Safo (Daudet)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Safo | |
Podtytuł | Powieść z obyczajów paryzkich | |
Wydawca | Wydawnictwo Dzieł Tanich A. Wiślickiego | |
Data wyd. | 1893 | |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego, Czysta № 4. | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Sapho | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
— Spojrzyj pan na mnie, proszę... Podoba mi się kolor twych oczu... Jak ci na imię?
— Jan.
— A nazwisko?
— Gaussin.
— Z południa pochodzisz, znać to z mowy... Ile masz lat?
— Dwadzieścia jeden.
— Jesteś artystą?
— Nie, pani.
— Ach, tem lepiej...
Te urywki frazesów tłumione śmiechem, wrzawą i muzyką przygrywającą do tańca na balu kostiumowym, krzyżowały się w pewną noc czerwcową, pomiędzy Piferarem a Wieśniaczką egipską, w oranżeryi pełnej palm i paproci drzewnych, przylegającej do pracowni Déchelette'a.
Na te naglące pytania Egipcyanki, Piferaro odpowiadał z naiwnością, właściwą młodzieńczym latom i tem skorszy był do rozmowy, tem większą ulgę zdawała mu się sprawiać, że jak na południowca, zbyt długo wypadło mu milczeć.
Nie znając nikogo z grona tych malarzy i rzeźbiarzy, straciwszy z oczu u samego wejścia, przyjaciela, który go przyprowadził na bal, od dwóch godzin chodził znudzony, obnosząc swą ładną twarzyczkę blondyna, ogorzałego od słońca, z włosami kręcącemi się w drobne i gęste kędziory, jak na kożuszku, który kostium jego stanowił. Do koła niego szeptano coraz pochlebniejsze sądy, ale się nie domyślał swego powodzenia.
Tancerze bez miłosierdzia potrącali go łokciami, bazgracze wyśmiewali kozę, którą nosił krzywo i górską sukmankę, ciężką i nieodpowiednią w tę noc letnią.
Japonka, z tak zwanym „przedmieściowym“ wzrokiem, z nożami ze stali wetkniętemi w warkocz, podczesany w górę, drażniąc go, nuciła: „Ah! qu’il est beau, qui’l est beau, le postillon“. Hiszpanka zaś, w białych blondynach, przechodząc pod rękę z wodzem apaszów, gwałtownie Podsuwała ma pod nos swój bukiet z jaśminów białych.
Nie rozumiejąc tych zaczepek i sądząc, że jest bardzo śmieszny, skrył się w cieniu chłodnej galeryi oszklonej, gdzie pod krzewami stała szeroka sofa. Kobieta ta przyszła zaraz usiąść obok niego.
Czy była młoda i ładna? Nie mógłby na to odpowiedzieć... Z długiej koszuli wełnianej, koloru błękitnego, w której kołysała pełną kibić, wynurzały się dwa ramiona obnażone, okrągłe i delikatne; a małe rączki, obciążone pierścionkami, duże szare oczy, które się jeszcze większemi wydawały przy dziwacznych ozdobach stalowych, spadających jej z czoła, składały się na całość harmonijną.
„To pewnie aktorka... dużo ich bywa u Déchelette’a. Ta myśl bynajmniej nie dodała mu śmiałości, lękał się bowiem kobiet tego rodzaju.
Z łokciem na kolanie i z głową opartą na ręku, mówiła doń z bardzo bliska, z poważną słodyczą i z jakiemś znużeniem...
— Doprawdy, pochodzisz pan z południa?... A włosy masz takie jasne!... To coś osobliwego.
Dopytywała się, od jak dawna mieszka w Paryżu, czy bardzo jest trudny egzamin konsulatowy, do którego się przysposabia, czy zna dużo osób i jakim trafem, znajduje się na wierczorze u Déchelette’a, przy ulicy de Rome, tak odległej od swej dzielnicy łacińskiej.
Skoro wymienił nazwisko studenta, który go przyprowadził... „La Gournerie... krewny pisarza... musisz go pani znać...“ Wyraz tej twarzy kobiecej zmienił się nagle i sposępniał. On tego jednak nie zauważył, będąc w tym wieku, kiedy oczy błyszczą, ale nic nie widzą.
La Gournerie obiecał mu, że kuzyn jego tam będzie i że mu go przedstawi. „Ja tak lubię jego wiersze... tak będę rad go poznać...“
Ta otwartość wywołała z jej strony uśmiech politowania i ładniutkie wzruszenie ramion; odgarnęła jednak ręką lekkie liście bambusowe, chcąc dojrzeć w tłumie jego bohatera.
W tej chwili zabawa iskrzyła się i falowała, jak apoteoza w widowisku czarodziejskiem. Pracownia, a raczej halla, bo rzadko tam co robiono, sięgała sufitem aż do najwyższego piętra gmachu, stanowiąc jedną, olbrzymią salę. Na obicia jasne i lekkie, licujące z porą letnią, na story ze słomy delikatnej lub z gazy, na parawaniki lakowe i różnobarwne przedmioty z kryształu, na krzaki żółtej róży, zdobiącej kratę wysokiego komina, w stylu Odrodzenia, rzucały urozmaicone i dziwaczne światło latarki chińskie, perskie, maurytańskie, japońskie, to żelazne z wyrzynaniem, zagięte w łuk, jakby drzwi od meczetu, to z papieru kolorowego, w kształcie wachlarzy, owoców, kwiatów, ptaków i wężów. Nagle, od dużych promieni elektrycznych, hyżych i błękitnawych, bladły te tysiące świateł, blask niby księżycowy oblewał twarze i obnażone ramiona, całą fantasmagoryę jedwabi, piór, klejnotów, wstążek w sali balowej i na wijących się wschodach z szeroką balustradą, wiodących do galeryi pierwszego piętra, ponad którą sterczały szyje kontrabasów i batuta dyrektora orkiestry, zapalczywie takt wybijająca.
Młodzieniec widział to wszystko ze swego miejsca, poprzez sieć zielonych gałęzi i pączków kwitnących, które zmieszane z dekoracyą, obejmując ją jakby ramą, wskutek złudzenia optycznego, rzucały wśród wiru tańca, wieńce z glycynii na srebrzysty tren u sukni księżnej lub zdobiły liściem smokowca twarzyczkę pasterki á la Pompadour. Podwójną przyjemność znajdował on teraz w tym widoku, egipcyanka wyjawiała mu bowiem wszystkie znakomite, głośne nazwiska, kryjące się pod temi kostiumami, których rozmaitość i fantastyczność tak były zabawne. Ten psiarek, z krótkim biczykiem przewieszonym przez ramię, był to Jadin; dalej, wytarta sukmana proboszcza wiejskiego, służyła za przebranie staremu Isabey, który, żeby się podwyższyć, włożył talię kart w swe trzewiki ze sprzączkami.
Ojciec Corat uśmiechał się z pod ogromnego daszka od czapki inwalida. Wskazała mu także Tomasza Courture, przebranego za buldoga, Jundta — za dozorcę galerników, Chama — za ptaka z wysp.
Było też kilka kostiumów historycznych, poważnych: Murat w pióropuszach, Książe Eugeniusz, Karol I. — których przedstawiali najmłodsi z malarzy, jaskrawo uwydatniając różnicę pomiędzy dwoma pokoleniami artystów; późniejsi są zimni, surowi, z twarzą giełdowicza, przed wcześnie pooraną zmarszczkami, tem piętnem wyłącznej myśli o sprawach pieniężnych; tamci ci zaś to chałaśliwe, lekkomyślne, wyuzdane trzpioty.
Pomimo lat piędziesięciu pięciu i laurów akademickich — rzeźbiarz Caoudal, ubrany za huzara z gołemi rękami o muskułach herkulesowych, z paletą malarską, bijącą go po długich nogach, a zastępującą torbę huzarską, wykonywał: cavalier seul z Grande-Chaumiére, naprzeciw muzyka de Potter, który w kostiumie muezzina, w turbanie na bakier, gestykulował brzuchem, udając, że tańczy i przeraźliwie krzyczał: „Allah, Allah!“
Weseli ci dostojnicy otoczeni byli kołem wypoczywających tancerzy. W pierwszym rzędzie stał Déchelette, gospodarz domu, w wysokiej czapce perskiej, komicznie maleńkiemi oczkami, nosem kałmuckim i brodą siwiejącą poruszający z zadowolenia, że się tak weselą. On sam bawił się także doskonale, nie chcąc tego jednak pokazać po sobie.
Inżynier Déchelette, postać z artystycznego Paryża, z przed laty dziesięciu lub dwunastu, bardzo dobry, bardzo bogaty, z niejaką pretensyą do sztuki, nie krępujący się niczem, lekceważący opinią, co wypływało z życia pędzonego w podróżach i w bezżeństwie, był wtedy przedsiębiorcą linii kolei żelaznej od Tauris do Teheranu. Co rok, aby odpocząć po dziesięciomiesięcznych trudach, po nocach przespanych w namiocie, po gorączkowych przeprawach przez piaski i bagna, przyjeżdżał na czas wielkich upałów do tego domu przy ulicy de Rome, który zbudowany był według jego planu i urządzony jako pałac letni. Zgromadzał on tam inteligentnych mężczyzn i ładne dziewczęta, żądając od cywilizacyi, by mu dała w ciągu kilku tygodni, najbardziej ożywiającą i najsmaczniejszą swą cząstkę.
„Déchelette przyjechał...“ Wieść ta rozchodziła się po pracowniach, skoro tylko ujrzano, że nad oszklonym frontem pałacu, podniosła się olbrzymia płócienna zasłona, nakształt teatralnej kurtyny.
Było to oznaką, że się zaczną zabawy, że przez dwa miesiące, grzmieć będzie muzyka, będą tańce i uczty, odbijając od głuchej odrętwiałości, jaka zazwyczaj w tej stolicy Europy, podczas willedżiatur i kąpieli morskich panuje.
Osobiście, nie odgrywał żadnej roli w bachanaliach, odbywających się u niego dniem i nocą. Ten niezmordowany hulaka, zachowywał wśród uciech, szał na zimno, miał spojrzenie niepewne, uśmiechnięte, jakby pod wpływem haszyszu, a obok tego — niczem niezamącony spokój i trzeźwość; wierny w przyjaźni, obdarzający bez rachuby, dla kobiet miał wzgardę mężczyzn ze Wschodu, złożoną z pobłażania i grzeczności. Z tych co tam przychodziły, pociągnięte jego znacznym majątkiem i wesołą fantastycznością otoczenia, żadna nie mogła się pochlubić, iż była kochanką jego dłużej niż dzień jeden.
— Jednakże to dobry człowiek... — dodała Egipcyanka i nagłym wykrzykiem: — oto pański poeta!... — przerwała swe objaśnienia.
— Gdzie?
— Przed nami... ten wiejski pan młody...«
Młodzieniec z rozczarowaniem wyrzekł: „O!“ To jego poeta! Ten jegomość gruby, spotniały, świecący się, niezgrabny, w przypinanym kołnierzyku z dwoma śpiczastemi końcami i w kwiecistej kamizelce à la Jennot“... Nasuwały mu się na pamięć rozpaczliwe wykrzyki z „Livre d’amour“, z książki, którą zawsze czytywał z lekką gorączką i bezwiednie wypowiedział głośno:
Ażeby ożywić dumny marmur twego ciała
O Safo, oddałem wszystką krew z mych żył...
Obróciła się żywo, brząkając barbarzyńskiemi błyskotkami i zapytała:
— Co pan mówisz?
Były to wiersze Gournerie’go; zadziwił się, że ona ich nie zna.
— Nie lnbię wierszy... — odpowiedziała krótko i stojąc ze ściągniętą brwią, przyglądając się tańcom, nerwowo gniotła piękne kwiaty liliowe, co się przed nią zwieszały.
Naraz, zadając sobie widoczny gwałt, rzekła: „dobrej nocy“ i znikła.
Biedny Piferaro zaląkł się: „Co jej jest? Com ja jej powiedział?...“ Szukał w mózgownicy, lecz nie znalazł nic, prócz tego, że dobrze byłoby pójść spać. Melancholicznie podniósłszy z ziemi swą kobzę, powrócił do sali balowej, nietyle zmieszany odejściem Egipcyanki, co tłumem, poprzez który wypadało mu przeciskać się ku drzwiom.
To poczucie, że on maluczki znajduje się pośród tylu znakomitości, czyniło go jeszcze mniej śmiałym. Tańce już ustawały, tylko kilka par, tu i owdzie walcowało zapamiętale przy zamierającej muzyce, a pomiędzy niemi Caoudal okazały, olbrzymi, z głową wzniesioną do góry, wirował z małą pończoszniczką, unosząc ją w ramionach, obrośniętych rudym włosem.
Przez wielkie okno, co naoścież było otwarte w głębi, wnikało ranne białawe powietrze, poruszając liście palmowe i pochylając płomienie u świec, jak gdyby je chciało pogasić.
Jedna z latarek papierowych zapaliła się, profitki popękały i dokoła sali lokaje ustawiali stoliki okrągłe, jakby na tarasie przed kawiarnią. U Déchelette’a zawsze wieczerzało po czterysta lub pięćset osób: sympatyzujące z sobą pary szukały się wtedy i łączyły.
Były tam krzyki i przywoływania dzikie, przedmieściowe: „Pil... ouit!“ odpowiadające przeciągłemu: „ju, ju, ju, ju! dziewcząt wschodnich, były też rozmowy ciche i rozkoszny śmiech kobiet, podnieconych pieszczotą.
Gaussin, korzystając ze zgiełku, chciał się przemknąć do drzwi, kiedy go zatrzymał przyjaciel jego, student — spocony, z oczami wytrzeszczonemi jak gałki i z butelką pod każdą pachą: — Gdzieś ty się podziewał?... Szukałem cię wszędzie... Mam stolik, kobiety... małą Bachellery z Bouffes... tę japonkę... wiesz... Wysłała mię po ciebie, chodź prędko!... — wołał i oddalił się, biegnąc.
Piferaro czuł pragnienie; przytem kusił go szał balu i twarzyczka aktorki, robiącej doń znaki zdaleka, ale głos poważny i słodki szepnął mu nad uchem: „Nie chodź tam...“
Ta sama, co przedtem siedziała przy nim, pociągnęła go do wyjścia i poszedł za nią bez wahania. Dla czego? Nie wskutek powabu tej kobiety, bo ledwie na nią spojrzał i tamta, wołająca go, z nożami we włosach, daleko mu się bardziej podobała... ale uległ woli wyższej niż jego własna, naglącej gwałtowności żądzy.
— No chodź tam...
Naraz, znaleźli się oboje na chodniku ulicy de Romo. Fiakry czekały wśród bladawego ranka; stróże zamiatający, robotnicy, którzy dążyli na zarobek, spoglądali na ten dom, gdzie huczała wesołość i rozpusta, na tę parę ukostiumowaną, na ten tłusty wtorek pośród lata.
— Do ciebie, czy do mnie?... — zapytała. Sam nie wiedząc dla czego, pomyślał, że lepiej do niego i wskazał swój adres woźnicy. Podczas długiej jazdy, nie wiele do siebie mówili... tylko trzymała jedne z jego w swoich, które zdawały mu się maleńkie i lodowate. Gdyby nie ten uścisk nerwowy, mógłby sądzić, że ona śpi, leżąc w głębi fiakra, z prześlizgującym się po twarzy odblaskiem firanki błękitnej.
Stanęli na ulicy Jacob, przed domem studenckim. Wejść na czwarte piętro, było wysoko i przykro.
— Chcesz, żebym cię zaniósł?... — spytał śmiejąc się, ale po cichutku, cały dom był jeszcze bowiem we śnie pogrążony. Objęła go zwolna spojrzeniem wzgardliwem a czułem i zmierzywszy od stóp do głów doświadczonem okiem, zdawała się mówić wyraźnie: „Biedaczek!...“
Wtedy on, z zapałem młodziana i południowca, porwał ją, uniósł jak dziecko, gdyż pomimo białej, panieńskiej cery, był silny, krzepki — i jednym tchem wszedł na pierwsze piętro, uszczęśliwiony tym ciężarem, który mu uwiązały u szyi, dwa piękne, nagie i świeże ramiona.
Na drugie piętro wspinał się już dłużej, bez przyjemności. Kobieta obezwładniała się i była coraz cięższą. Jej stalowe wisiadełka, które z początku łaskotały go przyjemnie, zwolna zaczęły wpijać mu się w ciało.
Na trzeciem piętrze dyszał, jakby tragarz dźwigający fortepian, brakowało mu tchu, ona zaś szeptała w upojeniu, z omdlałym wzrokiem „Ach, mój miły, jakże mi przyjemnie.... jak mi dobrze...“
Po ostatnich stopniach ledwie szedł, zdawało mu się, że to są jakieś olbrzymie wschody, że ściany, poręcze, okna wąskie, stanowią śrubę bez końca. Już nie kobietę niósł, ale rzecz ciężką, okropną, przygniatającą go, którą co chwilę miał pokusę upuścić, cisnąć z gniewem, chociażby jej groziło zmiażdżenie.
Gdy przybyli na samą górę, rzekła otwierając oczy: „Już...“ on zaś pomyślał: „Nakoniec!...“ ale przyznać się do tego nie byłby w stanie... Bardzo był blady i obiema rękami przyciskał pierś, która się zdawała pękać.
To wspinanie się po wschodach przy szarawem świetle porannem, było ich całą historyą.
Zatrzymał ją dwa dni, poczem odeszła, pozostawiając mu wrażenie gładkiej skóry i bielizny cienkiej. Nie powiedziała mu nic o sobie, prócz nazwiska, miejsca zamieszkania i tych kilku słów: „Jak mię zapragniesz, to przyzwij... będę zawsze gotowa“.
Na maleńkim, eleganckim, wonnym bilecie Wizytowym, był napis:
Wetknął go w ramę od lusterka, pomiędzy zaproszeniem na ostatni bal ministeryum Spraw zagranicznych a programem kolorowanym i fantazyjnym wieczorku u Déchelette’a, były to dwie jedyne jego wycieczki w wielki świat, w przeciągu całego roku. Wspomnienie tej kobiety, które pozostało kilka dni dokoła kominka, dzięki owej delikatnej i słabej woni, ulotniło się wraz z nią, a poważny i pracowity Gaussin, unikający nadewszystko pokus paryzkich, nie poczuł chęci odnowienia tej jednowieczorowej miłostki.
Egzamin ministeryalny miał nastąpić w listopadzie, pozostawało mu już tylko trzy miesiące do przygotowania się. Potem czekała go trzy lub czteroletnia praca w biurach konsulatu, po ukończeniu której wybierał się gdziekolwiek, bardzo daleko.
Ta myśl o wydaleniu się z kraju nie przestraszała go; było to bowiem tradycyą u Gaussinów d’Armandy, starego rodu awiniońskiego, by najstarszy z synów obierał sobie tak zwana karyerę, mając przykład, zachętę i opiekę moralną swych poprzedników. Dla tego parafianina, Paryż był tylko pierwszym przystankiem, w bardzo długiej przeprawie i to go powstrzymało od poważnych stosunkow tak miłosnych, jak i przyjacielskich.
W tydzień lub dwa, po balu u Déchelette’a, pewnego wieczoru, kiedy Gaussin, zapaliwszy lampę, rozłożył książki na stole, by się wziąć do pracy, zapukano do drzwi nieśmiało. Gdy je otworzył, ukazała się kobieta w jasnej i wytwornej toalecie, którą poznał wtedy dopiero gdy odsłoniła woalkę.
— Widzisz... to ja... powracam...
Skoro Ganssin z niepokojem i pomieszaniem spojrzał na przygotowaną robotę, rzekła: „O, nie będę ci przeszkadzała... znam się na tem“.
Zdjąwszy z głowy kapelusz, usiadła z zeszytem „Tour du monde“, na pozór cała przejęta czytaniem, ale każdy raz, skoro podniósł oczy, spotykał się z jej wzrokiem.
Sprawiedliwość każe przyznać, że potrzebował wielkiej siły, żeby jej nie porwać natychmiast w ramiona, tak była powabna z tą główką o nizkiem czole, z krótkim noskiem, ustami, Wyrażającemi zmysłowość i dobroć, z tą dojrzaią, giętką kibicią, w sukni iście paryzkiej, nie tyle przestraszającej go, niż ów strój egipski.
Nazajntrz odeszła z samego rana, lecz w ciągu tygodnia nkazała się kilka razy, wchodząc zawsze równie blada, z rękami zimnemi i wilgotnemi, z głosem przytłumionym ze wzruszenia.
— O, ja wiem dobrze, że cię nudzę, że ci się naprzykrzam — mówiła. — Powinnam mieć więcej ambicyi... Czy uwierzysz!... Każdego ranka, odchodząc od ciebie, przysięgam, że więcej nie wrócę, a wieczorem, jak szał mię to znowu ogarnia...
Przyglądał jej się, słuchając: bawiła go i zdumiewała ta wytrwała miłość, jego, który pogardzał kobietą. Te wszystkie, które znał dotąd, dziewczęta z bawaryj lub skatingów, niekiedy młode i ładne, zawsze mu pozostawiały taki niesmak, przez swój uśmiech głupi, ręce jak u kucharek, niskie popędy i mowę gminną, że otwierał okno po ich odejściu.
W niewinności ducha sądził on, że każda dziewczyna de plaisir jest taką. Dla tego ze zdziwieniem spostrzegł w Fanny słodycz, delikatne, prawdziwe kobiece obejście i tę wyższość nad mieszczankami, które widywał na prowincyi u swojej matki, że ani sztuka nie była jej obcą, ani w ogóle żadna z tych rzeczy, co czynią rozmowę zajmującą i urozmaiconą.
Przytem była ona muzykalną, przygrywając sama na fortepianie, śpiewała głosem kontraltowym, trochę zmęczonym i nierównym, ale wyrobionym, to romans jaki Chopina albo Schumanna, to pieśń francuzką z Berry, Burgundyi albo Pikardyi, których mnóstwo umiała.
Gaussin, szalejący za muzyką, tą sztuką, co rozleniwia i pod gołe niebo wabi, a tak jest miłowaną na południu: zagrzewał się jej dźwiękami do pracy i upajał się w chwilach wypoczynku. To głównie zachwycało go nawet w Fanny.
Gdy się raz dziwił, że nie wstąpiła do teatru, odrzekła: „Śpiewałam w teatrze Lirycznym, ale niedługo... zanadto mi się przykrzyło...“
Istotnie, nic w sobie nie miała sztucznego, konwencjonalnego, jak inne kobiety ze sceny. Nie było w niej cienia próżności i kłamstwa, tylko tajemniczo się zachowywała, co do życia zewnętrznego... nawet w chwilach uniesień namiętnych; ale kochanek, niezazdrosny i nieciekawy, o nic nie pytał. Dopóki nie przyszła o umówionej godzinie, nie spoglądał na zegarek; nie znał jeszcze wrażeń oczekiwania, tych gwałtownych uderzeń w głębi piersi, co wydzwaniają żądzę i niecierpliwość.
Ponieważ owego roku lato było bardzo piękne, od czasu do czasu odwiedzali te śliczne zakątki okolic Paryża, których położenie znała dokładnie i szczegółowo.
Przyłączali się do tłumów wyjeżdżających hałaśliwie z dworców kolei przedmieściowych i zjadali śniadanie w gospodzie na skraja lasu albo nad wodą, unikając tylko miejscowości zbyt uczęszczanych. Gdy jej zaproponował pewnego razu, wycieczkę do Vaux de Cernay, zawołała: „Nie... nie... nie tam... Za dużo tam malarzy...“
Przypomniał sobie wtedy, że ta antypatya do artystów, była początkiem ich miłości. Zapytana o przyczynę, rzekła: „To są ludzie zepsuci, sztuczni, zawsze opowiadają więcej, niż jest w istocie... Dużo złego mi zrobili...“
On protestował:
— Jednakże sztuka jest piękną rzeczą... nic tak nie zdobi i nie rozszerza ram życia...
— Widzisz, kochanie moje... piękno, to twoja prostota i szczerość, to lat dwadzieścia i miłość gorąca...
Lat dwadzieścia! Niktby jej nie dał więcej, tak była żywa, skora do śmiechu, na wszystko się zgadzająca.
Pewnego wieczora, przybywszy w wigilię święta do Saint-Clair, w dolinie de Cherreuse, nie dostali pokoju. Późno już było, do najbliższej wioski trzebaby iść całą milę, lasem, wśród nocy... nakoniec ofiarowano im łóżko w głębi stodoły, gdzie spali mularze.
— Idźmy, — rzekła ze śmiechem, — przypomni mi to czasy mojej nędzy...
Znała więc nędzę.
Poomacka przesunęli się pośród łóżek ustawionych w wielkiej otynkowanej izbie, gdzie się lampka paliła w niszy. Przytuleni do siebie, całą noc tłumili swe pocałunki i śmiech, słuchając chrapania i stękania znużonych towarzyszów, których kapoty i ciężkie obówie od pracy, ocierały się o jedwabną jej suknię i buciki paryzkie.
O świcie, odsłoniła czyjaś ręka otwór u dołu szerokich drzwi; smuga białego światła padła na łóżka i ziemię ubitą, a ochrypły głos zawołał: „Hej, wstawajcie!...“ i wśród ciemności, co znowu zaległy stodołę, powstał ruch leniwy, powolny, zaczęto ziewać, przeciągać się, kaszlać, jak to zwykle bywa, gdzie się ludzie ze snu budzą. Nareszcie, jeden po drugim, wyszli ztamtąd limuzyjczycy, ociężale i w milczeniu, nie domyślając się, że spali w pobliża pięknej dziewczyny.
Po ich wyjściu, wstała i ona, włożyła suknię po ciemku, skręciła na prędce włosy i rzekła: „Zostań tu... ja zaraz wrócę...“ i wróciła po chwili z ogromnym pękiem zroszonych kwiatów polnych.
— Teraz śpijmy — powiedziała, rozsypując na łóżku tę wonną świeżość flory porannej, która orzeźwiła dokoła nich atmosferę. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak ładną, jak kiedy wchodziła do stodoły ze śmiechem, w tem półświetle, z rozwianemi włosami i z wiązką bujnych traw w ręku.
Innym razem jedli śniadanie w Ville d’Avray, nad stawem. Poranek jesienny przysłaniał mgłą wodę cichą i las czerwieniejący się od rdzy naprzeciwko nich. Sami jedni w tym ogródku restauracyjnym, całowali się, zajadając jakieś małe rybki.
