<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Safo
Podtytuł Powieść z obyczajów paryzkich
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Tanich A. Wiślickiego
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego,
Czysta № 4.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Sapho
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Nazajutrz, Cezary, który się podjął misyi drażliwej pojechania do Chaville, by zabrać rzeczy, książki synowca i uzupełnić zerwanie wynosinami, powrócił bardzo późno, wtenczas kiedy Gaussina zaczynały już dręczyć rozmaitego rodzaju przypuszczenia niedorzeczne lub złowrogie. Nareszcie fiakr z galeryjką, ciężki jak karawan, skręcił na ulicę Jacob, obładowany poobwiązywanemi pakami i ogromnym kufrem, w którym poznał swój własny; poczem stryj Wszedł tajemniczy i strapiony.
— Długo zabawiłem, żeby wszystko zabrać odrazu i nie być zmuszonym tam powracać — rzekł, wskazując na dwie skrzynie, które dwóch ludzi wniosło do pokoju. — Tu bielizna i garderoba, tam papiery i książki... brakuje tylko listów; błagała mię, żebym pozostawił jeszcze... chce je odczytywać i mieć coś twojego, zdawało mi się, że to nie przedstawia niebezpieczeństwa... Tak z niej dobra dziewczyna...
Sapał długo, siedząc na tłomoku i obcierając czoło chustką z jedwabiu surowego, wielkości serwety. Jan nie śmiał się pytać o szczegóły, w jakiem usposobieniu ją zastał; on zaś nic nie mówił z obawy, by go nie zasmucić. Milczenie ich ciężkie, brzemienne tem, czego nie przyoblekali w słowa, zapełniali uwagami o pogodzie, co się oziębiła nagle od dnia wczorajszego, o smutnym widoku na to przedmieście Paryża, puste, nagie, gdzie sterczą tylko kominy fabryczne i te ogromne metalowe, rezerwoary ogrodników. Po chwili jednakże Jan zapytał:
— Nic ci nie dała dla mnie, stryju?
— Nie... możesz być spokojny... Nie będzie się naprzykszać, poddała się konieczności mężnie i z wielką godnością.
Dlaczego Jan upatrywał w tych kilku słowach przyganę, wymówkę za jego surowość?
— Bądź co bądź — rzekł stryj — gdyby mi wypadło podjąć się jeszcze kiedy tak ciężkiego zadania, wolałbym szpony małej Mornas, niż rozpacz tej nieszczęśliwej.
— Bardzo płakała?
— Ach! mój przyjacielu, tak szczerze, tak serdecznie, że ja sam szlochałem wobec niej, nie mając siły, żeby... — parsknął, bronił się od wzruszenia, potrząsając głową jak stara koza. — Ale cóż było robić? tyś nie winien temu... nie mogłeś tam siedzieć całe życie... Rzecz ta załatwiła się bardzo przyzwoicie .. Zostawiłeś jej pieniądze, meble... A teraz vogue les amours! Staraj się dobrze pokierować twem małżeństwem... Dla mnie to już za poważne sprawy... Konsul będzie się musiał w to wmieszać... Ja jestem tylko do obrachunków z lewej ręki...
Opanowany niespodzianie smutkiem, czoło oparł o szybę i przyglądając się niskiemu niebu z którego deszcz lał pomiędzy dachami, rzekł:
— Jednakże świat robi się smutnym... Za moich czasów weselej się rozstawano...
Gdy odjechał „Próżniak“ a za nim i maszyna do podnoszenia wody, Jan — pozbawiony tego usposobienia ruchliwego i gadatliwego, spędził tydzień bardzo długi pod wrażeniem pustki, samotności i posępnego wykolejenia, jakie wdowieństwo pociąga za sobą; w takim razie, nawet nie tęskniąc za namiętnością, szuka się dawnego towarzysza lub towarzyszki, czuje się ich brak; gdyż życie we dwoje, podział stołu i łóżka stwarza tkaninę z węzłów niewidzialnych i delikatnych, o których mocy przekonywa nas dopiero ból i wysiłek przy zrywaniu tychże. Obcowanie, zżycie się z sobą tak głęboko wnika, że dwie istoty węzłem powyższym zjednoczone, stają się w końcu podobne do siebie.
Pięcioletni stosunek z Safoną nie mógł go jeszcze ukształtować do tego stopnia, ale ciało jego zachowało ślady łańcucha, czuło jeszcze ciężar, niegdyś wleczony. I tak samo, jak kilka razy, po wyjściu z biura, o mało co z nałogu nie zwrócił Jan kroków do Chaville, tak i rano, zdarzało mu się szukać obok siebie, na poduszce, jej czarnych, grubych warkoczy, co się wymknęły z pod grzebienia i pierwszy pocałunek na nich złożyć.
