàł,
To się go boicie.

Podobno go dobrze pokłóto nożami, bo długo nie mógł się z ran wylizać. O tem jednak nic nie wspominał, widocznie się wstydził. Gdy atoli wyzdrowiał, sam strach przed jego imieniem pędził Liptaków do swej Liptowskiej doliny.
Nie jedną myśl i czyn chował przed ludźmi, spiewając:

Oj, Sabała zaśpiéwàł,
Oj, Krzywań mu odpedziàł,
Bo o jego sprawie
Nik inny nie wiedziàł.

Gdy mu się już sprzykrzyło granie i śpiewanie, wodził oczyma po obecnych przy nim. Kreślił rękami i słowami tło do obrazu, który miał słuchaczom przedstawić.
Później jednak podjął napowrót złożony na podstawce strun smyczek, popróbował strun i począł grać znowu w szybszem tępie. Smagał struny nielitościwie, przyśpiewując sobie:

[Melodya Nr. 3]
Starej babie przy boku
Lezàł djaboł w potoku,
Nie wiém cý spał,

Cý téz drzýmał
Ale lezàł przý boku.

Oj, Swinica, Swinica
Na Swinicy śnieźnica.
A tam śtyrbnom drozýnom
Idzie Jukas z dziewcýnom.

Konie jadom, konie stojom,
Nie bedzies ty Maryś mojom,
Ani mojom, ani cýjom,
Ani księzom gospodyniom.

Góry nase, hory som,
Popod góry bucki som,
A po buckuch listecki,
A przý buckach dziewecki.

Lub znowu:

(Melodya Nr. 4)

Albo poważną, przerobioną przez siebie:

(Melodya Nr. 5)
Niek sa napijom; (każdy wiersz bis)
Ty dodaj prahu;
Budom w bani śkàle mamać,
Śrebło, złato dobywać.

Sabała nienawidził Liptaków, ale stykając się z nimi bardzo często, przyswoił sobie wiele ich wyrazów, piosnek, a nawet góralskie przerabiał na liptowskie. Językiem słowackim rad się popisywał, co jest bardzo ciekawe. Widocznie imponowali mu siłą i odwagą.
Kiedy zaś który z górali zaśpiewał jego nutę, zwaną »Sabałowską«, zrywał się stary do tańca.
Oczy zwykle zamglone nabierały ognia, a podeszły wiek przestawał mu ciężyć i suwał kyrpcami lekko po murawie lub piasku, jak młodzian.

separator poziomy
III.

K

Kłusownictwo zostało później surowo zakazane. Młodzi myśliwi z Sabałą na czele musieli się z niem ukrywać. Znalazł się jednak i na to sposób. Pokryli oni pod ubranie kawałki rozebranych strzelb i rozbiegali się po lasach i halach, by się na umówionem miejscu o umówionym czasie stawić.
Tam poskładali strzelby i swobodnie strzelali do niedźwiedzi i sarn, lub też kopali świstaki.
Ustało i to wkrótce, bo strażnikami byli ludzie energiczni, pilni, dochodzenie bardzo dokładne, a kara dość surowa.
Teraz jednak zjawia się w Zakopanem człowiek, któremu po większej części Zakopane winno ugruntowanie powyższych zarządzeń i wielu innych.
Nie tylko Zakopane obsypywał on hojnie, ale całe Podhale znało jego szlachetne serce.
Był to śp. profesor Dr. Tytus Chałubiński.
Wiedzieliśmy, co nam przynosił i jak go uczcić, gdyśmy się zbierali na góralskich konikach i w uroczystym pochodzie wprowadzali go do wsi.
Wiedzieliśmy, czem był dla nas, gdyśmy go zwali »Królem tatrzańskim«, ale zapomnieliśmy o jego dobrodziejstwach tak, jak wszyscy ludzie. Widać nie byliśmy ich godni.
Wstydzić się winniśmy, że prócz skromnego granitu na grobie, nasz »Król tatrzański« nic więcej nie posiada.
Czyż nazwaniem jego imieniem ulicy, lub jakiejś skały, możemy się mu wywdzięczyć za tyle dobrodziejstw, któremi prawie zasypywał wieś naszą i okolicę?
Któż nie wie, że to jego zasługa, iż Zakopane jest tem, czem jest.
A któż z mieszkańców podhalańskich nie doświadczył osobiście jego niewyczerpanej dobroci, czy to podczas choroby, czy innego nieszczęścia!
Niech sobie Zakopianie przypomną, lub każą przypomnieć czasy panowania straszliwej cholery. Wszędzie nastąpiło wyludnienie. U nas, dzięki jemu, obeszło się bez wielkich strat.
Czyż jabym tylko miał pamiętać, jak wszyscy uciekali od zarażonych, tak, że ten mąż musiał sam, oprócz udzielania opieki lekarskiej, chodzić dla chorych do źródła z garnuszkiem po wodę?
Nie moje zadanie, ni w mocy jestem określić zasługi i ogrom wiedzy tego wielkiego człowieka, filantropa.
Powinien to był już uczynić ktoś więcej znający tajniki jego duszy, życie i prace poza Zakopanem i wiadomości te rozrzucić na Podhalu, aby wszyscy górale znali go lepiej i niezapominali, ale jego piękne czyny w podanie ująwszy, żywili pamięć o nim przez najdłuższe lata.
Ja wspomnę o nim tylko przy sposobności i to tylko pewne rysy jego szlachetnej, artystycznej duszy, o ile one są w związku z życiem Sabały.
Owóż kiedy Chałubiński przybył latem do Zakopanego, wnet swojem znawczem okiem wybrał Krzeptowskiego za swego przewodnika, choć miał wielu innych, równie jak on, obeznanych z pyrciami w górach.
Wybrał jednak jego, uczynił go swoją niańką i na pieczołowitości starego, doświadczonego przewodnika nie zawiódł się nigdy.
Nie uważał go jednak tak jak tylu turystów uważa przewodnika za tragarza, człowieka, któremu być posłusznym jest dla nich ubliżeniem. Nie. On wiedział dobrze, że w ręku przewodnika spoczywa jego zdrowie, całość czaszki.
Dlatego też stosownie go ceniąc, uwzględniał jego wiek podeszły i wielkie przywiązanie.
Teraz dopiero występuje Sablik na widownię poważnej i rzeczywiście pożytecznej, zaszczytnej, a mającej obszerniejsze znaczenie, pracy.
Znał każdą kryjówkę, każdy szczyt, każdą przełęcz i grzbiet górski, każdą pyrć i mógł się po niej swobodnie poruszać, choćby gęsta mgła zasiadła całe przestrzenie.
Tę tak dokładną znajomość gór, nabytą podczas długoletniego kłusownictwa, wyzyskał teraz, by pokazać znakomitemu znawcy wszystkie skarby przecudnych widoków.
Śmiało można powiedzieć, że Chałubiński odkrył Zakopane dla Polaków, a nawet dla całego świata, ale tem śmielej twierdzić można, że Sabała odkrył piękność Tatr dla Chałubińskiego.
Bez niego na takich wycieczkach, jakie przedsiębrał Chałubiński, trudnoby się było obejść. Sabała był na nich nieodstępnym towarzyszem i pozyskał sobie jego zaufanie i względy, a nie omyliłbym się, gdybym powiedział — przyjaźń.
Całą zimę nie można było w środku Zakopanego zobaczyć Sablika. Zagrzebawszy się, jak niedźwiedź, w swej chałupinie w Kościelisku, robił zbójeckie noże, lub inne rzeczy, by w lecie mieć co podarować Chałubińskiemu, jego przyjaciołom i znajomym. Prawie nie opuszczał swej chałupy i zdawał się zapominać powoli, grzejąc się przy ogniu na nalepie, o swej dawnej awanturniczej przeszłości.
Gdy jednak późną wiosną zakopiańską ruszył w czystej, jak śnieg koszuli i onyckach, z kapeluszem na bakier nasadzonym, a zdobnym w pióra bażancie, głuchonie i cietrzewie, a niekiedy w kwiaty, z siekierką, wyglądającą ostrzem z za kołnierza zarzuconej na ramiona cuhy, łatwo było zgadnąć, że dlatego tak się wystroił, oweselał, śpiewał i grał, bo rad był, że »pàn wielkomozny« przyjeżdża, dla którego miał tak nieograniczony szacunek i wielkie poważanie.
W jego bujnej wyobraźni nosił »Król tatrzański« wszystkie tytuły hrabiowskie, a nawet książęce, a był przekonany, jak zresztą większa część hórali, że jest od nich daleko bogatszy, »bo niekze ci tu wtorego zeby był i barzo wielkomozny, tak radzi widzom, jako jego«.
Sabała nie dziwił się nigdy, po co tyle gości lezie na »próźniàcke do Zakopanego«.
Karcił górali, którzy twierdzili, że goście całe życie tak nic nie robią, jak w Zakopanem.
Oni — mówił — siàdujom w takik rowniak, co nika nic nie widno.
Jà wiem ka, bok ta był. Abo siedzom w mieście, to ino widzom do drugik murów.
Kazdy mà swojom robote, jak dudomu zajedzie. Straśnie som jest ci panowie ciekawi. Straśnie duzo radzi wiedzom.
To takie małe bedzie, co mu jesce matka na portecki sukna załuje i do ziémie mu ik nie sýjom, a juz go ucom. Straśnie te dziecýska męcom. Ale oni sami majom wielgom do tego nature. Cýtają we dnie i w nocy.
Krzeptowski przewodniczył nie dla zysku. Mówił:
— Jà biédny nie jest. Dziecýskak wycęściowàł, to majom co jeść.
Przewodniczył zawsze dlatego, te we włóczeniu się po górach znajdował wielką przyjemność. Przypominał sobie młode lata. Przodował też młodym nietylko wytrzymałością, ale zawsze dobrym humorem.
Niekiedy nie chciano mu dać torby, by się staruszek nie zmęczył. Wtedy mówił gniewnie:
— Cozto — prosem piéknie, jà dziecko, cý co? Wiatry dujom wielgie, toby cłeka zabrało, kieby był leki — haj.
Napakowawszy sobie zatem torbę wiktuałami, zarzucił ją na barki, zaśpiewał i ruszył w góry, a cała drużyna za nim.
Wiele przeżytych wypadków, bogate w przygody własne życie, lub wreszcie dowcipy i opowiadania które od innych górali słyszał i na swój sposób przetapiał i zmieniał, oraz łatwość zmyślania, czyniły go zdolnym przez całą drogę w góry i z powrotem opowiadać tak dowcipnie, że słuchacze wybuchali co chwila homerycznym śmiechem.
Liczna i wesoła drużyna wycieczkowiczów bawiła dłuższy czas w Tatrach. W braku schronisk trzeba było nieść ze sobą całe namioty i obfitą żywność, ku czemu trzeba było mnóstwo ludzi, a ci rekrutowali się z młodych górali.
Tu terminowali w rzemiośle przewodnickiem ci wszyscy, co ich dzisiaj widzimy w Zakopanem stojących po drogach i wyczekujących na gości, zamierzających wybrać się na wycieczkę.
Ozdobieni oni zostali później przez Towarzystwo Tatrzańskie blachami z szarotką, numerem i klasą, do której ich według zdolności powcielano.
Ci wszyscy, z wyjątkiem starego Maćka Sieczki, nieboszczyka Wali i Szymka Tatara, byliby może nigdy nie wdarli się w serce Tatr, bo nie mieliby byli do tego sposobności, ani czasu.
Każdy góral zresztą nie ceni należycie swych okolic. Dopiero przesadzony w obce strony, zaczyna tęsknić do nich i nieraz od tej tęsknoty ginie.
Bystre oko Sabały dostrzegało najwyżej wzbijającego się w locie orła, mknącą z dziećmi po skalistych stokach turni kozicę, lub zaklęte w granit postacie ludzkie.
Uczył swoich młodych towarzyszy nazw szczytów, zwracał uwagę na piękność, wskazując, do czego ta, lub owa turnia podobna.
Swoje objaśnienia przeplatał różnymi swego wymysłu dodatkami, lub śpiewaniem i grą na gęślach.
Towarzysze skakali chętnie do taktu czy to skrzypiących jego »złóbcaków«, czy też przy muzyce Bartka Obrochty.
Ciekawy to musiał być widok, gdy Obrochta, zwany zwykle »Bartkiem« zagrał, a drużyna z Sabałą na czele zapomniała, że ma na sobie ciężką torbę, że przebyła tak długą i tak uciążliwą drogę i puściła się w ochoczy taniec zbójecki.
Przez cały czas pobytu Chałubińskiego w Zakopanem był Sablik w ruchu.
Zawsze codzień wczesnym rankiem suwał kyrpcami z Kościelisk, gdzie mieszkał, ku Zakopanemu. Od czasu do czasu spoglądał w górę jednem okiem, jak orzeł, przechylając głowę to na prawo, to na lewo, chcąc zbadać, czy »chmury sie nie robiom«, czy pogoda będzie trwała i czy będzie się można dalej wybrać.
Po drodze wstąpił do kościółka drewnianego i tam krótko się modlił.
Pacierz jego był ciekawy, bo pełno w nim było dodatków i przekręcań.
Raz zmówił tych pacierzy tylko dwa i tak je ofiarował:
— Okwiàrujem téz tén pàciorek Nàświęcéj Panience Marýjce, Pàniezusowi i św. Janowi, patruniowi. Ale ik téz barz piéknie przypytujem, bo téz pàciorecków ino dwoje, a ik do podziàłu troje — haj.
Tu by trza zmówić do św. Jana jedén, a ta pàn wielkomozny bedzie sie ciskàł, ze mie ni ma.
Ale wiém, co robiem. Ja téz to okwiarujem Nàświęcéj Panience Maryjéj, a ona ta sićkik dobrze, dorówności podzieli i nikomu krzýwdy nijakiej nie zrobi — haj.
I wyszedł.
Ciekawe również było następujące ofiarowanie:
— Okwiàrujem téz tén pàciorek Panu Jezusickowi — okwiàrujem i polécàm, jakby kciàł przyjońć; a jak nié, to jà sie téz ta ś nim nie sprzécom.
W wykonywania dobrych uczynków był Sabała Chałubińskiemu niejednokrotnie pomocny.
Miał u niego wielki wpływ i szacunek dla siebie, więc korzystał z niego często; gdy kto prosił o wizytę doktorską, wstawiał się Sablik, motywując swą proźbę słowy:
— Jà ta ś nim znajomy, a moze i krewny.
— Jakże bliskie pokrewieństwo? — uśmiechając się, pytał lekarz.
Sabała zaczął zaraz opowiadać, jak z nim chodzili na kozy i ile ich ubili.
— My sie z jego ojce straśnie radzi widzieli, choćmy spólnikowali.
Razu pewnego zagadnięty w ten sposób przez Chałubińskiego, nie mógł się szybko połapać, a powtarzać się nie chciał, więc mówił:
— E, my ta byli — prosem piékie ik wielkomożności — z jego ojce kumotrami, ale przez mojom babe.
— Ja, tok jego krewny, bok od niego kobylksko kupił i udała mi sie straśnie.
Albo też:
— Jà ta ś nim kumoter.
— A kogozeście trzýmali? — pyta jeden z górali.
— Eć wej, worecek we młynie, kié mie baba po mąke posłała, kié jom młynàrz do worecka suł — haj. —
Pewnej góralce zachorował syn, pobiegła więc prosić Chałubińskiego, żeby go odwiedził. Deszcz padał jak z cebra, a wysłany Sabała po »budkę« nie mógł jej znaleść.
Lekarz wypytał się o objawy choroby, a gdy zmiarkował, że niebezpieczeństwo w zwłoce nie grozi żadne, mówił:
— Poczekajmy — może się przecie skończy ta lejba.
— O, ono się skońcý — rzekł Sabała — bo straśnie pilno leje.
— Ono ino — prosem piéknie ik wielkomożności — niek-ze idom. Cuhe im dom, to sie odziejom. A kie horość przýsła, to ono ta trza jom wygnać, bo i śmierzć bedzie kajsi nie prec.
Bedzie koło wędłów zajézdzać.
Ony, to som jest siostry, a śmierzć, to straśnie wartkà baba — haj.
Odział własną cuhą lekarza, a sam, przewróciwszy serdak do góry kudłami, suwał lekko po błocie przodem i mruczał pod nosem:
— Ono, ja tak uwazujem, co sie musiało gazdostwo w niebie popsuć, abo jako?
Tak leje i leje bez porządku.
Stosunek jego do Chałubińskiego różni górale bardzo różnie sobie tłumaczyli.
Jedni mówili, że Chałubiński ma jakiegoś robaka na sumieniu, co go gryzie. Każe więc Sabale błaznować i pleść sobie głupstwa i tem się cieszy.
Drudzy — może przez zazdrość — źli byli na niego, że nadużywa dobroci lekarza i siedzi u niego, bo mu dobrze jeść dają.
Inni wreszcie byli tego zdania, że dziwactwo starca interesuje lekarza, który go obserwuje, jako jakiś ciekawy okaz.
Są to twierdzenia — zupełnej nie mające podstawy.
Przekonać się można było, że staremu przewodnikowi zupełnie o jedzenie nie chodziło. Szedł z tym samym humorem opakowany butelkami szampana, węgrzyna i różnymi doborowymi wiktuałami, z bogatymi gośćmi, co i z nami, wziąwszy do tórbki kawałek suchego »moskàla z króźlickom koziego masła».
Nieraz wyzywał nas sam w góry, mówiąc:
— He, hłopcý, hybajcie se mnàm. Weźcie kawàłek chleba, jà masło màm.
Nie staràjcie sie nic. Pudziémy pod Krzýwàń.
Hań mnoho śrébła i złota gnije, bedziemy sukać.
Przecie go hań jà dość nahował. Całek go dni sukàł. Sukàłek go kielka roków, alek go nie nalos, bok tego nie był godny — haj.
Ale wy młodzi. Hybàjcie, jà wàm ukàzem, ka trza szukać. Inok se zabocył pod wtorom turniom zakopane kotliki.
Hybàjcie wartko. Sukajcie. Moze wàm sie co zaświéci, boby wàm sie przýdało. Beńdziecie mieć sićkiego dość — haj.
Ino hybàjcie. —