Naraz, z prostego szaletu z okrąglaków, sterczącego na grubych konarach platanu, pod którym nakryto im stolik, zawołał głos silny i filuterny: „Słuchajcie... kiedy będzie koniec waszego dziobania się...“ To rzeźbiarz Caoudal ze swą twarzą lwią i rudym wąsem, wychylił się z okienka.
— Mam wielką ochotę zejść do was na śniadanie... Taki osowiały siedzę tu na drzewie.
Fanny nie odpowiedziała, widocznie była nierada z tego spotkania; on zaś, przeciwnie skwapliwie przystał, gdyż był ciekawy słynnego artysty i pochlebiało mu to, że zasiądzie przy jego stole.
Caoudal, wielki elegant, w niedbanem na pozór ubraniu, w którem jednak wszystko było obrachowane, począwszy od krawatu z crêpe de chine białej, aby się jaśniejszą zdawała cera, poorana zmarszczkami i pełna krost, skończywszy na surduciku leżącym obciśle na giętkiej jeszcze i muskularnej figurze, Caoudal wydał mu się starszym, aniżeli na balu u Déchelette’a.
Ale co go zdziwiło, a nawet i podrażniło trochę, to poufały ton, w jakim się odzywał rzeźbiarz do jego kochanki. Nazywał ją „Fanny“ i mówił jej „ty“. „Wiesz... — powiedział, kładąc swój sztuciec na ich obrusie — jestem wdowcem od dwóch tygodni. Marya opuściła mię dla Morateura. Z początku nie bardzo mię to obeszło; dopiero dziś rano, gdym wszedł do pracowni, opanowało mnie zniechęcenie... Nie mogłem nic robić... Porzuciwszy moją grupę, wybrałem się za miasto na śniadanie... ale to się na nic nie zda, jeśli człowiek ma siedzieć sam jeden... Jeszcze jedna chwila, a byłbym szlochał nad swą potrawką z królika.
Spojrzawszy na prowensalczyka, którego wysypująca się bródka i kędziory włosów miały barwę soternu w kieliszkach, rzekł na wpół do siebie:
— Jakaż to piękna rzecz, młodość... Ten, nie zostanie opuszczonym... I co najlepsze, to że się skarbu swego udziela... Ona się wydaje tak młoda jak i on.
— Gbur! — zawołała ze śmiechem, a w śmiechu tym dźwięczał wyraźnie powab niezależny od wieku, młodość kobiety kochającej i chcącej być kochaną.
— Zdumiewająca... zdumiewająca — szeptał Caoudal, który jej się przyglądał jedząc, z wyrazem smutku i zazdrości, drgającym w kącikach ust. „Słuchaj, Fanny, czy przypominasz sobie jedno śniadanie tutaj... Dawne to już czasy! Byli z nami Ezano, Dejoie, cała gromada... Tyś wpadła do stawu... ubrano cię potem po męzku, w kurtkę rybacką... ślicznie ci w niej było...
— Nic nie pamiętam — odrzekła zimno i bez kłamstwa; bo te istoty zmienne i liche, zawsze zajęte są tylko obecną chwilą swej miłości. Nie wspominają one tego co było, ani je przestrasza to, co nastąpić może.
Caoudal, przeciwnie, cały oddany przeszłości, popijając sotern, opisywał swe świetne czasy, młodość krzepką, miłostki, hulanki, wycieczki za miasto, bale w operze, artystyczne zajęcie w pracowni, walki i zwycięztwa. Ale gdy się obrócił ku nim, z okiem błyszczącem od płomieni, tylko co dotykanych, okazało się, że go nie słuchali, zajęci winnem gronem, którego ziarnka, przy ustach sobie nawzajem skubali.
— Jakież to płaskie, co wam tu prawię... Ale owszem... owszem... nudzę was... Ach, bodajże... głupia rzecz, być starym. — Podniósł się i cisnąwszy serwetę „śniadanie dla mnie, ojcze glois!“ — zawołał na restauratora.
Odszedł smutno, powłócząc nogami, jakby nurtowany bólem nieuleczalnym. Zakochana para długo ścigała wysoką jego postać, którą nachylał pod złocistym liściem jesiennym.
— Biedny Caoudal... prawda, że się starzeje — szepnęła Fanny, ze słodkiem politowaniem a gdy Gaussin zaczął się oburzać, że ta Marya, ladajaka dziewczyna, modelka, może sobie żartować z cierpień takiego Caoudala, przekładając nad wielkiego artystę... kogo?... Morateura, bazgracza bez talentu, za którym przemawia tylko młodość, roześmiała się, mówiąc: „Ach, ty naiwne niewiniątko!“ i przytuliwszy jego głowę, obiema rękami, do swych kolan, wciągała, wdychała w siebie woń jego oczu, włosów, wszystkiego, jakby bukietu.
Wieczorem dnia tego, Jan, po raz pierwszy, poszedł nocować do swej kochanki, która męczyła go o to od trzech miesięcy.
— Powiedz przynajmniej, dla czego nie chcesz?
— Nie wiem... wstydzę się...
— Kiedy ci powiadam, żem wolna i sama jedna.
Zmęczonego wycieczką, udało jej się pociągnąć na ulicę de l’Arcada, tuż koło dworca kolei żelaznej.
W mieszczańskiem domu, przyzwoitym i ozdobnym, zajmowała ona mieszkanie w antresoli z którego wyszła stara sługa, w czepku chłopskim, z kwaśną miną, żeby im otworzyć drzwi.
— To Machaume... Dzień dobry, Machaume — rzekła Fanny, rzucając jej się na szyję — Widzisz, to on, to mój ukochany, mój król... przyprowadziłam go... Prędko, rozpal wszystko, żeby tu ładnie było!
Jan pozostał sam jeden w saloniku, gdzie półokrągłe i nizkie okna, przysłonięte były firankami z błękitnego jedwabiu, który pokrywał również sofę i kilka sztuk mebli lakowych. Na ścianach, trzy czy cztery krajobrazy udzielały tej materyi wesołości i powietrza, a każdy z nich zaopatrzony był jakąś dedykacyę: „Dla Fanny Legrand“... albo: „Dla mojej drogiej Fanny“...
Na kominku, stała wpół naturalnej wielkości, marmurowa „Safo“ Caoudala. Bronzowy jej odlew napotyka się wszędzie, więc i Gaussin od dzieciństwa widywał go w gabinecie swego ojca. Przy świetle jedynej świecy, postawionej obok postumentu, dostrzegł on podobieństwo uszlachetnione i niejako odmłodzone, tego dzieła sztuki z jego kochanką. Te linie profilu, ten falujący układ kibici pod draperyą, ta pulchna okrągłość rąk oplatających kolana, były ma znane, dobrze znane. Pochłaniał je okiem, uprzytomniając sobie czulsze wrażenia.
Fanny, zastawszy go wpatrzonego w posąg, odezwała się doń lekkim tonem „Przypomina mię to, nieprawda?... Modelka Caoudala, była podobną do mnie“.
Poprowadziła go zaraz do swego pokoju, gdzie Machaume, krzywiąc się, kładła dwa nakrycia na stoliku. Wszystkie światła były pozapalane, nawet w lichtarzach u szafy zwierciadlanej; piękny, wesoły (jak zwykle pierwszy) ogień drzewny płonął za ekranem a wszystko razem wzięte, przedstawiało pokój kobiety, zbierającej się na bal.
— Chciałam, żebyśmy tu zjedli wieczerzę — powiedziała ze śmiechem — będziemy prędzej w łóżku.
Jan nigdy jeszcze nie widział tak wykwintnego urządzenia, same materye jedwabne w stylu Ludwika XVI! Przejrzyste muśliny w pokojach matki i sióstr nie dawały mu najmniejszego wyobrażenia o tem gniazdku mięko usłanem, gdzie boazerye kryły się pod delikatnemi atłasami, gdzie łóżko było tylko sofą szerszą od innych, stojącą w głębi, na białych futrach.
Rozkoszną była ta pieszczota światła, ciepła, blasków błękitnych, odbijających swe długie cienie w zwierciadłach, po ich wycieczce w pola, po deszczu, co ich zmoczył i po drogach błotnistych a pełnych wybojów, któremi wracali o zmierzchu. Ale co mu przeszkadzało, by jako prawdziwy parafian, mógł rozsmakować się w tym komforcie chwilowym, to zły humor służącej, która rzucała nań spojrzenia tak podejrzliwe, że ją Fanny odprawiła, mówiąc: „Zostaw nas, Machaume... Sami usługiwać sobie będziemy“.
Gdy chłopka ta trzasnęła drzwiami, odchodząc, rzekła: „Nie uważaj... ona ma żal o to, że cię za bardzo kocham... Powiada, że marnuję życie... Ci ludzie ze wsi, tacy są drapieżni!... Gotowanie jej naprzykład, więcej warte od niej samej... skosztuj tego pasztetu z zająca“.
Krajała pasztet, otwierała butelki z szampanem, zapominała o swym talerzu, byleby się przyglądać, jak on je, za każdem poruszeniem odwijała aż po ramię, rękawy u gandury algierskiej, z wełny miękiej i białej, którą zawsze nosiła w domu.
Przypomniała mu w tej chwili, ich pierwsze spotkanie się u Dechelette’a; więc przytuleni do siebie na jednym fotelu, jedząc z jednego talerza, rozmawiali o tym wieczorze.
— O, co do mnie — mówiła — ujrzawszy cię wchodzącego, zaraz uczułam pociąg. Byłabym chciała porwać cię i wyprowadzić natychmiast, żeby cię inne nie miały... A ty, coś pomyślał, jakeś mię zobaczył?
— Z początku lękałem się ciebie, potem nabrałem zaufania i zupełnie odzyskałem swobodę. Ale, prawda — dodał — nigdym cię nie zapytał, o co się rozgniewałaś wtedy? O dwa wiersze La Gourneriego ?
Ściągnęła brew i poruszyła głową, tak samo jak na balu, mówiąc: „Głupstwa!... nie wspominajmy już o nich“
I objąwszy go rękami, dodała: „Ja takżebałam się trochę... probowałam uciec, otrząsnąć się... ale nie mogłam, nigdy nie będę mogła“.
— O nigdy...
— Zobaczysz!
Odpowiedział jej tylko sceptycznym uśmiechem, właściwym jego wiekowi, niezauważywszy z jak namiętnym, prawie groźnym akcentem, rzuciła mu to „zobaczysz“. Ten uścisk kobiecy był tak mięki, tak poddańczy, że głęboko był przekonany, iż się jednym ruchem z niego wyzwoli...
A nawet dla czogo miałby się wyzwolić?... Tak mu było dobrze w tym rozpieszczającym, rozkosznym pokoju, tak lubo odurzało go jej miłe tchnienie, spoczywające na jego ociężałych i sennych powiekach, przed któremi przesuwało się pełno obrazów; drzewa pokryte rdzą, łąki, sterty pod strumieniami deszczu, cały ten dzień, miłośnie na wsi spędzony.
Rano, rozbudził go nagle głos Machaume, wołającej przy łóżku, bez najmniejszej tajemniczości: „Przyszedł... Chce się z panią zobaczyć“.
— Jakto! chce?... Więc już nie jestem u siebie!... i ty pozwoliłaś mu wejść...
Jak szalona zerwała się i wybiegła z pokoju, nawpółnaga, w roztwartej koszuli batystowej: „Nie ruszaj się, mój drogi... Zaraz wrócę...“ Ale nie czekał na nią i póty się nie uspokoił, póki nie wstał także, nie ubrał się i nie poczuł, że już ma buty na nogach. Podczas, gdy zbierał części swego ubrania, w tym pokoju hermetycznie zamkniętym, gdzie lampka nocna oświetlała jeszcze nieład, świadczący o wczorajszej kolacyi, dochodził go straszny i krzykliwy spór, przytłumiony tapetami z saloniku. Głos męzki, z początku gniewny, potem błagalny, to wybuchał, to szlochał, to we łzach tonął, krzyżując się z drugim, (którego Gaussin nie poznał zrazu) ostrym, chropowym, nienawistnym, miotającym niecne wyrazy dziewcząt z Bawaryi, kłócących się pomiędzy sobą.
Cały ten przepych rozkoszny został tem skalany, zeszpecony, jakby materya jedwabna, obryzgana błotem. Kobieta także była splamioną. narówni z temi, dla których miał dawniej wzgardę.
Wróciła zdyszana, powabnym ruchem ręki, skręcając rozwiane włosy. „Ach, jakże głupio wygląda mężczyzna, gdy płacze!...“ Spostrzegłszy naraz, że on stoi, ubrany, wykrzyknęła z wściekłością: „Wstałeś!... połóż się napowrót... natychmiast... ja tak chcę...“
Nagle, łagodniejąc, wiążąc go ruchem i głosem, dodała. „Nie... nie... nie odchodź... nie możesz tak odejść... Przedewszystkiem, pewna jestem, że jużbyś nie wrócił“.
— Ale owszem... dla czegóż?...
— Przysięgnij mi, że się nie gniewasz, ie przyjdziesz jeszcze... O! bo ja cię znam!...
Przysiągł wszystko, co tylko chciała; ale się już nie położył, pomimo jej zaklęć i ponawianych zapewnień, że jest u siebie, że może rozporządzać swem życiem i postępkami. Nakoniec, zdawała się zrezygnowaną na jego odejście i odprowadziła go do drzwi, już nie drapieżna, nie rozszalała; owszem bardzo pokorna i pragnąca przebaczenia.
Długa i głęboka pieszczota pożegnalna zatrzymała ich w przedpokoju.
— A więc... kiedy?... — zapytała, przeszywając go wzrokiem. Już miał odpowiedzieć, pewnie kłamliwie, bo mu było pilno wydostać się ztamtąd, kiedy go powstrzymał odgłos dzwonka; Machaume wyszła z kuchni, ale Fanny skinęła na nią, mówiąc: „Nie... nie otwieraj...“ — I stali tam, wszyscy troje, nieruchomo, w milczeniu.
Dał się słyszeć jęk przytłumiony, potem szelest listu wsuwanego podedrzwi, nareszcie powoli oddalające się kroki.
— Mówiłam ci, żem wolna... patrz!
Podała kochankowi list, otworzony przed chwilą, list miłosny, bardzo podły, bardzo nikczemny, śpiesznie nakreślony ołówkiem w kawiarni, w którym ów biedak błagał o przebaczenie za swój wybryk ranny, w którym przyznawał, że tyle tylko ma praw do niej, ile mu zechce sama pozostawić; z rękami złożonemi zaklinał, żeby go nie wypędzała bezpowrotnie; obiecywał przyjąć wszystko, poddać się wszystkiemu, byleby jej nie stracił, Boże mój! byleby nie utracił!
— Widzisz — rzekła ze złośliwym śmiechem, a śmiech ten do reszty zamknął dla niej serce, które chciała zdobyć. Wydała się okrutną Janowi. Nie wiedział on jeszcze, że kobieta kochająca ma czucie tylko dla przedmiotu swej miłości; że wszystkie jej żywe siły miłosierdzia, dobroci, litości, poświęcenia, pochłania jedna, jedyna tylko istota.
— Źle, że sobie żartujesz... Ten list jest przerażająco piękny i rozdzierający. — I po cichu, głosem poważnym, trzymając ją za ręce, rzekł: „Powiedz mi, czemu go wypędzasz“?
— Już go nie chcę... nie kocham go.
— Jednakże był twoim kochankiem. Stworzył ci ten zbytek, w którym żyjesz i zawsze żyłaś, który ci jest potrzebny...
— Drogi mój — odparła ze swym akcentem prawdziwości — pókim cię nie znała, wszystko to mi się podobało... ale teraz wydaje mi się męką, wstydem... czemś wstrętnem... O, ja wiem, powiesz mi, że co do ciebie, to nie bierzesz tego na seryo, że mię nie kochasz... Ale... to już moja rzecz... Chcesz, czy nie chcesz, zmuszę cię, byś mię kochał.
Nic na to nie odpowiadając, umówił się z nią o jutrzejsze widzenie i umknął, pozostawiwszy dla Machaume na podziękowanie za kolacyę kilka ludwików, szczątki studenckiego zasobu. Dla niego było to rzeczą skończoną. Jakiem prawem miał zakłócać życie tej kobiecie i czemby ją wynagrodził za to, czego ją pozbawia?
Napisał do niej to wszystko, tegoż samego dnia, o ile mógł najostrożniej, najszczerzej; ale się nie przyznał, że nagle z ich stosunku, z tego kaprysu lekkiego, przyjemnego, wyłoniło się dlań jakieś wrażenie gwałtowne, niezdrowe, gdy po owej nocy miłosnej, usłyszał szlochanie tego zdradzonego kochanka, naprzemian z jej śmiechem i z jej klątwami, godnemi praczki.
Ten tęgi chłopiec, wzrosły zdala od Paryża, wśród stepów prowensalskich, odziedziczył nieco szorstkości ojca i całą delikatność oraz nerwowość matki, której był żywym obrazem. Dla uchronienia się od kuszących uciech, miał on też przykład stryja, co nieporządnem życiem i szalonemi wybrykami, rodzinę ich pozbawił połowy majątku i o mało imienia jej nie zniesławił.
Stryj Cezary! Ktoby powiedział Janowi te dwa wyrazy, przypominające mu wiadomy dramat, mógł żądać od niego daleko straszniejszych poświęceń, aniżeli tej miłostki, do której nie przywiązywał nigdy wagi. Jednakże trudniej to było zerwać, aniżeli sobie wyobrażał.
Stanowczo i wyraźnie odprawiona, ciągle powracała, niezrażając się tem, że się z nią nie chciał widywać, że zastawała drzwi zamknięte, że wydał surowy rozkaz, by jej nie dopuszczono. „Nie mam miłości własnej“ pisała. Pilnowała się godziny, w której przychodził do restauracyi na obiad; oczekiwała go przed kawiarnią, gdzie czytywał gazety a wszystko to bez łez, bez scen. Jeśli był w towarzystwie, szła tylko za nim, czyhając na chwilę, kiedy pozostanie sam.
— Chcesz mię dziś wieczór?... Nie... To innym razem. — I odchodziła z łagodną rezygnacyą kramarza wędrownego, który poraz setny towary swoje pakuje, pozostawiając mu wyrzut snmienia za nieczułość i upakarzające kłamstwa, jakie bąkał przy każdem spotkania. „Egzamin się zbliża... Czasu nie mam... Potem, później, jeśli ci jeszcze zależy na tem...“ W rzeczywistości liczył na to, że zdawszy egzamina, spędzi na południa miesiąc wakacyj, ona zaś przez ten czas zapomni o nim.
Na nieszczęście, po zdania egzaminu, Jan zachorował. Zaniedbana angina, której się nabawił w korytarzach ministeryum, przybrała złośliwy charakter. Nie znał nikogo w Paryżu, Prócz kilku studentów z jego prowincyi, którzy jednak wskutek jego drażliwego stosunku, usunęli się i rozproszyli. Zresztą, jemu trzeba było wyjątkowego poświęcenia; więc też pierwszego zaraz wieczoru Fanny Legrand zajęła miejsce przy łóżku i doglądała go dziesięć dni niezmordowanie, odważnie, bez niesmaku, zręcznie, jakby siostra miłosierdzia a tak pieszczotliwie, tak tkliwie, że niekiedy, w chwilach gorączkowych, myśląc że to owe czasy, kiedy w dzieciństwie ciężko chorował, wołał ciotkę Diwonę i czując jej rękę na swem czole spotkałem, mówił: „Dziękuję ci, Diwono“.
— To nie Diwona... to ja... pielęgnuję cię... Wybawiała go od płatnej opieki, od ogni niegaszonych przez zapomnienie, od ziółek gotowanych w izdebce stróża. Jan nie mógł się Wydziwić, jak jest czujną, zaradną, żwawą, ona, taka wygodnisia i rozkosznisia. W nocy sypiała tylko dwie godziny i to na sofie, z takiego hotelu, jakie się znajdują w tamtej dzielnicy, miękkiej jak tapczan w kancelaryi policyi.
— Ależ, moja biedna Fanny, ty chyba wcale nie chodzisz do domu?... — zapytał pewnego dnia. — Już mi teraz lepiej... Trzebaby uspokoić Machaume.
Roześmiała się. Piękne rzeczy działy się i z Machaume i z całym domem. Wszystko było sprzedane, meble, garderoba, nawet pościel. Została jej tylko suknia, którą miała na sobie i trochę bielizny cienkiej, ocalonej przez sługę... Gdyby ją teraz wygnał, tylko na ulicy znalazłaby przytułek.
— Zdaje mi się, że tym razem znalazłam... ulica d’Amsterdam, naprzeciw dworca... trzy sztuki i duży balkon... Jeśli chcesz, to pójdziemy zobaczyć, jak wrócisz z ministeryum... Wysoko... piąte piętro... ale będziesz mię nosił. Tak było przyjemnie... Pamiętasz?... — Rozweselona tem wspomnieniem, tuliła się do jego szyi, muskała ją, szukając dawnego miejsca, swego miejsca.
To mieszkanie w hotelu, we dwoje, wśród zwyczajów tamtejszych, gdzie dziewczęta w siatce na głowie i w pantoflach włóczą się po wschodach, gdzie poza ścianą cienką jak papier, słychać krzątanie się innej pary, gdzie klucz, lichwę, obówie, mieszają się z cudzemi, życie dawało się nieznośnem. Nie dla niej z pewnością; byle z Janem, wszędzie byłoby jej dobrze: na poddaszu, w piwnicy, choćby i w rynsztoku. On za to, odkąd miał przy sobie kochankę, stał się drażliwym na okoliczności, które za kawalerskiego życia były mu prawie obojętne. Te stosunki jednonocne korciły go, i wywoływały niesmak, jak klatka w ogrodzie botanicznym, w której małpy naśladują wszystkie poruszenia i objawy miłości ludzkiej. Niecierpliwiło go i to, że dwa razy dziennie musieli się pokazywać w restauracyi, na bulwarze Ś-go Michała, w ogromnej sali, pełnej studentów, uczniów Szkoły sztuk pięknych, malarzy, architektów, którzy nie znając go osobiście oswoili się jednak z jego twarzą, już bowiem od roku tam jadał.
Rumienił się, otwierając drzwi, bo wszystkie te oczy zwracały się ku Fanny. Wchodził z wyzywającą a nieśmiałą miną, jak to jest zwyczajem bardzo młodych chłopców, gdy towarzyszą kobiecie. Lękał się też spotkać którego naczelnika z ministeryum, albo kogoś ze swoich stron. Zresztą i względy ekonomiczne grały niemałą rolę.
— Jakaż tu drożyzna!... — mówiła ona codzień, zabierając z sobą i roztrząsając podany im rachunek za obiad. — Gdybyśmy byli na swojem gospodarstwie, prowadziłabym trzy dni za te pieniądze.
— A więc, któż nam broni? — Zaczęli szukać mieszkania.
Była to zasadzka. Wszyscy w nią wpadają: najlepsi, najuczciwsi... a to przez wrodzoną potrzebę ładu i „home“ wykształconą życiem na łonie rodziny i przy cieple ogniska domowego.
Nie zwlekając, najęli owe mieszkanko przy ulicy Amsterdam, które niezmiernie im się podobało, chociaż pokoje ciągnęły się szeregiem i kuchnia, oraz salonik, wychodziły na brudne podwórko, pełne odoru pomyj i chloru, ziejącego z garkuchni angielskiej, pokój zaś na ulicę spadzistą i hałaśliwą, gdzie dniem i nocą rozlegał się turkot furgonów, wózków, fiakrów, omnibusów, gdzie słychać było świstawki za każdem przybyciem lub wyruszeniem pociąga; słowem, całą wrzawę dworca kolei zachodniej, okazującego naprzeciwko swe dachy ze szkła koloru brudnej wody. Dobrą zaś stronę stanowiło to, że pociąg odchodził prawie z przed ich bramy i że Saint-Cloud, Ville-d’Avray, Saint-Germain, te zielone stacye brzegów Sekwany, znajdowały się nieledwie pod ich tarasem. Mieli bowiem taras szeroki i wygodny, na którym, dzięki szczodrobliwości dawniejszych lokatorów, pozostał namiot z cynku naśladującego pomalowaniem, płótno pasiaste. Podczas deszczów zimowych, strumieniem lała się zeń woda, był więc smutny dla oka; w lecie za to spodziewali się tam jadać obiad, tak przyjemnie, jakby w górskim szalecie.
Trzeba było pomyśleć o meblach. Gdy Jan napisał do rodziny, że zamierza urządzić sobie mieszkanko, ciotka Diwona, niejako intendentka ich domu, przysłała potrzebne na to pieniądze, zapowiadając przytem w liście, że wkrótce nadejdzie jeszcze szafa, komoda i duży fotel, wszystko wydobyte z „pokoju, gdzie wiatr wieje“ na intencyę paryżanina.
Pokoju tego, który stanął mu na oczach w głębi kurytarza w Castelet, nigdy nie zamieszkiwano: okienice były w nim zawsze zaryglowane, drzwi na klucz zamknięte; a to z powodu, że wiatr północno-zachodni tak nim wstrząsał, jakby izbą w latarni morskiej. Urządzono tam skład gratów, rzucanych w kąt przez każde pokolenie mieszkańców, gdy się w nowe sprzęty zaopatrzyło.
Ach, gdyby Diwona wiedziała, do jakich osobliwych sjest służyć będzie ten fotel — i że spódnice z surah, oraz majteczki z falbankami, zapełnią szuflady tej komody z czasów Cesarstwa... Ale Gaussin nie czuł wyrzutów sumienia wobec tysiąca drobnych uciech tej instalacyi.
Takie to było zabawne, gdy po jego powrocie z biura, o zmierzchu, puszczali się pod rękę na jaką oddaloną ulicę przedmieścia, po meble do jadalnego pokoju: kredens, stół, krzesła; albo też po firanki z kretonu w kwiaty do okna i do łóżka. On, godził się na wszystko z zamkniętemi oczami; ale Fanny przyglądała się za dwoje: probowała krzesła, kazała wsuwać deski u stołu i targowała się, z widoczną wprawą w robieniu sprawunków.