Wieczory zwłaszcza, wydawały mu się bez końca, w tym pokoju hotelowym, co mu przypominał pierwsze czasy ich stosunku, obecność innej kochanki, delikatnej, cichej — której bilet udzielał zwierciadłu woni alkowy i tajemniczego jej nazwiska: Fanny Legrand. Wtenczas wymykał się z domu, żeby się zmęczyć, nachodzić, odurzyć aryjkami i oświetleniem w jakim teatrzyku — do chwili, kiedy stary Bouchereau upoważnił go do spędzania trzech wieczorów tygodniowo przy swej narzeczonej. Porozumieli się oni nareszcie: Irena kocha „uncie“ zezwala, ślub nastąpi w pierwszych dniach kwietnia, po skończeniu kursu. Mają przed sobą trzy miesiące zimowe, żeby się widywać, poznawać pożądać i na różne sposoby, z miłością i wdziękiem, parafrazować pierwsze spojrzenie, co duszę łączy, oraz pierwsze wyznanie, co ich spokój narusza.
Wróciwszy do domu, po wieczorze, kiedy się odbyły zaręczyny, bez najmniejszego pociągu do snu, umyślił Jan urządzić sobie pokój do pracy, przez ten popęd wrodzony, aby tryb życia odpowiadał usposobieniu naszemu. Ustawił stół, wydobył książki, dotąd powiązane jeszcze szpagatem na spodzie jednego z tych tłomoków na prędce upakowanych, gdzie kodeksy leżały pomiędzy stosem chustek do nosa i bluzą ogrodową. Z uchylonych stronic dykcyonarza prawa handlowego, do którego najczęściej zaglądał, wypadł list bez koperty. ręką jego metresy pisany.
Panny powierzyła go trafowi zajęć przyszłych, nieufając zbyt przelotnemu rozczuleniu Cezarego w przekonaniu, że tym sposobem pewniej go dojdzie. Z początku opierał się pokusie otworzenia go, ale jej uległ potem, na widok pierwszych słów bardzo łagodnych, bardzo rozsądnych i zdradzających wzruszenie tylko drżeniem pióra i nierówno kreślonemi wierszami. Prosiła o jedną łaskę, o jedną tylko — żeby ją odwiedził. Nic mu nie powie, nic wyrzucać nie będzie — ani tego, że się żeni, ani rozstania, o którem wie, że jest stanowcze i nieodwołalne, byleby go zobaczyła!...
„Pomnij, że to dla mnie cios straszny i tak nieoczekiwany, tak nagły... Jest mi tak, jak po śmierci czyjej lub pożarze; niewiem do czego się wziąść. Płaczę, czekam, patrzę na miejsce, gdziem szczęśliwą była. Ty jeden zdołałbyś mię oswoić z nowem położeniem... Byłby to uczynek miłosierny, odwiedź mię, żebym się nie czuła tak samotną... lękam się samej siebie“.
Te skargi, te błagalne wołania powtarzały się w całym liście, powracając do słów: „Przybądź, przybądź...“ Mogło mu się zdawać, że jest na polance wśród lasów, z Fanny na klęczkach u nóg jego; że w fioletowo-popielatym zmierzchu widzi podniesioną ku niemu tę biedną twarz obrzękłą i zmiękłą od łez, te usta otwarte, co krzycząc, ciemnością się napełniały... To go prześladowało noc całą, to mu przerywało sen nie zaś upojenie radosne, ztamtąd przyniesione. Tę to twarz postarzałą, zwiędłą, widział, pomimo wszelkich usiłowań, aby pomiędzy nią a nim, stanęła twarzyczka o czystych rysach, pełna jak gwoździk świeżo rozkwitły, którą wyznanie miłości aż po oczy zabarwia płomykami różowemi.
List ten napisany był przed ośmiu dniami, od ośmiu dni czeka biedna, słówka, odwiedzin, zachęty do poddania się, o którą prosiła. Ale co to znaczy, że nie pisze więcej? Może chora? Dawne niepokoje dręczyły go znowu: przyszło mu jednak na myśl, że od Hettémy powziąść może wiadomości. Licząc na jego regularny tryb życia, poszedł czekać przed zarządem artyleryi.