separator poziomy
IV.

S

Sabale nie brakło nigdy słów do wypowiedzenia swoich myśli. Nawet tę samą powiastkę, lub jakiś drobny szczegół, umiał w sposób bardzo nieraz zręczny, czasem nawet misterny, a jednak odmienny przedstawić.
Inaczej opowiadał, gdy pośród słuchaczy znajdowały się kobiety, inaczej mięszanemu towarzystwu, młodym i starszym, a inaczej młodzieży płci męskiej.
W pierwszych dwóch wypadkach wypadało opuścić zupełnie opowiadanie »O chłopie i djable« co to na różnych kobyłach przyjechali, a ten miał zbierać jarzec, który na piękniejszej przyjedzie.
Była to powiastka pełna życia i dowcipu, a Bartek Obrochta mówi, że Chałubiński kładł się od śmiechu, kiedy ją Sabała opowiadał, powtarzając:
— Ej, Jasiu, Jasiu, przecie też z ciebie pies.
Inaczej również kończył powiastkę: »Z cego baba stworzona«, dodając pewien szczegół.
Obie powiastki pomieszczone są w swojej najzwyklejszej formie.
Elastyczność mowy i wieczna przytomność umysłu pozwalała mu zawsze znaleść dowcipną i stosowną odpowiedź dla tych, co go chcieli zbić z tropu i udowadniali mu nieprawdopodobieństwo faktów, które przytaczał. On wierzył w to, co mówił.
Piosnki urabiał sam, lub też brał gotowe »O Janicku zbójnicku«, zwłaszcza, że przypadały mu doskonale, bo Sabale było też Jan na imię.
Opowiadał, nie dbając na to, czy słuchacz zgodzi się na jego zasady, czy zbuduje go treść opowiadania lub nie.
Chciał opowiadać, bo wiedział, że oryginalnością tematu i mowy zawsze zabawi.
Jemu sprawiało »gwarzenie« przyjemność, choć się nigdy nie narzucał.
Nie zawsze jego opowiadania miały ze sobą związek, a to dla różnych epizodów.
Zdarzało się często, że początek bajki, opowiadał z rana, a potem zeszedł na manowce, zagubił się i zapomniał, co zaczął opowiadać.
Później, gdy sobie przypomniał, nawiązywał opowiadanie do poprzedniego i kończył.
Zwłaszcza w ostatnich czasach błąkała się i plątała myśl jego, opowiadania podobne były więcej do sennego majaczenia, tęsknoty za upłynionymi bezpowrotnie czasami.
Z mowy wieje jakieś marzycielstwo przedstawienia rzeczy wiernie, wyraziście i dobitnie, a to z tą tragiczną grozą, przed którą słuchacz truchleje i ma pewne poszanowanie dla siły i namiętności bohatera.
Nie chętnie, ale musiał go Sablik odprowadzać w swem opowiadaniu, do jakiegoś lochu węgierskich zamków nad Wagą, najczęściej jednak do więzienia na samej łysinie Orawskiego zamku, skąd się mógł ratować, podarłszy swoją bieliznę w strzępy i powiązawszy w długą taśmę.
Po takich linach, które nigdy nie dosięgły spodu, spuszczali się »Sabałowi honorni hłopi«.
Żałował ich zawsze, że tak wcześnie musieli gnić w lochach, lub ginąć na szubienicy, »bo byli setni i dobrze towarzýsowali, a jeden za drugiego byłby się dàł na drobne kąsecki porąbać.«
Szkoda, że nie spisano tych wszystkich, tak obfitych podań zbójeckich.
Podczas śpiewania pochmurniał Sabała. Postać jego kuliła się coraz więcej, czoło marszczył raz po raz.
Wargami ruszał; widocznie wymawiał odpowiednie słowa do pieśni.
To, co śpiewał, czuł doskonale, a jeżeli nie oddał wszystkich swoich uczuć na lichym instrumęcie, który »sprzętem« nazywał, dośpiewał sobie reszty z fantazyi.
Nie można mu było podczas grania, lub śpiewania przeszkadzać; nie wiele zresztą słyszał, tak był swoją melodyą zajęty.
Obejść się bez gry i śpiewu nie mógł, bo go to bardzo »ciesyło«.
Grał na skrzypcach podłużnych, zwanych u górali, jak z resztą każde skrzypce, »gęślami« albo »złóbcokami«. Miały one tylko 67 ctm. długości, a 12 szerokości. Na nich rozpięte 4 struny, nastrojone kwintami.
Ton ich naturalnie ostry i szorstki. Wyrób to domowy, a rozpowszechniony dawniej na całem Podhalu.
Często spotykały starego grajka docinki ze strony gości, z powodu prymitywnego skonstruowania tego instrumentu.
Sabała podawał wtedy grzecznie skrzypeczki i mówił:
— Nycies, nycies — prosem piéknie — niekze weznom i grajom. Oni ta lepiéj umiom, bo z ksiązki, a jà se ta ino z głowy — haj.
— Ja ta ino telo umiem, co drudzý potraciéli — haj. Nycies.
Inaczej było, gdy się który z górali odważył coś powiedzieć na jego »sprzęt«, noszony zwykle w zawiązanym u dołu rękawie cuhy.
Gniew Sabały zawrzał i często przyszło do bitki.
— Siém djasków zjedliście, ajeście zjedli, wołał, wy przehyry!
— Nycies i grajcie sami, a jak nié, to wàs tu porąbiem. Ja, abo ty, ale jeden s nàs grać musi końcem, bo jà tak ràd widzem. Kiby to djascý byli, co by jà wàm, głuptàki jedne, nie dogodził.
Kiedy go ludowcy do Lwowa na wystawę zawiedli, zaczął wróżyć, ile jeszcze lat będzie ten, lub ów żył. Zebrało się sporo ludzi, którzy chcieli uchylić przyszłości swojej zasłonę. On zaś wywróżywszy, tak mówił:
— Dàwniej, jak jesce nieboścýk Pàniezus zył, to ludzie wiedzieli, co bedzie — haj.
Jaze sie ràz wybràł świenty Pieter i Paweł z Pàniezusem, coby ludziom pomódz na przednówku i nasiàć im grzýbów. — haj. — Pieter seł przodke, kopàł dołki, a tymcase torbke zawiésił se ino tak na ciénkim patycku suhym, na sęcku jakim — haj, abo téz prasnon na ziém.
Po déscu było, tozto sie Pàniezus zgniéwàł, ze sie zwàlała i tak Pietrowi świętemu padà:
Wies co, Pieter, jakoz ja mam błogosławić, coś ty w dołek wsuł, kiek sie zgniéwał.
Cemu ty nie zawiésis torby, jako sie patrzý na sęku — na smreku — wysoko — haj — tak, coby nie spadowała. — Cemu sęków hrubyk nie wbijos, hę?
Jaz święty Pieter Pàniezusowi tak padà:
Panie Jezusicku! jakoz jà torbe màm wiésać, kieby trza sęki więkse wbijać.
Na cos bedem wbijàł, kié hnetki jom wziąść musem i dalej niéść.
Pàniezus mu zaś tak pedziàł:
Widzem, ze Paweł téz nie zagrzéba dołków, jako sie patrzy, ino coby sie zbyć.
A Paweł Pàniezusowi tak padà:
Na cos jà màm dobrze siémie grzébść, kié jak bedzie rosło, to se weźnié i dziure zrobi, coby wysło — haj.
Cekojcies — pedziàł se Pàniezus. Pokiwał nad nimi ręcami i pedziàł:
Teràz juz zàden ze świątyk nie bedzie wiedział nic, co sie jutro bedzié robić — haj.
A ludzie nie bedom wiedzieć dnia, ani godziny śmierzci swojéj, ani nicego.
Temu to wej cłek nie bedzie Panu Bogu bez rozumy przehodził i nie bedzie wiedziàł, co bedzie jutro — haj. To pràwda — prosem piéknie ik miłości. Oni widzieli moze, ze w lesie som jest do dzisiàk sęcki na smrekàk, co ik święty Pieter nawbijàł i torbe z siémiéniem na nik wiésàł, haj.
Muzyka zaczęła grać, a Sabała pobiegł, stanął przy kapeli i zaczął grać na swoich skrzypcach.
Wypędzono go natychmiast, czego on nie mogąc sobie wytłomaczyć, wyrzekał:
— Kiby to byli, coby jà sie ś nimi nie zgodziéł. Jà zgode wse ràd widzem, a kié patyke pokazuje, jako grać, to téz poradzem — haj. — Cozbyk nie zdołàł. Ino jà tak uwazujem, ze to robi sićko zàzrość, cobyk im hlebà nie odebrał — haj.

separator poziomy
V.

R

Religia Sabały nie różni się w zasadzie niczem od dawnej religii wszystkich górali podtatrzańskich, którzy nie uważali za coś Panu Bogu ubliżającego, gdy sobie w kościele »fajeckę« zapalił i »pàciérz na koronce mówił«. Jeżeli zaś nie palił w kościele, to sobie »na odchodném od lampasa przed wielkim ołtàrzem zapàlił i seł do pola kurzęcý«.
Wyobraża on sobie Boga, jako starego, doświadczonego gazdę, który ma pola i lasów »mnohenko«, więc też hojnie rozdaje ludziom dobrym, stara się o nich, »bo mà z cego«.
Ma ludzi i zwierzęta pod swojem panowaniem, ale władzę nad zwierzętami dał lwu, a »orłowi nad ptàctwem«.
Wszystko na świecie przez Niego stworzone, ale woli ludzi, »bo sie ś nimi może dogàdać«.
Zwierzęta, to też pierwotnie ludzie, tylko za karę tak przekształceni zostali, że do nich są bardzo mało podobni.
Osobne są na Podhalu bajki, motywujące tę zmianę poszczególnych rodzin zwierzęcych.
Tłumaczą one góralom, dlaczego krowa nie ma w górnej szczęce siekaczy, dlaczego koń nie ma rogów, a ma szczerbinę pomiędzy siekaczami, a kłami. Znajdują w nich przyczynę obdarzenia osła przez Boga długiemi uszami, psa miłością ku człowiekowi, nienawiścią ku kotowi, a tego zaś ku myszy.
Czasem gniewa się Pan Bóg na swych mądrzejszych poddanych, tj. ludzi, to też karze srogo »złemi rokami«, w których się nic nie rodzi i są postrachem dla całej ludności.
Różnica jednak pomiędzy pojmowaniem Boga przez Sabałę, a innych górali jest dość znaczna, bo on podobieństwo do bogatego gazdy doprowadził do najdrobniejszych szczegółów.
Bóg Sablika ma ubranie góralskie, a więc nosi też torbkę góralską, a w niej składàk, ma chałupę całą cyfrowaną, z ławami po pod okna bogato rzeźbionemi. Osobliwie piękny jest sosrąb.
Gospodarstwo (gazdostwo) ma duże, to też pomagają Mu w zarządzie aniołowie, »bo by se ta sàm radý nie dàł«.
Jako mądry gazda chodzi, dogląda roboty i zachęca do pracy, a ludzie nieraz całe kopy snopków znoszą na sobie, by się tylko Jemu przypodobać.
Jestto wytłómaczenie natury tego ludu, iż woli czegoś nie zaczynać, jeżeli czuje, że mu się to nie uda. Jeżeli jednak zacznie, to dokonać musi koniecznie, żeby go mieli »na drobne kąsecki posiekać«.
Wytrzymałość, energia i siła górali muszą imponować każdemu, kto się z nimi bliżej stykał, widział dźwiganie olbrzymich tramów, łamanie kamieni, pracę w polu, lub nawet włóczenie po górach napchanej torby i tańczenie z nią, pomimo najdłuższej drogi.
Matkę Boską przedstawia sobie Sabała, jak to już z jego ofiarowania pacierza widać, jako nadzwyczaj miłosierną, dobrą i sprawiedliwą gaździnę, która wszystkiemu roztropnie na czas zaradzić umie i nawet trudny podział sprawiedliwie uskutecznić potrafi.
Jest tu tak względem Boga, jakoteż i względem Matki Jego ta naiwna poufałość, znamionująca niskie wykształcenie.
Sabała opowiadał, że miał raz widzenie.
Zobaczył Matkę Boską, idąca grzbietem Gewontu i »wyskającą«. To znowu wołała na niego, dążącego popod regle:
— Janicku, ho, ho, ho......
On zaś odzywał się Jej:
— Paniénko Maryjo! hop, hop, hop....
Przypomina to zupełnie wyskanie pasterzy i pasterek, gdy chcą się przekonać, gdzie który pasie.
Sabała nie był uważany przez górali za wierzącego człowieka.
Z tego jednak, co powiedziałem i co z własnych jego opowiadań się okaże, widać, że acz na swój oryginalny sposób, był on głęboko wierzącym chrześcijaninem.
Kiedy się wdarli z nieboszczykiem Chałubińskim na jakiś wysoki szczyt (podobno Krywań), »prasnon ciupage i kapelus i zacon pàciorze mówić. My téz sýćka za nim, bo ta do nieba było nie prec«.
Tak o nim opowiadał młody przewodnik Tomek Ladziego.
Cała tajemnica niepopularności Sabały wśród górali leży w tem, że oni szybkiem tempem w ostatnich czasach daleko postąpili, tak dzięki takiemu duszpasterzowi, jakim był ks. Józef Stolarczyk, jako też w ogólnem wykształceniu i ogładzie — dzięki szkole i stykaniu się z gośćmi.
Sabały chwytało się to bardzo mało. Trudno go chyba posądzić o brak zdolności.
Po części przyczyniło się do tego i to, że on opowiadał gościom o dawnych zwyczajach i obyczajach góralskich, szorstkich, bo pierwotnych, a oni tak rychło i tak uporczywie wstydzą się tego, co było i starają się, co jest zresztą wadą ogólnie ludzką, nadać wszelkiemi środkami i sposobami naturalny ton swojej emancypacyi.
Zasady etyczne miał także odrębne od dzisiejszych górali, choć nie we wszystkiem. Były one takie, jakie zaczerpnął w swojej młodości i zatrzymał w swoim konserwatywnym umyśle.
Prawie zupełnie pokrywały się ze zbójeckiemi. Prawda, że wśród innego otoczenia i warunków zblednąć musiały, ale nie wygasły, jak nie wygasł ogień jego gwałtowności, który go nie opuścił aż do śmierci.
Według Sabały, może człowiek za młodu wydziwiać, bałamucić baby, popuszczać sobie wodze i nie bać się nikogo, ani niczego na świecie, ale gdy się ożeni, przepadło wszystko.
Wtedy musi pozostać wiernym jednej.
Sabała był dobrym mężem i wzorowym ojcem, a tylko do małego wzrostu i ograniczenia swojej żony przymawiając, opowiadał:
Ja ta — prosem piéknie — màm doma takom babinku, coby jom do tórbki sowàł. A kieby jom, strzez Boże, oreł porwàł, to jom na Krzýwań zaniesie i nika nie odpocnie!
Alboteż:
Moja tarà sie nie starà, skąd niesem, ino co niesem — haj.
Jak cłek zbijàł, — filozofował Sabała — to nic. Ino nie zjédz sàm, daj biédnym, a na kwàłe Boskom téz co obróć.
Podstępem napadać wstyd, ale mylić ślad i zjawić się jasno w biały dzień tam, gdzie się przeciwnik najmniej spodziewa, oznaczało rozum w głowie.
Chwalił zawsze tych, co potykali się oko w oko z Liptakami, a nie dawszy ognia, mierzyli się silnemi ramionami.
— Wte wàrtało zginąć. — Było to bardzo możliwe, bo do tej walki trza było dwok, a do ozyjścia sie i udobrowania ino jednego. Ino w głowak była ta dwojakość, co nàpierwej mieli oba dwie, a pote to nios jedén trzý.
Oburzał się zawsze, gdy kto, zostawszy poturbowany przez drugiego, włóczył się po sądach, lub brał »dutki«, jako odszkodawanie i mówił:
— Jak ziandar przyńdzie, haj, to go wyzéń. Co on ma sie do twojego miésać. Jak winowatemu darujes, toś hłop i tak sie patrzy, ale jak cie przepytà. Krew to nie wódka, cobyś jom dudkami u zýda zapłaciéł — haj — ale znowa krwiom — haj.