Wiedziała, w którym sklepie dostanie po cenie fabrycznej, mały komplet naczyń kuchennych: cztery rondelki żelazne, piąty emaliowany do rannej czekolady (miedzi strzegła się, bo ją za długo trzeba czyścić) dalej, sześć sztućców metalowych wraz z łyżką wazową, dwa tuziny talerzy z fajansu angielskiego, co to mocny i wesoły dla oka a wszystko to porachowane, przygotowane i upakowane, wyglądało jakby gospodarstwo dla lalki. Co do prześcieradeł, ręczników, bielizny stołowej i innej, to znała kupca, reprezentanta wielkiej fabryki z Roubaix, który sprzedawał towary na wypłatę miesięczną. Przeglądając ciągle wystawy sklepowe, wietrząc licytacye, te szczątki rozbicia, przypływające tam nieustannie wraz z pianą brzegów Paryża, odkryła na bulwarze Clichy łóżko wspaniałe, prawie nowe i tak szerokie, że możnaby rzędem na niem położyć owe siedm panien ludożercy, z podania gminnego.
On także, powracając z biura, probował robić sprawunki; ale nie znał się na niczem, nie nmiał oprzeć się kupcowi i wyjść z pustemi rękami. Poszedłszy raz po starodawny serwis do oliwy, który mu wskazała, nabył w miejsce tego przedmiotu, już sprzedanego, pająk salonowy z cristal de roche, wcale nieużyteczny, ponieważ nie mieli salonu.
— Umieścimy go pod werendą — mówiła Fanny, żeby go pocieszyć.
A co też to było uciechy przy zdejmowaniu miar, co narad nad tem, gdzie jaki sprzęt postawić; co okrzyków, co śmiechu szalonego, co tragicznych gestów, gdy spostrzegli, że pomimo przezorności i dokładnego spisywania koniecznych sprawunków, ciągle o czemś zapominali.
Tak się stało np. z tartką do cukru. Gotowi byli rozpocząć gospodarkę, bez tartki do cukru!...
Gdy wszystko było kupione i rozmieszczone właściwie, gdy powiesili firanki i założyli knot u nowej lampy, jakiż nastąpił miły wieczór instalacyjny i szczegółowy przegląd całego mieszkania, przed położeniem się spać. Jakże się ona śmiała, świecąc, podczas kiedy ryglował drzwi. „Zakręć jeszcze raz, jeszcze... zamknij dobrze .. bądźmy co się nazywa u siebie...“
Odtąd zaczęło się życie nowe, rozkoszne. Po skończonej pracy, śpieszył do domu, żeby już usiąść w pantoflach, w swojem gniazdeczku. Brodząc po szarem błocie ulicznem, wyobrażał sobie swój pokój widny, ciepły, rozweselony staremi meblami z prowincyi. Fanny mówiła wprawdzie z góry: „To będą graty“, okazało się jednak, że to były bardzo ładne i starożytne rzeczy; zwłaszcza też szafa, cacko w stylu Ludwika XVI, na którego ściankach wymalowane były zabawy prowensalskie: pasterze w kurtkach w kwiaty; tańce przy fujarce i przy tołumbasie. Te niemodne, staroświeckie sprzęty, od dzieciństwa znane, przypominały ma dom rodzicielski i uświęcały nowo ognisko, którego błogością się napawał.
Gdy zadzwonił, Fanny, starannie i zalotnie ubrana, wybiegała „na pokład“ jak zwykła mówić. Nosiła wtedy suknię czarną wełnianą, bardzo skromną, lecz zrobioną podług fasonu najlepszego krawca (była to prostota, znamionująca dawną elegantkę). Rękawy miała zagięte i fartuszek biały, gotując sama, przy pomocy posługaczki do grubszych robót, od których ręce się niszczą lub kształt tracą.
Znała się nawet bardzo dobrze na kuchni; potrafiła przyrządzać potrawy tak z północnych jak i z południowych prowincyj, tak urozmaicone, jak zbiór piosenek ludowych, które, gdy się skończył obiad i gdy powiesiła fartaszek biały poza drzwiami, już zamkniętemi, od kuchni, zaczynała śpiewać swym kontraltem zmęczonym i namiętnym.
Na dole, na ulicy deszcz szumiał i lał strumieniem. Zimne jego krople z głośnym dźwiękiem uderzały o werendę cynkową a Gaussin rozparty w fotelu, grzejąc nogi przy ogniu przyglądał się oknom przeciwległego dworca i urzędnikom, którzy pisali pochyleni, przy białem świetle wielkich reflektorów.
Dobrze ma było i poddawał się temu błogiemu wrażeniu. Czy był zakochany? — Nie; tylko wdzięczny za miłość, jaką go otaczano, za tę czułość zawsze jednaką. Jak się mógł pozbawiać tak długo tego szczęścia, z obawy, z której śmiał się teraz, żeby nie zgnuśnieć i nie skrępować się. Alboż jego życie nie jest teraz porządniejsze, niż kiedy chodził od dziewczyny do dziewczyny, narażając swe zdrowie?
Nic też nie groziło przyszłości. Za lat trzy, gdy wyjedzie, zerwanie nastąpi samo przez się, bez wstrząśnień. Fanny wie, że ją to czeka: nieraz rozmawiają o tem jakby o śmierci,o nieszczęściu dalekiem, lecz nieuniknionem. Szło mu już tylko o zmiartwienie rodziny, gdy się dowie, że on nie sam mieszka, o gniew ojca, tak surowego i porywczego.
Ale jakim sposobem mogliby się dowiedzieć? Jan nie widywał się z nikim w Paryżu. Ojca jego „konsula“ jak tam mówią, cały rok przy kuwała do miejsca gospodarka w bardzo znacznym majątku i poranie się z winnicami. Matka, kaleka niemogąca zrobić, bez pomocy, jednego mchu, jednego kroku. Diwonie pozostawiła zarząd domu i starania około swych bliźniaczek: Maryi i Marty, których podwójne a niespodziane narodziny, pozbawiły ją na zawsze sił żywotnych. Co się zaś tyczy stryja Cezarego, męża Diwony, było to stare dziecko, którego nie puszczano w podróż, bez opieki.
Fanny znała teraz całą rodzinę. Gdy odbierał list z Castelet, u dołu którego bliźnięta dodały kilka wierszy grubem pismem swych drobnych paluszków, czytała go po przez ramię Jana, rozrzewniając się wraz z nim. On o jej życiu nic nie wiedział i o nic nie pytał. Mając piękne, nieświadome siebie, samolubstwo młodości, ani zazdrościł, ani się niepokoił. Pełen własnego życia, przelewał na zewnątrz jego nadmiar, myślał głośno, wyjawiał się, podczas gdy ona milczała.
Dni i tygodnie mijały w błogim spokoju, raz tylko, chwilowo, przerwanym przez okoliczność, która wzruszyła ich bardzo, lecz każde odmiennie. Zdawało jej się, że jest w odmiennym stanie i oznajmiła mu to, z taką radością, że musiał ją podzielać. W głębi duszy lękał się. Dziecko... w jego wieku!... Cóżby z niem zrobił? Czy musiałby je przyznać?... I jakiż to zakład pomiędzy nimi, jakie zawikłanie przyszłości!
Naraz, łańcuch wydał mu się ciężki, zimny i krępujący. W nocy nie spał, zarówno jak i ona i leżąc obok siebie w tem ogromnem łóżku, marzyli z otwartemi oczami, o tysiąc mil jedno od drugiego.
Na szczęście, ten popłoch nie wznowił się i powrócili do swego trybu życia spokojnego i rozkosznie ustronnego. Gdy zima minęła i prawdziwe słońce ukazało się wreszcie, siedziba ich stała się jeszcze piękniejszą, powiększona tarasem i namiotem. Wieczorem, jadali tam obiad, pod zielonkawem niebem, które pruły jaskółki w swym chyżym locie.
Z ulicy dochodziły powiewy ciepłe i odgłosy sąsiednich domów; ale najlżejszy podmuch wietrzyku do nich należał i godzinami całemi dumali tam, siedząc pociemku, kolano przy kolanie. Jan przypominał sobie podobne noce nad Rodanem; marzył o konsulatach dalekich, w krajach bardzo gorących, o pokładach odpływających okrętów, gdzie wietrzyk miałby właśnie takie długie tchnienia, od jakich drgała firanka u namiotu. A gdy niewidzialna pieszczota szeptała mu na ustach: „kochasz mię?...“ powracał zawsze z bardzo daleka, żeby odpowiedzieć: „O! kocham cię“. Tak to bywa z bardzo młodymi chłopcami; za dużo rzeczy gnieździ się w ich głowie.
Na tym samym balkonie, oddzielona od nich kratą żelazną, oplecioną kwitnącemi pnączami, druga para gruchała. Byli to państwo Hettéma, małżeństwo, ludzie bardzo otyli, których całusy rozlegały się w powietrzu. Szczególnie dobrani, podobni z sobą byli z lat, z upodobań, z postaci ciężkich. Rozrzewniające to było, gdy ci kochankowie, u schyłku młodości, śpiewali zcicha, oparci o balustradę, stare, sentymentalne duety.
Ale słyszę go, on wzdycha w ciemnościach;
Piękny to sen, ach! pozwólcie mi spać.
Podobali się Fanny i byłaby chciała ich poznać. Czasami nawet zamieniały z sąsiadką, poprzez poczerniałą poręcz żelazną, uśmiech kobiet zakochanych i szczęśliwych, ale mężczyźni, jak zwykle, zachowywali się sztywno, więc się rozmowa nie zawiązywała.
Pewnego popołudnia, wracając z quai d’Orsay usłyszał Jan, że woła go ktoś na rogu ulicy Royale na samym skręcie bulwaru. Dzień był cudny, jakieś ciepłe światło oblewało Paryż, a przy pięknym zachodzie słońca, około tej godziny, kiedy publiczność dąży do Lasku, nie ma równego mu na świecie.
— Usiądź tu, zachwycający młodzieńcze i napij się czego... bawi to moje oko, gdy patrzę na ciebie.
Dwa długie ramiona, pochwyciwszy go, posadziły pod werendą kawiarni, zalegającej chodnik trzema rzędami stolików. Nie opierał się wcale, pochlebiało mu to bowiem, że otaczająca ich publiczność, przybyła z prowincyi lub z zagranicy, w kurtkach pasiastych i w okrągłych kapeluszach, z zaciekawieniem szeptała nazwisko Caoudala.
Rzeźbiarz siedział przed absyntem, licującym z jego postawą militarną i orderową wstążeczką; obok siebie zaś miał inżyniera Déchelette’a, który przyjechał dnia poprzedniego; zawsze ten sam, opalony i żółty, z wystającemi kośćmi u policzków, przy których jego zacne, małe oczki, zdawały się jeszcze głębiej osadzone, z nozdrzami, chciwie wciągającemi w siebie Paryż. Skoro tylko młodzieniec usiadł, Caoudal, wskazując nań z komiczną wściekłością, zawołał:
— Cóż to za urodziwy chłopak!... Pomyśleć tylko, żem i ja miał kiedyś te lata i krasę... Oj młodość, młodość...
— Zawsze to samo? — zapytał Déchelette, witając uśmiechem manię przyjaciela.
— Mój drogi, nie śmiej się... Wszystko co mam, czem jestem, medale, krzyże, Instytut, rozgłos, oddałbym za te włosy i cerę słoneczną... — Zwróciwszy się potem żywo do Gaussina, rzekł:
— A Safo, cóżeś z nią zrobił?... Jakoś jej nie widać.
Jan wytrzeszczył oczy, nic nie rozumiejąc.
— Już nie żyjecie z sobą? — zapytał Caoudal i zniecierpliwiony jego osłupiałą miną, dodał: — Safo... Fanny Legrand... Yille d’Avray...
— O, zerwałem z nią oddawna.
Co go skłoniło do tego kłamstwa? — Pewien wstyd, upokorzenie, że kochankę jego nazwano Safoną; odraza do mówienia o niej z innymi mężczyznami, może też i chęć dowiedzenia się o niej rzeczy, którychby mu nie powiedziano w innym razie.
— Safo!... Alboż ona jeszcze istnieje?... — zapytał Dóchelette z roztargnieniem, upojony radością, że znów widzi wschody Magdaleny, targ na kwiaty i długi pas bulwarów pomiędzy dwoma rzędami bukietów zielonych.
— Nie pamiętasz jej a siebie, przeszłego roku? wspaniale wyglądała w tunice wieśniaczki egipskiej... A owego jesiennego poranku, kiedym ją zastał u Langlois na śniadaniu, z tym oto ładnym chłopcem, byłbyś ją wziął za dwutygodniową mężatkę.
— Ileż ma lat?... Tak dawno już znana...
Caoudal podniósł głowę do góry, żeby rachować. „Ile ma lat?... ile ma lat? Zaczekajże... Miała ich siedemnaście roku 1853, kiedy pozowała do mego posągu... Teraz mamy rok 1873... a zatem... policzcie...“
Nagle zabłysły mu oczy.
— Ach, gdybyście ją byli widzieli dwadzieścia lat temu... wysmukła... delikatna... usta w łuk wygięte... czoło, jak sklepienie... ramiona i popiersie nieco chude jeszcze, ale to przystawało dobrze do ciemnej cery Safony... A jaka z niej była kobieta... kochanka!... Co to za ciało było rozkoszne... co się wydobywało z tego krzemienia, z tego instrumentu, w którym nie brakowało ani jednego dźwięku... Była to cała lira!... jak mówił La Gournerie.
Jan, bardzo blady, zapytał: „Czy i on był jej kochankiem?“
— La Gournerie?... Spodziewam się... Dosyć mi się to dało we znaki... Cztery lata żyliśmy jak mąż z żoną, cztery lata miałem ją w opiece, wyniszczałem się, chcąc zaspokoić wszystkie jej zachcianki... Miała nauczycieli śpiewu, gry na fortepianie, jazdy konnej i sam już nie wiem czego... A gdym ją upolerował, wygładził, oszlifował, jak kamień drogocenny, ją, którą wziąłem z rynsztoka, pewnej nocy, wkrótce po balu u Ragache’a, ten przepiękny wierszokleta, przyszedł mi ją odebrać w moim domu, przy moim gościnnym stole, do którego co niedzielę zasiadał.
Odetchnął bardzo głośno, chcąc niejako wyrzucić z siebie tę starą urazę miłości, brzmiącą jeszcze w jego głosie; poczem, dodał spokojniej:
— Zresztą, nie wyszło jej to na dobre, że mi się sprzeniewierzyła. Owe trzy lata ich wspólnego pożycia były piekłem! Ten poeta ze słodką minką, okazał się grubiański, zły, dziwak... A bili się... trzeba ich było widzieć!... Gdy ich gość odwiedził, zastawał ją z okiem obwiązanem a jego z podrapaną twarzą... Ale co było najciekawsze, to kiedy ją chciał porzucić... uczepiła się go, jak pijawka, chodziła za nim krok w krok, dobijała się do drzwi, czekała nań, leżąc w poprzek słomianki, u progu. Jednej nocy, wśród zimy, stała pięć godzin na dole, podczas kiedy on, z całą gromadą młodzieży, bawił, na górze, u tej Farcy... Aż przykro wspominać... Ale elegijny poeta pozostał nieubłaganym i pewnego dnia, wezwał policyę, żeby go od niej uwolniła. Ładny z niego panicz!... Dla uwieńczenia dzieła, w dowód wdzięczności za to, że ta piękna dziewczyna dała mu kwiat swej młodości, inteligencyi i krasy, zaszczycił ją całym tomem tchnących nienawiścią i zjadliwych wierszy, pełnych narzekań i złorzeczeń... To najlepsza jego książka „Le livre d’amour“...
Nieruchomy, wyprostowany, słuchał Gaussin, małemi łykami popijając, przez długą słomkę, stojący przed nim, zamrożony napój. Musiano mu nalać trucizny, która przejmowała go lodem, od serca aż do wnętrzności.
Drżał, pomimo słonecznej godziny. W przyćmionem oddaleniu widział cienie, snujące się w tę i w ową stronę, beczkę do polewania ulicy, stojącą przed Magdaleną i to krzyżowanie się powozów, toczących się po miękiej ziemi, cicho, jak po wacie. Nie było już zgiełku w Paryżu, nie było nic, prócz tego, co mówiono przy tym stole.
Teraz Dechelette zabrał głos; na niego przyszła kolej raczyć trucizną.
— Co to za okropna rzecz to zrywanie... — Mowa jego zazwyczaj spokojna, szydercza, dźwięczała słodyczą i nieograniczoną litością. — Dwoje ludzi żyło z sobą całe lata, sypiało obok siebie, śniło razem i wydzielało pot, powiedziało sobie wszystko i dało sobie wszystko, jedno od drugiego przejęło nałogi, ruchy, mowę, nawet rysy twarzy... Spojeni z sobą od stóp do głów, sklejeni, można powiedzieć!... Naraz, rozchodzą się, rozrywają. Jak oni to robią? Zkąd biorą tyle odwagi? Ja, nigdy bym nie mógł... Tak, nawet zdradzony, znieważony, okryty śmiesznością i obryzgany błotem, nie odszedłbym, gdyby kobieta powiedziała z płaczem : „zostań!“ Dlatego też, skoro biorę jaką, to tylko na jedną noc... Bez jutra... jak mówiła stara Francya... albo też... małżeństwo... To stanowczy i przyzwoity sposób.
— Bez jutra... bez jutra... łatwo ci mówić... Są kobiety, których się nie zatrzymuje na jedną tylko noc... Ta naprzykład.
— Nie dałem jej ani jednej chwili więcej — rzekł Déchelette z zimnym uśmiechem, który wydał się biednemu kochankowi, ohydnym.
— Widać, żeś się jej nie podobał... bo inaczej... Kokotka, jeśli pokocha, nie tak łatwo się odczepi... Safo ma słabość do życia we dwójkę, jak żona z mężem... Ale jej się nie wiedzie w tych instalacyach. Zawiązuje stosunek z romansopisarzem Dejoie, umiera... Przechodzi do Ezano, żeni się... Potem nastąpił piękny Flamant, rytownik, dawny to ideał, bo ona zawsze okazywała pociąg do talentu lub piękności, no i wiecie przecież o tej strasznej przygodzie...
— Cóż to za przygoda? — zapytał Gaussin, głosem przytłumionym i zaczął znowu pić przez słomkę, przysłuchując się dramatowi, który roznamiętniał Paryż, przed kilku laty.
Rytownik był ubogi a szalał za tą kobietą; z obawy zatem, by go nie opuściła i chcąc ją zbytkiem otaczać, wziął się do fałszowania banknotów. Odrazu prawie schwytany na uczynku, został przytrzymany wraz z kochanką. On przypłacił to dziesięcioletniem więzieniem, ona zaś tylko sześciomiesięczną prewencyą u ś-go Łazarza, gdyż adwokat dowiódł, że jest niewinną.
Tu Caoudal przypomniał Déchelette’owi, który znał tę sprawę, jak jej ładnie było w czepeczku ś-go Łazarza, jak była zuchwała, niezgnębiona i do ostatka wierna kochankowi; przypomniał też jej odpowiedź daną prezydentowi, temu korniszonowi staremu i pocałunek, który przesłała Flamantowi, poprzez stosowane kapelusze żandarmów, wołając nań głosem, któryby kamienie poruszył: „Nie smuć się. mój miły... powrócą dobre czasy... będziemy się jeszcze kochali!...“ Jednakże, biedaczka, zraziła się tem trochę do życia we dwoje.
Potom rzuciła się w wir półświatka, brała kochanków miesięcznie, tygodniowo, ale nigdy artystów... O! artystów boi się okropnie... Zdaje się, że tylko ze mną jednym nie przestała się widywać... Od czasu do czasu przychodziła do pracowni, wypalić papierosa. Przez kilka miesięcy nie wiedziałem, co się z nią dzieje, aż do owego dnia, kiedym ją zobaczył przy śniadaniu z tym ślicznym chłopcem, wyjadającą mu winogrona z ust. Powiedziałem sobie: „Moja Safo znów wypłynęła...“
Jan nie mógł dłużej słuchać. Czuł, że umiera od tej trucizny, połkniętej w tak dużej dozie. Poprzednie zimno, ustąpiło miejsca żarowi, który mu zalegał piersi. W głowie czuł szum, zdawało mu się, że ona zaraz pęknie, jakby żelazna blacha, do biała rozpalona. Przeszedł na drugą stronę bulwaru, chwiejąc się pod kołami powozów. Woźnice krzyczą jakoś... czego mogą chcieć ci głupcy?
Przechodząc przez targ Magdaleny, uderzony został zapachem heliotropu, ulubionym jego kochanki. Przyśpieszył kroku, żeby odeń uciec i szalejąc z gniewu, do żywego zraniony, myślał głośno: „Moja kochanka!... o, tak... piękne plugastwo... Safo, Safo... I ja z nią żyłem cały roki...“ Z wściekłością powtarzał to imię, przypomniawszy sobie, że je kiedyś napotkał w pośledniejszych dziennikach, pomiędzy innemi przydomkami dziewcząt, w humorystycznym Almanachu Gotha-galanteryi: Safo, Kora, Karo, Fryne, Joanna z Poitiers, Foka.
I wraz z czteroma literami szkaradnego imienia tej kobiety, całe jej życie przepłynęło mu przed oczami, jakby rynsztokiem. Pracownia Caoudala, bójki z La Gournerie, czaty przed domem osławionej Farcy, lub na słomiance a progu poety... Potem piękny rytownik, banknoty fałszowane, sąd kryminalny i więzienny czepeczek, w którym jej było tak do twarzy, całus przesłany fałszerzowi: „Nie smuć się, mój miły“... Mój miły! Ta sama nazwa, ta sama pieszczota, co dla niego... Jaki wstyd!... Ach, weźmież się on do wyprzątnięcia tych śmieci... A woń heliotropu ścigała go ciągle wśród zmierzchu, tejże bladoliliowej barwy, co i ów maleńki kwiateczek.
Nagle spostrzegł, że ciągle biega po targu, jakby po moście łyżwowym; puścił się więc w dalszą drogę, dążąc prosto na ulicę d’Amsterdam, z tem postanowieniem, że wygna tę kobietę, że ją wypchnie na wschody, bez żadnych objaśnień, że w ślad za nią rzuci obelżywą nazwę. Przy bramie zaczął się wahać, namyślać i poszedł kilka kroków dalej. Gotowa krzyczeć, szlochać, popisywać się przed całym domem szynkownianym swym słownikiem, jak tam, przy ulicy de l’Arcade.
Napisać? Tak... tak... lepiej napisać, rozprawić się z nią w czterech słowach, bardzo surowych. Wszedł do angielskiej knajpy, pustej i smutnej, gdzie właśnie gaz rozpalano i usiadł przy brudnym stole, obok jedynej konsumentki, dziewczyny z trupią głową, która pożerała wędzonego łososia, niczem go nie popijając. Zażądał kufla piwa angielskiego i nie kosztując go wcale, wziął się do pisania... Ale za dużo słów tłoczyło mu się w głowie i wszystkie naraz chciały się wydobyć a zepsuty już i zgęstniały lament nie mógł im nadążyć.
Podarł dwa czy trzy początki i miał już odejść nic nienapisawszy, kiedy, po cichu, tuż przy nim, usta pełne i żarłoczne, zapytały nieśmiało. „Pan nie pije?... Można?“ Skinął głową twierdząco. Dziewczyna rzuciła się na kufel i wychyliła go duszkiem, zdradzając nędzę, która jej pozwala zaspakajać tylko głód, ale nie pokrzepiać się piwem. Ogarnęła go litość i pod jej wpływem, w odmiennem świetle, przedstawiło mu się życie kobiety. Zaczął sądzić bardziej po ludzku i brać na rozum swoje nieszczęście.
Przecież nie okłamywała go i jeśli nic nie wie o jej życiu, to dla tego, że mu oto nigdy nie chodziło. Cóż jej zarzuca?... Pobyt u św. Łazarza?... Ależ ją uniewinniono i gdy wyszła ztamtąd, prawie na rękach poniesioną została, z tryumfem... Cóż więcej? Inni mężczyzni byli przed nim? Alboż nie wiedział tego? Czy ją surowiej ma sądzić za to, że imiona jej kochanków były znane, sławne, że ich mógł spotykać, mówić z nimi, widywać ich wizerunki w wystawach sklepowych! Miałże w tem upatrywać zbrodnię, że ich przekładała nad innych?
W głębi jego istoty zaczęła się zradzać duma grzeszna, do której byłoby wstydem przyznać się, że ją posiada wespół z jej wielkimi artystami, że im także wydała się piękną. W jego wieku nie jest się nigdy pewnym, nie wie się dobrze. Lubi się kobietę, miłość; ale się nie ma oczu i doświadczenia. Młody kochanek, pokazując ci portret swej lubej, szuka w spojrzeniu potwierdzenia swego wyboru.
Safo urosła w jego oczach i ukazywała mu się w aureoli, odkąd mu powiedziano, że La Gournerie opiewał ją wierszem a Caoudal w marmurze i bronzie utrwalił.
Lecz nagle, znowu opanowany wściekłością, zerwał się z ławki, na której siadł zamyślony, na zewnętrznym bulwarze, pośród krzyków dzieci i plotkujących tam robotników, w kurzawie czerwcowego wieczoru. Idąc dalej, mówił głośno, pod wpływem wzburzenia. Piękny mi bronz Safony... bronz, który jest przedmiotem handlu, sponiewierany, banalny, jak arya katarynkowa, jak wyraz Safo, który, tocząc się poprzez wieki, skalał pierwotny swój wdzięk w brudnych legendach i z imienia bogini, stał się nazwą choroby... Jakiż niesmak to wszystko wznieca, mój Boże!...
Szedł ciągle, naprzemian uspokojony i wściekły, miotany wirem sprzecznych z sobą myśli i uczuć. Na bulwarze było coraz ciemniej i puście: przykry odór rozchodził się w ciepłem powietrzu. Naraz, spostrzegł on bramę wielkiego cmentarza, na którym poprzedniego roku, uczestniczył z całą młodzieżą, w ustawieniu popiersia dłuta Caoudala, na grobie Dejoie, romansopisarza dzielnicy łacińskiej, autora „Cenderi nette“. Dejoie, Caoudal! Jakże dziwnie brzmią dlań te nazwiska od dwóch godzin! I jak kłamliwą, jak posępną, wydawała mu się historya studentki, oraz jej małego gospodarstwa, teraz kiedy znał smutną, odwrotną stronę, kiedy się dowiedział od Dechelette’a, jak okropny mają przydomek te małżeństwa uliczne.