Dziesiąta godzina biła na zegarze w Saint Thomas d’Aquin, kiedy grubas skręcił z rogu na placyk, z kołnierzem podniesionym, z fajką w zębach, którą trzymał obiema rękami, dla rozgrzania palców. Jan widział nadchodzącego zdaleka, bardzo wzruszony tem wszystkiem, co mu przypominał. Hettéma powitał go z nietajoną prawie niechęcią...
— Jesteś!... ależ klęliśmy się, w tym tygodnia!... My, cośmy się po to wynieśli na wieś, żeby żyć spokojnie...
Kończąc fajkę na proga, opowiedział ma, że przeszłej niedzieli zaprosili do siebie na obiad Fanny z dzieckiem, którego właśnie był to dzień wyjścia, żeby ją oderwać trochę od posępnych myśli. Rzeczywiście jadło się dosyć wesoło; zaśpiewała nawet kawałek przy wetach. O dziesiątej pożegnała ich i mieli się jaż rozkosznie położyć do łóżka, kiedy nagle zapukano w okienice i głos małego Józia zawołał z pomieszaniem:
— Chodźcie państwo prędko, mama się chce otruć.
Hettéma biegnie... i przybywa na czas, aby przemocą wyrwać jej flaszeczkę z laudanum. Trzeba się było borykać, wziąść ją wpół, trzymać i bronić się od razów głową i grzebieniem, jakie mu w twarz zadawała. Wśród tego szamotania flaszka się stłukła, laudanum porozlewało się wszędzie i skończyło się na poplamieniu i zapowietrzeniu odzieży trucizną. „Rozumiesz jednak, że takie sceny, cały ten dramat, godny miejsca w „faits-divers“, dla ludzi spokojnych... Niechcę też więcej tego, wymówiłem mieszkanie; w przyszłym miesiącu wyprowadzę się...“ Włożył fajkę w futeralik i pożegnawszy się bardzo spokojnie, znikł pod nizkiemi arkadami małego dziedzińca, zostawiając Gaussina wzburzonego tem, co usłyszał.
Wyobrażał on sobie tę scenę w pokoju, niegdyś ich wspólnym, przestrach małego, kiedy wołał o pomoc, walkę brutalną z grubasem i zdawało mu się, że czuje smak opium, gorycz usypiającą rozlanego laudanum. Przerażenie ścigało go cały dzień, tem silniejsze, że ją samotność czekała. Gdy Hettémów nie będzie, kto jej rękę powstrzyma, w razie nowego pokuszenia?
Odebrany list uspokoił go nieco. Fanny dziękowała, że nie jest tak nielitościwy, jakim się chce wydawać, kiedy go trochę jeszcze interesuje biedna — opuszczona. „Powiedziano oi, nieprawda?... Chciałam umrzeć... bom się tak samotną czuła! Próbowałam, alem nie mogła, Powstrzymano mię... może mi ręka drżała... może była to obawa cierpień, oszpecenia się... Ach, ta mała Doré, zkąd wzięła tyle odwagi? Gdy minął pierwszy wstyd, żem nie dopisała sobie, uczułam radość na myśl, że będę mogła pisywać do ciebie, kochać cię zdaleka, zobaczyć cię jeszcze; nie tracę bowiem nadziei, że przyjdziesz raz, jak się odwiedza przyjaciółkę nieszczęśliwą, gdy jej kto umrze, przez litość, tylko przez litość“.
Odtąd przybywała z Chaville, co dwa lub trzy dni, kapryśna korespondencya: długa, krótka, dziennik boleści, którego nie miał siły odsyłać i który powiększył w tem sercu tkliwem, drgające miejsce litości bez ukochania, już nie dla metresy, lecz dla cierpiącej istoty ludzkiej.
Jednego dnia, był to odjazd sąsiadów, tych świadków jej szczęścia minionego, którzy uwozili z sobą tyle wspomnień. Teraz uprzytomniać je będą tylko meble, mury ich domku i służąca, biedne, dzikie stworzenie, tak obojętne na wszystko, jak wilga, co zmarznięta ciągle w tę porę zimową, smutno najeżona, w kącie swej klatki siedzi.
Innym razem, gdy blady promyk rozweselił szybę, budzi się radosna, w przekonaniu, że „on dziś przyjedzie!...“ Dlaczego?... Przywidzenie... zaraz zaczyna przystrajać domek, ubiera się w suknię świąteczną, jak może najładniej i czesze się tak, jak on lubi. Potem, do wieczora, do ostatniej odrobiny światła, rachuje pociągi, przez okno od salki, nadsłuchuje go na Pavédes-Gardes... szalona!...