separator poziomy
VI.

F

Filozofia Sabały jest nader prosta.
Nigdy człowiek nie powinien się do niczego zbytnio przywiązywać, bo w przeciwnym razie szczęście jest wykluczone.
Kto długo żyć chce, nie powinien się smucić, »bo zgryzota i smutek to złà horość. Pilno cłeka złupi«.
Tego trzeźwego zapatrywania się na świat, oraz bardzo dużo zmysłu spostrzegawczego, dowodzą później przytoczone opowiadania.
Sam twierdził stanowczo, że się nigdy nie smucił.
I rzeczywiście uwierzyć mu trzeba, gdy sobie wyobrazić wypadnie, jak grał ostatniej krowie marsza orawskiego, kiedy mu ją za jakoweś długi ze zagrody zabierano.
— W Pana Boga wiérz, ale Mu nie wiérz — mówił Sabała, patrząc na kurniawę po halach w miesiącu lipcu, lub deszcz w zimie.
— Cłekowi ze smutke wnuku, to tak nijak zýć, jako niedźwiedziowi z kulkom w brzuku.
Wyzyń ze sobie smentek — to ci i zýcie bedzie zaràz miélse.
Zýcie cłeka to je dobre, godne, ale nie wygodne, a co wto temu winy jest, ze zýć musi.
Kié ojcowie kcieli, cobyć zýł, to tý musis téz kcieć, a narzékać i labidzić nima co, bo tu tego nie wiecność — haj — nie długo. Nie przezýjemy Gewontu, bo on nas sićkik pohowà.
Muru głowom nie ozbijes, tozto dàj pokój lepiéj.
Mądry i głupi to sie nigda nie nadadzom, bo głupi bedzie mądremu zawse ciućkàł, ze je głupi, a mądry sie głupiego nie hyci, coby go naucył — haj — bo sie ś nim babràć nie bedzie kciàł.

separator poziomy
VII.

P

Prosem piéknie ik miłości — cłek ta selenie, jakom mà na sobie skóre i kość — haj.
Kié Pàniezus stworzył dźwiérzýnę, to zawołàł lwa i tak mu pedziàł:
Królujze ty nad dźwiérzami, jà se zaś nad ludźmi bedem.
Ale cos? Dobrze nie barzo, ześli sie wół, osieł, ciele i pies — i kcieli końcem, coby lwa z królowania zrucić, a sami sie królami porobić — haj.
Pomocników napytali. Pies z telegrafami poleciàł, cielęciu kàzeli, coby straśnie załoście becało, ize mu sie kce jeść, wół se hodziéł i gàdał za niego, bo ono było głupie.
Pàdali tak, ze im lew jeść nie daje, ino ik katuje.
Osieł strzýg usami i pokazowàł, ze jak on tak, to lew tak, jak zaś lew tak, to on siàk.
I dobrze nie barzo, dowiedział sie lew o tém, zawołoł do izby sićkik i tak im padà:
Wiécie co — straśnieście se głupio pocéni. Wto wàm to poradził?
Zacyni sie wymàwiać i nikogo nie było, coby sie przýznał.
Djaskoweście wy zjedli, ajeści zjedli, kieście sie tak głupio naśli — haj. Wy myślicie, ze jà z królowania ràd? Pàniezus kàzàł, tozto słuhać go trza końcem — haj.
Nà, kiéście zgrzésyli, to i pokutować musicie. Jà wàm jom zaràz nałozem.
I, dobrze nie barzo, nie kciàł sàm sýćkik kàrać, bo mu sie ś nimi nie opłaciéło babrać. Kàzoł wołowi zjeść psa, a osłowi woła. Ale ciele osła ni mogło, bo to kości kwarde. Gryzie ciele kości, gryzie, zęby se cýsto piéknie wykróciéło. Jaze co sie nie robi, zjadło ciele osła, ale głowy sýćkik ostały, bo lew miàł zjeść ciele, a bàł sie głów, bo były sýćkie straśnie — przepytujem téz piéknie — głupie. Zjàd pote lew ciele, bo było nàlepse i nàmiękse, ale głowe téz ostawił — haj.
Zakopał pote skóre i głowy do ziémie i tak to gniło. Lecom roki, lecom, gnijom głowy, gnijom, skóry téz.
Jaze sie namyślàł Pàniezus, jakiego mà stworzyć cłowieka.
Toz to wzion błota i ulepiéł cłeka. Ale cos, kié był na tém miejscu w te, kié go stworzył, co oni byli zagrzebani, te głuptàki — haj.
Temu to cłek, zeby był i nàmądrzejsy gazda, to je — prosem piéknie — stworzony z tyk bydląt. I kié je młodý, to je głupi, jak ciele.
Kié zaś urośnie — to goni jak pies i nika sie nie stanowi.
Zaś sie ozéni, to ciągnie, jak wół — a kié nàń starość przýńdzie — to znowa zgłupieje, jako osieł — haj.
Ale ono ino hłopi som jest tacý, a baby to pote stworzone — haj.

separator poziomy
VIII.

T

Tak było:
Kié — prosem piéknie — Pàniezus stworzył świat, to sie obeźràł, ośmiàł sie i tak se pedziàł:
— Barz jà to sićko dobrze porobiéł. Ino nie wiém, cý sie mojemu Jadàmowi nie bee kotwić, bo je sàm — haj.
Trza mu końcem sprawić jakom zabàwkę, coby sie ś niom przý casie zabawił, coby mu sie nie kotwiło.
Tak se pedziàł Pàniezus.
I dobrze nie barzo, zawołàł:
— Jadamie, hybàjze haw!
Jadàm przýseł, ale mu sie straśnie łydki zacyny trząść, bo sie Pàniezusa stranie bał — haj.
— Lýgaj! — padà mu Pàniezus.
Jadàm pilno na pościél lóg, ale se pomyślàł:
— Ę, bedzie cosi, bedzie źle — i łydki zacyny mu mocniej dygotać.
Pàniezus porusàł na pościeli ręcami nad nim, toz to pilno usnon.
Wyjon pote — prosem piéknie — skłàdak z tórbki i wyrżnon mu we śnie ziobro.
Ale to było straśnie brzýdźkie i masne, tozto prasnon na brzyzek, coby oskło.
Djascý nadali psa. Zakradła się kanalijà, łap ziobro i w uciekaca ś nim do dźwiérzý raju.
Pàniezus łap kija i daléj za nim.
Ale pies wàrtki, a Pàniezus stary i nimóg go dolecieć i hycić, coby mu ziobro wydàr.
Lecom, lecom, jaze przýlatujom do dźwiérzý raju, a pies juz był we dźwiérzak.
Toz to Pàniezus wàrtko kopnon dźwiérze.
Dźwiérze sie na zàworkę zaparły, uciény psu ogon, ale pies uciók — haj.
I dobrze nie barzo, co Pàniezus nie robi, wzion tén ogon pote, obeźràł, zgniéwàł sie i pedziàł tak:
— Cekàj ino ty. Ja ci i tak pokàzem, zek cosi kajsi wàrt.
Toz to zgniéwał sie, łapił ogon i z tego ogona stworzył babe — haj.
Temu to, prosem piéknie ik miłości, wielgie panie ogony nosom u sukniów.
Ciągnie ta wej swój do swojego i ràd go widzi — haj.
Ta — padà — i psy som jest bez ogonów, ale nase kudlàki, białe, owcarskie, co owce pasujom, to ik majom.
Ony sie moze pokociéły przedtém, abo od inyk psów. Cý jako?

separator poziomy
IX.

R

Raz co sie nie robi, ozesłàł Pàniezus karby, coby sie sýćka święci wocymieniu ześli do gromady — haj.
I dobrze nie barzo ukwalujom, ukwalujom, jaze ukwàlili, coby cłowiekowi dać rozum, bo go ta — prosem piéknie — dàwniéj nimiał takiego dobrego, ino taki, jako i kazdy dźwierz — haj.
Jaze, co sie nie robi, wypisali janieli pisma, a Pàniezus trzýmał sýćko piecontke nad kaganke, a kie wtóre pismo juz było napisane, toz to wartko jom przýłozył — haj.
Pies sie zaś hnetki wyryhlił i pedziàł, ze pismo ludziom zaniesie. On wse cłeka straśnie — prosem piéknie — ràd widzi — haj.
Jaze mu Pàniezus tak padà:
— Lećze, leć, wartko, co uwidzem, cý hnetki zàjdzies.
Pies hybàj bez pole. Uleciàł hnet tęgi kawàłek, toz to dàł mu Pàniezus pismo i tak mu padà:
— Nyści to, leć wartko i ozniéś ludziom. Ino uwazuj, cocyś nie potracieł.
Pies leci, leci, nozýska go bolom, bo to przecie z nieba do nàs prec — haj.
Przýleciàł na ziém i miàł juz ozdawać rezolucýje, kie spotkàł kotke, co śniom znajomy był i zacyni se ukwalować.
Pies był zły rezolucýjarz, bo prasnon tórbke z pismami na ziém i zacon kotke bośkać, haj. Zabocył se, co mu Pàniezus napedziàł — haj.
Jaze go kocór uźré. Toz to wartko przýstrzég sie, łap tórbke i hybaj śniom du domu. Schowàł jom pod dyle w izbie, coby mu jej pies nie nalàs.
Jaze przýsły mysý i pojadły rezolucýje, pozlizowały lutery — haj — ino dziwtore ostały.
I, dobrze nie barzo, kie pies wróciéł do nieba, pytà sie go Pàniezus tak:
— Cemuś nie zanios ludziom sićkim pisanià, jakok ci ozkazał.
A on mu tak padà:
— Jakoz miałek oznieść sićkie, kié mi kot pisanie ukràd, źle sował, toz to mysý ik pojadły i lutery pozlizowały — haj. — Pocoz ik pisali słodcý janieli takim słodkim jatramentem — hę?
Kazàł Pàniezus zawołać ludzi i mysý i tak padà:
— Jà temu nie winowaty, ze nie sićka rozum màcie, ino pies, to ś nim sprawa — haj.
Temu to — prosem piéknie — cłek zły i głupi, to wse na psa skałom ciśnie — haj — abo go kijem praśnie.
Pies, to zaś kota sićko goni, coby sie na nim za pisanie zemścił. Zaś kot mysý łapie i zjadà, bo ony temu winowate. Pojadły i pozlizowały pisanie — haj.
Jà tak uwazujem, ize temu sićkiemu pies winowaty. Kieby był kotke nie zalubiéł, toby był o tórbce nie zabocył — haj.
Ale baba, jako baba. Wse hłopa wywiedzie, zrobi niescęście, co strak, a ty hłopie pote pokutuj — haj.
Kieby ik cłek — prosem piéknie — nie zalubił i nie wierzył, to onoby ta było, ale jakoz babom nie wierzýć? — haj.

separator poziomy
X.

S

Set ràz kloryk bez luptowskom granice i przýseł ku wielgiej wancie. Patrzý, a tu siła hłopa pod skałom leźy — haj.
Jedni grzebli cosi kajsi w ziémi i zagrzébali pote, a drudzý sie ino przypatrzowali i wyrządzali jeden drugiemu.
Kié kloryka uźreli, toz to hip do niego i zacyni go zagadować, coby nie patrzàł, ka piniądze kładom, coby nie zabràł — bàli sie — haj.
Cięzko to, nie leko, uzbijali w Luptowie i na Węgrak, toz to bàli sie — haj.
Jaze jedén tak padà:
— Wiés co, księzýcku, powiédz nàm końcem kàzanie. My juz dàwno go nie słyseli, toz to nàm powiedz, ale takie, coby nàm sie widziało — haj.
Tak go wej kciàł zabawić, coby na dudki nie patrzàł.
Kloryk sie przezegnàł i pàciorek zmówił, coby go nie zabili. Pomodlił się końdek. Pote wyseł na turniom i tak kàzanie padà:
»Wase, zbojnicy, życie to kolwicek takie, jako Pàniezusowe — haj. Ino som jest różnice. O jest.
Pàniezus tak, jako i wy, włóczył sie po świecie, ino ze on pięcioma rybeckami to sićkik nakormił, a wy tobyście i sto krów zjedli i jesceby wàm mało było.
Piniądze w Luptowie i na Węgrak i na całym świeciebyście zabrali i jesceby wam mało było — haj.
Pàniezusa hycili i was téz hycom i bedom bukowcami opalonymi bicowali, a pote moze i powiésom«.
Jaz zbójnicy krzýcom. »Nie dàmy sie. Zrućmy go z turnie«. Ale dali pokój, bo piniądze nie były jesce pohowane.
»Bóg ze wie, co bedzie. Moze i tak źle nié«, padà kloryk.
»Pàniezus wstąpił do piekła, a wy ta téz tam patrzýcie. Cý wàm sie widzi to kàzanie, cý nie?«
Jaze zbójnicy pàdajom: »Gàdàjcie dalej. Widzi sie, widzi«, a obziérali sie, cý piniądze pohowane — haj.
Przýleciał harnać, zgarnon kloryka ze skały, prasnon mu gàrzść talarków, co sie z kotlika zwyśyły.
Toz to dàł mu te dukàty, a kloryk łap i uciók — haj.
Jesce im przed odchodném pédziàł:
— Pàniezus wstąpił do niéba, ale wy ta juz nie wstąpicie.

separator poziomy
XI.