Przestraszał go cały ten cień, czarniejszy jeszcze przez sąsiedztwo śmierci, skierował więc kroki ku miastu. Po drodze, ocierał się ciągle o bluzy, snujące się w milczeniu, jak ćmy i o liche sukienki dziewcząt, stojących przed szynkowniami, których szyby, ze startą gdzieniegdzie polewą, ukazywały, jakby w latarni czarnoksięzkiej, przechodzące i całujące się pary... Która to godzina? Czuł się znużony, jak rekrut przy końcu etapu. Przytępione cierpienie weszło w nogi i wiedział teraz to tylko, że jest zmordowany. Ach, położyć się spać... Gdy się obudzi, wtedy chłodno, bez gniewu, powie tej kobiecie: „Słuchaj... wiem, kto jesteś... Nie twoja w tem wina, ani moja, ale nie możemy już żyć z sobą. Rozstańmy się...“ Żeby się zabezpieczyć od jej prześladowań, pojedzie uściskać matkę i siostry, otrząsnąć się na tym wolnym i ożywczym wietrze Rodanu, z brzydkiego i strasznego snu.
Fanny położyła się, znużona czekaniem i spała w pełnem świetle lampy a otwarta książka leżała przed nią na prześcieradle. Wejście Jana nie obudziło jej, stając więc przy łóżku, przyglądał się, jakby jakiejś nowej, obcej kobiecie, którąby tam zastał.
Piękna, o! piękna, ramiona, szyja, całe popiersie z bursztynu delikatnego, ścisłego, bez plam i skaz. Ale na tych powiekach zaczerwienionych, może z powodu romansu czytanego, niepokoju lub oczekiwania, na tych rysach wyciągniętych nieruchomo i nietrzymanych w karbach przez kobietę, silnie pragnącą być kochaną, jakież zmęczenie, jakie wyznania! Jej wiek, jej dzieje, wybuchy, kaprysy, więzienie i św. Łazarz, bicie, łzy, trwogi, wszystko było widoczne, wszystko wyszło na jaw: sine ślady uciech i bezsenności, wyraz niesmaku, od którego obwisła niższa warga, zużyta, zmordowana, jak ocembrowana studnia, z której cała gmina przychodzi pić i zaczynająca się obrzękłość, co rozwalnia ciało dla zmarszczek starości.
Ta zdrada, której sprawcą był sen, ta otaczająca ją cisza śmiertelna, było to coś wielkiego, pełnego grozy, pole bitwy w porze nocnej, z całą okropnością, którą się widzi i z tą, co się odgaduje, przy falowaniu niepewnych cieni.
I naraz, ogarnęła biedne dziecko gwałtowna, dławiąca chęć do płaczu.
Kończyli obiad przy otwartem oknie i przeciągłem świstaniu jaskółek, witających zmrok. Jan nie mówił jeszcze, ale zamierzał mówić, o tej okropnej rzeczy, która go ścigała jak widmo i którą dręczył Fanny, od czasu spotkania swego z Caoudalem. Ona, widząc jego oczy spuszczone i sztucznie obojętną minę, z jaką zadawał nowe pytania, odgadła go i uprzedziła.
— Słuchaj, wiem, co mi powiesz... Oszczędź to mnie i sobie, proszę cię... to wyczerpuje w końcu... wreszcie tamto wszystko już zamarło, ja ciebie tylko kocham, ty jeden istniejesz dla mnie na świecie.
— Gdyby zamarła, jak powiadasz, cała ta przeszłość... — Tu, spojrzał w głąb jej pięknych oczu szarych, drgających i mieniących się, przy każdem wzruszeniu — nie przechowywałabyś rzeczy, które ci ją przypominają... tak, tam wysoko, w szafie...
Szarą barwę przysłonił czarny cień.
— Więc ty wiesz?
Trzeba się będzie pozbyć tej pliki liścików miłosnych, portretów, tych archiwów galanteryi, pochlebnych, zaszczytnych i pomimo tylokrotnej ruiny, ocalonych.
— Czy przynajmniej będziesz mi wierzył potem?
Podniecona jego niedowierzającym uśmiechem, pobiegła po szkatułkę lakową, której wyrzynane okucie pomiędzy stosami cienkiej bielizny, tak bardzo zaciekawiało od kilku dni jej kochanka.
— Pal, drzyj, to twoje.
Ale on się nie śpieszył z zakręceniem kluczyka; przyglądał się drzewom wiśniowym, obarczonym owocem, z różowawej masy perłowej i lotowi bocianów, wyinkrustowanych na wieku, które nagle otworzył szybkim ruchem... Były tam wszelkiego rodzaju formaty, przeróżne pisma, papiery kolorowe ze złoconemi nagłówkami, stare, pożółkłe bileciki z rozpadającemi się okładkami, krótkie słówka, nakreślone ołówkiem na karteczkach, wydartych z pugilaresu, bilety wizytowe, wszystko to pomieszane, w nieładzie, jakby w szufladce często przeglądanej i przewracanej, gdzie i on teraz zagłębił drżące swe ręce.
— Podaj mi je... spalę wszystkie w twoich oczach.
Mówiła gorączkowo, przykucnięta przed kominkiem, przy niej stała na ziemi świeca zapalona.
— Daj...
Ale on odrzekł: „Nie... czekaj...“ i dodał ciszej, jakby zawstydzony: „chciałbym przeczytać...“
— Na co? Znowu się rozdrażnisz.
Myślała tylko o jego cierpieniu, niepomnąc, jak jest niedelikatnie, oddawać mu do rąk tajemnice namiętności, spowiedź odbywaną z głową na poduszce, wszystkich tych mężczyzn, którzy ją kochali i przybliżywszy się na klęczkach, czytała razem z nim, śledząc go z pod oka.
Dziesięć stronic z podpisem La Gournerie’go, z roku 1861, nakreślonych charakterem rozwlekłym i drobnym, w których poeta, wysłany do Algieryi, jako urzędowy i liryczny sprawozdawca z podróży cesarza i cesarzowej, przedstawiał kochance świetny obraz uroczystości.
Algier przepełniony, zgiełkliwy, istny Bagdad z tysiąca i jednej nocy, cała Afryka zbiega się, skupia dokoła miasta, hurmem ciśnie się do bram, gotowa je wywalić, jakby simum. Karawany murzynów i wielbłądów, obarczonych gumą, ustawione namioty z szerści, woń potu ludzi, tego małpiarstwa, co biwakuje na wybrzeżu morskiem, tańczy noc całą dokoła sutego ognia a co rano ustępuje przed wodzami południowymi, którzy przybywają jak trzej królowie, z przepychem wschodnim, z muzyką złożoną z piskliwych fujarek i chrapliwych bębenków, z orszakiem otaczającym trójbarwną chorągiew proroka. Z tyłu murzyni prowadzą konie, Przeznaczone na podarek dla „l’Emberour“, w derach jedwabnych, w srebrzystych czaprakach i za każdym krokiem wstrząsają dzwoneczkami, oraz haftami...
Geniusz poety wszystko to czynił żywem i plastycznem. Wyrazy błyszczały na kartkach jak nieoprawne kamienie, probowane przez jubilerów, na papierze. Doprawdy, mogła być dumną kobieta, u stóp której ciskano takie skarby. Jakże musiała być kochaną. Kiedy pomimo tych ciekawych widowisk, poeta o niej tylko myślał, umierając z tęsknoty!
„Ach! dzisiejszej nocy byłem przy tobie na wielkiej sofie, z ulicy de l’Arcade. Byłaś naga, szalałaś, krzyczałaś z radości pod memi pieszczotami, kiedy nagle ocknąłem się, obwinięty w dywan, na tarasie, pod gwiaździstem niebem. Głos muezzina wznosił się z sąsiedniego minaretu, brzmiąc raczej jak świetlana i przejrzysta raca rozkoszy, aniżeli jak modlitwa — i ciebie to znowu słyszałem, rozbudziwszy się ze snu...“
Jakaż to złośliwa siła parła go do dalszego czytania, pomimo okropnej zazdrości, od której usta mu siniały i kurczyły się ręce? Ostrożnie, pieszczotliwie, probowała Fanny odebrać mu ten list, ale go przeczytał do końca a po nim drugi i trzeci. Ciskał je później z miną wzgardliwą, obojętną, nie spojrzawszy na płomień, ożywiający się w kominku, lirycznemi i namiętnemi wylewami duszy wielkiego poety. Niekiedy w wynurzaniu tej miłości rozegzaltowanej temperaturą afrykańską, liryzm kochanka skażony bywał jaką sprosnością, tchnącą kordegardą, któraby zadziwiła i oburzyła wykwintne czytelniczki jego „Livre d’amour“, dzieła tak duchowego, subtelnego, niepokalanego, jak roślina z Jungfrau, zwana jelenim rogiem.
O, ułomności serca ludzkiego! Jan zatrzymywał się właśnie nad temi ustępami, nad temi plamami, kalającemi kartki, nie domyślając się, że za każdym razem nerwowe drgania wstrząsają jego twarzą. Miał nawet odwagę drwić z przypisku, co nastąpił po świetnym opisie zabawy w Aïssaouas: „odczytałem mój list... trzeba przyznać, że się w nim znajdują niezłe rzeczy. Odłóż go na bok, może mi się przydać...“
— Oto jegomość, który nic nie marnował! — rzekł, przechodząc do innego listu, tejże samej ręki, w którym La Gournerie, lodowatym tonem jakiegoś „homme d’affaires“, żądał zbioru pieśni arabskich i pantofli ze słomki ryżowej. Była to likwidacya ich miłości. O! on umiał odjechać, on był silny!...
Jan bez przerwy osuszał dalej to bagno, którego wyziewy były gorące i niezdrowe. Gdy noc zapadła, postawił świecę na stole i przebiegał bileciki bardzo krótkie, kreślone nieczytelnie, jakby rylcem, zbyt grubemi palcami, które niekiedy pod wrażeniem niepohamowanej żądzy lub gniewu, dziurawiły i darły papier. Początki stosunku a Caoudalem, schadzki, kolacyjki, wycieczki zamiejskie, potem swary, błagalne powroty, krzyki niecne, ohydne obelgi, godne parobka, przerywane naraz żartami, konceptami, wyrzutami wyszlochanemi, całą obnażoną słabością wielkiego artysty wobec zerwania i opuszczenia.
Ogień ogarniał to wszystko, wyrzucając długie płomyki czerwone, w których dymiły się i kurczyły: ciało, krew, łzy genialnego człowieka; ale cóż to obchodziło Fanny, całkowicie oddaną młodemu kochankowi, którego śledziła okiem, którego gwałtowna gorączka paliła ją poprzez ubranie obojga. Przed chwilą znalazł portret robiony ołówkiem, podpisany przez Gavarniego. z dedykacyą: „Dla mojej przyjaciółki Fanny Legrand, w oberży, w Dampierre, pewnego dnia, kiedy deszcz padał“. Była to głowa inteligentna i bolejąca, z oczami zapadłemi, z jakiemś piętnem goryczy i zniszczenia.
— Kto to jest?
— Andrzej Dejoie... Miał dla mnie wartość, z powoda podpisu...
— Możesz go zachować — odpowiedział z takim przymusem, tak smutno, że wzięła rysunek i zmiąwszy go, rzuciła w ogień, podczas gdy Jan zagłębił się w korespondencyi romansopisarza. Był to cały zbiór, rozdzierający serce, datowany ze stacyj zimowych, z wód, gdzie wysłany dla zdrowia, rozpaczał nad swym lichym stanem fizycznym i moralnym, suszył sobie głowę, żeby w niej znaleźć choćby jedną myśl, zdala od Paryża i do prośby o lekarstwo lub recepty, do zwierzeń z kłopotów pieniężnych albo literackich, do żądania przesyłki korekt lub też odnowionych biletów, zawsze dołączał tenże sam krzyk żądzy i ubóstwienia pięknego ciała Safony, którego mu lekarze wzbraniali.
Jan pomrukiwał, wściekły i naiwny: „Ale co im wszystkim było, że tak za tobą szaleli?“
Dla niego miały znaczenie owe listy smutne, dlatego iż cechowały rozstrój jednej z tych świetnych egzystencyj, co w młodzieńcach zazdrość budzą a romansowe kobiety podniecają do marzeń... Tak, co było im wszystkim? Jakie na nich rzucała czary?
Cierpiał tak srodze, jak człowiek, który, będąc skrępowany, musiałby patrzeć na zniewalanie ukochanej przezeń kobiety. Nie mógł się jednak na to zdobyć, aby odrazu zamknąwszy oczy, wypróżnić do dna szkatułkę.
Teraz przyszła kolej na rytownika, który, jako biedny, nieznany, rozsławiony jedynie przez gazetę „Des Tribunaux“ zawdzięczał miejsce pośród tych relikwij, jedynie wielkiej miłości, jaką wzbudził. Nie zaszczytne to były listy, datowane z Mazas, przytem takie ckliwe, nieudolne, sentymentalne, jak pismo żołdaka przesłane bogdance w rodzinne strony. Ale z pod powłoki romansowości, przebijały — rzeczywista namiętność uszanowanie kobiety i zapomnienie o sobie, odróżniające od innych tego galernika — naprzykład, gdy przepraszał Fanny za zbrodnię, że ją nadto kochał, lub kiedy w kancelaryi trybunału, zaraz po wysłuchaniu wyroku, wynurzył jej na piśmie swą radość, że uniewinniono i wypuszczono ją na wolność. Nie uskarżał się na nic; używał przy niej i przez nią tak niezamąconego, tak głębokiego szczęścia, że wspomnienie to zapełni mu całe życie i osłodzi los okropny. W końcu, załączył prośbę o przysługę.
„Wiesz, że w moich stronach mam dziecko, którego matka umarła oddawna; jest ono u starej krewnej, w tak zapadłym kącie, że się tam nikt nie dowie o moich dziejach. Przesłałem im pozostałe mi pieniądze, oznajmiając, że się wybieram bardzo daleko, w podróż i na ciebie rachuję, dobra moja Nini, że się dowiesz od czasu do czasu, co się dzieje z tym biednym malcem i prześlesz mi tę wiadomość...“
Dowodem, że się nim Fanny ciągle interesowała, był drugi list, pełen dziękczynień i trzeci, zupełnie świeży, przed sześciu miesiącami pisany: „Ach, jakaś ty dobra, żeś przyszła... Jakże byłaś piękną i woniejącą, wobec tej mojej kurty więziennej, której się tak bardzo wstydziłem....“ Tu przerwał Jan czytanie gniewnym okrzykiem: „Więceś ty go ciągle widywała?“
— Niekiedy, przez litość...
— Nawet odkąd razem mieszkamy?
— Tak, jeden raz, jeden... przy kracie... tylko tam można ich widywać.
— Dobra z ciebie dziewczyna...
Myśl, że pomimo ich stosunku, odwiedzała tego fałszerza, drażniła go najwięcej... Zbyt był dumny, żeby to powiedzieć... ale paczka listów, ostatnia, pisana kobiecym charakterem drobnym i pochyłym, obwiązana wstążeczką niebieską, wzbudziła w nim gniew, którego nie zdołał pohamować.
„Zmieniam tunikę po wyścigach wozów... przyjdź do mojej loży...“
— Nie, nie czytaj tego!
Poskoczyła ku niemu wyrwała z rąk całą plikę i wrzuciła w ogień; on jednak nie zrozumiał tego widząc ją klęczącą u kolan swoich, zarumienioną odblaskiem płomieni i poniżającem wyznaniem.
— Byłam młoda, to Caoudal... ten szaleniec... Robiłam, co on chciał.
Wtedy dopiero pojął ją i zbladł strasznie.
— Aa! tak... Sofo... cała lira. — I odtrącając ją nogą, jakby plugawe zwierzę, zawołał: — precz, nie dotykaj mię, brzydzę się tobą!
Ale krzyk jego przytłumiony został przeraźliwym, blizkim i przeciągłym hukiem piorunu i jednocześnie jaskrawo światło pokój cały oblało... Ogień!... Zerwała się zalękniona, machinalnie wzięła karafkę stojącą na stole, by ją wylać na ten stos papierów, których płomień obejmował sadze z ubiegłej zimy; potem chwytała garczek, dzbanki... w końcu, widząc, że nic nie poradzi, że iskry wylatają aż na środek pokoju, wybiegła na balkon, z krzykiem: „pali się! pali się!
Najpierw przybiegli państwo Hettóma, potem odźwierny i policya... Wołano:
„Zasuńcie blachę! wyjdźcie na dach! wody, wody! Nie, kołdrę!“
Jan i Fanny z osłupieniem przyglądali się temu mieszkanku, tak zaludnionemu teraz i brudnemu. Skoro ustał ruch, przygaszono ogień i rozproszyła się czarna gromada ludzi, którzy stali na ulicy pod lampami gazowemi, gdy uspokojeni sąsiedzi powrócili domów, wśród tej kałuży z wody pomięszanej z sadzami, wśród mebli poprzewracanych i kapiących wodą, ogarnęło kochanków jakieś niedołęztwo, jakaś lękliwość opanowała ich tak dalece, że nie byli w stanie wszcząć nanowo kłótni, ani nawet uporządkować sobie pokoju. Coś złowrogiego i nizkiego wplotło się w ich życie: zapominając o dawnym wstręcie, poszli na noc do hotelu.
Poświęcenie Fanny na nic się nie przydało. Z tych listów już nieistniejących, spalonych, frazesy zapamiętane ścigały Jana, wywołując rumieniec na twarz, jak niektóre ustępy w książkach sensacyjnych. A ci dawni kochankowie Fanny byli prawie wszyscy znakomitymi ludźmi. Zmarli, zdobyli sobie nieśmiertelność; żyjących, wszędzie się napotykało wizerunki i nazwiska; mówiono o nich w jego obecności; a za każdym razem tak był nieswój, jak gdyby szło o stosunek rodzinny, boleśnie zerwany.
Ponieważ cierpienie zaostrzało mu umysł i wzrok, dostrzegł wkrótce, w Fanny, ślady wpływów dawniejszych, wyrazy, pojęcia, nałogi. Pewien sposób wyciągania palca, jak gdyby miała lepić przedmiot, o którym mówi, nadawać mu kształt ze słówkiem: „ot widzisz...“ — właściwym był rzeźbiarzowi. Od Dejoie przejęła manię wymawiania końcówek wyrazów i piosenki ludowe, których zbiór rozsławił go po całej Francyi. La Gournerie przekazał jej sposób mówienia wyniosły, wzgardliwy i surowe sądy o piśmiennictwie nowożytnem.
Przyswoiła sobie to wszystko, piętrząc warstwami, na podobieństwo pokładów geologicznych, z których się poznaje wiek ziemi, przewroty, jakim podlegała i może nie była ona tak inteligentną, jak mu się zrazu zdawało. Ale nie o inteligencyę chodziło; nawet będąc całkiem głupią, ordynaryjną i jeszcze o dziesięć lat starszą, przykuwałaby go siłą przeszłości swojej i tej nizkiej, nurtującej go zazdrości, z którą się już nie taił i wybuchał co chwila.
Romansów Dejoie już nie kupowano, cała edycya leżała na składach, po 35 cent. za tom. A ten stary szaleniec, Caoudal, który marzy o miłości, pomimo swego wieku, czy wiesz, że już niema zębów... Przyglądałem mu się przy owem śniadaniu w Ville d’Avray; je przedniemi zębami, jak koza. I talent go już opuścił!... Jakaż licha ta jego bogini leśna, z ostatniej Wystawy... nie idzie dalej!... Wyrażenie to od niej przejął: „nie idzie dalej...“ ona zaś odziedziczyła je po rzeźbiarzu. Ile razy brał tak na fundusz którego z dawnych rywali, Fanny mu wtórowała, dla przypodobania się. Trzeba było słyszeć wtedy, jak ten dzieciak, nieobeznany ze sztuką, z życiem, z niczem i ta kokotka, blagierka, trochę okrzesana przez obcowanie ze znakomitymi ludźmi, sądzili ich z wysoka i jak surowe wyroki o nich wygłaszali.
Ale rzeczywistym wrogiem Gaussina był Flamant, rytownik. O tym wiedział to tylko, że jest bardzo piękny, blondyn jak i on, że mówiła doń: „mój miły“, odwiedzała go ukradkiem i że skoro nań, jak na innych napadał, nazywając „sentymentalnym galernikiem“, albo „ładnym więźniem“ — Fanny odwracała głowę w milczeniu. Niezadługo zaczął oskarżać kochankę, że ten blondyn nie jest jej jeszcze obojętny, z czego musiała się tłomaczyć łagodnie, ale dosyć stanowczym tonem.
— Wiesz dobrze, że go już nie kocham, Janie, kiedy kocham ciebie... Nie chodzę już tam, nie odpowiadam na jego listy; ale nigdy mię nie zniewolisz do obmówienia człowieka, który mię uwielbiał aż do szału, aż do występku... — Wobec tej szczerości, najlepszej strony jej natury, Jan milczał; lecz dręczyła go zawiść, zaostrzona niepokojem, pod wpływem którego powracał często niespodzianie, w ciągu dnia, na ulicę d’Amsterdam, myśląc: „a nuż poszła go odwiedzić?“
Zawsze ją zastawał w domu, bezczynną, jak wschodnią kobietę, lub grającą na fortepianie, dającą lekcyę śpiewu ich otyłej sąsiadce, pani Hettéma. Z tą poczciwą, spokojną parą, żyjącą w ciągłym przeciągu, wśród otwartych drzwi i okien, zawiązali oni stosunki owego wieczoru, kiedy wybuchł ogień.
Mąż, rysownik w Muzeum artyleryi, przynosił robotę do domu i w powszednie dni co wieczór a w niedzielę od rana do nocy, widać było, jak pochylony nad szerokim stołem na stalugach, bez tużurka, pocił się, sapał, wachlował rękawami, obrośnięty włosem aż po oczy. Obok, otyła małżonka, w kaftaniku, także zroszona była potem, jakkolwiek nigdy nic nie robiła. Od czasu do czasu, ażeby sobie ochłodzić krew, zaczynali śpiewać który z ulubionych duetów.
Dwa te stadła wprędce się z sobą zbliżyły. Rano, około godziny dziesiątej, Hettéma gromkim swym głosem pytał przez drzwi: „czyś gotów, Gaussin?“ i ponieważ biura ich były w jednej stronie, odbywali razem tę drogę. Rysownik, umysłu ciężkiego, bardzo pospolity i stojący o kilka szczebli niżej na drabinie społecznej od młodego towarzysza, mówił mało, bełkocąc, jak gdyby miał w ustach tyle włosów, co na twarzy, ale czuć w nim było poczciwego człowieka i dla Jana, w jego moralnym rozstroju, było to pożyteczne, że z nim obcuje. Głównie chciał on podtrzymać tę znajomość, ze względu na kochankę, żyjącą samotnie, wśród wspomnień i żalów, może niebezpieczniejszych od stosunków, jakich się dobrowolnie wyrzekła i na którą mogła dobry i zdrowy wpływ wywierać pani Hettéma, ciągle zajęta mężem, przysmakami, jakie mu przygotowuje na obiad, romansem nowym, co mu zaśpiewa przy wetach.
Gdy jednak zażyłość doszła do wzajemnych zaprosin, zaczęły go dręczyć skrupuły, że ci ludzie muszą ich uważać za małżeństwo... ponieważ więc sumienie mu nie pozwalało kłamać, zalecił Fanny, aby dla uniknienia nieporozumień, objaśniła sąsiadkę. Roześmiała się serdecznie... Biedne dziecko!... Ktoby to, prócz ciebie, zdobył się na taką naiwność... „Ależ ani chwili nie brali nas za małżeństwo... i nic sobie z tego nie robią!... Gdybyś wiedział, zkąd on wziął swą żonę... To wszystko, czego ja się dopuszczałam, było świętoszkostwem w porównaniu! Dla tego tylko ożenił się, żeby ją mieć wyłącznie dla siebie i jak widzisz, przeszłość bynajmniej mu nie zawadza...“
Nie mógł wyjść z zadziwienia. Ta stateczna kobiecina, ta mateczka z jasnem okiem i dziecięcym uśmiechem na rozlanej twarzy, z mową śpiewającą i pełną prowincyonalizmów, ona, dla której romanse nie są nigdy dosyć sentymentalne a słowa dosyć delikatne... i on człowiek tak spokojny, bezpieczny w dobrobycie swej miłości! Przyglądał mu się, gdy szedł ulicą, z fajką w ustach, w jakiś rozkoszny sposób oddychając niekiedy, i to obok niego, co ciągle był pogrążony w myślach i pożerany bezsilną wściekłością.
— To przejdzie, mój miły — mówiła słodko Fanny w tych chwilach, kiedy się wszystko sobie wypowiada. Uspakajała go, tkliwa wprawdzie i urocza, jak w pierwszym dniu, ale zaczynająca pokazywać rożki, z czego Jan nie mógł sobie zdać sprawy.
Była to jakaś śmiałość większa w obejściu i wyjawianiu myśli, świadomość swej potęgi, osobliwe a wcale niewywoływane zwierzenia, tyczące jej przeszłości, dawnych hulanek i szaleństw, do jakich pobudzała ją ciekawość. Nie odmawiała sobie już teraz palenia, kręciła w palcach i rozkładała na wszystkich sprzętach wiecznie papierosy, zapełniające dzień kokotkom; w rozmowach z Janem wygłaszała najcyniczniejsze teorye o życiu, o nikczemności mężczyzn i o szelmostwie kobiet. Zmieniał się nawet wyraz jej oczu, jakieś były ociężałe pod wilgotną powłoką, niekiedy tylko przemykał po nich, jak błyskawica, śmiech wyuzdany.
Objawy czułości także przybrały inną postać, ona się przedtem zachowywała ostrożnie, ze względu na młodość kochanka i szanując jego pierwsze złudzenia; dziś przestała się krępować, spostrzegłszy skutek, jaki wywarło na tem dziecku, nagłe odkrycie jej rozwiązłej przeszłości, gorączkę, jaką mu we krwi zapaliła. Pieszczoty ziejące zepsuciem i tak długo powstrzymywane, słowa tchnące szałem, których nie przepuszczała dotąd przez zaciśnięte zęby wydobywała na jaw teraz, popisywała się niemi, okazując się bez obsłonek, jako kurtyzanka rozhukana i zręczna, w całej szkaradnej chwale Safony.
Wstydliwość, skromność — a to na co? Wszyscy mężczyźni są jednacy, przepadają za zepsuciem i skażeniem; ten mały nie różni się od innych. Wabić ich tem, co lubią, to najlepszy sposób przytrzymania. To co ona zna, te wyuzdane rozkosze, które jej zaszczepiono, z kolei nauczy się ich Jan, aby znowu udzielić innym. Oto jak trucizna rozchodzi się, rozpowszechnia, paląc ciało i duszę, na podobieństwo tych pochodni, co według słów poety łacińskiego, z rąk do rąk po stadyum przechodziły.