Czasami bywał jeden wiersz tylko: „Deszcz Pada, pochmurno... samotna jestem i opłakuję cię...“ Albo kładła do koperty biedny kwiatek przemokły i zesztywniały od szronu, ostatni z ich ogródka. Wymowniej aniżeli wszystkie skargi, ten kwiatek wydobyty z pod śniegu, malował zimę, samotność, opuszczenie. Jan widział miejsce, w końcu alei, między kwaterami, gdzie suknia kobieca, zabłocona po obrębek, przechadza się samotnie, w tę i w ową Stronę.
Pod wpływem tej litości, dręczącej mu serce, żył on jeszcze z Fanny, pomimo zerwania. Myślał o niej, wyobrażał ją sobie ciągle; przez szczególne jednak niknienie pamięci, chociaż dopiero pięć czy sześć tygodni upłynęło, jak się rozstali, chociaż miał na oczach najdrobniejszy nawet szczegół w ich mieszkaniu — klatkę La Balue, naprzeciw kukułki drewnianej, którą na wiejskiej zabawie wygrali, gałęzie orzecha, za najlżejszym wiatrem uderzające o szyby od garderoby, kobieta przedstawiała mu się niewyraźnie, w oddaleniu mglistem i widział jeden tylko szczegół jej twarzy, wydatny i przykry: usta co kształt straciły, uśmiech brakiem zęba przedziurawiony.
Teraz, kiedy się tak zestarzała, co się stanie z tą biedną istotą, obok której sypiał tak długo? Gdy wyda pieniądze, jakie jej pozostawił, gdzie się zwróci, w jaką toń wpadnie? I nagle stanęła mu w pamięci smutna ulicznica, którą napotkał pewnego wieczoru w traktyerni angielskiej, umierającą z pragnienia przed kawałkiem łososia wędzonego. Taką się stanie, ona, której tak długo przyjmował starania, tkliwość namiętną i wierną. Myśl ta doprowadzała go do rozpaczy... Jednakże co robić? Dlatego, że miał szczęście spotkać tę kobietę, jakiś czas z nią żyć, byłże skazanym na to, by ją zatrzymać na zawsze, poświęcić jej szczęście? Dlaczego on, nie tamci? W imię jakiej sprawiedliwości?
Widywać się z nią nie pozwalał sobie, ale do niej pisywał; a w listach tych, z umysłu trzeźwych i suchych, przebijało się wzruszenie, pod obsłonką rad rozsądnych i kojących. Nakłaniał ją do odebrania Józia z pensyi, żeby miała zajęcie i rozrywkę, ale Fanny wzbraniała się. Na co czynić to dziecko świadkiem jej boleści i zniechęcenia? Dosyć już, że w niedzielę włóczy się malec z krzesła na krzesło, wałęsa się z salki do ogrodu, odgadując, że jakieś wielkie nieszczęście zasmuciło dom i nieśmiejąc już pytać co się dzieje z „papą Janem“, odkąd powiedziano mu, łkając, że odjechał i nie powróci:
— Więc wszyscy moi panowie odjeżdżają!
To wyrażenie dziecka opuszczonego, wypadłby z listu, co tchnął taką rozpaczą, zaciążyło kamieniem na sercu Gaussina. Po niejakim czasie, myśl, że ona jeszcze pozostaje w Chaville, gnębiła go do takiego stopnia, że radził jej wrócić do Paryża i widywać się z ludźmi. Mając smutne doświadczenie co do mężczyzn i zerwań, Fanny upatrywała w tej propozycyi tylko samolubstwo okropne, chęć pozbycia się jej na zawsze, przez jeden z tych nagłych, tak zwykłych sobie zwrotów i otwarcie mu to wypowiedziała:
— Wiesz, com ci mówiła niegdyś... pozostanę twoją, kochającą cię i wierną, mimo wszystko Mały nasz domek ogarnia mię tobą i za nic w świecie niechciałabym go opuścić. Cóżbym ja robiła w Paryżu? Niesmak we mnie budzi przeszłość moja, która cię odstręcza — prócz tego, pomyśl, na co skazujesz nas oboje... Masz się chyba za bardzo silnego? A więc przyjedź niegodziwy... raz, raz jeden tylko...
Nie pojechał; ale pewnej niedzieli, popołudniu, siedząc sam przy pracy, usłyszał dwukrotne pukanie do drzwi. Drgnął, poznał jej żywy sposób oznajmiania się, jak za dawnych czasów. Lękając się być zatrzymaną na dole, weszła po wschodach jednym tchem, o nic nie zapytawszy. Zbliżył się krokiem przez dywan przytłumionym i słyszał oddech jej przez szparę u drzwi.
— Janie, czy jesteś?...