R

Ràz wybralimy sie z nieboscýke ojce na jarmak do Càrnego Donajca, cýby nie przýkupić jakiego jagnięciàka, abo jàrecki, bo nàm wykapały. Juści, dobrze nie barzo, wstalimy straśnie wcas — prosem piéknie — coby za nocý daleko uńść, bo dzień był mały.
Toz to przýślimy do Hohołowa (Chochołów), kie juz było dobrze rano — haj, a na Biàłym potoku bylimy, kie namiéniało na świtanie — haj.
Kie my przýśli do Hohołowa, trza było końcem popłókać garła, bo my byli na cco święte — haj. — Toz to poślimy co wypić.
Jaz Józek z Hohołowa przýlatuje do mnie, a byłek dobry śnim, bo my sie ś nim stowarzýsowali na Orawicak.
Toz to pada:
»Jasiu, Jasiu. Dziś mój ślub, a organisty nimoze, ty grać umies — haj — toz to pilno hybaj, to mi przýgras końdek, bo my zapłacili wynikràt, a nie honornie, kie na ślubie nie grajom. Niescęście bedzie strasne — haj«.
Jà na organak nigda nie gràł, alek sie téz nigda nie dàł nukać, kie mie wto pýtàł. Byłek ś nim dobry. Posełek.
Wyhodzem na hur i zgłupiołek cýsto piéknie. Jà se hano na moik gęślickak màm ino śtéry struny, a pięć palców, toz to jak kcem, to sićkie poprzýciskom. A tam było telo tego plugastwa, tyk biàłyk i càrnyk klawisów, cobyk przez cały dzień miał co przýciskać. — Tyk biàłyk było więcéj, jak tyk cornyk, a sićkie trza było poprzýciskać — haj.
Słowok dàł, toz to trza było dotrzýmać.
Kàzołek se dać dobrego duhaca, coby mi wse dobrze duhnon, to hociàjby jà, prosem piéknie, i źle gràł, to jak on wse dobrze duhnie, to ono ita pudzie sýćko ładnie, sýćko piéknie — haj.
Ududkowali mi, ze je dobry, toz to jà sie nie długo namyślàł, myśliwskie prawo krótkie, i nie wielo myślęcý, połozyłek na te deske, ka to trza było przýciskać palcami, położyłek ciupage, a na dole na te więkse, tok se sàm lóg.
Przewracom sie przewracom, coby ino sićko na jednyk nie grać — hàj, a tu gróbàrz, co duhàł, nijakim świate ni moze pary hycić. Co jom hyci, to jà mu jom wypiskàm do imentu.
Piskàm, piskàm, jàzek ukwàlił, ze i ksiądz téz musi cosi przepedzieć, nie ino jà bedem gràł wse tén wynikràt.
Toz to wstàłek, coby ciupage sjąć, patrzem, a przý ołtàrzu juz nie było nikogo.
E, bo ta juz, djasków zjadło, aj zjadło, jà brzýćko gràł — haj.
I sjonek ciupage i uciók pote, bo jo ta i brzyćko gràł.
Po pięć sóstek, za wynikràt jà ta nie seł, haj, ani na wesele, bok sie straśnie hańbił, bo ja ta i brzýćko gràł — haj.

separator poziomy
XII.

D

Drzewiéń — prosem piéknie — to tu nie było tàk blisko u nàs kościoła, jak teràz.
Był ino kościół w mieście, w Saflarak, a i w Càrnym Donajcu.
Toz to hodzielimy ràz kiela càs do kościoła abo na Donajec, abo do Saflàr.
Ukwalowali i ukwalowali, jaze ukwàlili, coby dać na okwiare jaki podarunek do Saflàr, bo my tam case hodziéi. Nie kcieli coby za darmo do kościoła hodzić.
W te ludzie byli barz biedni, bo nastały, prosem piéknie, złe straśnie roki — haj.
Toz to wójt karby posłàł i kie sie gromada zesła — haj — kàzàł padać, coby podarować mieli.
Jaze ukwalujom, ukwalujom i ukwàlili, coby dać świętego Jędrzeja na okfiare, bo on ta był patrunem w Saflarak — haj.
I, dobrze nie barzo, posło dwók hłopów. — Jeden był z Bańkowek, a drugi od Pitoniów. I pośli do Jaworzýnki i wypatrzowali smreka, abo jedlom na tego Świętego.
Naśli straśnie wieldraźnom — toz to pote ściéni jom i okrzesali.
Jak krzesom, tak krzesom, jaze wykrzesali swiętego. Ino ze był straśnie hrubaśny — haj.
Ka miàł mieć ocý, dali mu dwie wantki — haj. Rzeźbiàrze byli śnik kiepscý. Bo to — prosem piéknie — rzeźby w te u nàs nie było takiej, jako dzisiàk, toz to nie umieli robić takik dziwaków, jako teràz robiom — haj.
No, i dobrze nie barzo uwazujom, jakoby go mieli do kościoła zanieść, bo było dwie mile.
Jaze ukwàlili, ze go na wozie nie powiezies, bo je w rzecý świętý. Poświęcanià ni miàł nijakiego, ale ze go przezwali świętym, toz to trza go było nieść, a nie wieść — haj.
Ale kaz tu takiego hłopa tęgiego nańść, coby go uniós, haj, takom oćwiàre.
Jaze — dobrze nie barzo — jak ukwalujom, tak ukwalujom, i ukwàlili, coby temu dać sto dni odpustu, co go do Saflar zaniesie. Myśleli, ze sie taki przecie nańdzie, co sie na odpust złakomi.
Jaze złakomił się Jasiek z Hrubego, wzion i niesie. Niesie, niesie, przýnios na Bańkówki, ale dalej ni móg.
Jaze idzie wieldzaźnà baba, Sidziniarka była, toz to wiedziàł, ze takie baby straśnie som jest na odpusty łakome. — Toz to jej tak padà:
»Pomózciez mi tego świętego niéść do Saflàr, a pięć dwaścia dni odpustu wase — haj«. Z tyk sto.
Dźwigà baba, dźwigà, kościska jej w grzýbiecie trzescom i rusyła madre, ale świętego nie dała rady z miéjsca rusýć — haj. Wyrzekła sie odpustu.
Hłop se odpocnon, wzion świętego, zarucił na ramie i niesie dalej.
W Biàłym Donajcu znowu pytà hłopa, coby mu pomóg, ale hłop poźrał na świętego, skręcił głowom. Nie kciàł — haj.
Obiecàł mu jus sićkie sto dni odpustu, coby ino niós, ale nie kciàł. Kręcił głowom.
»To jà cie tak długo nios — pada mu, temu świętemu, Jasiek — i nicek nie zarobił? Poświęcania nijakiego nie màs, toś nie święty«.
Przýpatruje ma sie i tak padà.
Powiadali mi: święty Jędrzej, święty Jędrzej! a tu zàden święty Jędrzej, ino jakisi koński złób — haj«. Był — prosem piéknie — trohe na wnuku wydudławiony.
Prasnon go pote na wode i tak se go woda daléj poniesła, jaze go w Saflarak hycili i zawiesiéli w kościele — haj.
Co mà wisieć, nie utonie, toz to i święty dojehoł do Saflàr.
Takom to — prosem piéknie — wymyśleli okfiare wielgàm, ino telo, ze jej dokonać nie mogli, bo ta cłek grzéśny świętego nosił nie będzie — haj.

separator poziomy
XIII.

H

Hej! te śklànecke niek nie ciskajom — ik miłość — bo to taki stary gràt snadnie przý casie przýdać sie moze — haj.
Niek jom weznom dudomu, abo mnie haw do torby dadzom. Skoda zahubić tego. — Zýntyca bedzie dobrà ś niej. Weźniemy jej ze sałasu. Jaz mi sie jęzýk do niéj wyciąngà.
Skoda zahubić, bo przý casie i stary gràt przýdać się moze. Jà sàm wiém nolepiej, ze wse nika nic, a pote jest i przýda sie — haj.
Tozto jà stary, a przýdàłek sie — haj z kumosiom Modrzewskom,[4] a tak to wartko było, cok sie z pilności i namýśleć nie móg.
Ràz siedzem se przý piecu nà nàlepie i warzyłek se klóski i grzàłek sie przý ogniu. Jaze przýlatuje nadysane kuharcontko od pana Witkowica i zacýnà tak padać:
— Sabała, Sabała, zbieràjcie sie pilno.
— Zje, kaz pudziemy?
I dobrze nie barzo ni mogek sie śniom dogàdać, toz to udutkowàłek jej, ze zaràz przyńdem, ino sie przewleke, haj.
Toz tok sie jej pozbył na kwile, a tu na drugi dziéń znowu je tu — haj. Jazek sie juz wte zebràł, idem co thu, jazek jom zagrzàł, bo ona tak wartko nie była zwycajnà.
Straśnie mi było pilno, bok sie dowiedziàł, ze mnie ik miłość, kumoter Witkowic, kcom — haj. — Kcom se mnom gàdać. Straśnie mi było pilno — haj.
Straśnie mi było pilno. Zachodzem i pokłoniłek sie, jako sie patrzý i pytàm sie, coby miało być takiego pilnego.
Zejta pilnego nic, a co jest, to jest — haj.
— Sabała, Sabała, bedziecie mi trzýmać dziecko do krztu.
Zej sie namyślàł nie bedem. Myśliwskie prawo krótkie. Tok pedziàł tak, ze dziecko przýtrzymiem. Inok jesce nie wiedział wtore.
Hnetki mi pedzieli, zek miał trzýmać z kumosiom Modrzewskom.
— Prosem piéknie, jako? Znajom jom?
Tak, to ta dryjaternicka wielgà, co kajsi wse za morzem siedzi. — haj.
Jà sie zląk straśnie, bo ta z rzecom takom figlów nie strój, coby sie nie pohańbić — haj.
Toz to jà hybàj pilno do nasego jegomościcka i tak mu padàm:
— Przepytujem téz wasom duhownom osobe i sićke świętości, jakie ta we wàs siedzom, cýby jà téz ta jako tego dziecka nie przýtrzýmàł — haj.
My ta drzewiéń rzàdko trzýmali, bo brali takik, co nie pili. Jà pił, toz tok dziecisk nie trzýmàł, coby sie na mnie nie popoddawały — haj.
I dobrze nie barzo pytàm sie jegomościcka, co pedzieć màm, kie mie przý krzcie sie spytà.
Dàwniej, kie ksiądz kumotra spytàł sie:
»Zje cegos ty kces od kościoła Bozego?« — to mu pedziàł tak:
»Zej wy ta jegomość lepiéj wiécie, boście ucony — haj«.
Toz to i jà sie pytàm, jako mà być, cýby jà na uwziętego nie przýtrzymàł tego dziecka do krztu — haj.
»E, dyć przýtrzýmies, cemuzbyś nie przýtrzymàł«.
I, dobrze nie barzo, toz tok sie pote naucył, jako màm kiedy pedzieć i byłek se juz pote ślebodny, bok był mądry — haj.
Pedziàł mi, ze sie ta i bez trzýmania obeńdzie, bo to ta juz był łycok setny, ten mój krzesny — haj.
Jazek sie za łeb hycił i zpłupiàłek cýsto pieknie.
My drzewień i teràz wse w kościele dzieci krzcili, a ja tego krzesnego tok trzýmał w izbie — haj.
Honoruk w kościele nijakiego z kumosiom Modrzewskom ni miał — haj.
Kumosia mie pote straśnie uracyła. Jeść pote i pić — prosem piéknie — było mnohenko, tozto my straśnie jedli i pili.
Kumosia mi dała swojom potoprafijom i ja jej téz, a kie mi sie straśnie bez niej kotwi, to se jom pobośkom — haj.
Tak to — prosem piéknie — ostołek kumotrem — haj. Coz z tego, kiek honoru nijakiego ni miàł.

separator poziomy
XIV.

N

Niek ino słuhajom — prosem barz pięknie —
Drzewiéń to my do kościoła mieli straśnie daleko, to my sie do niego hodzić nie naucyli i hodziélimy ràz kielka càs.
Kie ci gdzie Bócko nagodził, toz to trza było ś nim iść do Càrnego Donajca, abo ka inyndyj, cýby go jako nie okrzcić — haj.
Toz to był na Buńdowkak taki hłop, co sićkie dzieci krzcił, ino se case kumoske zmiénił — haj.
Śniegi były straśne w zimie. Przýseł, wzion dziecko, wpakowàł do torby zarucił na ramię i przýpasał po pod rękę frombijami. Juźci jemu było ciepło — haj.
Jaze raz mu sie tak trafiéło, co go pote zruciéli z tego urzędu i nie on juz pote dzieci nosiéł i krzciéł.
Tak zrobiéł:
Kie juz przýseł na Donajec do kościoła, do babińca, wcion ciupage w słup, a dziecko z torbom zawiésił na niéj.
Jaze pośli sukać księdza, a naśli takiego z brzodom — haj. — Kie sie juz wrócili, kumoska zacnie macać, a tu juz dziecko było zimne — haj — zglewiało.
Toz to stało sie jej go luto, jak nie zacnie ręcý załymować i biadkać. »Miéły mocny kany. Skoda duse, skoda duse«.
A kumoter jej tak padà:
»Eć dusa, jako dusa, kie uciekła, to jako kciała, hytàł jej nie bedem, ale go szkoda, boby ś niego muzýka był setny, bo miał długie palce«.
I dobrze nie barzo — sprawili mu pote krzciny i pogrzéb — haj. — Ale tego hłopa zruciéli z kumoterstwa — haj.

separator poziomy
XV.