Obok pięknego portretu Fanny, pędzla James Tissota, pozostałości ze świetnych czasów kokotki, wisiał w ich pokoju krajobraz południowy, czarno biały, licha robota wiejskiego fotografa.
Było to strome wybrzeże z winnicami piętrzącemi się na stokach, podparte murem kamiennym; na samym zaś szczycie, poza szeregami cyprysów, dla zabezpieczenia od wiatru półnoonego i nieopodal od lasku z sosen i jasno-zielonych mirtów, stał biały duży dom, na pół ferma na pół zamek, z szerokim krużgankiem, z włoskim dachem i herbem na drzwiach. Obok, ciągnęły się rude mury prowensalskiego podgórza folwarcznego, gdzie były grzędy dla powoi, żłób dla trzody, szopy otwarte, w których błyszczały pługi i brony. Ponad tem wszystkiem zaś, górowały szczątki dawnych wałów, wieża ogromna, rysująca się na bezchmurnem niebie, dachy kilku domostw i romańska wieża Châtteau-neuf-des-Papes, rezydencyi, po wszystkie czasy przez rodzinę Gaussin d’Armandy zamieszkiwanej.
Castelet — tak pola, jak całe dominium, obfitujące w niemniej sławne winnice, jak Nerte i l’Ermitage, przechodziło z ojca na syna; niedzielono pomiędzy wszystkie dzieci, zawsze dostawał się najmłodszemu, z powodu tradycyjnego zwyczaju wysyłania najstarszego syna do konsulatów. Na nieszczęście, natura często krzyżowała te zamysły i nikt w świecie nie był tak niezdolny do zarządzania dobrami lub czemkolwiek bądź, jak Cezary Gaussin, na którego w 24 roku życia, spadła ciężka ta odpowiedzialność. Rozpustnik, włóczący się po wiejskich szynkowniach, Cezary a raczej próżniak, ladaco, hultaj, jak go nazywano zamłodu, przedstawiał ten typ niejako reakcyjny, który od czasu do czasu pojawia się w rodzinach najsurowszych obyczajów, stanowiąc dla nich jakby ujście naturalne.
W przeciągu kilku lat szalonych wybryków, marnotrawstwa bezmyślnego i rujnującej szulerki w domach gry w Avignonie i Orange, grunta obciążył on długami, piwnice zapasowe wypróżnił, zbiory winnic przed czasem sprzedał i, nareszcie, pewnego dnia, w wilię ostatecznego zajęcia, sfałszował podpis brata i wystawił trzy weksle, płatne w Szangai, w przekonaniu, że dostanie pieniędzy przed terminem, aby je wycofać. Doszły jednak w oznaczonym czasie rąk starszego brata, wraz z listem rozpaczliwym, w którym się przyznał do ruiny i do fałszerstwa. Konsul podążył niezwłocznie do Château-neuf, zapobiegł złemu, przy pomocy własnych oszczędności i posagu żony; poczem, widząc nieudolność próżniaka, wyrzekł się „karyery“, jakkolwiek świetnie mu się zapowiadała — i wziął się do uprawiania winnic.
Był to prawdziwy Gaussin, przestrzegający tradycyi aż do manii, gwałtowny i spokojny zarazem, jak wulkan wygasły a grożący jednak wybuchem; przytem pracowity i bardzo dobry rolnik. Dzięki jego staraniom, Castelet było w kwitnącym stanie, zagarnęło w swe granice wszystkie grunta po Rodan i ponieważ szczęście ludzkie zawsze chodzi w parze, mały Janek ujrzał pod cieniem mirtów światło dzienne. Przez ten czas, „próżniak“ włóczył się po domu, przygnieciony ciężarem swej winy, nieśmiejąc prawie spojrzeć na brata, dręczony wzgardliwem jego milczeniem. Oddychał wolniej tylko w polu, na polowaniu, przy łowieniu ryb. Ażeby zagłuszyć strapienie, uciekał się do różnych nie użytecznych zajęć. Zbierał ślimaki, wyrabiał pyszne laski z mirtu lub trzciny, sam przysposabiał sobie śniadanie pod gołem niebem z drobnego ptactwa, które piekł przy ogniu z gałęzi oliwnych, wśród pola. Wieczorem zasiadał do obiadu przy stole brata, ale nie mówił ani słowa, pomimo pobłażliwego uśmiechu jego żony, która przez litość zaopatrywała go w pieniądze kieszonkowe, ukradkiem przed mężem; on bowiem trzymał go w surowych karbach, nietyle chcąc go ukarać za popełnione już szaleństwo, jak zabezpieczyć od nowych. I rzeczywiście, gdy już owa wielka wina została zgładzoną, na nową próbę wystawił dumę starszego brata.
Trzy razy na tydzień przychodziła szyć do Castelet, ładna dziewczyna rybaczka, Diwonna Abrieu, urodzona w łozinie nad Rodanem, prawdziwa roślina rzeczna, z łodygą giętką i długą. W „katalance“ na głowie, u której odrzucone w tył wstążki odsłaniały szyję aż do popiersia cokolwiek smagłą jak i twarz, przypominała bohaterki dawnych sądów miłosnych, niegdyś ustawionych dokoła Château-neuf, w Courbezon, w Vacqueras, w tych starych wieżycach, których szczątki rozpadają się w głębi dolin.
To wspomnienie historyczne nie odgrywało żadnej roli w miłości Cezarego, duszy prostej, niemającej ideałów ani oczytania; ale sam małego będąc wzrostu, lubił kobiety wysokie i dlatego zakochał się zaraz pierwszego dnia. Obeznany on był z tego rodzaju przygodami wiejskiemi, wiedział, że kontredans w niedzielnej zabawie; obdarzenie zwierzyną, potem zaś przy pierwszem spotkaniu wśród pola, śmiała napaść z obaleniem, na lawendzie lub trawie, doprowadzą go do celu... Okazało się, że Diwonna nie tańczy, zwierzynę odniosła do kuchni, i że silna, jedna z tych topoli nadbrzeżnych, białych i gibkich, tak odepchnęła uwodziciela, że się potoczył o dziesięć kroków od niej. Odtąd trzymała go zdala ostrzem nożyczek, wiszących jej u pasa na kółku stalowem i rozbudziła w nim miłość, że zaczął napomykać o ożenku i zwierzył się z tem przed bratową. Ta, znając Diwonnę od dzieciństwa, wiedząc, że ma poważne usposobienie i delikatne uczucie, w głębi serca była przekonaną, że ten mezalians zbawi Cezarego; ale duma konsula oburzyła się na myśl, żeby jeden z Gaussin d’Armandych ożenił sie z chłopką; „jeżeli Cezary dopuści się tego — mówił — już ja go więcej nie zobaczę...“ I dotrzymał słowa.
Ożeniwszy się, Cezary opuścił Castelet i przeniósł się nad brzeg Rodanu, do krewnych żony i żył tam z małej sumki, wyznaczonej przez brata, którą mu zanosiła co miesiąc pobłażliwa bratowa. Mały Janek towarzyszył matce w tych odwiedzinach do stryja; zachwycała go chatka rodziny Abrieu, w kształcie rotondy zakopconej, wstrząsana wiatrem północnym lub północno-zachodnim; podparta jedyną belką prostopadłą, jak maszt. Przez drzwi otwarte, jakby w ramie, widać było kamienną tamę, gdzie się suszyły sieci, błyszczące łuskami srebrzystoperłowemi. Na dole, dwa czy trzy duże czółna kołysały się, trzeszczały na linach i płynęła wielka rzeka wesoła, szeroka, jasna, gnana wiatrem ku blado zielonym kępom drzew. Janek, maleńkim będąc, nabierał tam już chęci do dalekich podróży i do morza, którego jeszcze nie widział.
To wygnanie stryja Cezarego trwało dwa czy trzy lata i możeby nigdy nie miało końca, gdyby nie pewne zdarzenie w rodzinie, mianowicie przyjście na świat bliźniątek: Marty i Maryi. Ponieważ matka wpadła w chorobę po tym podwójnym połogu, Cezary i żona jego otrzymali pozwolenie odwiedzenia jej. Nastąpiło wtedy pojednanie dwóch braci, niewyrozumowane, instynktowne, parte siłą jednej krwi. Para ta zamieszkała w Castelet i gdy wkrótce do nieuleczalnej anemii przyłączyła się podagra reumatyczna, przykuwając biedną matkę do łóżka, na Diwonnę spadł obowiązek zarządzania domem, pamiętania o karmieniu bliźniąt, czuwania nad liczną służbą, odwiedzania Janka dwa razy na tydzień w Avignonie, gdzie był w liceum i starań koło chorej, która ich bezustanku potrzebowała.
Logiczna i zastanawiająca się, zastępowała ona brak nauki inteligencyą, rozumem chłopskim, urywkami wiadomości, pozostałych w mózgu „próżniaka“, którego poskromiła i ujęła w karby. Konsul zupełnie się spuszczał na nią pod względem utrzymania domu a była to rzecz nie łatwa, podatki bowiem powiększyły się a dowody malały rok rocznie, z powodu filoksery, wyniszczającej winnice. Cała równina była nią dotknięta z wyjątkiem ogrodu; konsul zwrócił więc wszystkie usiłowania ku temu, aby go zabezpieczyć przy pomocy badań i doświadczeń.
Ta Diwonna Abrieu, która nie przestała nosić niesmacznych czepców i nożyczek na kółko u pasa; ona, która postawiła się na skromnem stanowisko intendentki i towarzyszki, ochroniła dom od niedostatku, w te lata kryzysowe, chorą otaczała zawsze równie troskliwemi staraniami, dziewczątkom dawała edukacyę pod okiem matki, opłacała regularnie pensyonat za Janka, najpierw w Avignonie, potem w Aix, gdzie się uczył prawa, nakoniec w Paryżu, dokąd się udał, aby skończyć studya.
Jakich cudów ładu i czujności musiała dokazywać, żeby podołać temu, nikt nie wiedział równie jak i ona sama. Ale ile razy Jan myślał o Castelet i spojrzał na wyblakłą, niewyraźną fotografię, pierwsza postać co mu stawała na oczach, pierwsze imię co wymawiał, było zawsze Diwonny, tej chłopki z wielkiem sercem, którą czuł ukrytą poza żoną szlachcica i podtrzymującą dom ich wysiłkiem woli. Jednakże od kilku dni, odkąd wiedział kim jest jego kochanka, strzegł się wymawiać przy niej to imię czczone, tak samo jak matki i kogobądź ze swoich. Nawet fotografię tę było mu przykro widzieć na tak niewłaściwem miejscu, zabłąkaną na tej ścianie, nad łóżkiem Safony.
Pewnego dnia, powróciwszy na obiad, z zadziwieniem spostrzegł trzy nakrycia, zamiast dwóch, a z większem jeszcze — Fanny, grającą w karty z maleńkim człowieczkiem, którego nie poznał zrazu, ale który, obróciwszy się, ukazał mu jasne oczy swawolnej kozy, duży, zdobywczy nos na opalonej i pucołowatej twarzy, czaszkę łysą i brodę spiskowca, jego stryja, Cezarego! Na okrzyk synowca, odpowiedział on, nie wypuszczając kart z ręki: „Jak widzisz, nie nudzę się, gram w bezika z moją synowicą“!
Synowica jego!
A Jan tak pilnie ukrywał stosunek swój przed wszystkimi! Ta poufałość nie podobała mu się, zarówno jak i rzeczy, które Cezary prawił mu po cichu, gdy Fanny poszła zająć się obiadem... „Winszuję ci, mój malcze... oczy... ramiona... kąsek królewski“. Gorzej jeszcze było, skoro przy stole, zaczął „próżniak“ opowiadać, bez żadnych obsłonek, co się dzieje w Castelet i w jakim celu przybył do Paryża.
Powodem tej podróży były pieniądze do odebrania, ośm tysięcy fr., pożyczonych niegdyś przyjacielowi, Courbebaisse, których się nie spodziewał już nigdy ujrzeć, kiedy notaryusz doniósł mu, że tenże przyjaciel umarł i że można podnieść natychmiast owe ośm tysięcy. „Prawdziwym jednak powodem (pieniądze bowiem mógł przesłać) jest zdrowie twojej matki, mój biedaku... Od niejakiego czasu traci bardzo siły i niekiedy w głowie jej się mąci, zapomina wszystkiego, nawet imion dziewczątek. Któregoś wieczoru, gdy ojciec twój wychodził z pokoju, zapytała się Diwonny, kto jest ten dobry pan, który ją tak często odwiedza. Nikt jeszcze nie zmiarkował tego, prócz ciotki i mnie nawet powiedziała jedynie w tym celu, żebym zasięgnął rady d-ra Bouchereau, co do stanu tej niebogi, którą niegdyś leczył“.
— Czy mieliście już w rodzinie waryatów? — zapytała Fanny z poważną, doktoralną miną à la Gournerie.
— Nigdy — odrzekł stryj i dodał filuternie uśmiechając się od ucha do ucha, że on sam był trochę szalony za młodu — ale mój szał podobał się damom i nie było potrzeby trzymać go w zamknięciu.
Jan przyglądał im się. Zmartwiony smutną wiadomością, doznawał przytem niemiłego wrażenia, że tu kobieta mówi o jego matce i krytycznym stanie jej zdrowia, bez ogródek, z doświadczeniem matrony, opierając się łokciami na obrusie i kręcąc papierosa; tamten zaś gaduła, niedyskretny, zwierza się i wyjawia tajemnice rodzinne.
Winnice... już po winnicach! Niedługo zniszczeje i to, co dotąd dało się uchronić; połowa szczepów już zjedzona a resztę uratowano tylko cudem, każde grono, każde ziarno zosobna, jakby chore dziecko, drogiemi lekarstwy. Co najgorsze, to że konsul uparcie sadzi coraz nowe szczepy, żeby je pleśń zaraz napoczęła, zamiast hodować drzewa oliwne i kaparowe na tym doskonałym gruncie, zajętym teraz pod robaczliwe i spalone wino.
Szczęściem, on, Cezary, ma kilka hektarów nad brzegiem Rodanu, które uprawia metodą nawodniania: wspaniały to pomysł, ale tylko na nizinie da się zastosować. Jeden dobry zbiór zachęcił go do tego winka, niezbyt mocnego wprawdzie. Konsul nazwał je nawet wzgardliwie „winem żabiem“, ale „próżniak“ także jest uparty i kupi sobie Piboulette za pieniądze od Courbebaisse’a.
— Wiesz, mały, pierwsza kępa na Rodanie idąc od Abrieuinów w dół... ale to pozostanie między nami; nie chcę, żeby się kto domyślał, w Castelet aż do dnia...
— Nawet Diwonna, stryju? — napytała Fanny z uśmiechem.
Imię żony wywołało łzy na jego oczach.
— O! Diwonna... bez niej nic nie robię. Zresztą ona ma zaufanie w tym projekcie... i takby szczęśliwą była, żeby biedny jej Cezary odbudował fortunę Castelet, on co ją niegdyś zrujnował!
Jan zadrżał; czyż on myśli spowiadać się i o powiedzieć tą nieszczęsną historyę o swem fałszerstwie? Ale prowensalczyk zajęty swą miłością dla Diwonny, zaczął prawić o niej i o szczęściu, jakiego przy niej używa. „A taka przytem piękna, dodał, tak wspaniale zbudowana. Zobacz, synowico, jako kobieta, musisz się na tem znać“.
Podał jej kartę fotograficzną, którą zawsze nosił w pugilaresie.
Z synowskiego uczucia, z jakiem Jan mówił zwykle o ciotce, z nauk macierzyńskich tej chłopki, pisanych niewprawnym i trochę trzęsącym się charakterem, Fanny wnosiła, że jestto jedna z tych wieśniaczek typowych z nad Seine et Oise; zdumiała więc na widok czystych linij tej ładnej twarzy, jeszcze jaśniejszej przy wązkim czepku białym i tej eleganckiej, gibkiej kibici trzydziestopięcio letniej kobiety.
— Bardzo piękna, rzeczywiście... wycedziła przez zęby, ze szczególnym naciskiem.
— A jak zbudowana! — odezwał się stryj, uporczywie wracając do swego opisu.
Przeszli następnie na balkon. Po upale, od którego cynk werendy był jeszcze gorący, niknąca w dali chmura kropiła drobnym deszczykiem, który orzeźwiał powietrze, wesoło dźwięczał na dachach i obryzgiwał chodniki. Paryż śmiał się pod tą ulewą a zgiełk tłumu, powozów, cały ten hałas wzbijający się w górę, upajał parafianina, kołatał się w jego pustej i ruchliwej głowie, jak dzwon, przypominając młodość i trzymiesięczny pobyt jego przed trzydziestu laty, u przyjaciela de Courbebaisse.
— Jakie to były zabawy, jakie hulanki, moje dzieci! Pewnej nocy w półpoście, weszliśmy z Courbebaissem do Prado, poprzebierani, on za Chicarda a kochanka jego — Mornas, za sprzedającą piosenki, strój zaś ten przyniósł jej szczęście, wsławiła się bowiem w café-concert. On sam (stryj) wprowadził panienkę z tejże dzielnicy, zwaną Pellicule. Rozochocony, śmiał się roztwierając szeroko usta, nucił aryjki do tańca i w takt chwytał w pół synowicę. O północy, pożegnawszy ich by się udać do hotelu Cujas, jedynego, jaki znał w Paryżu, śpiewał na całe gardło na wschodach, przesyłał całusy do synowicy, która mu świeciła i zawołał do Jana:
— Strzeż się!...
— Gdy poszedł, Fanny zachmurzona od niejakiej chwili, przeszła do garderoby i przez uchylone drzwi, podczas, gdy się Jan kładł spać, zaczęła rozmowę, prawie obojętnym tonem.
— Twoja ciotka jest bardzo ładna... nie dziwię się teraz, żeś o niej wspominał tak często. Musieliście też przypinać rogi temu biednemu stryjowi!... co prawda, zdaje się stworzonemu na to.
Jan oburzył się... Diwonna! wszak to druga jego matka, która, gdy był maleńkim, miała o nim staranie, ubierała go... Wyratowała go z choroby, uchroniła od śmierci... nie, nigdyby się nie dopuścił takiej nikczemności.
— Daj pokój, daj pokój — mówiła dalej Fanny krzykliwym głosem, trzymając w zębach szpilki podwójne. — Nigdy we mnie nie wmówisz, żeby z takiemi oczami i tak pięknie zbudowana, jak powiada ten głupiec, ta Diwonna jego nie czuła żądzy przy takim ładnym blondynie z panieńską cerą, jakim ty jesteś. Widzisz... czy to nad brzegiem Rodanu, czy gdziekolwiek indziej, my wszędzie jesteśmy te same...
Mówiła to z przekonania, sądząc, że wszystkie kobiety ulegają każdej zachciance i że je żądza odrazu pokonywa. On się bronił, ale był zmieszany; roztrząsał swe wspomnienia, badał siebie, czy dotknięcie najniewinniejszej pieszczoty mogło go ostrzedz o jakiemkolwiek niebezpieczeństwie — i chociaż nic nie znalazł, niewinność przywiązania jego była zamąconą, czysta kamea zadraśnięta paznokciem.
— Patrz!... widzisz!... to czepek z twoich stron.
Na pięknych włosach, splecionych w dwa długie warkocze, upięła białą chusteczkę, dosyć dobrze naśladując katalankę, czepeczek dziewcząt z Châteauneuf i wyprostowana w mlecznych fałdach swych batystów nocnych, z okiem pałającem zapytała:
— Czym ja podobna do Diwonny?
O! nie, wcale; do siebie tylko była podobną w tym czepeczku, przypominającym tamten św. Łazarza, w którym jej miało być tak ładnie, gdy wobec całego sądu przesyłała pożegnalnego całusa swemu fałszerzowi: „Nie smuć się, mój miły; piękne czasy wrócą...“
Wspomnienie to sprawiło mu taką przykrość, że skoro tylko położyła się Fanny, zgasił prędko świecę, żeby jej nie widzieć.
Nazajutrz, z samego rana przyszedł stryj, z miną zawadyacką, z laską w górę podniesioną, wołając: „hola, dzieci!“ tonem lekkim i protekcyjnym, jakim się też odzywał niegdyś Courbebaisse, przychodząc go wyrwać z objęć panny Pellicule. Zdawał się jeszcze bardziej podniecony, niż w wilię i pewnie przyczynił się do tego hotel Cujas a więcej jeszcze owe ośm tysięcy franków, leżących w pugilaresie. Wprawdzie przeznaczył te pieniądze na kupno Piboulette, ale przecież miał prawo odłożyć kilka ludwików i wyprawić za miastem śniadanie swojej synowicy!...
— A Bouchereau? — odezwał się Jan, który nie mógłby się nie stawić dwa dni z rzędu w ministeryum. — Ułożyli się jednak, że zjedzą śniadanie w Champs-Elysées, poczem obaj panowie udadzą się na konsultacyę.
Nie tak się to odbyło, jak marzył Cezary, który chciał przyjechać do Saint Cloud wspaniałą karetą, pełną szampana. Swoją drogą było im bardzo przyjemnie jeść na tarasie restauracyjnym, w cieniu akacyj, poprzez które dochodziły ich dźwięki dziennej próby z sąsiedniego Café-concert. Cezary, bardzo gadatliwy, pełen galanteryi, robił co mógł, żeby olśnić paryżankę. Żartował sobie z garsonów, przywołał kucharza, żeby mu powinszować jakiegoś sosu a Fanny wybuchała głupim, nienaturalnym i banalnym śmiechem, który przypominał gabinery oddzielne i sprawiał Janowi przykrość, niemniej jak spoufalenie się z sobą stryja i synowicy, w jego obecności.
Możnaby mniemać, że się przyjaźnią od dwudziestu lat. „Próżniak“, który się stał sentymentalnym po winach podanych z wetami, mówił o Castelet, o Diwonnie i o swym Janku także. Rad był, że wie, iż jest w stosunku z nią, kobietą dorzeczną, która mu nie pozwoli dopuszczać się szaleństw. Dawał jej rady tyczące nieco podejrzliwego usposobienia młodzieńca i sposobu ujarzmienia go — jakby młodej mężatce, klepiąc ją po rękach, z okiem przygasłem i wilgotnem.
Przyszedł atoli do siebie u d-ra Bouchereau, gdzie dwie godziny czekali na pierwszem piętrze szpitala na placu Vendôme, w tych wielkich salach, wysokich i zimnych, wśród tłumów milczących i zaniepokojonych a potem przebyli całe piekło boleści, żeby dotrzeć do gabinetu sławnego uczonego, jaki się znajdował po za wszystkiemi salami.
Bouchereau, odbarzony zdumiewającą pamięcią, przypomniał sobie bardzo dobrze panią Gaussin, jeździł bowiem do Castelet na konsylium, przed dziesięciu laty, w samym początku choroby; zażądał, by mu opowiedziano wszystkie fazy, odczytał dawne recepty i zaraz uspokoił co do przypadłości mózgowych, przypisując je użyciu pewnych lekarstw. Podczas kiedy nieruchomy, z gęstą brwią zwisłą nad okiem bystrem i badawczem, pisał długi list do kolegi z Avignonu, stryj i synowiec, tamując oddech, wsłuchiwali się w skrzypienie tego pióra, które dla nich przytłumiało cały zgiełk ożywionego Paryża i w owej chwili zrozumieli potęgę lekarza w czasach nowożytnych, tego ostatniego kapłana, wiarę najwyższą i przesąd niezwyciężony...
Cezary wyszedł ztamtąd poważny i wytrzeźwiony.
— Wracam do hotelu zapakować się; powietrze paryzkie szkodliwe jest dla mnie, widzisz mój mały... Gdybym ta został, gotówbym szaleć. Wyjadę wieczorem o siódmej godzinie. Pożegnaj za mnie moją, synowicę, dobrze?
Przestraszony jego lekkomyślnem i dziecinnem zachowaniem się, Jan nie myślał go zatrzymywać i nazajutrz, obudziwszy się, rad był, że stryj jest już w domu, pod kluczem, przy Diwonnie; tymczasem zjawił się on ze wzburzoną twarzą i w pomiętej bieliznie.
— Boże mój! Co się stryjowi stało?
Zagłębiony w fotelu cichym głosem i bez giestów z początku, lecz ożywiając się w miarę opowiadania, Cezary przyznał się, że spotkał pewną znajomość z czasów Courbebaisse’a, że był na sutym obiedzie i stracił swe ośm tysięcy franków w domu gry... Że mu nie pozostało nic, ani jeden sus!... „Jakże ja tam powrócę, jak opowiem... Diwonnie? A kupno Piboulette“. Naraz, zaczął rozpaczać, zasłonił sobie oczy rękoma, uszy zatkał wielkiemi palcami i wyjąc, szlochając, łkając, prawdziwy ten południowiec, oskarżał się dręczony wyrzutami sumienia, spowiadał się z całego życia. Był on hańbą i nieszczęściem dla swej rodziny; takich ludzi krewni mieliby prawo zabijać, jak wilków. Gdyby nie szlachetność brata, gdzieby się znajdował? — W więzieniu, wraz ze złodziejami i fałszerzami. „Stryju, stryju“! — powtarzał biedny Gaussin, usiłując go powstrzymać.
Ale on, z umysłu ślepy i głuchy rozkoszował się publicznem wyznaniem swej zbrodni i opowiadał ją w najdrobniejszych szczegółach; Fanny zaś przyglądała mu się z litością, ale i z podziwem. Ten przynajmniej namiętny, ognisty taki, jakich ona lubi! Wzruszona aż do głębi serca, dobra ta dziewczyna zastanawiała się, jakby mu dopomódz. Co tu robić? Od roku nie widuje nikogo, Jan nie ma żadnych stosunków... Nagle, przypomniał jej się Déchelette!... Musi być w Paryżu obecnie a taki dobry z niego chłopak!
— Ależ ja go prawie nie znam — rzekł Jan.
— Ja pójdę.
— Jakto! chcesz pójść?...
— Dlaczegóżby nie?
Spojrzenia ich skrzyżowały się i zrozumiały nawzajem, Déchelette był także jej kochankiem, kochankiem przez jedną noc, którego zaledwie sobie przypominała. Ale Jan nie zapomniał ani jednego. Wszyscy uszeregowani byli w jego głowie, jak święci w kalendarzu.
— Jeśli cię to drażni... — odezwała się z pewnem zakłopotaniem. Gdy Cezary, który przez czas tej krótkiej narady, przestał krzyczeć i okropnie zaniepokojony, zwrócił ku nim tak błagalny i rozpaczliwy wzrok, Jan zrezygnował się i przecedził przez zęby zezwolenie...