Ach, ten głos pokorny i złamany... Jeszcze raz powtórzyła nie bardzo głośno: „Janie!...“ poczem westchnęła żałośnie, zaszeleściła listem i przesłała gorący całus na pożegnanie.
Skoro zeszła ze wschodów, powoli, stopień po stopniu, jak gdyby czekając przywołania, wtedy dopiero Jan podniósł i otworzył list. Rano odbył się pogrzeb córeczki Hochecorne'a, w szpitalu dla dzieci; przybywszy z ojcem i kilkoma osobami z Chaville, nie mogła się od tego powstrzymać, by go nie odwiedzić lub nie pozostawić kartki z góry przygotowanej... „Alboż ci nie mówiłam!... gdybym mieszkała w Paryżu, ciąglebym się snuła po twoich wschodach... Bądź zdrów, mój miły... wracam do naszego domku...“
Czytając, z okiem łzami zamglonem, przypomniał sobie takąż samą scenę przy ulicy de l’Arcade, boleść kochanka odepchniętego, list wsunięty pod drzwi i niemiłosierny śmiech Fanny. Czy go więcej kocha, niż on Irenę! Albo też czy mężczyzna, bardziej od kobiety wplątany w walkę interesów i życie, nie jest jak ona, wyłącznym w kochaniu, nie zapomina o świecie, nie obojętnieje na wszystko, co nie jest jego namiętnością, pochłaniającą i jedyną? Te katusze, ta dręcząca litość, koiły się tylko przy Irenie. Tam dopiero cierpienie zwąlniało, topniejąc pod lubym i promiennym błękitem jej spojrzeń. Czuł tylko wielkie znużenie, pokusę — oprzeć głowę na jej ramieniu i nic nie mówiąc, nie poruszając się, pozostawał pod jej osłoną. „Co panu jest? — pytała... Czy nie jesteś szczęśliwy?“
Owszem, bardzo szczęśliwy. Ale czemu szczęście jego złożone z tylu smutków i łez? Chwilami byłby jej chciał wszystko powiedzieć, jak przyjaciółce inteligentnej i dobrej; nie pomnąc szalony, jak podobne zwierzenia zakłócają dusze całkiem świeże, jak nieuleczalne rany mogą one zadać ufającemu uczuciu. Ach, gdybyż ją mógł porwać i uciec z nią! Wiedział, że byłoby to końcem jego udręczeń; ale stary Bouchereąu nie chciał odstąpić od oznaczonego terminu, ani na jedną godzinę:
— Jestem stary, jestem chory... Nie zobaczę już mego dziecka, nie pozbawiaj mię więc tych dni ostatnich...
Pomimo fizyonomii ostrej, ten wielki człowiek był najlepszym z ludzi. Skazany nieodwołalnie w skutek choroby sercowej której postępy sam śledził i konstatował, mówił o niej z zimną krwią godną podziwienia, prowadził dalej swe kursa, dusząc się, udzielał rad pacyentom, mniej chorym od niego. Jedna tylko słabostka tkwiła w tej wielkiej duszy, cechując chłopskie jego pochodzenie z Tourangeau: cześć dla tytułów i szlachectwa. Wspomnienie wieżyczek w Castelet i stare nazwisko d’Armandy nie były bez wpływu na postanowienie przyjęcia Jana za męża swej synowicy.
Zaślubiny miały się odbyć w Castelet, aby nie poruszać z miejsca biednej matki, która co tydzień przesyłała przyszłej synowej bardzo serdeczny i czuły list, dyktowany Diwonnie, lub której z małych niewiast z Betanii. Błogo mu było rozmawiać z Ireną o tych wszystkich osobach, odnajdować Castelet na placu Vendome, widzieć wszystkie przedmioty swych uczuć, cisnące się dokoła drogiej jego narzeczonej.
To jedno przerażało go, że się czuje tak starym, tak przeżytym wobec niej; że jak dziecko cieszą ją rzeczy, które jego już nie bawią i przyjemności życia we dwoje, które on przed terminem zeskontował. Tak było naprzykład ze sporządzeniem spisu wszystkiego, co wypadnie zawieść do konsulatu: mebli, materyj do wybierania...
Pewnego wieczoru siedząc z piórem w ręku nad tem zajęciem, przerwał je zafrasowany, że mu nasuwa na myśl urządzenia mieszkanka przy ulicy d’Amsterdam i nieuniknione wznowienie uroczych przyjemności, zużytych i wyczerpanych w ciągu tych lat pięciu, jakie spędził przy kobiecie, przedrzeźniając małżeństwo i ognisko domowe.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Alphonse Daudet.