N

Nastały — prosem piéknie — straśnie złe roki — haj. — Nika nic róść nie kciało, toz to zýcia nie było i głód był wielgi sędy.
Jaze było dwók kumotrów i jeden drugiemu tak padà:
»Wiécie co, kumotrze, jà màm jarzec, a wy macie stajanie prózne, — haj — dajcie mi jedno stajonko, a jà wàm siàcia dàm — haj. — Zasiejemy, urośnie nàm, bo bedziemy przyzierać. Jarzec dobry. Kiby to djascý byli, coby nie urós — haj«.
Jaze mu kumoter tak pada:
»Weźcie stajenko jedno, a mnie na drugie siàcià dajcie. Sprógujemy, cýby nie urosło — haj«.
Kie juz zasiàli i zaskródlili, hodzom i uwazujom, cý jarzec rośnie, ale nie rós, ino takà biéda. Straśnie był płony. Oskradziàł — haj.
Jaze co sie nie robi, zaźràł kumoter, co dał jarcu, zgniewał sie, ze jarzec kumotrów końdek więksý od jego, i pedział:
— Bier djable taki jarzec.
Przýseł do domu i straśnie mu smutno było, bo mu jarcu było zàl.
Ani zàń nie pił, ani go nie jàd, ino zeskradziàł na zàgonie — haj — zahubił sie, toz mu go straśnie luto było.
Ale kie znowa na jarzec poseł zaźreć, był juz wielgi, więksý jak kumotrów. Wartko poleciàł do domu, wyklepàł kose i hybàj kosić jarzec, bo juz był źrały — haj.
I dobrze nie barzo, przýhodzi na zàgon, pobrusiéł kose i zacion. Jaze wýskocý djabàł. Łap mu za kosisko i pada:
— Stój, nie beés kosiéł.
— A bez co?
— Bo jarzec mój.
— Lo cegos twój, kie jà go nasiàł?
— Temu, ześ pedziàł »Bier djable taki jarzec«, toz to jà se go wzion — haj. — Kàzałek mu rość i teràz se go bedem kosiéł, a ty nie — haj.
Wzieni sie za garła.
Hłop, ze był mądry gazdà, djabła sie nie bàł. Ale był i tak słabszy od niego. Trzýmàł sie setnie na nogak i nie dàł sie przewyrtnąć, a straśnie go pràł po pysku — haj.
Jaze mu djàsek tak padà:
— Wies co hłopie, załozmy sie.
— Ja nie od tego.
— Wto na piękniejsej kobyle przýjedzie jarzec kosić, to se go skosi i zabiere — haj.
Hłop przýstàł, bo co miał robić.
Przýseł do domu, łep zwiésił, jak pies, kie mà zdehnąć, abo kie co poślakowàł.
Baba jego smutek uźrała, toz to sie go wartko pyta, cegoby taki smutny być miał.
Jaze — dobrze nie barzo — hłop jej opedział, ze tak a tak sie stało. A baba mu tak padà:
— O, dàjze pokój, dàjze pokój. Zej, do jutra sie jesce nie ràz namyślimy. Hybàj spać ku mnie na pościel, to se bedziemy ukwalować.
Jak ukwalujom, tak ukwalujom, jaze ukwalili.
Raniutko lémze świt jechàł djasek kosić jarzec na kobyle siwéj, talarkowatej — haj — co kwiatek to był na niéj iny.
Hłop se ta zaś ino wyjehoł na gołej babie.
Jaz go djaboł uźràł i z daleka juz wołàł:
— Bier jarzec, koś jarzec, twój jarzec — haj.
Bo ona ta — prosem piéknie wasýk miłości — ta hłopowa kobyła była smyśnà — haj. — Tu ka miała mieć grzýwe, to jej ogon wisiàł — haj.
Zaś na zadku, ka miàł być ogon, to była grzýwa — haj.

separator poziomy
XVI.

B

Była wielgà wolarnia w Singlowcu. Pastérze — prosem piéknie wasýk miłości — mieli sałas pod turniom — haj — a woły w sàtrze.
Jaz co sie nie robi, przýseł ku nim niedźwiedź. Toz to wzion sie wartko do wołów, bo był straśnie głodny. Ino borówkami uskniętemi zył.
Natrafiéł na mocnego woła. Ten wzion go wartko na rogi i podrucił ràz, dwa, ale on wse stawàł i dalej obces bràł sie wołowi do brzuka.
Jaze — dobrze nie barzo — łapi go wół na rogi i przýpucył go do wanty, co mu jaze flaki na wiérk wysły.
On zdek, ale wół, jako wół, głupi był toz to go dalej przýpuconego do turnie trzýmàł, bo mu niedźwiedź spadował na rogi, abo na ziem, a wół myślał, ze je zýwy, bo sie rusàł.
Tak sie wystàł przý turni i nie jàd nic, ale se go pote, tego niedźwiedzia, wolàrkowie zjedli — haj.

separator poziomy
XVII.

S

Seł ràz zbójnik do miasta na zýcie, à miàł téz nakàzane, coby nakupiéł gàrków i kotlików na piéniądze.
I dobrze nie barzo przýhodzi na jarmak i zacýnà obierać gàrki, ale był ràd, coby go nie poznali, ze je zbójnik — haj. Cłek był mądry, toz to co łapiéł gàrnek, to go nie pukàł, cý zwoni, ino hyciéł za kraje i ciągnie, co mu jaze ocý na wiérk lazły. Ale on ino tak na despet — prosem piéknie ik miłości — bo gàrka ozerwać nie kciàł — haj.
Jaze, co sie nie robi, przýleciała baba. U niej rozum krótki, toz to widzi hłopa, jako oźciągàł garnek i prógówał go, cý mocny. Toz to i ona kciàła téz tak obiérać, ale na ozajest ciągnéna i ozerwała dwa gàrki.
Hudobina była. Ni miała cým zapłacić gàrków, bo dudków ni miała nijakik.
Jaze zbójnik gàrcorza tak zagàdà:
— Ona ni mà płacić, haj, bo gàrnek był słaby.
Ale sie gàrcàrz o to nie pytà, poleciàł do urzędników. Ci przýśli i zabrali babie ostatniom spodnice — haj.
Zbójnik, ze był winowaty, kupiéł całe dwa gàrki, zapłaciàł ik, jako sie patrzý i poseł — haj.
Baby mu sie luto stało, przýleciàł nazàd, sjon kapelus i pytà gàrcorza, coby téz téj kobyle, co jego była i gàrki przýwiezła podzwoliéł na kwilke jutro do niego przyńść.
Pada mu tak:
Syn jej u mnie na zimowisku, setny ś niego źróbcok, a bedzie sie jutro zénił. Wesele mu sprawiem, bo mi sie udał i darzý mi sie. Toz to kàzàł, cobyk jego matke pytàł — haj.
— Jà jest pytac.
A gàrcorz mu tak pada:
— Tyś hłopie straśnie głupi. Jà kobyle nie dàm iść na zàdne wesele, bo mi jej trza — haj.
Zbójnik go zaś pytà, coby mu dàł ś niom przegwarzýć dwa słowa. Ona nie zając, to nie ucieknie, ani nie sól, to mu jej nie zlize — haj.
Gàrcorz przystàł na to.
Gwàrzy zbójnik kobyle do ucha dość sprawnàm kwilke, a pote podziękował barz piéknie gàrcorzowi.
— Coześ jej pedział? hę. Cóz ci ona pedziała?
— Ej, mi pedziała, co miała, haj, ze jej nijakim świate, nie dàcie iść na wesele, bo jom straśnie męcýcie. Ale kié nie, to nie, — to ona se i tak poradzi. Tu odbeńdzie to wesele — haj. — I poseł ka miàł iść — haj.
Za małom kwilke kobyła zacýna fukać, kręcić ogonom, a praskać zadke, a pote zacýna tańcyć po gàrkak i fukać — haj.
Wytańcyła — prosem pieknie, — cýsto pieknie sićkie gàrki — haj.
Bo ono — prosem pieknie ik miłości — zbójnik był głobiś i kie ś niom gwarzył, toz to zapoliéł próhno i włozył jej do uha. Toz to piekło jom straśnie, kręciéła głowom i wytońcyła sićke gàrki doimentu — haj.
Tak sie — prosem piéknie wasyk miłości — zemściéł zbójnik na gàrcàrzu za biédnom babe — haj.

separator poziomy
XVIII.

B

Była — prosem piéknie wasyk miłości — na Orawicak wielgà karcma, a w niéj sýnkowała hruba kacmàrka, a hłopa miała nic pote. Siedział sićko przý niéj doma, ale sie nie radzi widzieli — haj.
I dobrze nie barzo, straśnie był cujny. Dudki miał w kumorze i straśnie ik cujnie strzég.
I co sie nie robi, zwiedziàł sie o nik Wojtek Mateja, tozto hodziéł i zahodziéł koło karcmy i kumory — haj — ale ani on, ani towarzýse jego ni mogli zmylić kacmàrza, i co sie do dutków zabierom, to ik odegnali, bo sie zwiedzieli zaràz.
I co Mateja nie robi, tak im napedział:
— Hybàjmy jesce ràz, kiby to byli, ajby byli, siém djasków zjadło, aj zjadło, coby my dudków nie zabrali, kie wiémy, ze som jest i kany.
— Hybàjcie! ja sie bedem bràł do kacmàrki, a wy sie biercie do dudków, bo som jest wielgie w kumorze showane — haj.
I pośli. Jasiek poseł do karcmy. Przýniós oscypków mnohenko, tóz to uracył karcmàrza, kacmàrke i muzýków. Ale sie to karcmàrzowi nie widziało, toz to straśnie pilnowàł, coby mu Mateja kacmàrki nie bośkał — haj.
Wojtek, ze był hłop piékny, widziàł sie jej, a kacmàrz sie go bał.
Muzýka zacýna grać. Mateja hypnon do tàńca, a kacmàrka za nim. Bockowała mu.
Tańcom, tańcom, a za tela towarzýsowie podkopali sie do kumory. Ale mek ze ściany od kumory podpadowàł, toz to było ik widno.
Mateja se tańcy, a kie widział wtorego bez spare, to im śpiewàł, jako majom robić — haj. A kacmàrz, ani kàcmàrka sie nie nazdali, zeby ik tak wywieść miał — haj.
Naprzód se zaśpiéwał tak:

Oj, tańcuj ze se, tańcuj,
Oj, kacmàrecka tłustà,
O, bo na jutro bedzie
Kumurecka pustà.

A kie kapelus bez spare doźry, to tak śpiewa:

Ej, shylàj ze se Józek,
Bo ci kałabuk widno;
Ej, jak kacmérz uwidzi,
Bedzie s nàmi biédno.

Zàś kie juz zabrali, co mieli, uciekali, to se im tak nakàzał:

Hej, zbijàjcie, zbiérajcie,
Hłopcý uciekàjcie,
Ej, na mnie we węwozie
W Kirak pocekàjcie!

Pote jesce tak zaśpiewàł:

Oj, kacmàrecka rada,
Ze sie wytońcyła,
Ej, ale karcmàrz nie ràd,
Bo bendzie hojco jàd!

I poseł za nimi.
Tak to — prosem piéknie — dokonali swojego — haj.
Mateja był wse straśnie śmiały — haj.

separator poziomy
XIX.

W

W jednéj wsi była — prosem piéknie — takà baba straśnie mądrà. Sýćkom pràwde wiedziała, toz to ludziom wrózyła, co wtorego cłeka cékà, àbo kie umre — haj.
Nalàs sie hłop, co sie śtraśnie śmierzci bàł i poseł do niéj. Zapłaciéł jej dobrze, bo jéj dwie kury dàł, coby mu ino pedziała, kie umre.
Toz to mu pedziàła, ze jak pudzie do młyna, a wywali sie, to juz po nim, to zaràz umre, haj.
On uwierzył i kie seł do młyna ślizgawica była strasna, juści ràz sie wywalił.
Lezý i cekà, kie przýńdzie śmierzć i umre.
Przyléciała świnia i zacyna mu worek ze siàciem targać. — Tardze, tardze a on nic.
Jaze kie sie tęzéj wziéna do niego i juz owies jàdła, hłop zacon krzyceć na nie — haj, załośnie.
— Je, ksy, pudzies do hléwa! E, myrsino jedna, kieby jà téz hoć końdek zýwy był, dàłbyk ci téz, aj zebyk ci dàł.
Jaze on tak lezàł, a świńsko mu owies cýsto piéknie ozesuło i zjadło — haj.
I co sie nie robi, przýséł kumoter jego i poddźwignàn go i cięsko nie leko mu napedziàł, co uwierzył, ze zýje — haj.
Ale kie du domu przyńdzie, co sie téz ta — prosem piéknie — robiéło — haj.
Babsko miał wielgie i tęgie, jużci taka hłopa owłàdze.
Milońskik biéda zjadła, aj zjadła, namocyła powróz. Trzý dni sie mocył.
A pote kie ś nim nie zacnie młócić, to sie — prosem piéknie — cudecki robiéło — haj.
Zbiéła go cýsto, piéknie do imentu.
— Ino ty hłopié bzdur bàb słuhoj, to ci wse źle wyńdzie — haj.
— Jedna ci nagàda bzdur, a drugà cie za to pote rozumu naucý.
Ono, prosem piéknie wasyk miłości, było za co bić — haj, bo coby hłopu świnia potargała worek i siàcie ś niego ozesuła, to barzo nie piéknie — haj.
Jà tak uwazujem, ze kaby ta bàba mogła wiedzieć o śmierzci.
Dàwniéj to moze wiedziały, ale one byłý carownice — haj.
Hłop, to prosem piéknie wasyk miłości, wse na babskim rozumie źle wyńdzie — haj.

separator poziomy
XX.[5]

S

Sét ràz — prosem piéknie ik miłości — budàrz na zàrobek do miasta.
Zracno już było, ale ze miàł zaruconom cieślice i świder bez ramie, toz to, co krocý, to mu świder o cieślice zwoni — haj.
Usłysàła zwonienie śmierzć, co na Bańkowkach, hłopa brała i wyskocýła na dróge jako starà baba ku niemu, stowarzýsowała sie ś nim i idzie dołu drogàmi — haj.
Hłop, ze był mądry gazda, poznàł zaràz śmierzć i myśli, jako sie jej pozbyć mà. — Nie wielo myślący, kie przýśli tymcase do Biàłego Donajca, sjon hłop świder z ramienià i wzion wiertać dziure do wiérby, pokiela nie wywiertàł, a pote zaziéra do niéj.
— Cego tam patrzýs — pytà sie go śmierzć.
— Kces sie przekonać, to sama zaźréj. Tam na dół widno het prec do światu, a ta mnohenko luda, a staryk nàjwięcéj — haj.
Wyskrobała sie śmierzć na wiérbe, zaźrała do dziury, ale nie widzi nic. Wlazła cała, coby jej lepiej było uźréć.
Hłop za tela okrzesàł cieślicom kołecek kwardy ze sęcke, przýbiéł ś nim śmierzć we wiérbie i poseł — haj.
I dobrze nie barzo, co sie nie robi, roki wielgie lecom, a hłop zýje i zýje. Ludziska przestali téz umiérać i zajaziéło sie od nik w Zàkopaném, w Kościeliskak i na Bańkówkak i sędyj, ze cłek koło cłeka stàł jako smreki w huściawie — haj.
Naprzýkrzyło sie, prosem piéknie ik miłości, i hłopu juz zýć tele casý, bo go biéda pocéna bić. Zarobić juz nijakim świate nika nic ni móg.
Jaze se zbàcył o śmierzci we wiérbie, polàz do Donajca i odetkàł biéde z wiérby.
Jak śmierzć, moi piékni, nie skocý, jak nie łapi kosy, kie nie zacnie kosić!
W Zàkopaném, w Kościelisku, w Porominie, w Hohołowie i na Donajcu, to telo sie naràz ludzi wykopyrtło, co ik ani wto, ani kany ni miàł pohować.
A śmierć se ino dalej kosi i kosi. Jaze zawadziéła kosom o jednom gaździnom, wdowa była, a siedmiorgo siérot u niej w hałupie. Biere jom, a dziecýska w krzýk, co jaze giełcało po halàk, tak lamentujom i labidzom:
— Nie bier nàm matki, nie bier matki.
Zlutowała sie śmierzć nad dziecmi, posła do Pana Boga i tak mu padà:
— Panie Boze mój! ja téj wdowy brać ni mogę, bo jéj dzieci tak płacom i lamentujom, jà sama baba i jaze mi sie ik luto stało.
A Pan Bóg jej tak padà:
— Jà ludzi stwarzàm, ale ik nie zabiéram ze świata. W tyk rzecak to Pàniezus gazda. Idze do Niego i spytaj sie, jako ma być — haj.
Przýhodzi śmierzć do Pàniezusa i tak Mu padà:
— Panie Jezusicku, jakoz jà màm tom gaździnom brać, kie je wdowa, siedmiorgo ma dziàtek w hałupie, a tak pytajom i lamentujom, co jaze mi sie ik luto zrobiéło — haj.
Pàniezus prask śmierztecke w pysk, prask w pysk.
— Hybàj — padà jéj — i wocýmieniu przýniéś małom skałke z morzà.
Skocýła smierć wartko i przýniesła okrągłom skałke, kolwicek jako hléb.
A Pàniezus jej ozkazàł tak:
— Gryź skàłke!
Gryzie śmierć, gryzie, zębiska jom bolom, jàze przecie zgrýzła jom i patrzý.
Jaze co sie nie robi, wnuku mały hrobàcek siedzi i rusà sie — haj.
A Pàniezus przýskocýł do śmierzci i prask jom znowa w pysk.
— Patrzàjze, kanalija jedna, jà wiém, ka tak małe hrobàcki siàdujom i zýjom i nie dàm im z głodu skapać, a o dzieciak byk zabàcył.
— Hybàj wartko, bier wdowe!
Zabrała śmierć matke, ale sie dzieci wyhowały. Setne hłopàki były; toz to ik sędej radzi widzieli i dobrze im sie powodziło, bo rozum mieli — haj.

separator poziomy
XXI.