Jakże długą wydawała im się ta godzina, gdy szarpani myślami, których przed sobą nie wyznawali, oparci o balkon, oczekiwali na tę kobietę.
— Musi być bardzo daleko do tego Décbelette’a...
— Ależ nie, ulica de Rome... o dwa kroki — odpowiadał Jan, wściekając się, gdyż i jemu także się zdawało, że Fanny bardzo długo nie wraca. Próbował się uspokoić inżyniera miłosną dewizą „bez jutra“ i wzgardliwem jego powiedzeniem o Safonie, że to kokotka starej daty. Ale dama kochanka cierpiała na tem, wolałby Prawie, żeby Fanny wydała się Décheletteowi piękną jeszcze i powabną. Ach, ten stary waryat, Cezary, potrzebnie też odnowił wszystkie jego rany!
Nakoniec ujrzeli płaszczyk Fanny, skręcającej z po za rogu na ulicę. Powracała promieniejąca: „Skończona rzecz... mara pieniądze“.
Gdy rozłożyła ośm tysięcy franków na stole, stryj płakał z radości; chciał zaraz napisać kwit Déchelette’owi, oznaczyć procenty i czas wypłaty.
— To niepotrzebne, stryju... Nie wymówiłam twego nazwiska... Mnie pożyczono te pieniądze i mnie będziesz je dłużny, tak długo, jak ci się spodoba.
— Takie przysługi, moje dziecko, odpłacają się przyjaźnią trwającą do grobu... — odrzekł Cezary, przejęty wdzięcznością. Na dworcu, gdzie Gaussin odprowadził go, żeby mieć pewność, że odjedzie tym razem, powtarzał ze łzami: — Co za kobieta, co za skarb... warta, żebyś ją uszczęśliwił!...
Jan bardzo był nierad z tej przygody i czuł, że łańcuch i tak już ciężki, nituje się coraz bardziej i łączy z sobą dwie rzeczy, które przez wrodzoną delikatność zawsze rozdzielał i odróżniał — rodzinę i swój stosunek. Teraz Cezary zawiadamiał jego kochankę o zajęciach, o plantacyach, o wszystkiem, co się dzieje w Castelet; a Fanny krytykowała upór konsula co do winnic, wdawała się w rozprawy o zdrowiu matki, drażniła Jana niewłaściwą troskliwością lub zbyteczną radą; tylko nigdy nie czyniła wzmianki o oddanej przysłudze, ani o dawnej przygodzie „próżniaka“, tej skazie na rodzie Armandych, którą stryj w jej obecności wyjawił. Raz jeden uciekła się do tego, jako do broni odpornej a to w następujących okolicznościach:
Powracając z teatru, podczas deszczu, wsiadali do powozu na pewnej stacyi bulwarowej. Była to jedna z tych dorożek, co tylko po północy jeżdżą; nie ruszała ona z miejsca odrazu, gdyż woźnica był rozespany a koń wstrząsał uździenicą. Podczas kiedy czekali w zamkniętym fiakrze, stary woźnica, zajęty poprawianiem sobie trzaskawki u bicza, zbliżył się spokojnie do drzwiczek, z postronkiem w zębach i rzekł do Fanny głosem ochrypłym i ziejącym winem:
— Dobry wieczór... Jakże się masz?
— Ach, to ty!
Przeszedł ją lekki dreszcz, który prędko przezwyciężywszy, po cicha powiedziała do kochanka: „mój ojciec“...
Ojciec jej, ten maruder w długim surducie niegdyś liberyi, obryzganym błotem, z naderwanemi guzikami z metalu; ten człowiek, który oblany światłem gazu, ukazywał twarz obrzękłą, siną od alkoholu, przypominającą Gaussinowi w zgrubiały sposób, regularny i zmysłowy profil Fanny, jej duże oko rozkosznisi. Nie zwracając uwagi na mężczyznę towarzyszącego córce, jak gdyby go nie widział wcale, ojciec Legrand opowiadał co słychać w domu: „Stara jest w Necker od dwóch tygodni, źle z nią... Idźże ją odwiedzić którego czwartku, pokrzepi ją to... Co do mnie, tęgo się trzymam na szczęście; dobry bicz, dobra trzaskawka... tylko interesa idą nieszczególnie. Gdybyś potrzebowała miesięcznie woźnicy, byłoby mi to na rękę... Nie? — Szkoda... Do widzenia...“
Uścisnęli sobie obojętnie ręce, flark puścił się w drogę.
— A co, czy spodziewałbyś się tego? — szepnęła Fanny i przystąpiła do długiego opowiadania o swej rodzinie, co dotąd nie bywało — takie to brzydkie... taką tchnie nędzą!... ale teraz znamy się lepiej, nie mamy powoda taić nic przed sobą. Urodziłam się w Moulin-aux-Anglais, w okolicy Paryża, z tego oto ojca, dawnego dragona, który z obowiązku swego odbywał ciągle drogę z Paryża do Châtillon i ze służącej z oberży, pomiędzy jednem pojawieniem się jego a drugiem. Matki nie znałam, bo umarła przy połogu, ale gospodarze stacyi, poczciwi ludzie, zmusili ojca, żeby przyznał córkę i mamkę opłacał miesięcznie.
Nie śmiał odmówić, gdyż był tam dużo dłużny i gdy Fanny miała lat cztery, zaczął ją wozić jak pieska, sadowiąc u góry, pod płócienną budą. Bawiło ją to przemykanie się po drogach, światło latarń biegnących z obu stron wozu, parające i dyszące grzbiety u koni, sypianie w ciemnościach, na wietrze, przy odgłosie dzwonków.
Ale ojcu Legrand w prędce się sprzykrzyło to pozowanie na ojcowstwo. Niewiele to wprawdzie kosztowało, jednakże musiał żywić i ubierać tę smarkatę. Przytem stała mu na zawadzie do ożenienia się z pewną wdową po ogrodniku, mającą banie szklane do melonów i kwatery kapusty. Wzięła go chrapka. Fanny czuła wtedy bardzo wyraźnie, że ją ojciec chce zgubić; istotnie pijak ten pragnął jej się pozbyć bądź co bądź i gdyby sama wdowa, poczciwa matka Machaume, nie była wzięła dziewczynki pod opiekę...
— Ach prawda... tyś znał Machaume! — rzekła Fanny.
— Jakto! ta służąca, którą widziałem u ciebie?...
— Była to moja macocha... Taka była dobra dla mnie, jak byłam maleńką, że wzięłam ją do siebie, żeby wyrwać niegodziwemu mężowi, który straciwszy całe jej mienie, bił ją i zmuszał do służenia jakiejś flądrze, z którą żył... Ach! biedna Machaume, wie ona, co to jest wyjść za pięknego mężczyznę... Odszedłszy odemnie, czemprędzej doń wróciła, a teraz jest oto w domu przytułku. Jakże się on opuścił bez niej, ten stary łotr! Jaki brudny! Prawdziwy furman! O nic nie dba, tylko o bicz... uważałaś, jak go prosto trzyma? Nawet kiedy jest tak pijany, że się chwieje na nogach, trzyma go przed sobą, jak gromnicę zapaloną i chowa w pokoju. To jedno miał zawsze w porządku... dobry bicz, dobra trzaskawka... to jego przysłowie.
Mówiła o nim bez skrupułów, jakby o obcym, bez niesmaku i wstydu a Jan słuchał jej z przestrachem. Ten ojciec!... ta matka!... wobec surowego oblicza konsula i anielskiej twarzy pani Gaussin!... Zrozumiawszy nagle powód milczenia kochanka, odrazę jego do tych mętów społecznych, jakiemi się obryzgiwał przy niej, rzekła Fanny tonem filozoficznym: „We wszystkich rodzinach, jest mniej więcej to samo; nie odpowiadamy za to.. ja mam mego ojca Legrand; ty, stryja Cezarego“.
„Moje drogie dziecko, drżąca jeszcze piszę do ciebie po ciężkiem zmartwieniu, jakeśmy przeszli, nasze bliźniaczki znikły, nie było ich w Castelet cały dzień, jedną noc i ranek dnia następnego!...“
„W niedzielę, w zwykłej porze śniadanie, spostrzegliśmy ich nieobecność. Wystroiłam je była na mszę, o ósmej godzinie, na którą miał je zaprowadzić konsul; potem jużem się za niemi nie oglądała, gdyż musiałam być przy twej matce, która, jakby z przeczucia, że nieszczęście nad nami wisi, była bardziej zdenerwowaną, niż zwykle. Jak wiesz, odkąd jest chora, przewiduje wszystko, co ma nastąpić i im mniej może się poruszać, tem więcej pracuje głową“.
„Matka twoja, na szczęście była w swoim pokoju a nas wyobraź sobie wszystkich w sali, oczekujących nadejścia dziewczątek, wołano je w ogrodzie, pastuch dął w dużą muszlę, którą zwołuje swą trzodę; prócz tego, Cezary w jedną stronę, ja w drugą, Rousseline, Tardive, wszyscy rozbiegliśmy się po Castelet, za każdem spotkaniem, pytając jedno drugie: „A co?“ Dotąd nic. Później zabrakło nam już odwagi na to pytanie. Z bijącem sercem szliśmy to do studni, to pod wysokie okna poddasza... Co za dzień... ja jednak musiałam co chwilę chodzić na górę do twej matki, uśmiechać się spokojnie, tłomaczyć nieobecność małych tem, że je posłałam przy niedzieli, do ich ciotki, de Villamuris. Zdawało się, że wierzy temu, ale późnym wieczorem, gdym przy niej czuwała, śledząc przez okno światła na równinie i na Rodanie ludzi, którzy szukali biednych dzieci, usłyszałam, że płacze po cichu w łóżku a zapytana o powód: „płaczę o to, z czem się tają przedemną a co jednak odgadłam...“ odrzekła mi tym dziecięcym głosikiem, jaki odzyskała, odkąd tak cierpi. Nie mówiąc już z sobą o tem, niepokoiłyśmy się, każda zosobna“...
„Niecbcąc bez końca ciągnąć tej przykrej opowieści, powiem ci, dziecko drogie, że w poniedziałek rano, bliźniaczki nasze zostały odprowadzone przez ludzi, pracujących u twego stryja, na kępie. Znaleźli je na stosie wici, blade z zimna i z głodu, po tej nocy spędzonej pod gołem niebem, na środku Rodanu. Oto co nam opowiedziały w prostocie ducha swego: oddawna prześladowała je myśl, by jak patronki ich, Marta i Marya, których historyę czytały, puścić się czółnem bez żagli, bez wioseł i bez żadnych zapasów i głosić ewangelię na pierwszem wybrzeżu, gdzie je wiatr, to tchnienie boże, poniesie. W niedzielę zatem, po mszy, odwiązawszy czółno w miejscu, gdzie się odbywa połów ryb, uklękły w niem, jak owe święte niewiasty i uniesione pędem wody, zwolna płynąc, dostały się pomiędzy trzciny w Piboulette, mimo wysokiego stanu wody w tej porze i silnych wichrów, tak zwanych u nas „révouluns...“ Tak... Bóg czuwał nad niemi i On je nam oddał, takie ładne... pogniotły sobie tylko fartuszki niedzielne i zniszczyły złocenie u książeczek do nabożeństwa. Zamiast je zgromić, na co nikt się nie zdobył, ściskaliśmy je i całowali; z przestrachu wszyscy jesteśmy chorzy.
„Najgorsze skutki wywarło to na twojej matce, która zanim jej opowiedzieliśmy, co się stało, czuła, jak powiada, że śmierć przeszła przez Castelet i ona, tak spokojna i tak wesoła zazwyczaj, wpadła w nieuleczalny smutek, chociał ojciec, ja, wszyscy otaczamy ją tkliwą opieką... Czy wiesz, mój Janie, żeś to ty głównym powodem jej tęsknoty i niepokoju. Nie śmie tego wyznać przed ojcem, który nie pozwala oderwać cię od pracy, aleś nie przyjechał po egzaminie, mimo obietnicy! Zrób nam tę niespodziankę na święta Bożego Narodzenia, przywróć błogi uśmiech naszej chorej. Gdybyś wiedział, jak się żałuje po utracie rodziców, że się im nie poświęcało więcej czasu...“
Stojąc przy oknie, gdzie przedzierało się blade zimowe światło, Jan czytał ten list, napawając się dziką wonią jego i drogich sercu wspomnień — pieszczot tkliwych i słońca.
— Co to?... pokaż...
Uchylona firanka wpuściła do pokoju żółta światło, które rozbudziło Fauny: obrzmiała od snu, machinalnie wyciągnęła ona rękę po list. Jan zawahał się, wiedząc, jaką zazdrość w niej budzi samo imię Diwonny, ale jakże miał ukryć, kiedy go poznała z formatu.
Ładnie jej było, gdy wzruszona wyprawą dziewczątek, z szyją i rękoma obnażonemi, ginąc na poduszce w falach czarnych włosów, czytała skręcając papier; ale koniec listu przywiódł ją do wściekłości, zgniótłszy go, rzuciła na podłogę. „Dam ja ci, święte niewiasty. Wszystko to kłamstwa, żeby cię tam zwabić... Tęskni do pięknego siostrzeńca ta...
Chciał ją powstrzymać, niedopuścić, żeby wymówiła plugawe słowo, które wyrzuciła jednak z siebie i wiele innych jeszcze. Pierwszy to raz uniosła się w tak gniewny sposób wobec niego; nigdy przedtem nie wybuchła gniewem tak brudnym, że przypominał rynsztok, wydzielający męty i woń. Od słownika, jaki jej pozostał z przeszłości jako kokotki i aresztantki, wydęła jej się szyja i obwisła warga.
— Niewielka sztuka odgadnąć, o co im chodzi... Cezary się wygadał, więc ułożyli sobie zerwać nasz stosunek i przynęcić cię do domu pięknie zbudowaną Diwonną.
— Najpierw, trzeba ci wiedzieć, że jeśli pojedziesz, to napiszę do twego rogacza... uprzedzam cię... — Mówiąc to, podnosiła się na łóżka z wyrazem nienawiści na bladej i zapadniętej, o zgrubiałych rysach twarzy jak rozwścieczone zwierzę, gotowa porwać się na człowieka.
Gaussin przypominał sobie, że ją widział w takim stanie na ulicy de l’Arcade; ale tym razem przeciw niemu zwracała się ta rycząca nienawiść, która zradzała w nim pokusę rzucić się na kochankę i bić ją; w tych bowiem miłościach zmysłowych, gdzie niema czci i szacunku dla istoty ukochanej, zwierzęcość zawsze bierze górę, tak w gniewie, jak i w pieszczotach. Przeląkłszy się samego siebie, uciekł do bióra i całą drogę obarzał się na to życie jakie sobie stworzył. Nauczy go to oddawać się takiej kobiecie!... Co bezeceństw, co szkaradzieństw!... Siostrom, matce, nikomu nie darowała... jakto! nie miałby nawet prawa pojechać do swoich. W jakiemże się zamknął więzieniu? Uprzytomniła mu się cała historya ich stosunków, widział piękne, obnażone ramiona egipcyanki, oplecione wkoło jego szyi owego wieczoru, po balu, co go trzymały despotycznie i silnie, odrywając od przyjaciół i rodziny — uczynił nieodwołalne postanowienie: tegoż wieczoru bądź co bądź, pojedzie do Castelet.
Po załatwienia niektórych interesów i uzyskaniu urlopu w ministeryum, wcześnie wrócił do domu, przewidując okropną scenę, przygotowany na wszystko, nawet na zerwanie. Ale Fanny przywitała go tak słodko, z tak zapuchniętemi oczyma i twarzą, jakby od łez zmiękłą, że trudno mu było zdobyć się na akt woli.
— Jadę dziś wieczór — rzekł przezwyciężając się.
— Dobrze robisz, mój miły... Pojedź zobaczyć matkę a przedewszystkiem... — dodała, zbliżając się z pieszczotliwą miną — zapomnij, żem była tak zła, ja cię zanadto kocham, dla tego dopuszczam się szaleństwa.
Do końca dnia, pakując jego rzeczy, z zalotną troskliwością, słodka jak w pierwszych czasach, okazywała skruchę, może w nadziei, że go przytrzyma. Jednakże ani razu nie powiedziała: „zostań...“ i gdy w ostatniej chwili, straciwszy już nadzieję, wobec ostatecznych przygotowań, tuliła się i przyciskała do kochanka, chcąc, żeby nawskróś przesiąkł nią na cały czas podróży i nieobecności, żegnając go pocałunkiem, szepnęła tylko: „powiedz, Janie, nie masz do mnie żalu?...“
Z jakiemżu upojeniem obudził się rano w swoim pokoiku z dziecięcych lat, z sercem rozgrzanem jeszcze uściskami rodziny i błogiem uniesieniem powitania. Jakże mu było przyjemnie zastać na tem samem miejscu, pod pawilonem wązkiego łóżeczka, drąg świecący, którego szukał dawniej, budząc się ze snu, słyszeć krzyki pawi na grzędach, skrzypienie bloku od studni, dreptanie trzody i — gdy otworzył okienice, trzasnąwszy niemi o ścianę, ujrzał to piękne, ciepłe światło, co wpadało jak kaskada, ten cudny krajobraz, piętrzące się winnice, cyprysy, oliwki i lasy sosnowe, pnące się aż nad Rodanem, pod niebem glębokiem, wolnem od mgły, pomimo wczesnego ranka, pod niebem zielonem, po którem wiatr północno-zachodni miotał się noc całą, zapełniając jeszcze teraz ogromną dolinę tchnieniem orzeźwiającem i silnem.
Jan porównywał to przebudzenie z tamtemi pod niebem tak błotnistem, jak miłość jego i czuł się szczęśliwy i wolny. Zeszedł na dół. Dom oblany słońcem, pogrążony był jeszcze we śnie; wszystkie okiennice były zamknięte, jakby oczy. Rad był z chwili samotności, aby odzywać siły, w tej rekonwalescencyi moralnej, której początek czuł w sobie.
Przebywszy taraz, udał się do parku, tak bowiem nazywano las z sosen i mirtów, gdzieniegdzie rosnących na stromej pochyłości Castelet, który przerzynały nierówne ścieżki ślizkie, od suchych szpilek sosnowych. Pies jego, Miracle, bardzo stary i kulawy, wyszedł z budy i w milczeniu szedł za nim, krok w krok. Tak często dawniej odbywali z sobą tę przechadzkę poranną...
U wejścia do winnic, ogrodzonych dużemi cyprysami, które pochylały śpiczaste wierzchołki, pies zawahał się; wiedział on, że po grubym pokładzie piasku, nowem lekarstwie przeciw filokserze, probowanem przez konsula, byłoby trudno chodzić jego starym nogom, równie jak i po ślizkich stopniach tarasu. Skusiła go wprawdzie chęć towarzyszenia mu, ale za każdą zawadą, wydawał lękliwe krótkie krzyki, zatrzymywał się i pełzał, jakby krab po skale. Jan nie patrzył nań, cały zajęty szczepami wina hiszpańskiego „alicante“, o którem ojciec mówił mu już dużo w wilię dnia tego. Zdawały się pięknie rosnąć na piasku gładkim i błyszczącym; znajdzie więc nakoniec nagrodę za wytrwałe trudy; winnice w Castelet mogą odżyć podczas kiedy w la Nerte, l’Ermitage i inne znaczniejsze nad Rodanem zniszczały!
Naraz, ukazał się przed nim biały czepeczek; była to Diwonna, pierwsza na nogach w całym domu. Miała nożyk ogrodniczy w ręku, oraz inny jakiś przedmiot, który śpiesznie rzuciła i lica jej tak blade zazwyczaj, pokryły się żywym rumieńcem.
— To ty, Janie? Przestraszyłeś mię. Myślałam, że ojciec... — Ochłonąwszy, pocałowała go — Dobrze spałeś?
— Bardzo dobrze, ale dlaczego lękałaś się, żeby ojciec nie nadszedł?
— Dla czego...
Podniosła gałąź, obciętą przed chwilą.
— Konsul pewnie ci powiedział, że tym razem pewien jest powodzenia... Patrzże, oto jest filoksera...
Jan przyglądał się ździebełku mchu żółtego, które przyrosło do pnia; ta niedostrzegalna pleśń, zniweczyła zwolna całe prowincye: w ten poranek wspaniały, wobec tego słońca ożywczego, ta istota maleńka, tępiąca a niedająca się wytępić, wyglądała jak ironia przyrody.
— To początek... Za trzy miesiące cała winnica będzie pożarta a ojciec nanowo sadzić zacznie, bo w tem ambicyę pokłada. Bę dą nowe szczepy i nowe lekarstwa, aż do dnia, kiedy,..
Rozpaczliwym ruchem zakończyła, podkreślając nim swój frazes.
— Doprawdy, czyśmy tak daleko zaszli?
— O, znasz konsula... on nigdy nic nie mówi, daje mi co miesiące pieniądze, jak zwykle; widzę jednak że jest zafrasowany. Jeździ do Avignonu, do Arange... pieniędzy szuka...
A Cezary? jego nawodnianie? — zapytał przerażony młodzieniec.
— Dzięki Bogu, z tej strony wszystko idzie dobrze. Mieliśmy piędziesiąt beczek pośledniejszego wina z ostatniego zbioru a bieżący rok przyniesie drugie tyle. Widząc to powodzenie, konsul ustąpił bratu wszystkich winnic z równiny, które dotąd leżały odłogiem, wyciągnięte pod linią prostą, martwe jakby cmentarz wiejski. Teraz zalane są wodą na trzy miesiące...
I dumna z dzieła swego męża, „próżniaka“, prowensalka pokazywała Janowi ze wzgórza, na jakiem się znajdowali, duże stawy, nazywane tam „clairs“, otaczane nasypami z wapna, jak to bywa w salinach.
— Za dwa lata i te szczepy rodzić będą i w Piboulette i na kępie Lamotte, którą stryj kupił, nie mówiąc o tem nikomu... Wtedy będziemy bogaci... ale trzeba się trzymać do tego czasu; każdy się musi przyłożyć do tego i coś poświęcić.
Mówiła o poświęceniu, jako kobieta, której ono już nie dziwi, wesoło i z takim zapałem, że Jan, któremu zabłysła nagle pewna myśl w głowie, odpowiedział takimże samym tonem:
— Poświęcimy się, Diwonno...
Tegoż dnia, napisał do Fanny, że rodzice nie mogą mu wypłacać nadal pensyi, musi więc poprzestawać odtąd na dyetach z ministeryum i że w takich warunkach, życie we dwoje stało się niepodobieństwem; że zerwanie to następuje prędzej niż myślał, na trzy lub cztery lata przed przewidywanym wyjazdem, ale rachuje na to, iż kochanka jego uzna ważność tych przyczyn, że się ulituje nad nim i jego strapieniem, że mu pomoże spełnić ten przykry bowiązek.
Byłoż to poświęceniem? Czy przeciwnie, nie doznawał w tem ulgi, że kładzie kres egzystencyi, która mu się zdawała ohydną i niezdrową, zwłaszcza odkąd wrócił do natury, do rodziny, do uczuć prostych i zdrowych?... Napisawszy ten list, bez walki i cierpienia, liczył na to, że za odpowiedź, jak się spodziewał, gniewną, pełną pogróżek i wybuchów, znajdzie otuchę w wiernem i uczciwem uczuciu otaczających go prawych serc, w przykładzie ojca, tak wyjątkowo zacnego i dumnego, w niewinnym uśmiechu małych swych niewiast świętych a także w tych rozległych i spokojnych widnokręgach, w zdrowych tchnieniach gór, w tem niebie na wysokościach, w tej rzece bystrej i szybkiej; rozmyślając bowiem o swej szkaradnej namiętności, zdawało mu się, że przeszedł jedną z tych feber niebezpiecznych, jakich nabawiają wyziewy gruntu bagnistego. Pięć czy sześć dniu płynęło w milczeniu po tym samodzielnym kroku. Rano i wieczór chodził Jan na pocztę i powracał z pustemi rękami, niezmiernie zaniepokojony, co się z nią dzieje, co postanowiła i czemu nie odpowiada? O tem tylko myślał. W nocy, gdy wszyscy spali w Castelet, kołysani szumem wiatru, hulającego po długich korytarzach, rozmawiał o tem z Cezarym, w swoim pokoiku.
— Gotowa przyjechać — mówił stryj, z tem większym niepokojem, że musiał włożyć do koperty owego zrywającego listu, dwa weksle, jeden płatny za sześć miesięcy, drugi za rok, któremi uiszczał się z długu, wraz z procentami. Jakim sposobem zapłaci te weksle. Jak się Wytłumaczy przed Diwonną? Dreszcze go przechodziły na samą myśl i litość budził w synowcu, gdy z nosem na kwintę spuszczonym, otrząsając fajkę po skończonej gawędzie, mówił: „Dobrej nocy... W każdym razie, bardzo dobrze postąpiłeś“.
Nareszcie nadeszła odpowiedź i zaraz przy Pierwszych wyrazach: „Mój najdroższy, nie napisałam do ciebie prędzej, chcąc ci dowieść nie samemi tylko słowy, do jakiego stopnia rozumiem cię i kocham. Jan zatrzymał się, tak zadziwiony, jak człowiek, który słyszy symfonię, zamiast strasznego hasła do wojny; szybko odwrócił ostatnią stronicę, gdzie przeczytał: „pozostać do śmierci twoim psem, który cię kocha, którego możesz bić i który cię namiętnie pieści...“
Chyba nie odebrała jego listu! Ale gdy ze łzami w oczach, okazało się, iż jestto odpowiedź, że Fauny oddawna spodziewała się tej złej wiadomości o ruinie Castelet, która pociągnie za sobą nieuniknione rozłączenie, natychmiast zaczęta szukać zajęcia, żeby mu już nie być ciężarem i otrzymała zarząd nad domem z umeblowanymi pokojami, przy alei Bois de Bonlogne, należącym do bardzo bogatej damy. Otrzyma sto franków miesięcznie, życie, mieszkanie i całą niedzielę do rozporządzenia.