R

Ràz było dwók bratów, ino ze jedén był mądry, a drugi straśnie głupi, co strak — haj.
Przýńdzie biéda do mądrego brata, toz to on jom pilno poznàł i posłał jom do głupiego i napedziàł jej i udutkował, ze brat umie lepiej jeść warzýć jak on. Onby jom umorzył — haj.
Przýsła biéda do tego hłopa, co głupi był i osłozyła sie u niego.
Jaze pozdyhało mu sýćko bydło i konie, a nic na zàgonie zàdnym róść nie kciało. Biéda zaś uźry, ze jej nie bedzie miàł dać hłop co zeźréć i nie wielo myślęcý hyciéła go pod garło, ścisnyna go mocno i tak mu padà:
— Abo mi dàs jeść i bees sie staràł o mnie, abo nié, to cie zadusem.
A hłop jej tak padà:
— Puscàj, bo mie zadusis — i nie zdolem ci odpedzieć. Jakoz jà cie màm zýwić, kie nie màm cým.
— Zaràbiaj — padà mu biéda — ale mnie jeść dać musis — haj.
— Idze — padà tén biédàk — do brata, on jest bogaty, to ci jeść dà, kielo bedzies kciała. — haj.
A biéda mu tak padà:
— Ę, jà haw nie głùpià sie rusać. Teleś sie casý staràł, to postaràj sie i teràz. Mnie sie nika rusàć nie kce — haj.
I dobrze nie barzo, wzion biédny brat flinte, nabiéł jom i poseł do lasa, cýby ka co nie upolować. Biéda za nim.
Jaze łazom długo, ale nie widzom nika nic, bo jak jaki dzwiérz biéde uźré, to w uciekaca — haj.
Jaze biéda sie pytà kogo i kielo dzwierzów zabije, a hłop jej tak padà:
— Niedźwiedzie, abo same dzikie świnie bedem strzélàł, bo one majom tłustości duzo, to se pojés, haj. A kielo lotków w lufie, to ik telo nabijem.
Głupi był brat, toz to nie wiedziàł, ze na niego z lotkami nie idź, ino z kulkom duzom — haj.
— E, kielos tyk lotków màs — pyta biéda.
— Kces porahować, to zaźréj.
Wlazła biéda do lufy i zacýna rahować. Hłop zaś za tela okrzesàł kołecek z gałęzie bukowéj i przybiéł nim biéde w lufie, haj, i zawiésił flinte na kołku za piecem.
Lecom, roki lecom, a ludziska sie straśnie pobogacili, a tén biédàk o mało królem nie ostał — haj.
Jaz co sie nie robi, przýseł do niego brat. Uźré strzelbinkę za piecem, toz to łapiéł jom pilno z kołka i kciał ś niej na wiwat wystrzelić. Tozto poleciàł do pola i wystrzeliéł.
Wartko wytkàł prok kołek, a biéde ozsarpało na drobne kawałecki — haj.
Hyciéły sie go sýćkie naràz i zjadły go; były barzo głodne i sýćko, co miały doma, to mu pojadły — haj — te kawàłecki.
Ale biédak sie nie nablizàł. Jaze mu sie brata luto stało i kciàł go obronić, ale cos, kie i jego biéda zjadła. Kieby był ten mądry brat jesce mądrzejsý, a nie taki wartki i nàremny, to onoby było sýćko dobrze, ale cos?
Temu to wej telo — prosem piéknie — biéd na świecie, haj, a co jedna to gorsà, haj. Dàwniej była jedna, ale jom potargało i teraz ik telo — haj.

separator poziomy
XXII.

P

Panowie — prosem piéknie wasyk miłości — som jest nie źli ludziska, ino ze straśnie radzi honor utrzýmujom. Oni som jest cegosi straśnie na hłopów krzýwi. Ale jà tak uwàzujem, ze nie bez co, ino temu, ze teràz lada hłop, lada parobek młody, juźci bedzie wąsy nosiéł, kiele mu urosnom.
Drzewień to inacýj było. Panowie ino wąsý nosiéli i dziàdy, co sie włócyłý od wsi do wsi, od hałupy do hałupy. Ale tym tak o honor nie sło. Teràz som jest lepse casy — haj.
Drzewień, jageś seł do Hàmer, to siém dyasków zjàdło, aj zjàdło, kiebyś był całom droge kàpelus w garści trzýmàł i kłaniàł sie przed kazdàm łatkom — haj.
Teràz, jak uwàzujes, ze pàn jest dobry, tozto mu sie pokłonis, jak sie patrzý, jak nie to nie, to sie obeńdzie. Waloru ka tobie ni mà nijakiego — haj.
Teràz som jest pànowie mądrzéjsi, a dziwtóry to bedzie z tobom barz dobry — haj.

Oj, panowie, panowie,
Oj, bedziecie panàmi,
Ino nie bedziecie
Przewodzić nad nami.

separator poziomy
XXIII.

J

Jà w rzecý stary, ale baby sićkie wse ràd widzem.
Ràz, co sie nie stało, idem se dogóry źlebem i śpiewàłek se i gràł, co jaze giełcało po reglak.
Jaze wyskocyła ku mnie skądsi dziéwka straśnie piéknà i tak mi padà:
— Hybàjze, siedniemy se na wancie i bedziemy sie bośkać — haj.
Ja jéj zaś, nie wiele myślęcy, tak padàm:
— Jakoz cie zalubić i bośkać màm — haj — kié ja màm doma dziéwke. — Za tydzień bedzie wesele — haj.
Ono wyjéna cýcki, straśnie długie były, toz to se ik pozarucała na ramie i hybàj za mnom. Ja uciekàł przed niom, jagek móg, bok sie jéj bàł — haj — bok poznàł po cýckach zaraz, ze boginka była, co w dziurak w uspiskach siàdujom.
Zdysàłek sie straśnie, toz tok ustał, a ona mie dopadła — haj — i sprała mie straśnie temi cýckami.
Uciógek pote, nie zabiéła mie.
I dobrze nie barzo, moja sie dowiedziała i sićkie baby i dziéwki — haj.
Raty, przeraty, rady mie téz pote widziały, zek sie z boginkami zadawać nie kciał — haj.
Straśnie mnie wse rady widziały — haj.

separator poziomy
XXIV.

M

Miàłek towàrzýsa, co bacowàł, Maciek z Hrubego był. W Boga straśnie mało wierzył. Byłek u niego na hàli. Toz to kié połednie przýsło, przýgnali juhasi owce do kosàra. Straśnie duzom tràwe miały, toz to sie wse hnetki najadły, były ciężkie i pilno polégały.
Kié nie zacnie pies scekać. Tozto pilno patrzýmy, wtoby przýńść miał. Uwidzielimy dziada. Stàrusek był. Do sàłasu przýseł, bo sie go pies nie hycił. Ni miàł dla niego wàloru — haj.
Maciek mu tak padà:
— Patrzàjcies, dziadu, cobyk wàm kości nie połàmał. Trzý roki tu hodzicie, nicek wàm nigdy nie dàł, a wyście jesce przýśli. Siémeście dyasków zjedli, ajeście zjedli, kieście przýśli — zacon go psem scuć.
Tozto pies go wartko za portke łapi i ciągnie, a straśnie wyje harcý, ale ciała sie nie hyciéł.
Jaze ja psà zawołàł i tak padàm:
— Jà tak uwazujem, coby to dziàd ni miàł być, ino jakisi topielec, abo carownik, abo co.
Moze téz i Pàniezus posłàł kogo, coby przepatrzowàł, jako ludziska gazdujom.
Daj mu syra i zýntyce, dyćeś baca przecie i gazda — haj — a gazde dziady nie zjedzom, ba biéda. Niek sie najé i napijé, zacým sie bryja słodka uwarzý.
Toz tok mu tak napedziàł, ale mie Maciek nie usłuchàł, ino wyśmiàł.
Prasnonek pote dziàdowi kąscek séra, cok go jàd, a on łapiél i poseł jedzęcý. Był ślebodny, bok owcàrka łapiéł, za kudły przýtrzýmał i nie sarpał go juz, ino scekał — haj. — Dziàd poseł ślebodny.
Nastały pote hnet straśnie złe roki i nika sie nic siàcia nie nasło — haj. — Owiesek róść nie kciàł.
Ludzie sićkie bydlęta pojedli i warmuzu sie hycili — haj.
I scyrbàk — prosem piéknie ik miłości — jedli, kieby go ino mieli.
Jà tak uwazujem, ze to abo święty jaki był, abo co.
Do niebà poseł i oskarzył Pàniezusowi, jak go sculi po sałasak — haj.
Maciek przejàd całe gazdostwo i biéda go zacyna bić straśnà.
Tak ludzi Pàniezus pokàrał — haj — a jà uwazujem, ze to za to, bo nàprzód zacyny owiecki kapać i kapać — haj.
Tràwý ni miały nijakiej — haj.

separator poziomy
XXV.

S

Szliśmy wąskim źlebem, zawalonym olbrzymiemi kamieniami. Na każdy z nich musieliśmy się wspinać, by zeń się zsunąwszy, ponownie na następny się drapać.
Trud był podwójny, bo nietylko strome ściany, miejsca »śtyrbne«, tamowały nam drogę, ale gęsta mgła przysiadła cały źleb i nie pozwoliła się nam oryentować w tem morzu kamieni.
Sabała, choć trzy razy od każdego z nas starszy, suwał się sprytnie, jak lis, wąchając we mgle. To znów wlepiał bystre oczy w kamienie, jak gdyby usiłował je poznać i według nich się kierować.
Nagle spostrzegł gruby kłąb mgły, pędzonej od doliny ku szczytom, a zwróciwszy się do nas, tak zaczął mówić:
— Niek — prosem piéknie — siedzom, bo mgły idzie mocki, a zé jom wiater pilno duje, to jéj mu hnetki braknie i ustanie duć — haj.
Popatrzył po nas. Oglądaliśmy się tchórzliwie, chcąc zmiarkować, skąd deszcz najprzód lunie.
Spostrzegł naszą trwogę Sabała, a widząc, że w nim pokładamy całą nadzieję wydobycia się z tej matni, kazał nam powłazić pod olbrzymich rozmiarów granit i czekać.
Sam zaś stojąc przed nami, tak zaczął opowiadać:
— Kazdy cłek, zeby hłop był mądry — to ta prosem piéknie, ni ma takiej biédy, coby sie jéj obronić ni móg. Ino coby miàł rozum w głowie — haj.
Ràz było dwok kumotrów i stràśnie sie radzi widzieli, a nika ś nimi nijakiéj zwady na wspólnictwie nie było — haj.
I dobrze nie barzo, co sie nie robi, przýsła na jednego ś nik horość i juz miał umrzéć. Kie drugi nie zacnie biadkać i płakać, bo mu sie go luto stało — haj.
Jaze zahodzi do jego hàłupy, a tam bek baby i dziecýsk, jaze sie po kątak ozlégało — haj.
Patrzý, patrzý i uźràł djabła, co se whodziéł do izby na przodku, a janioł za nim na zadku seł — haj.
Toz to pote ozkazował se diasek, a janioł musiàł w kącie ciho stàć, bo woloru do duse ni miàł nijakiego — haj.
Przýhodzi hłop ku niemu i tak mu padà:
— Cý — prosem piéknie — przýśliście mi kumotrà zabrać, cý jako? Jak go bedziecie brać, — haj — to wàs łapiem i sýćkik cýsto, piéknie doimentu na błoto zbijem i powyrucom.
Nie wiedziàł, prosem piéknie ik miłości, z kim gadàł — haj.
Jaze mu janioł tak padà:
— Jà go ta brać ni moge, bo on nie mój.
— A cýjze je?
— Djabłów.
— E, jakoz wiecie?
— Wiém barz dobrze i ty sàm bedzies widziàł. Zjé, kie umre, a dusa bedzie ś niego wychodzić, to dyabeł bee przý głowie stàł. — Dyasek se duse weźnie — haj.
Hłop, ze był cłek mądry, dyabła sie nie bàł i poseł do głowy po rozum, a nie ka inyndyj i zacon myśleć.
Jaze dobrze nie barzo, co sie nie robi, liémze na świtanie namiéniało, kié kumoter miał umiérać.
Toz to hłop wartko przez noc zrobiéł pościél na kołowrocie. Pilno kumotra na niom przeruciéł — haj.
Kié juz — prosem piéknie — śmierztecka przýsła, wte sie dyaboł biere ku głowie — haj — a janioł ku nogom.
I dobrze nie barzo, co sie dyaboł zagramolił i stanon przý głowie, jako ma być — haj — hłop se ta ino zwyrtnie kołowrote i dyaboł sie przý nogak naseł — haj.
I dobrze nie barzo, kcieli sie na uwziętego przetrzýmać, ale hłop kręciéł i kręciéł, jaz dyabłowi sie sprzýkrzyło, zgniewał sie i uciók — haj a janioł zabràł duse do nieba — haj.
Ta — prosem piéknie ik miłości — padajom sićko, ze ka dyascý ni mogom, to babe poślom, ale jà tak uwazujem, ze ka baba i janioł ni mogom, to jesce hłop poradzi, ino zeby miał scýpte rozumu w głowie, a nie śmieci — haj.

separator poziomy
XXVI.

O

O  świcie ruszyliśmy »budką« przez Poronin do Morskiego Oka.
Dzień był jasny i ciepły. Radość malowała się na twarzach kolegów.
Opuszczając wierch Bukowiny, spojrzał Sabała w stronę Swinicy, u której szczytu pokazała się kiść mgły, pokręcił głową i zawołał na woźnicę, zajętego napychaniem fajki:
— Stasek, popądzàjta, jak mozes, cýby jako hociaj do Rośtoki przed dyscem nie uciéc.
Ze zdumieniem spojrzeliśmy na starego.
Co on plecie? Wszak pogoda, jak rzadko w Tatrach.
Wjechaliśmy w las, z którego mieliśmy wynurzyć i rozejrzeć się pod samem Morskiem Okiem.
Przewidywania Sabały spełniły się nad spodziewanie szybko.
Nad wierzchołkami drzew niebo pokrywało się coraz gęściej chmurami. Wnet zaczął drobny deszcz padać, a do Rosztoki dotarliśmy już wśród strasznej ulewy.
Nié było można dalej ruszać! Deszcz lał jak z cebra i robiło się chłodno. Mieliśmy miny pokwaszone. Sabała tylko jeden uśmiechał się z pod kapelusza i mruczał sam do siebie:
— A co, nie gàdàłek?
Weszliśmy do schroniska. Dla rozgrzania się połknęliśmy kilka kieliszków wódki, a wnet pokazał się i kociołek z gorącą wodą na herbatę. Zasiedliśmy zatem prędko koło stołu, zbitego z białych tarcic.
Sabała widząc, że nam nie wsmak dzisiejsza słota, tak zaczął nas pocieszać:
[6] Dyć to nic — prosem piéknie — bo to u nas tak wse bywà. Dziś tak, jutro inacéj — haj — dziś désc, jutro pogoda.
— Słuhajcie mie teràz, jako im powiém, o nasyk Kościeliskak.
Zerwał się szybko, poskoczył do drugiej izby, gdzie na kominie trzaskał ogień, przygrzał się, a wróciwszy usiadł przy nas i tak począł gwarzyć:
W Staryk Kościeliskak, ka sie skręcà na hàlom Smytniom jest turnià wysokà, a nazywa sie Pisanà — haj.
Drzewień jom inacéj nazywali, ale dzisiàk jom panowie przekrzciéli, bo sie tam na tej turni pisajom — haj.
Rózne ta o niéj ludzie gàdki gwarzom, zé tam wnuku w téj skale jest stàw, co ś niego Donajec idzie, a na tym stàwie pływà złotà kacka, co dyjamentowe jàjka niesie, ale ino jedno na rok — haj.
Ràz, co sie nie robi, zabràł sie ta juhas po te kacke, ale nie doseł, bo ta woda straśnie zimna, a zléb co nim woda idzie, ciasny i ze omalućko sie nie utopiéł — haj.
Boginki stàwu strzegom, tozto nikogo tam puścić nie kcom, bo go bałamucom, coby sie ś nimi bawiéł — haj.
Mnie zaś pedziàł stary Fakla, co był dziuge porazony, takom gware, ze w tej turni ma być wojsko zaśpione — haj.
Było zaś — prosem piéknie wasyk miłości — tak.
Ràz przýhodzem do tego Fakli, a tu stary ledwo zýwy lezý na pościeli. Jà se siednàn na pościeli przý nim i pytàm sie go, coby mu brakować miało. A on mi tak padà:
— Miéły, mocny Boze! hłopce, se mnom źle, Bóg mie pokàràł i jako widzis, lezem tu juz Łazàrz moc roków. Dziecko, tyś młodsý, do światuś, a jà dziś, a jutro.
Słuhàj mie, to ci powiém moje zýwobycie. I jà był kiejsi tęgi hłop, do rzecý, a miàłek kuźniom i kułek, co komu było trza. Kowàl był se mnie setny, toz to robotyk miał wse mocki — haj.
Ràz, co sie nie robi, kujem ku wiecorkowi, a tu włazi do kuźnie jakisi cłek.
Ładnie, piéknie pozdrówiéł Pana Boga, toz tok mu odpedziàł i zgłupiàłek, bok sie na niego przypatrzył i jescek w zýciu takiego cłeka nie widziàł. Niby wojak, bo zbroj na nim, broda popas, a głowà ze stali, a gęba takà ładnà, jak u janioła w niebie.
I, dobrze nie barzo, pytà sie mie, cýbyk mu podków złotyk nie narobiéł.
Jà padàm:
— Cemusby nie, dyćjek od tego kowàl.
I dobrze nie barzo, zacyni my te robote. Jà kujem, on miehe rusà i robota sła.
Narobieliśmy podków i klińcy mnohenko, toz to mój wojàk padà, coby zabrać to sýćko w torbe i iść ś nim.
Dyć padàm mu, cémusby nié, dyćjeś cłek i nie źle ci z ocý patrzý. Kie iść, to iść. Myśliwskie prawo krótkie.
Zebràłek sie. Idziemy. On na przodku, jà zaś z podkowami na zadku. I tak idziemy przez Kiéry do Kościelisk.
Zachodzimy ku Pisanéj, a on sie do mnie obracà i tak padà:
— Nie bójze się, a ciho sie sprawuj, a strzez cie Boze naklońć, kié tam weńdziemy.
Włazimy w jakiesi źleby i dziury, a turnie to jakby sie ozestempowały przed nami. Idziemy, idziemy i zaślimy do nuka.
Patrzem, a tu telo luda, a sićko lezý, głowy na siodłak, a sićkie brody som jest dłuzaźne po pas — haj.
Jà sie pytàm po cihutku, co to za jedni, a wojàk padà, ze to wojsko polskie takie zaśpiàne i ze jak przyńdzie cas, to sie przebudzi, wstanie i pudzie sie bić za wiare, a ze wojna sie pocnie kajsi precki, a skońcy sie na zelaznym mostku w Kuźnicach.
Zacynimy konie kuć. Ja wbijàł klińce i podkowyk do kopytów zdajàł, a on nogi trzýmał. A kiek juz sićko, ka co brakowało, ponaprawiàł, nabràł wojàk struzýn z kopyt i wsuł mi w torbe i tak padà:
— Màs tu płàcom!
Pomyslàłek se, ze kpi se mnie, ale mu sie sprzycàł nie bedzies, hoć mi straśnie markotno było, bok cały dzień minon.
Wzionek torbe i wyhodzęcý wysułek te struzýny, ale kiek wyseł na pole, patrzem w torbe, a tu ni ma struzýn, bok nie sićkie wysuł, bo mi sie po torbie obrały, ino som jest dukàty. Było ik kielka.
Kiébyk był syćkik struzýn nie wysýpàł, byłbyk sie zratowàł dość godnie, alejek musiał być nie godny.
Pomyślàłek se:
— Dziadowi nie daj konia, ba torbe i kij posełek.
Zahodzem do hałupy, a baba mie ze zębami przýjena:
— Kaś ty był tele casý, co cie trzý dni doma nie było? — haj.
Nie wiedziàłek, kie tén cas tak wartko przeleciàł, bo mi sie to ino kwilka widziało, ale se myślem: Nie bedem sie z głupiom babom dogadowàł, bo to u nik włosý długie, ale rozum straśnie krótki — haj.
I kułek pote daléj, to siékiéry, to co sie kany trafieło, jaz tu znowu po kiélku rokak przýseł mój wojàk i znowujek mu robiéł podkowy a jak juzek dość narobiéł, to my pośli tam ka i pryndzéj. Myślem se, nie bedem jà juz taki głupi. Nie bedem struzýn praskàł.
Kujemy. Jà sie ucion w palec — haj — toz tok naklon głośno, a tu co sie nie robi, wstajom ci na około mnie. Mnie strak obujon. Jeden sie pytà: »Bracie! cý juz cas?«
Ale mój wojàk mu tak padà: »Nie jesce, śpij dalej!«
Na mnie sie ostro popatrzàł i pogroziéł mi palcem.
Jak my kuć skońcyli, to mi znowa wsuł przýgarznie struzýn do torby — haj.
Idem. Kiek wyseł, patrzem w torbe. Kiélo bedem dudków miàł, a tu w torbie trzàski z kopyt, jak były. Jà sie ozpajédziéł, bo mi casu było zàl, alek se pote pedziàł: »Zej jà tu bez to dziadem nie bedem.« Wysułek trzàski i poseł. Na Kiérak wskocyłek — haj — telęzego do zýda. Wypiłek, a kie sie ozór pomaści, to i lekcej hodzi.
I tak wypaplàłek sýćko zýdowi, Zýd ozgadàł po swiecie, cok mu napedziàł — haj.
I teraz co sie nie robi, roki lecom i lecom, a konie nie kute, bo ta teràz bodaś kogo nie puscom, bo musi być taki parobek, co ku dziewkom nie hodzi — haj. Jà za kàre sie zaràz oznimóg i lezem tak juz moc roków. Z Panem Bogiem nie bedzies w karty gràł — haj.
Tak to — prosem piéknie — gadàł mi ten Fakla, a świercki to mu ciurecke z ocý leciały — haj.

separator poziomy
XXVII.

S

Siedzieliśmy na werandzie, podziwiając cudny zachód słońca. Wtem postrzegliśmy wdali na drodze wesoło grającego i śpiewającego Sabałę. Suwał ciężko kyrpcami po błocie, przybijając każdy krok. Doszedł do nas, dograł zaczętą nutę, złożył smyczek na podstawce strun, zdjął kapelusz i powitał nas słowy:
— Pokwàlony!
— Na wieki wieków — odrzekliśmy. — Jak się macie Sabała?
— Ę, mnie sie ta wse dobrze wiedzie — haj. Dziecýska mi poza usý nie płacom, juści ohotà mie zbierà poskàkać. Doma ni moge wysiedzieć nijakim świate. Straśnie mi sie kotwi.
Idem ka ku kościołu. Biédy na mnie ni mas nijakiéj. Roboty doma ni màm, bo mi zýd ostatniom krowicke wzion na zimowisko.
Ozdàłek sýćko dzieciom, inok se jom ostawił, bo mi sie tak udàła. Kielkanàście roków u mnie była, alek był zýdowi winy, toz to dàłek mu jom, coby se jom sprzedàł, a jak mu dadzom więcej, jako jà mu winy, to mi dudki dà — haj.
Bedzie se koło niéj robiéł i hodził, a jà nic. Jà ślebodny.
Hudobina markociła se, kié mojom sope opuścić jéj przýsło, alek jéj przýgrał — haj. Orawskiego przýgràłek jéj końdek, coby nie becàła. Smutno jéj straśnie było — haj.
To mówiąc, podniósł smyk z podstawska, popróbował dźwięku strun, nadstawiając znawczego ucha. Pokręcił kołków, popróbował znów i począł grać Orawskiego marsza:

(Melodya Nr. 6).

Oczy zwykle zamglone, zabłysły ogniem na chwilę. Ostatni akord dograł fortissime i przeciągle; usiadł na kłodzie, opuścił gęśle na kolana i tak mówił:
— Trohek sie — prosem piéknie ik miłości, zasàtàł — haj — bok se zbàcył, jako my to grali i śpiewali te nóte i wàtre wielgom kładli, a hipkàli bez nie.
Ale to juz — prosem piéknie — było w te, kie dźwiérz lezàł — haj — zabity. No, bo juści zwycajnie nie bedzies gràł i gàdàł »hop!«, jaz przeskocýs.
No to i niedźwiédź cie moze poratować łapom godnie, tak, co ci ani smàrowàcki trza nie bedzie, ba kiéby ka była jakà truchła — haj.
Tak on cie moze poràtowàć łapom godnie.
Toz to mý sie tak nàjedli, nàpili, a pote se zaśpiéwàli, zagràłek, toz to hipkàli straśnie — haj.
Pote my pośli do Luptowa, cýby dutków nie nàńść ka jakik, boby nàm sie były straśnie przýdàły — haj.
Roki wte — prosem piéknie — były straśnie złe — haj. — O, barz były złe — haj.

separator poziomy
XXVIII.

J

Jak to już z przytoczonych opowiadań i pieśni Sabały widać, był on postacią typową, niezwykłą i ze wszech miar oryginalną.
Znakomity improwizator nie tylko w opowiadaniu, ale i melodyi, postaci wyniosłej. Miał rysy twarzy ostre, wyraziste i rysujące się na zawsze w pamięci. Słusznie Sienkiewicz w swojej »Sabałowej bajce« przyrównywa jego twarz do Miltońskiej, a postać do starego sępa.
Ceniony i lubiany był przez gości powszechnie. Jedni radzi z nim chodzili, bo się nigdy nie nudzili. Nie wiedzieli nawet, kiedy odbyli najtrudniejszą wycieczkę, przeszli najśtýrbniejsze miejsce.
W pogodę napawały oko turysty zachwytem widoki tatrzańskie. Kiedy jednak nagle mgła zasiadła całe przestrzenie i widnokrąg ograniczyła do koła o jakich dwóch tylko metrach średnicy, wtedy pocieszne, rubasznie-jowialne opowiadania Sabały były nieocenione. Odwracały uwagę od niebezpieczeństwa i niewygód, a stosownie wybrane i zastosowane, nadawały otuchy i wytrwałości.
Kiedy się kto wsłuchał w te epizodyczne opowiadania, akcentowane umiejętnie miejscami, do których tło rysował rękami w powietrzu, głową i giestami, zapominał nieraz, że to Sabała opowiada.
Zdawało mu się, że mu ktoś czyta proste i naiwne opowiadania Odysseusza.
Inni goście zakopiàńscy znowu, widząc, że Sabałę szanują, cenią i goszczą: Chałubiński, artyści i literaci, zapraszali go również do siebie, i brali ze sobą na przewodnika.
Zaprosiny takie uskuteczniali zapomocą biletów wizytowych.
To też trudno się było nieraz wstrzymać od śmiechu, gdy Sabała nazbierał tych biletów kilka, a nieraz nawet kilkanaście, a powtykawszy je do okoła kapelusza poza kostki, szedł ku Kościelisku, śpiewając sobie i grając po drodze.
Każdy, kto go spotkał, kręcił nim, jak kołowrotem odczytując ową proskrypcyą ludzi, nawet niekiedy bardzo wybitne stanowisko zajmujących, którzy skazywali się dobrowolnie na przyjmowanie i goszczenie staruszka.
Pewnego razu wracał późnym wieczorem z wycieczki.
Wtem zabiegła mu drogę Warszawianka. Zaczęła zapraszać, więc wstąpił, bo zaproszeniu odmówić byłoby nie »piéknie«.
Wnet mimo spóźnionej pory pozapalały jej córki świece i rzuciły się do bloków i nuż szkicować węglem siedzącego starca.
Lecz on obyty już z tego rodzaju męczeństwem, jakie sprawia pozowanie, spostrzegł zaraz co się święci, a gdy jeszcze się przekonał, że nie »wielgiemi sprzętami«, ale węglem go malują, tak począł mówić:
— Prosem piéknie panicek — dàjcie pokój! Nie trza, nie trza. Mnie ta juz duzo razý malowali — haj. Mieli wielgie przýrządy i sprzęt setny, — Scoteckami mie malowali — haj.
Wielgie mieli przýrządy i przýprawy i sprzęt setny.
Ale to biéda, bo kiebyś im straśnie cihutko siedziàł, a ja tego nie ràd widzem. —
Kiedy zaś matka panien, zgarbiona staruszka, zaczęła mu wspominać, że już bardzo dużo przeżyli oboje i już czas im myśleć o innem mieszkaniu na innym świecie, tak jej powiedział:
— Toz to — prosem piéknie ik miłości — to samiutko mi moja baba sićko po za usý tyrlikała, pokiela byłà zdrowà — haj. — Ze juz trzà koło Pàniezusa zajézdzać — haj.
Ale jà hàw nie taki wàrtki. Jàby sie naprzýkrzàć Pànu Jezusickowi hańbiéł.
Jà umiéràł jesce nie bedem, o dusne zbawienie sie nie stràham.
Jà ta màm kajsi w niebie matke, dziadka, he, i babkà tam téz. Oni mie straśnie radzi widzieli, bok był parobek do rzecý — haj.
Zje, kizby oni ta dyascý robiéli w niebie tele casý, coby oni mi ta nie zrobiéli jakiego miejsca — haj — coby mi nie uprzątnéni ka w kąciku, abo za piecem w niebie.
Jà nie przeklaśny, ja i pod ławàm bede lezàł, coby ino w niebie.
Oni mi zrobiéli miejsce — haj — bo oni mie barz radzi widzieli. O, oni mie radzi widzieli, haj.