„Słyszysz mój dregi, cały dzień w tygodniu, do kochania się... bo ty zechcesz jeszcze, nieprawda? Wynagrodzisz mię za ten wielki i pierwszy wysiłek w mojem życiu, że pracować zacznę, że dniem i nocą będę w niewoli, doznając upokorzeń, o jakich nie możesz mieć pojęcia i które będą bardzo dokuczliwe dla mnie, co tak przepadam za niezależnością. Ale mi to sprawia rozkosz niewypowiedzianą, że przez miłość dla ciebie, cierpieć będę. Tak, wiele ci zawdzięczam, otworzyłeś mi oczy na tyle zacnych i uczciwych rzeczy, o których przedtem nigdy mi nikt nie mówił!... Ach! gdybyśmy się byli wcześniej poznali!... Ale tyś się jeszcze czołgał po ziemi, kiedy ja już z rąk do rąk przechodziłam...“
„Jednak żaden z tych mężczyzn nie może się pochlubić, że zrodził we mnie takie postanowienie, bylebym go jeszcze na czas jakiś zachowała... Możesz teraz wrócić, kiedy zechcesz, mieszkanie jest opróźnione. Pozabierałam wszystkie swoje rzeczy... Najciężej mi było przetrząsać szuflady i wspomnienia! Zastaniesz tylko mój portret... on cię nic kosztować nie będzie, prócz życzliwych spojrzeń, o które żebrzę. Ach, mój miły! mój miły!... Zachowaj mi przynajmniej niedzielę i ten punkcik na szyi, ten mój punkcik, wiesz“. Dalej następowały słówka czułe, pieszczotliwe, przypominające kotkę, co liże swe małe, okrzyki tak namiętne, że kochanek ocierał twarz o ten gładki papier, jak gdyby pieszczota wydzielała się zeń ludzka i ciepła.
— Nie pisze o moich wekslach? — nieśmiało zapytał stryj Cezary.
— Odsyła je... uiścisz się, jak będziesz bogatym.
Stryj odetchnął swobodniej, skronie zmarszczył z radości i sentencyonalnie, z wybitnym swym akcentem południowym, rzekł: „wiesz, co ci powiem... ta kobieta, to święta“.
I przechodząc zaraz do wręcz przeciwnych idei, wskutek ruchliwości, braku logiki i pamięci, które go nieco śmiesznym czyniły, dodał: «A jaka namiętność, mój kochany, jaki ogień! Aż mi w ustach zaschło, zupełnie tak samo, jak kiedy Courbebaisse czytywał mi listy swojej Mornas...“
Uraczył on znown Jana opisem podróży swojej do Paryża, hotelu Cujas i panny Pellicule, ale młodzieniec nic nie słyszał, wpatrzony przez otwarte okno w noc cichą, oblaną blaskiem księżyca, tak jasnego, że koguty, myląc się, witały go, jakby jutrzenkę.
A więc miłość rzeczywiście odradza, jak opiewają poeci. Jan z dumą myślał o tym, że wszyscy ci wielcy, ci sławni, których Fanny przed nim kochała, zamiast ją odrodzić, psuli jeszcze bardziej, podczas kiedy on, jedynie siłą swej uczciwości, nazawsze ją może wyrwie ze szponów występku.
Wdzięczny jej był za obmyślenie tego półśrodka, tego zerwania połowicznego, w którem zdobędzie nowy nałóg do pracy, tak trudny dla jej leniwej natury. Ojcowskim tonem starego jegomości, odpisał jej nazajutrz, zachęcając do wytrwania w zmianie życia, dopytując się troskliwie, jakiego to rodzaju dom, którym zarządzać będzie, jacy ladzie go zamieszkują; lękał się bowiem jej pobłażliwości i godzenia się ze stanem rzeczy; tak łatwo przychodziło jej powiedzieć: „Cóż robić, kiedy inaczej być nie może...“
Potulna jak dziecko, przesłała Fanny w następnym liście, obraz swego hotelu „Maison de familie“, chociaż w nim mieszkają obcy sobie ludzie. „Pierwsze piętro zajmują brazylijczycy, ojciec, matka, dzieci i liczna służba; drugie — rosyanie i bogaty holender, handlujący koralami; trzecie — dwóch (anglicy bardzo porządni ludzie) i wreszcie, bardzo interesujące rodzeństwo: panna Minna Vogel, cytarzystka ze Sztuttgardu, z małym bratem Leonem, biednym suchotnikiem, który zmuszony był przerwać zaczęte w Paryżu studya na klarnecie, przyjechała więc, by go doglądać, mając tylko dochód z kilku koncertów na opłacenie hotelu i na życie.
„Jak widzisz, mój drogi, nie można sobie wyobrazić nic czulszego i szanowniejszego. Ja sama uchodzę tu za wdowę i doznaję wszelkich względów. Nie pozwoliłabym na to, żeby inaczej było; twoja żona musi być szanowaną. Tylko się nie pomyl co do znaczenia słów: „twoja żona“. Wiem, że kiedyś wyjedziesz, że cię utracę, ale potem już nie będę miała innego. Nazawsze pozostanę twoją, zachowując pamięć twych pieszczot i dobre popędy, jakie we mnie rozbudziłeś... To osobliwość, nieprawdaż... Safo cnotliwa!... Tak, cnotliwa, skoro ty się oddalisz, ale dla ciebie zachowuję się taką, jaką mię pokochałeś; rozszalałą, płomienną... uwielbiam się...“
Nagle, ogarnęła Jana wielka tęsknota. Gdy minie radosne wrażenie powitania, ugaszczania i wylewów uczuć, te powroty synów marnotrawnych zawsze bywają zatrute wspomnieniem życia koczowniczego, żalem za żołędziami gorzkiemi i leniwą trzodą do pasania. Ranki prowensalskiej zimy nie miały już dlań zdrowiodajnej rzeźwości; nie wabiło go polowanie na piękne brunatne wydry, wzdłuż nadbrzeży urwistych, ani na dzikie kaczki na „naye-chien“ starego Abrieu. Wiatr zdawał mu się ostry, woda twarda a przechadzki po nawodnionych winnicach, w towarzystwie stryja, wiecznie objaśniającego mu swój system stawideł i rowów do ścieku, bardzo jednostajne.
Wieś, na którą w pierwszych dniach patrzył przez pryzmat chłopięcych lat swoich, chaty stare, niektóre już opustoszałe, wszystko to tchnęło smutkiem, wioski włoskiej. Idąc na pocztę, nie mógł uniknąć nudnej gadaniny starców, siedzących na chwiejnym kamieniu a każdych drzwi, wykoszlawionych, jak drzewo na chylu, przez reumatyzm, z rękami obwiniętemi kawałkiem pończochy i kobiecin z bukszpanowowo-żółtym podbródkiem, w gładkim czepku i z błyszczącemi, latającemi oczkami, jak u jaszczurek, co się pojawiają w szczelinach starych murów.
Prześladowały go ciągle te same ubolewania, że winnice poschły, marzanna więdnie a morwy chorują; że nastały czasy siedmiu plag egipskich, co piękną Prowancyę niweczą. Niekiedy, by się zabezpieczyć od natrętów, wracał stromemi ścieżkami wzdłuż murów, opasających Château des Papes. Puste, zarosłe prawie krzakami i bujnem zielem św. Rocha, leczącem od liszajów, były one bardzo właściwe w tym średniowiecznym zakątku, w cieniu tych olbrzymich zwalisk, co zębate, sterczały wysoko, ponad drogą.
Wtenczas spotykał proboszcza Mallassague, który odprawiwszy mszę świętą, żwawym krokiem schodził na dół, w rabacie na bakier, podginając obiema rękami sutannę, z powodu cierni i ostów. Ksiądz zatrzymywał się, piorunował przeciw bezbożności chłopów i niecnym postępkom rady miejskiej, rzucał klątwy na pola, zwierzęta i ludzi, tak zepsutych do szpiku kości, że nie przychodzą już na nabożeństwo, umierają nieopatrzeni Świętemi Sakramentami, leczą się magnetyzmem i spirytyzmem, aby nie przyzwać księdza i lekarza! „Tak, mój panie, spirytyzmem 1... oto, do czego dochodzą chłopi z naszego okręgu... i pan chcesz, żeby winnice nie chorowały!...“
Jan, mając w kieszeni otwarty już, płomienny list Fanny, słuchał z roztargnionem okiem i o ile mógł najprędzej umykał od tej komedyi księdza, żeby wrócić do Castelet i schronić się we wnętrzu skały, zwanem przez prowensalczyków „cagnard“, do którego nie przedzierał się wiatr szumiący do koła i gdzie słońce odbijało się od kamienia.
W takiem to najdzikszem ustroniu, pełnym cierni i ostów, czytał on list, którego delikatna woń, słodkie słówka i nasuwane obrazy, zwolna upajały go rozkoszą, puls uderzał mu coraz prędzej i przytomność go opuszczała, tak dalece, że jakby zbyteczne dekoracye, wszystko nikło do koła: rzeka, kępy drzew, rozsiane pomiędzy Alpillami, cały krąg rozległej doliny, w której kłęby pyłu słonecznego, wichrem gnane, wirowały. On był tam, w swoim i jej pokoju, naprzeciw dworca o dachach szarych, oddany szałowi pieszczot i tym gwałtownym żądzom, co łącząc ich z sobą, przyprawiały o takie kurcze, jak kiedy się tonie. Nagle, słychać na ścieżce kroki, śmiech wesoły i okrzyk: „on jest tutaj!“ Siostrzyczki jego zjawiają się z obnażonemi łóżkami, brodząc pośród lawendy, pod wodzą starego psa, który, dumny z tego, że znalazł Pana, zwycięzko kręci ogonem. Ale Jan odpycha go nogą i odrzuca nieśmiało prośby bliźniaczek, by grał z niemi w ciuciubabkę, albo się gonił. Jednakże kochał te dziewczątka, które przepadały za swym dorosłym bratem, co zawsze jest tak daleko! Od chwili przyjazdu, zdziecinniał dla nich i bawił go kontrast w tych ładnych istotkach, urodzonych jednocześnie a tak niepodobnych do siebie. Jedna z nich była wysmukła, brunetka, z kędzierzawą główką, mistyczka, z zaciętą przytem wolą. Jej to był pomysł, popłynąć czółnem. Rozegzaltowana naukami proboszcza Mallassagne, ta mała Marya egipcyanka, pociągnęła z sobą jasnowłosą Martę, mięką nieco, łagodną, przypominającą matkę i brata.
Ale w chwili, gdy sobie uprzytomniał obrazy z przeszłości, jakże go drażniło to niewinne przymilanie się i tulenie dzieci do niego, co wydziela z siebie woń listu od kochanki: „Nie, dajcie mi pokój... mam zajęcie...“ mówił, wracając ku domowi, żeby się zamknąć w swoim pokoju, kiedy głos ojca zatrzymał go w drodze.
— To ty, Janie, posłuchaj-no...
Godzina pocztowa dostarczała nowych powodów do złego humoru temu człowiekowi, który ponurym będąc z natury, przywiózł jeszcze ze Wschodu nałóg uroczystego milczenia. Od czasu do czasu, odzywał się tylko; „kiedy byłem konsulem w Hong-Kong“ a słowa te wydawały niespodzianie taki huk, jak suche drzazgi na wielkim ogniu. Podczas kiedy ojciec głośno czytał i rozważał dzienniki poranne, Jan przyglądał się Safonie Caoudala, stojącej na kominku, z rękami splecionemi na kolanach, z lirą leżącą obok, z „całą lirą“. Bronz ten został kupiony przed dwudziestu laty, kiedy przyozdabiano Castelet. Ta statua, którą się wszędzie napotyka, która go niecierpliwiła w wystawach sklepów paryzkich, tu, w tem osamotnieniu, zradzała w nim miłosne wzruszenie; brała chęć pocałować te ramiona, rozpleść te r?ce zimne i gładkie, usłyszeć: „Safo dla ciebie, tylko dla ciebie!“ Koszący ten obraz ruszał się z miejsca, gdy odchodził, szedł z nim, towarzyszył mn na Wspaniałych wschodach. Imię Safony wyglądało dlań rytmiczne poruszające się wahadło w staroświeckim zegarze; wiatr szeptał je w długich korytarzach, z kamienną zimną posadzką letnich apartamentów; imię to napotykał w tej bibliotece wiejskiej, w starych książkach z czerwonemi brzegami stronic, pośród których znajdowały się jeszcze okruszyny podwieczorków z jego lat dziecięcych. To uporczywe wspomnienie kochanki ścigało go aż do pokoju matki, gdzie Diwonna czesała jej piękne, białe włosy, odbijające od twarzy spokojnej i różowej, pomimo rozlicznych i nieustannych cierpień.
Aa, oto nasz Jan... — mówiła matka, ale Diwonna z tą szyją obnażoną, w czepeczku i z podwiniętemi rękawami do zajęcia, które było jej wyłącznym przywilejem, przypominała mu inne przebudzenia, uprzytomniała kochankę, wyskakującą z łóżka, we mgle pierwszego papierosa. Gniewały go podobne myśli, zwłaszcza w tym pokoju! Ale cóż miał robić, żeby ich uniknąć?
„Nasz chłopiec się zmienił — mówiła smutno pani Gaussin — Co jemu jest?“ — Obie zagłębiały się w myślach; Diwonna wysilała swój zdrowy rozsądek, pragnęła wybadać Jana, ale widocznie uciekał od niej teraz, niechcąc pozostać sam na sam.
Pewnego razu, wyśledziwszy wchodzącego do wnętrza skały, weszła tam, właśnie, kiedy opanowany był gorączką listów i widziadeł drażniących. Już się miał podnieść, z pochmurnem okiem, ale powstrzymawszy go, usiadła na gorącym kamieniu. „Czy mię już nie kochasz?... czy przestałam być tą Diwonną, przed którą dawniej zwierzałeś się ze wszystkich strapień?...
— Ale owszem, owszem... — bełkotał zmieszany jej słodkiem obejściem i odwracając oczy, aby w nich nie odnalazła tego, co wyczytał w liście: przywoływań miłosnych, rozpaczliwych okrzyków, namiętnej pieszczoty. „Co ci jest? czegoś smutny?“ szeptała Diwonna, pieszcząc go głosem i ręką, jakby dziecko. Potrosze widziała w nim nawet jeszcze owego chłopaczka, którego w dziesiątym roku życia, wypuszczała z pod opieki.
Rozogniony czytaniem listu, zapalał się on jeszcze bardziej wzburzającym urokiem tego pięknego ciała, co tak blizko niego było, tych ust świeżych, z krwią ożywioną wietrzykiem, który delikatnie rozwiał jej włosy nad czołem, podług mody paryzkiej. Pod wpływem tych nauk Safony, że „wszystkie kobiety są jednakie i wobec mężczyzny mają tylko jedną myśl w głowie...“ upatrywał zalotność w błogim uśmiechu tej chłopki i w ruchu ręki, jakim go przytrzymywała, chcąc czule wybadać.
Naraz, opanowała go grzeszna pokusa i wskutek wysiłku, żeby się jej oprzeć, wstrząsnął się konwulsyjnie. Przestraszona jego bladością i szczękaniem zębów, Diwonna zawołała: „Biedaczek, on ma febrę!“ i zaraz, idąc za popędem serdecznej troskliwości, zaczęła zdejmować z siebie chusteczkę, aby mu ją włożyć na szyję; lecz nagle, uczuła żar pocałunków na karku, na ramionach, na całem połyskującem ciele, co się z pod osłony ukazało w promieniach słonecznych.
Nie miała czasu krzyknąć, bronić się; może nawet nie zdała sobie dokładnej sprawy, z tego co się stało, kiedy Jan, wołając: „szaleniec ze mnie... szaleniec...“ uciekał już w pole a kamienie z ponurym łoskotem staczały mu się pod nogi.
Przy śniadaniu, oznajmił on, że odjedzie tegoż wieczoru, wezwany przez ministra. „Jakto, odjeżdżasz już?...“ „Mówiłeś, że...“ „Dopiero coś przyjechał!...“ Niebyło końca okrzykom i błagalnym proźbom. Ale niemógłby dłużej pozostać wśród swoich, bo objawy przywiązania ich zatrute były wzburzającym, jadowitym wpływem Safony. Zresztą, alboż nie poświęcił się dla aich, wyrzekając się wspólnego z nią mieszkania? Nieco później nastąpi zupełne zerwanie a wtedy wróci on kochać i ściskać tych zacnych ludzi, bez wstytu i z zupełną swobodą.
Noc już zapadła, dom cały we śnie się pogrążył, światła były pogaszone, gdy powrócił Cezary, który odwoził synowca, na pociąg awinioński. Skoro dał koniowi owsa i zbadał niebo, zwyczajem ludzi, co z ziemi żyjąc, ciągną wróżby o pogodzie, miał już wejść pod dach, kiedy ukazała mu się biała postać na ławce tarasowej.
— Czy to ty, Diwonno?
— Tak, czekałam na ciebie...
Ponieważ, z powodu zajęć rozlicznych, mało się widywała w ciągu dnia z mężem uwielbianym, wieczorem spotykali się tam zwykle, żeby się przejść i pogawędzić ze sobą. Bądź-to z powodu krótkiej sceny między nią a Janem, którą, po chwili rozmysłu, aż nadto dobrze zrozumiała, bądź, że ją wzruszyły cołodzienne ciche łzy biednej matki, głos Diwonny drżał nieco i okazywał niepokój, osobliwy, ze względu na jej równe usposobienie i całkowite oddanie się obowiązkom. „Czy ty co wiesz? Dla czego on tak prędko odjechał?...“ Nie wierzyła w tę historyę o ministerynm, podejrzewając raczej jakąś nieszczęsną skłonność, odrywającą chłopca od rodziny, „w tym ohydnym Paryżu grozi tyle niebezpieczeństw, tyle zgubnych znajomości!“
Cezary, nie umiejący nic ukrywać przed nią, przyznał, iż rzeczywiście, wplątała się kobieta w życie Jana... „ale dobra istota, niezdolna odstręczać go od domu“. Opisywał jej poświęcenie, listy czułe a nadewszystko chwalił dzielne postanowienie wzięcia się do pracy: co się jednak tej chłopce wydawało rzerzą zupełnie naturalną.
— Każdy musi pracować, żeby żyć — rzekła.
— Nie tego rodzaju kobiety — odparł Cezary.
— Więc to jakieś ladaco, z którem Jan żył... a tyś tam bywał.
— Przysięgam ci, Diwonno, że odkąd go zna, niema skromniejszej i uczciwszej kobiety... Miłość ją zrehabilitowała.
Zadużo było tych słów; Diwonna nic nie rozumiała. Dla niej, ta dama należała do klasy wyrzutków społeczeństwa, do „złych kobiet“, według jej nazwy. Oburzała ją myśl, że Jan padł ofiarą podobnej istoty. „Gdyby się konsul domyślił“...
Cezary starał się ją uspokoić, wszystkiemi zmarszczkami swej poczciwej, trochę komicznej twarzy. Upewniał, że chłopiec, w tym wieku, nie może się obejść bez kobiety. „Niechże się ożeni...“ odrzekła, z czarującą wiarą w skuteczność tego środka.
— Nie będą już z sobą mieszkać, zawsze to wygrana...
— Słuchaj, Cezary — przemówiła Diwonna z powagą — Znasz tutejsze przysłowie: „Nieszczęście trwa dłużej, aniżeli ten, co je sprowadził...“ Jeśli tak jest, jak powiadasz... jeśli Jan wydobył tę kobietę z błota, to się mógł bardzo skalać przy tem smutnem zatrudnieniu. Może ją uczynił lepszą i uczciwszą, ale kto wie, czy zło, co w niej tkwiło, nie zepsuło naszego dziecka do głębi serca.
Wracali ku tarasowi. Noc była spokojna i jasna, nad tą doliną pogrążoną w ciszy, nic tam nie żyło, prócz rozlanego blasku księżyca, prócz rzeki, co się kołysała i połyskujących srebrem stawów. Oddychało się spokojem, oderwaniem od wszystkiego, wielkim wypoczynkie snu bez widziadeł.
Nagle, pociąg w pełnym biegu wydał, nad Rodanem, głuchy świst pary.
— Ach, ten Paryż — odezwała się Diwonna, grożąc pięścią wrogowi, którego przeklina prowincya. — Ten Paryż!... co my mu dajemy a co on nam zwraca!
Dnia tego było mglisto, zimno i ciemno o czwartej godzinie, nawet w tej szerokiej alei Champs-Elysées, gdzie się toczyły powozy szybko i cicho, jak po wacie. Jan z trudnością mógł przeczytać, w głębi ogródka, za otwartą kratą, złocony i bardzo duży napis nad antresolą domu, mającego pozór wykwintnej i spokojnej siedziby wiejskiej: „Mieszkania umeblowane, pensyonat dla rodzin“. Kareta czekała przy chodniku.
Otworzywszy drzwi do kancelaryi, natychmiast ujrzał Jan tę, której szukał, przy oknie przeglądającą rachunki, naprzeciw drugiej kobiety, wytwornej, wspaniałej, z chusteczką i woreczkiem w ręku.
— Czego pan sobie życzy? — Fanny poznała go, podniosła się żywo i przechodząc koło owej damy, szepnęła: „To mój mały...“ Tamta obejrzała Gaussina od stóp do głów, z zimną krwią i znawstwem, wypływającem z doświadczenia, poczem rzekła bardzo głośno bez ceremonii: „uściskajcie się, moje dzieci... nie patrzę na was“ i usiadła na miejscu Fanny, aby dalej sprawdzać rachunki.
Trzymając się za ręce, szeptali: „Jak się masz?“ — „Nieźle, dziękuję ci“... „Więc wyjechałeś wczoraj wieczorem“ i tym podobne błahe słówka, którym zmienione głosy nadawały jednak prawdziwe znaczenie. Gdy, ochłonąwszy trochę, usiedli na sofie, zapytała Fanny po cichu: „Nie poznałeś mojej zwierzchniczki?... Jużeś ją widział... na balu u Dóchelette’a, ową hiszpankę w stroju panny młodej... trochę zwiędła, jak na pannę młodą...“
— Więc to jest?...
— Rosario Sanchés, kochanka de Pottera.
Ta Rosario, Rosa — jak ryto jej imię na wszystkich zwierciadłach restauracyj nocnych, a zawsze z jakimś nieprzystojnym dodatkiem, za dawnych czasów jeździła w cyrku na rydwanach, jako „dame des chars“ a w świecie, gdzie się bawią, wsławiła się cynicznem wyuzdaniem, wytrawnym językiem i razami szpicruty, będącej w wielkiej modzie u dostojnych panów, którymi kierowała jak końmi.
Była to hiszpanka z Oranu, raczej okazała niż ładna. Przy wieczornem świetle, sprawiały jeszcze pewne wrażenie jej oczy czarne i podmalowane, oraz brwi zrośnięte; ale tu, w tem fałszywem oświetleniu, zdradzała piędziesiątkę, twarz płaska i ostra, o cerze chropowatej i żółtej, jak cytryna z jej kraju. Od bardzo dawnych lat przyjaźniła się ona z Fanny Legrand, którą nawet wprowadziła w świat galanteryi: samo jej nazwisko przerażało więc kochanka.
Fanny, zrozumiawszy czemu ręka jego drży, starała się uniewinnić: „do kogoż miałam się udać po zatrudnienie?“ — mówiła. „Byłam w wielkim kłopocie. Zresztą, teraz Rosa przyzwoicie się zachowuje, bogata jest, bardzo bogata... mieszka w swym pałacyku, w alei Villiers, albo we własnej willi d’Enghien: przyjmuje dawnych znajomych, ale kochanka jednego, tylko tego muzyka...“
— De Pottera? — zapytał Jan — sądziłem, że on żonaty.
— Tak... ma żonę, dzieci; podobno nawet żona jest ładna... ale swoją drogą wrócił do dawniejszej... a żebyś wiedział, jak się do niego odzywa, jak go traktuje... o, ma się on z pyszna! — Ściskała mu rękę z czułym wyrzutem. W tej chwili dama przeglądająca rachunki, przerwała zajęcie i rzekła do swego woreczka, co podskakiwał na sznurkach z węzełkami.
— Siedźże spokojnie — a potem, rozkazującym tonem, odezwała się do zawiadowczyni. — Daj mi prędko kawałek cukru dla Bichita.
Fanny wstała i przyniósłszy cukier, położyła go przy otworze woreczka, mizdrząc się i pieszczotliwie przemawiając: „Patrz, jakie śliczno stworzenie“ powiedziała do kochanka, pokazując mu coś nakształt dużej jaszczurki, w wacie, stworzenie niekształtne, chude, czubate, zębate, ze łbem podobnym do kaptura, osadzonem na ciele trzęsącem się i galaretowatem. Był to kameleon, przysłany z Algeryi dla Rosy, która broniła go od zimy paryzkiej, ciepłem i przeróżnemi staraniami. Tak go uwielbiała, jak żadnego mężczyznę w przeszłości i Jan miarkował z pochlebstw Fanny, jakie miejsce zajmuje w domu to ohydne stworzenie.
Dama zamknęła księgę, gotując się do odejścia.
— Nieźle, jak na pierwszy miesiąc... tylko czuwaj nad świecami.
Objęła okiem właścicielki salonik, utrzymany w należytym porządku, w którym były meble z ponsowego, wytłaczanego aksamitu; zdmuchnęła odrobinę kurzu z yukki, rośliny peruwiańskiej, stojącej na stoliczku, obejrzała dziurkę w gipiurowej firance u okna, poczem rzekła do zakochanej pary, ze znaczącem spojrzeniem: „Tylko, moje dzieci, proszę bez głupstw... to jest bardzo przyzwoity dom...“ i wsiadłszy do powozu oczekującego przed domem, pojechała do lasku.
— Co za męczarnie! — zawołała Fanny — Dwa razy na tydzień mam na karku ją, albo matkę... Tamta jeszcze straszniejsza i dokuczliwsza... Muszę cię kochać, kiedy ztąd nie uciekam... Przynajmniej powróciłeś, mam cię jeszcze! Tak się lękałam... I stojący, ściskała go, tuląc się długo do ust a drgający całus upewniał ją, że Jan cały jeszcze do niej należy. Ale korytarz ten był przechodni, trzeba się było mieć na ostrożności. Gdy podano lampę, usiadła na zwykłem miejscu swojem, z robótką w ręku, on zaś obok niej w roli gościa.
— A co, nie zmieniłam się? Czy to podobne na mnie?
Z uśmiechem pokazywała szydełko, władając niem niezręcznie, jakby mała dziewczynka. Nigdy nie lubiła tych robótek: książka, fortepian, papieros, przyrządzanie jakiej potrawy, z podwiniętemi rękawami, były to jedyne jej zajęcia. Ale tutaj, co miała robić? O fortepianie, stojącym w saloniku, nie mogła nawet myśleć w ciągu dnia, będąc zmuszoną siedzieć w kancelaryi. Romans? Ona lepsze znała historye od tych pisanych. Papieros, był tam rzeczą zakazaną, wzięła się więc do tej koronki, która zatrudniając palce, pozwalała bujać myślą. Fanny zaczynała rozumieć upodobanie kobiet do tych robótek, dla których przedtem miała tyle wzgardy.