∗                    ∗

Sabała umarł w roku 1894 dnia 8 grudnia w domu prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego Dra Kleczyńskiego, u WP. Lilpop z Warszawy.
Żył lat 83. Pogrzeb miał wspaniały, a oprócz reprezentanta Towarzystwa Tatrzańskiego, przemawiali nad jego grobem jeszcze i inni delegaci.
Maska zdjęta zaraz po śmierci, zachowała jego szlachetne rysy.
Nie przesadzę wcale, gdy go nazwę bardem ludu podhalskiego. Jego piosnki, powiastki i melodye są dla nas arką przymierza, łączące dawne, minione bezpowrotnie czasy, z teraźniejszymi.
Przędza jego opowiadania, snuta oryginalnie z bogatej wyobraźni, dała nam jakie takie pojęcie o życiu ludu górskiego w dawniejszych czasach, kiedy tu jeszcze nie zaczęli zaglądać badacze przyrody, turyści, chorzy i zanim Zakopane stało się wreszcie letniem mieszkaniem Polaków.
Dziś na cmentarzu zakopiańskim znajdzie turysta dwie opodal siebie leżące, skromne mogiły Chałubińskiego i Sabały; dwóch ludzi, których serca tak silnie ukochały Tatry i wszystko co nasze, tak żywo i wesoło biły dla nich.
Pamięć o nich nie zaginie, póki to państwo podniebnego orła zwiedzać będą goście i szukać tu wytchnienia po pracy całorocznej.
Gwarę dwóch mogił zrozumie kiedyś zimna dla poezyi ludowej ludzkość, oceni należycie, a zebrawszy wśród górali okruchy tego, co Sabała czuł, opowiadał i grał, przyswoi sobie, uszlachetni i zawtóruje kiedyś halnemu wiatru, co ponad ich mogiłami śpiewa wiosną i jesienią starą Sabały piosnkę tak silnym głosem, iż trzęsą się od niego w swoich posadach drewniane chatki góralskie.

Oj, zahucàły góry,
Oj, zahucàły lasy,
Oj, ka sie popodziàły
Oj, nàse dàwne càsy.
(Melodya Nr. 7).

separator poziomy
Alfabetyczny
SPIS WYRAZÓW I OBJAŚNIEŃ.
B.

Baca — najstarszy pasterz w szałasie.
Bàcýć — pamiętać.
Bańkowki — Poronin.
Bania — kopalnia żelaza.
Bartek Obrochta — słynny zakopiański grajek i przewodnik (str. 35, wiersz 8).
Barz, barzo — (czyta się osobno r, a osobno z) bardzo.
Bez co — dlaczego.
Bez — przez.
Boskać — całować.
Bockować — tańczyć po góralsku, kołować (tylko o kobiecie).
Bodaś kogo — bądź kogo.
Brzyćko — brzydko.
Bryja — mleko słodkie, gotowane z małą domieszką mąki.
Budka — wózek góralski, kryty płótnem.
Bukowiec — opalony, gruby bukowy kij owczarski.
Budàrz — cieśla.

C.

Ciskać — rzucać.
Cieślica — topór.
Ciupaga — toporek do podpierania się.
Cesta — droga.
Cosi kajsi — coś gdzieś.
Cuha — gunia góralska.
Cudecki — cudowne rzeczy.
Cýsto piéknie — zupełnie, ze szczętem.
Cýsto piéknie — ładnie.
Cýsto piéknie do imentu — zupełnie a zupełnie.

D.

Dać radę — pokonać.
Darzý sie — wiedzie się, dobrze się chowa.
Dobrze nie barzo — przysłowie Sabały.
Doma — w domu.
Do imentu — zupełnie, całkiem.
Dźwiérz, dźwierzýna — zwierz, zwierzyna.
Dziwtory — niektóry.
Dziuge być porazony — mieć porażony stos pacierzowy i chodzić krzywo.
Dyascý — dyabli, szatani.
Dyasków zjadło — lekkie przekleństwo.
Dyle — podłoga.
Dudomu — do domu.

F.

Frombije — troki torby do przymocowania jej.

G.

Gaździnà — gospodyni.
Gazda — gospodarz.
Giéłceć — rozlegać się.
Głobis — łobuz.
Godnie — dużo, dobrze.
Gromada — zebranie gminne, wiec.

H.

Habryka — tytoń. (Górale nie wymawiają nigdy ch).
Hala — łąka górska.
Haj — tak, przysłowie Sabały znaczy: ino, tak. Kładł on je często w środku zdania.
Hańbić — wstydzić.
Hawràny — gawrony.
Harnaś — dowódca bandy zbójeckiej.
Het — zupełnie.
Hnet — wnet.
Hnetki — prędko.
Hip, hipnemi — skoczyli.
Hrubaśny, hruby — bardzo gruby.
Hojco — byle co.
Hrobocek — robaczek.
Hłop — silny mąż (łacińskie vir).
Hławka — główka.
Hybaj — chodź, dalej.
Hycić — chwycić.
Hudobino — biedaczka.
Huściawa — gęstwina.
Hubka — gąbka.

I.

Ik — ich.
Iment, do imentu — zupełnie, ze szczętem.
Ino — tylko.
Iny — inny.
Inyk — innych.
Inyndyj — indziej.

J.

Jamioł — anioł.
Jàrka — owca młoda, która jeszcze nie miała jagnięcia.
Jarzec — jęczmień.
Jaworzýnka — hala nad Kuźnicami.

K.

Ka — gdzie.
Kaby ta — gdzieby tam.
Kany — gdzie.
Kanalia — (przekleństwo) szelma.
Karby — deszczułka karbowana, znak puszczany po gminie, zwołujący wiec.
Kapać — zdychać (o owcach).
Kaz — gdzież.
Kiebski — lichy.
Kieby — gdyby.
Kie — kiedy.
Kiek — kiedym.
Kłabuk — kapelusz.
Kliniec — gwóźdź o dużej głowie, do przybijania podków.
Kloski — sapka góralska.
Końcem — koniecznie.
Końdek — troszkę.
Kolwicek taki — podobny.
Kolwicek — podobnie jak.
Kosisko — drzewce, na którem osadzona kosa.
Kosor — miejsce ogrodzone, gdzie owce się zamyka do dojenia i na noc.
Kotwić się — nudzić się.
Króźlicek — toczone pudełko drewniane na masło.
Krzýwań — Krywań.
Kwardy — twardy.
Kudlàk — zwykle poduszka z sierści, tu znaczy kudłaty pies. (str. 60, w. 2).
Kuharka — w ogóle służąca.
Kyrpce, krypcie — chodaki góralskie.

L.

Labiédzić — narzekać.
Lewdy — ledwie.
Lémze świt — skoro świt.
Leki — lekki.
Lejba — wyraz góralski użyty przez Chałubińskiego, ulewa.
Liptacý — Słowacy zamieszkujący Liptowską dolinę.
Lo — dla.
Lotki — drobne kawałki żelaza, lub drobny szrut do nabijania strzelby.
Luto stało — żal zrobiło.
Luto — żal.

Ł.

Łapić — złapać.
Łatka — pogardliwa nazwa pana.
Łap — chwycił.
Łycok — podrostek.

M.

Madre rusýć — rozchorować się podobno na nyrki.
Mek — mech.
Mieć mature — mieć ochotę.
Miasto — Górale nazywają Nowytarg »miastem«, jak Rzymianie Rzym urbs.
Mnoho — mnogo.
Mnohenko — bardzo dużo.
Moskàl — placek owsiany.
Mocki — dużo, mnóstwo.

N.

Nalepa — pokład kamieni przed piecem góralskim, powleczony warstwą błota. Na nim można było także ogień rozpalić; najczęściej służyła nàlepa do wygrzewania się starym.
Nàblizać sie — zbliżyć.
Naśli — znaleźli.
Nàńść — znaleść.
Na ozajest — na prawdę.
Nalàz — znalazł.
Napedzieć — napowiedzieć.
Na przodku — na przedzie.
Na zadku — w tyle.
Na wnuku — wewnątrz.
Nadać — nawinąć się (dyascý nadali).
Nàremny — gwałtowny, krzepki.
Nigda — nigdy.
Nijakim świate — w żaden sposób.
Nimoze — jest chory (str. 67, w. 18).
Niescęście bedzie straśne (str. 68, w. 3) przesąd.
Nicpote — do niczego.
Nocnik — nocleg.
Nukać — prosić.

O.

Oblanka — włóczka do obramowania cuhy krajem, lub wyszycia ozdób na spodniach.
Oćwiàra — potwór.
On — używa Sabała zamiast: niedźwiedź.
Oskradzieć — zeschnąć na korzeniu przed zakwitnięciem (o zbożu).
Oscypek — sérek podłużny.
Owłàdze — owładnie.
Ozlégać — rozlegać (o echu, nieść).
Ozpajédzić — rozezłościć.
Oznimódz się — rozchorować się.
Ozpaliéła — rozpaliła.

P.

Pàn wielkomozný — Chałubiński.
Pàniezus — Pan Jezus, (razem złączone dwa wyrazy i razem odmieniane).
Padać — powiadać.
Pedzieć — powiedzieć.
Parobek — młodzieniec, elegant.
Patrzeć — także należeć się.
Pilno — szybko.
Pięć sostek — 50 ct. należące się organiście za odegranie »Veni Creator« (XI, str. 67).
Po wiérhu obuwać sie — przywijać dół spodni pod onucki, a potem obwijać rzemykami.
Ponieść się — także pospieszyć.
Popśnić się — nieszczęścić się, nie wieść się.
Potela — potąd.
Potelàz — potąd, dotąd.
Poleku — pomału.
Pote — potem.
Pobrusiéł — poostrzył.
Pokiela — pokąd.
Pościel — u górali także łóżko.
Prosem piéknie ik miłości — przysłowie Sabały.
Prok — proch.
Prógować — próbować.
Prah — proch.
Przépytować — przepraszać.
Prec — daleko.
Przednowek — czas wiosenny i letni, zanim się młode ziemniaki urodzą.
Prasnęć — uderzyć, rzucić.
Przewyrtnąć — przewrócić.
Praskać zadke — wierzgać tylnemi nogami (o koniu).
Przodke — przodem.
Pryndzéj — przedtem.
Przýgarznie — garść.
Przeklaśny — wybredny.
Pytac — jeden z dwóch drużbów proszących na wesele.
Pytać — prosić.

R.

Ràz kiela càs — od czasu do czasu.
Ràd widzieć — lubieć.
Rezać — rżnąć.
Regle — lasy na stokach gór.
Rzeźba — nazywają często górale Szkołę rzeźbiarską w Zakopanem.
Ruka — ręka.

S.

Sa — sie.
Sàtra — szałas z desek lub gałęzi.
Scyrbàk — roślina o szorstkich, rąbkowatych liściach.
Setnie — tęgo, dobrze.
Serdàk — kożuszek bez rękawów.
Se — ze.
Selenie — różnie, seleniejaki — różny.
Sędyj — wszędzie.
Sidziniàrka — dewotka ze sekty tegoż nazwiska.
Siedzieć — także mieszkać.
Siàcie — zboże.
Sjonek — zdjąłem.
Składak — kozik.
Skała — kàmyk.
Skapać — zniszczeć (o owcach) pozdychać.
Smyśny — ciekawy.
Smrek — świerk.
Sprawny — duży.
Sprzécać — sprzeciwiać, kłócić.
Strzég — strzegł.
Stowarzýsýć sie — zaprzyjaźnić się, połączyć się.
Stowarzýsować sie — zawiązać przyjaźń.
Stać się luto — stać się żal.
Sýćko — wszystko.
Śtyrbać — piąć się po czemś stromem.
Śtyrbny — stromy, spadzisty.
Ślebodny — swobodny.
Śklànka — flaszka.
Ś nim — z nim.

T.

Temu — dlatego.
Telęzego — trochę.
Tozto — też.
Tóz to — to też.
Telo — tyle.
Turlikanie — dźwięk podłużnych blaszanych dzwonków, zwanych kłapacami.
Truhła — trumna.

U.

Uciók — uciekłem, uciekł.
Ucion — okaleczył.
Ududkować — upochlebiać, obiecać a nie dotrzymać.
Ukwàlić — namyśleć się.
Upiók — upiekłem, upiekł.
Uradzić — postanowić.
Uwazować — także myśleć.

W.

Watra — ognisko.
Wanta — także kamyk.
Wiérba — wierzba.
Wiertać — wiercić.
Wereda — przekleństwo.
Wieldzaźny — wielki.
Wiérsek — wierszyczek.
Widzieć się — podobać się.
Winowaty — winny.
Wolor mieć — mieć prawo do czegoś.
Wocimieniu — w okamgnieniu, szybko.
Wse — zawsze.
W rukak — w rękach.
Wte — wtedy.
Wtore — które.
W rzecý — niby to.
Wnuku — w środku.
Wto — kto.
Wej — oto.
Wyskanie — odzywanie się hop, hop! juhasa lub juhaski.
Wysło — zeszło (str. 45, w. 16).
Wyryhlić sie — wyrwać się.
Wykapać — wyzdychać (o owcach).
Wynikràt — »Veni Creator«.
Wydudławiony — wyżłobiony.
Wywalić sie — upaść.
Wykopyrtnońć sie — wywrócić się, upaść.

Z.

Zàścypka — rodzaj paspalu we szwie przy góralskich spodniach.
Zajézdzać — kręcić się, starać się o co.
Zàworka — rodzaj klamki, która bez sprężyny, jedynie ciężkością swoją wpada w karb i w ten sposób trzyma przywarte drzwi.
Zabàcýć — zapomnieć.
Zalubić — pokochać.
Zahubić — zniszczyć.
Zaskrodlić — zawlec.
Zatela — tymczasem.
Zajazić — zastawić się, o wodzie lub o ludzie, o owcach, gdy nie mogą wszystkie na raz przejść.
Zdajać — dopasowywać.
Zdoli — obejmie, zdoła znieść.
Ze zadku — z tyłu.
Ziéna — żona.
Zbyrceć — dzwonić.
Zbijać — zbojować.
Zdek — zdechł.
Zracno — widno o tyle, że już przedmioty dają się odróżnić.
Zrały — jrzały.
Ziém — ziemia.
Zglewiały — (str. 17, ostatni wiersz) może strętwiały, bo zglewiały znaczy zmarzły.
Zglewieć — zmarznąć.
Z końca — także z początku.
Zwysýć sie — zbywać.
Zýcie — żywność, zboże.
Zýwobycie — życiorys.
Źleb — wąwóz.






  1. Wszelkich objaśnień co do znaczenia wyrazów gwarowych szukaj na końcu.
    à czytaj jak o
    ý»»długie i
    é»»głębokie y.
  2. Znakomite dzieło St. Witkiewicza p. t. »Na przełęczy« zawiera nader trafną charakterystykę ludu góralskiego i wiele wiadomości o Sabale, których tu już nie powtarzam.
  3. Zamek na Orawie służył dawniej za więzienie dla zbójników. Bliższe szczegóły, tyczące się historyi tego zamku, zobacz w Pamiętniku Tow. Tatrzań. za rok 1887.
  4. Modrzejewską.
  5. Bajkę tę spisał już H. Sienkiewicz pt. »Sabałowa bajka«, jednak dla lepszego zrozumienia niewładających gwarą góralską, zmuszony został poopuszczać różne charakterystyczne, góralskie wyrazy. Tu umieszczona jest w gwarze. Znana ona jest na całem Podhalu.
  6. Spisał W. Brzega.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Stopka Nazimek.