Podczas kiedy niewprawnie jeszcze, z natężoną uwagą chwytała nitkę, Jan przyglądał jej się, tak poważnej w tej skromnej sukni, w stojącym kołnierzyku, z włosami gładko zaczesanemi na głowie okrągłej, jak u antyka i z tak uczciwą tak przyzwoitą miną... Na ulicy, roje wystrojonych kokotek, siedzących w wysokich faetonach, powracały do zgiełkliwych bulwarów paryzkich a Fauny zdawała się nie żałować tego paradującego, zwycięzkiego występku i mogąc w nim uczestniczyć, wzgardziła nim dla kochanka. Byleby on chciał ją widywać od czasu do czasu, godziła się na to niewolnicze życie: nawet upatrywała w niem zabawne strony.
Wszyscy pensyonarze przepadali za nią. Kobiety, jako cudzoziemki, pozbawione smaku, zasięgały jej rad w kwestyach tyczących strojów, co rano dawała lekcyę śpiewu najstarszej z małych peruwianek; wskazywała książkę do czytania, lub sztukę graną w teatrze, panom, którzy jej okazywali wszelkie względy i uprzedzającą grzeczność, jeden zwłaszcza, holender z drugiego piętra. „On tu siada, na twojem miejscu i wpatruje się we mnie, dopóki nie powiem: „Nudzisz mię, Kuyper“. Wtedy odpowiada: „topsze“ i odchodzi. To on mi dał tę małą broszkę koralową... warta sto su... przyjęłam ją dla świętego spokoju.
Wszedł chłopiec z zastawą na tacy, którą umieścił na stoliczku, odsunąwszy nieco roślinę. „Ja tu sama jadam, na godzinę przed table „d’hóte“. Wybrała dwie potrawy ze spisu dosyć długiego i obfitego, zawiadowczyni miała bowiem prawo do dwóch tylko dań i rosołu. „Jakaż to sknera z tej Rosario!... Ale mniejsza o to... wolę tu jeść; nie mam potrzeby mówić i odczytuję twoje listy, które mi dotrzymują towarzystwa“.
Przerwała sobie mowę, żeby sięgnąć po obrus i serwety; co chwila, żądano czegoś od niej, to rozkaz jakiś musiała wydać, to szafę otworzyć to komuś usłużyć; Jan zmiarkował, że jej przeszkadzać będzie, pozostając dłużej; przytem, podano jej obiad a ta biedna wazka na jedną osobę, dymiąca na stoliku, budziła w nich obojgu jedną smutną myśl o dawnej samotności we dwójkę.
— Do widzenia w niedzielę... w niedzielę... — szeptała Fanny przy pożegnaniu. Nie mogąc go uściskać z powodu służby i pensyonarzy, schodzących z piętr, wzięła jego rękę i długo tuliła do serca, żeby je przeniknąć tą pieszczotą.
Cały wieczór całą noc, myślał o Fanny, bolejąc nad jej upakarzającem służalstwem, względem tej hultajki i jej dużej jaszczurki; holender także go korcił; do niedzieli zatem był na wpół żywy. W rzeczywistości, to połowiczne zerwanie, które miało przygotować, bez wstrząśnięć, koniec ich stosunun, było cięciem noża ogrodniczego, odżywiającem drzewo wysilone. Prawie codzień pisywali do siebie te czułe bileciki, co zdradzają niecierpliwość zakochanych; albo też wyszedłszy z ministeryum, wstępował Jan do kancelaryi na miłą gawędę, w godzinie przeznaczonej na robótkę szydełkową. Fanny powiedziała lokatorom, że jest jej krewnym, mógł więc pod osłoną tej nieokreślonej nazwy, spędzać czasem wieczory w salonie, o tysiąc mil od Paryża. Poznał rodzinę peruwiańską, z licznym pocztem panien, w dziwacznem i jaskrawem ubraniu, siedzących do koła pokoju, jak papugi na grzędach; usłyszał cytrę panny Minny Vogel, obwieszonej wieńcami, jak tyka od chmielu. Zobaczył jej chorego, ochrypłego brata, który zapalczywie wtórował głową rytmowi muzyki, przebierając palcami po niemym klarynecie, jedynym, jakiego było mu wolno używać. Grał w wista z holendrem Fanny, jegomością grubym, ociężałym, łysym, niepozornym, który opłynął wszystkie oceany, jakie są na świecie i zapytany o Australię, gdzie niedawno przebył kilka miesięcy, odpowiadał, przewracając oczami: „Zgadnijcie, poczemu kartofle w Melbourne?“ We wszystkich bowiem krajach, jakie zwiedzał, uderzała go tylko drożyzna kartofli.
Fanny była duszą tych zebrań: rozmawiała, śpiewała, odgrywała rolę paryżanki świadomej wszystkiego i światowej; to zaś, co pozostało w niej z dawnego awanturniczego życia i z pracowni artystów, uchodziło oka przybyszów z krain egzotycznych, albo im się wydawało wysoką dystynkcyą. Olśniewała ich znajomością ze znakomitymi literatami i artystami: damie ruskiej, zapalonej zwolenniczce utworów romansopisarza Dejoie, opowiadała, jaki miał sposób pisania, ile filiżanek kawy wypijał przez noc, jak śmiesznie małe bonoraryum otrzymał od wydawców, za „Cenderiueste“, chociaż oni arcydziełu temu zawdzięczali swe fortuny... a powodzenie kochanki, tak przepełniało dumą Gaussina, że zapominał o zazdrości i byłby chętnie przyświadczał jej słowom, gdyby im kto nie wierzył.
Podczas gdy ją podziwiał w tym spokojnym saloniku, oświetlonym przysłoniętemi lampami, gdy nalewała herbatę, towarzyszyła do śpiewu młodym peruwiankom, wspierała je radami, jakby starsza siostra, rozogniał go zarazem całkiem odmienny jej obraz, kiedy przybywała w niedzielę rano przemoknięta, drżąca i niezbliżywszy się nawet do ognia, płonącego na jej intencyę, na prędce rozebrana wsuwała się do wielkiego łóżka, obok kochanka. Jakież uściski, jak długie pieszczoty, odpłacały im całotygodniowy przymus i tęsknotę obustronną, co wzmagała w nicb żądzę ożywiającą miłość.
Godziny mijały, ściemniało się, oni jednak nie ruszali się z łóżka, aż do wieczora. To jedno ich wabiło; nie czekała ich żadna rozrywka, żadna znajomość, bo nawet państwo Hettéma, z powodu tańszego życia, przenieśli się na wieś. Mając śniadanie przygotowane obok łóżka, leżeli wyczerpani, słuchając wrzawy niedzieli paryzkiej, rozlegającej się po ulicach, świstu pociągów i turkotu przepełnionych fiakrów; a duże kropie deszczu, spadające na cynk balkonu i przyśpieszone falowanie ich piersi, nadawały rytm tej nieobecności życia, temu zapomnieniu o upływającym czasie, dopóki zmierzch nie nastąpił.
Wtedy gaz zapalony naprzeciwko, ślizgał się bladym promieniem po obiciu. Trzeba było wstać, gdyż Fanny musiała wstać o siódmej. Wszystkie przykrości i niesmaki wydawały jej się przykrzejsze, ostrzejsze, gdy w półświetle tego pokoju, kładła napowrót wilgotne jeszcze buciki, spódnice i suknię zawiadowczyń, czarny mundur kobiet ubogich.
Smutek jej wzmagały te ukochane przedmioty, otaczające ją do koła: meble, garderóbka z dawnych, lepszych czasów... Wyrywała się stamtąd, wołając: „Idźmy!..“ Żeby dłużej pozostawać razem. Jan ją odprowadzał. Przytuleni do siebie, szli zwolna aleją Champs-Elysees, w której podwójny szereg lamp na słupach i ciemny łuk tryumfalny w górze, parę gwiazd, błyszczących w jednym kąciku nieba, wyglądało razem wzięte jak diorama. Na rogu ulicy Pergolése, tuż obok pensyi, podnosiła Fanny woalkę do ostatniego pocałunku, poczem pozostawiała Jana zmieszanego i zniechęconego idącego do domu, gdzie powracał jaknajpóźniej, przeklinane nędzę, mając prawie urazę do swej rodziny, za to, co dla niej poświęcił.
Przez dwa czy trzy miesiące wlekli takie życie, które w końcu stało się całkiem nie do zniesienia. Jan musiał bowiem rzadziej bywać w hotelu, z powodu gadania służby, Fanny zaś, coraz bardziej męczyło skąpstwo Pań Sanchés, matki i córki. Miała ona zamiar w głębi duszy, nanowo prowadzić gospodarstwo i czuła, że kochanek także stracił już cierpliwość, ale pragnęła, by się pierszy odezwał.
Pewnego ranka w miesiącu kwietniu, przyszła ona strojniejsza niż zwykle, w okrągłym kapeluszu, w sukni wiosennej, bardzo skromnej, bo nie byli bogaci, ale jakby ulanej na jej kształtnej ciele.
— Wstań prędko, zjemy śniadanie na wsi...
— Na wsi!...
— Tak, w Eughien, u Rosy. Zaprosiła nas oboje. — Z początku wzbraniał się, ale nalegała. Rosa nigdy nie wybaczy odmowy. — Możesz przecie przystać do mnie... zdaje mi się, żem tego warta.
Nad brzegiem jeziora Eughien, nieopodal od rozległej łąki, spuszczającej się aż do małego portu, w którym się kołysały czółna i gondole, stał duży szalet, prześlicznie przyozdobiony i umeblowany. Sufity oraz ściany zwierciadlane odbijały w nim połyskującą wodę i okazałe graby z parku, gdzie się już wczesne zieloność rozwijała i bzy kwitły. Utrzymanie drzew i ścieżek w takim porządku, że jedna gałązka nie zawadzała, przynosiło zaszczyt podwójnej czujności, Rosario i starej Pilar.
Zastali towarzystwo przy obiedzie, gdyż z powodu mylnej wskazówki, całą godzinę zajęło im krążenie do koła jeziora, po ścieżkach, pośród dużych murów ogrodowych. Jana do reszty zmieszało zimne przyjęcie gospodyni, obrażonej tem opóźnieniem, również jak i osobliwy widok trzech starych park, którym go Rosa przedstawiła, swym furmańskim głosem. Były to trzy „elegantki“ jak się nazywają znakomite kokotki, pomiędzy sobą: trzy stare zalotnice, zaliczające się do gwiazd drugiego cesarstwa i nazwiska ich: Wielkie Cob, Sombrensa, Clara Desfous taki miały rozgłos, jakby wielkiego poety, albo wsławionego zwycięzcy generała.
Elegantki te — prawda, że zawsze niemi były — postrojone według najświeższej mody, w kolory wiosenne, ślicznie przyozdobione, od kołnierzyka do bucików, ale takie zwiędłe, wymalowane, wyfiokowane! Sombreuse, z okiem obumarłem, bez rzęs, z wargą obwisłą, macała ciągle dokoła talerza i szklanki; Desfous, ogromna, krostowata z bańką wody gorącej pod nogami, rozkładała na obrusie biedne palce, powykrzywiane podagrą, w pierścionkach błyszczących i tak skomplikowanych, tak trudnych do włożenia i zdjęcia, jak obrączki „kwestyi rzymskiej“; Cob, szczuplutka z figurką młodej dziewczyny, przy której jeszcze ohydniej wydawała się wyschła główka chorego klowna, pod grzywą żółtawą. Ta, zrujnowana i zlicytowana pojechała do Monte-Carlo, po raz ostatni sprobować szczęścia; ale wróciła ztamtąd bez jednego su i szalenie rozkochana w pięknym krupierze, który jej nie chciał. Rosa przygarnęła ją do siebie i żywiła, pyszniąc się tem wielce.
Wszystkim tym kobietom znaną była Fanny, powitały ją więc protekcyonalnem: „jak się masz, mała?“ Co prawda, w sukience po trzy franki za metr, bez żadnych błyskotek, prócz owej broszki czerwonej, wyglądała jak nowozaciężna, pomiędzy temi strasznemi weterankami galanteryi, które jeszcze podobniejsze były do widm, wśród przepychu, otaczającego je przy odbijającem się w jeziorze i na niebie świetle, co przez otwarte podwoje wnikało do jadalni, wraz z wonią wiosenną.
Była tam i stara matka Pilar „le chinge“ jak się sama nazywała, w swem osobliwem narzeczu francuzko hiszpańskiem: prawdziwa małpa z płaskim łbem, ze skórą wypełzłą, startą, ze srogim, złośliwym wyrazem na wykrzywiającej się twarzy; z zaczesanym po męzku, krótkim, siwym włosem. Była ona ubrana w starą suknię z czarnego atłasu i w duży błękitny kołnierz marynarski.
— A to pan Bichito... — rzekła Rosa, kończąc przedstawiać gości i wskazała Gaussinowi kawałek waty różowej, w której kameleon drżał na obrusie.
— Cóż to a mnie się nie przedstawia? — odezwał się z udaną jowialnością, słuszny mężczyzna, z wąsem szpakowatym, z miną przyzwoitą, nawet trochę sztywną, w jasnej kurtce i stojącym kołnierzyku.
— Prawda... a Tatave — powiedziały kobiety ze śmiechem. Gospodyni z niechcenia przecedziła przez zęby jego nazwisko.
Tatave, był to Potter, uczony muzyk, słynny twórca „Klaudyi“ i „Sawonaroli“. Jan, który go tylko przelotnie widział u Déchelette’a, był zdziwiony, że wielki ten artysta ma pozory tak niegenialne, rysy, jakby z drzewa twardego regularnie wyrżnięte, oczy blade, kryjące namiętność szaloną, nieuleczalną, dla tej hultajki, której się trzymał od wielu już lat, opuszczając żonę i dzieci... odgrywając rolę stołownika w tym domu, co pochłaniał część znacznej jego fortuny, zyski teatralne i w którym obchodzono się z nim, jak w lokajem. Trzebi było widzieć znużoną minę Rosy, skoro zaczynał co opowiadać, jak wzgardliwie nakazywała, by zamilkł a Pilar, prześcigając jeszcze córkę, zawsze dawała stanowczym tonem: „Foute — nous la paix, mon garęon“ — „daj nam pokój, mój chłopcze“.
Jan miał za sąsiada mamę Pilar, ale stare usta, co jedząc warczały i przeżuwały, jak u zwierzęcia, to badawcze spojrzenie, rzucane na jego talerz, były katuszą dla młodzieńca, już i tak dręczonego protekcyonalnym tonem Rosy, która drwiła z Fanny, że urządza wieczory muzyczne w hotelu, oraz w tych biednych przybłędów, który ją, zawiadowczynię, biorą za podupadłą damę światową.
Dawna woltyżerka, z rozlanem, niezdrowem ciałem, w kolczykach wartujących dwadzieścia tysięcy franków, zdawała się zazdrościć przyjaciółce młodości i piękności, przejętych od tego kochanka młodego i pięknego. Fanny nie gniewała się, owszem, bawiła całe towarzystwo; kpiła z pensyonarzy, z peruwiańczyka, który przewracając białawe oczy, zwierzał jej się, że chciałby poznać sławną kokotkę, „une grandę coucoute; z cichych zalecanek dyszącego jak foka holendra, który z poza jej krzesła woła: „zgadnijcie, poczemu kartofle w Bata wii“.
Gaussin nie śmiał się bynajmniej; Pilar również; ją zajmowało cznwanie nad srebrem córki. Od czasu do czasu, sięgała też szybkim ruchem po muchę na swym talerzu, lub na rękawie sąsiada i bełkocząc czule: „mange, mi alma; mange mi corazon“, podawała ją szkaradnemu stworzonku, które siedziało na obrusie, zwiędłe, pomarszczone, niekształtne, jak palce panny Desfous.
Gdy wszystkie muchy, dokoła niej pierzchały, spostrzegłszy jaką na kredensie lub na szybie u drzwi, wstawała i przynosiła ją z tryumfem. Manewr ten często powtarzany, zniecierpliwił córkę, widocznie, zdenerwowaną owego ranka.
— Nie wstawajże co chwila, bo to męczące!
Tymże samym głosem, tylko o dwa tempa niższym, odpowiedziała matka:
— Ty, połykasz „bos ostros“... dla czegóż on nie ma jeść?
— Odejdź od stołu, albo zachowuj się spokojnie... nudzisz nas...
Obraziła się stara... więc obie zaczęły się lżyć, jak dewotki hiszpańskie, mieszając szatana i piekło do obelg szynkownianych.
— Hija del demonio.
— Cuerno de satanas.
— Putal!...
— Mi mądre!
Jan patrzył na nie z przerażeniem, reszta zaś biesiadników, oswojonych z temi scenami familijnemi, dalej smacznie zajadała. Jeden tylko de Potter, przez wzgląd na obcego gościa, odezwał się:
— Ależ się nie kłóćcie.
Rosa rozwścieczona, zwróciła się wtenczas do niego: „Dlaczego się mieszasz?... Co to za śmiałość!... Czy mi nie wolno mówić? Idź no trochę do żony, poszukać, czy mię tam niema!... Naprzykrzyły mi się już twoje oczy, jak usmarzonego witlinka i te trzy włosy, co ci pozostały. Zanieś je swojej indyczce... czas już wielki!
De Potter uśmiechał się, z nieco pobladłą twarzą.
— I trzeba z tem żyć! — mruczał pod wąsem.
— A to dobre... — zawyła, całem ciałem pochylając się nad stołem. — Drzwi otwarte... dalejże... ruszaj!
„Daj pokój, Roso...“ błagały jego biedne, bezbarwne oczy a matka Pilar, zabierając się nanowo do jedzenia, rzekła z tak komiczną flegmą: „foute — nous la paix, mon garçon...“ że wszyscy wybnchnęli śmiechem, nawet Rosa i de Potter, który ściskał gromiącą go jeszcze kochankę i dla przebłagania jej, złapawszy mnchę, podał ją delikatnie, za skrzydełko, Bichitowi.
I był to de Potter, słynny kompozytor, chluba szkoły francuzkiej! Jakie sposoby, jakie czasy przykuwały go do tej kobiety, co się zestarzała wśród występków grubianki, z tą matką, również nikczemną, która, jakby kula zwierciadlana, odbijała je, starszą o lat dwadzieścia.
Podano kawę nad brzegiem jeziora, w małej grocie z kamyków i muszli, przybranej wewnątrz jasną jedwabną materyą, migocącą, jak mora od blasku wody sąsiedniej. Było to jedno z tych rozkosznych do całusów gniazdek, wymyślonych w wieku osiemnastym, ze zwierciadłem u sufitu, odbijającem postaci starych park, dla trawienia wygodnie rozpartych na szerokiej sofie; Rosa, która z twarzą rozpaloną pod bielidłem, przeciągała się, z rękami rozpostartemi, oparła się o swego muzyka.
— Ach mój Tatave... mój Tatavel
Ale to ciepło serdeczne ulotniło się, wraz z działaniem chartrense’y i ponieważ jednej z pań przyszła do głowy myśl, pływać po jeziorze, wyprawiła de Pottera, żeby przygotował łódkę.
— Słyszysz... łódkę, nie bacik...
— A gdybym to zlecił Dezyderemu?
— On je śniadanie...
— Ależ bo do łódki naleciało wody... trzeba ją wyrzucić łopatką... to niemała praca.
— Jan pójdzie z tobą, de Potter — odezwała się Fanny, widząc, że się znowu zanosi na scenę.
Siedząc naprzeciwko siebie, z nogami wyciągniętemi na ławkach, w łódce, wypróżniali ją żwawo, nie mówiąc nic, nie spoglądając na siebie, jakby zahypnotyzowani rytmem wody, wyrzucanej dwiema łopatkami. Dokoła nich padał orzeźwiający i wonny cień wielkiej katalpy, rysującej się na połyskliwej powierzchni jeziora.
— Czy pan dawno żyjesz z Fanny? — zapytał nagle muzyk, przerywając zatrudnienie.
— Od dwóch lat — odrzekł Gaussin, trochę zadziwiony.
— Dopiero od dwóch lat! W takim razie, to co pan dziś widzisz, może ci się przydać. Ja od dwudziestu lat żyję z Rosą. Dwadzieścia lat temu, wróciwszy, po trzyletnich studyach, prix de Rome, z Włoch, wszedłem pewnego wieczoru do cyrku, gdziem ujrzał ją, stojącą w rydwanie; zmierzała prosto ku mnie, z biczem podniesionym w górę, w kasku i długim złocistym pancerzu. Ach, gdyby mi wtenczas powiedziano...
I biorąc się nanowo do wypróżniania statku, zaczął opowiadać, że początkowo, rodzice śmieli się tylko z tego stosunku, ale gdy rzeczy poważniejszy obrót przybrały, nie było wysiłków, próśb, poświęceń, jakiemiby nie okupili zerwania. Dwa, czy trzy razy, kokotka ta ustępowała zniewolona datkiem pieniężnym, ale on ją zawsze odnalazł, „sprobójmy podróży“ powiedziała matka. Podróżował, powrócił i połączył się z nią znowu. Wtenczas, dał się ożenić z panienką ładną, bogatą i przynoszącą w posagu nadzieję dostania się do Instytutu... ale w trzy miesiące porzucił nowy związek dla dawnego... „Ach, młodzieńcze, młodzieńcze...“
Opisywał on swe życie głosem suchym, ani jeden muskuł nie drgnął mu aa twarzy sztywnej, jak skrochmalony kołnierzyk, w którym tak prosto trzymać musiał głowę. Koło nich przesuwały się czółna, pełne studentów i kokotek, śpiewających, śmiejących się, upojonych młodością. Iluż z pomiędzy tych nieświadomych powinno się było zatrzymać i przysłuchać się tej przestraszającej nauce!
W kiosku przez ten czas, jak gdyby to była zmowa na zerwanie ich stosunku, stare elegantki, prawiły morały Fanny Legrand... „Ładny twój mały, ale bez grosza... dokąd cię to zaprowadzi?“
— Kiedy go kocham!
Rosa, wzruszając ramionami, rzekła.
— Dajcie jej pokój... ona zmarnuje swego holendra, jak zmarnowała w moich oczach wszystkie piękne okazye... Po owej przygodzie z Flamantem, probowała stać się praktyczną, ale teraz waryuje więcej niż kiedykolwiek...
— Ay! vellaka... — mruknęła mama Pilar.
Angielka z głową klowna, z tym okropnym akcentem, któremu tak długo zawdzięczała powodzenie, wmieszała się do rozmowy:
— To bardzo dobrze, że kochasz, miłość, moja mała... miłość, jest to bardzo dobra rzecz... jak wiesz... aleś powinna kochać też i pieniądze... ja naprzykład gdybym była jeszcze bogatą, czy myślisz, że mój krupier powiedziałby, żem brzydka? — Wstrząsnęła się cała ze złości, pod wpływem której głos jej stał się ostrzejszym jeszcze. — Ach, jednakże to okropna rzecz!... Ja, co byłam słynną na świecie całym, powszechnie znaną, jak pomnik, jak bulwar... tak znaną, że gdy się powiedziało najlichszemu woźnicy: „do Wielkiej Cob!“ zaraz wiedział gdzie zawieźć... Ja, com miała książąt i królów u nóg swoich... ja co gdym splunęła, królowie mówili, że ładną mam ślinę!... teraz, żebym przez tego plugawego łotra wzgardzoną była i to z powodu brzydoty... a nie miałam nawet z czego mu zapłacić za jedną noc!...
Rozjątrzona tą myślą, że się mogła komuś brzydką wydać, gwałtownym ruchem odpięła suknię.
— Twarz, przypuszczam jeszcze; ale to, piersi, ramiona... alboż nie białe... nie krzepkie?...
Pokazywała bezwstydnie swe ciało czarownicy, co pozostało cudnie młodem po trzydziestoletniej próbie ognia, ciało na, którem sterczała głowa zwiędła i trupia, począwszy od szyi.
— Łódka gotowa, moje panie! — zawołał de Potter; angielka zaś, zapinając stanik, by zasłonić to co przechowała z młodości, mruknęła komicznie strapionym tonem:
— Nie mogłam przecież iść nago pomiędzy ludzi!...
Wśród tej dekoracyi, godnej pędzla Lancreta, gdzie powabna białość will połyskiwała między zielonością wiosenną, gdzie tarasy i murawy otaczały jeziorko, pokryte łuskami od promieni słonecznych, jakże odbijała ta cała Cythera, stara i chromająca: ślepa Sombreuse, stary klown i paralityczna Desfous, pozostawiająca w bruzdach wody zapach piżmowy bielidła swego i różu!
Jan wiosłował z grzbietem zgarbionym, zawstydzony i dręczony obawą, czy go kto nie zobaczy i nie przypisze mu jakiej niskiej czynności w tej nieszczęsnej łódce alegorycznej. Szczęściem, dla odświeżenia oka i serca miał naprzeciw siebie Fanny Legrand, siedzącą w tyle statku przy sterze, trzymanym przez de Pottera; Fanny, której uśmiech nigdy mu się nie wydał tak młodym, zapewne przez porównanie.
— Zaśpiewaj nam co, mała — poprosiła Desfous, której usposobienie zmiękło z wiosną. Pełnym wyrazu i rozległym głosem rozpoczęła Fanny barkarolę z „Klaudyi“, której muzyk wzruszony tem przypomnieniem pierwszego wielkiego powodzenia, jakiego doznał, z usty przymkniętemi, wtórował naśladując podkład orkiestry, to falowanie, przebiegające po melodyi, jakby światło, co się po wodzie bieżącej przemyka. O tej godzinie, wśród tego krajobrazu, było rozkosznie. Z sąsiedniego tarasu zawołał ktoś: „brawo!“ — a wiosłujący prowensalczyk byłby chciał poić się tą muzyką boską z ust swej kochanki, brała go pokusa, ze źródła tego pod promieniem słońca, z głową w tył przesłoną, pić wieki całe.
Naraz Rosa, opanowana wściekłością, przerwała barkarolę, drażniącą ją zlewaniem się głosów: „Hej, śpiewacy, kiedy tam skończycie gruchać, patrząc sobie w oczy... Może wam się zdaje, że nas bawi ta pieśń pogrzebowa? Dosyć tego!... już późno, zresztą... trzeba, żeby Fanny wróciła do ciupy...!“
I gniewnym ruchem ręki wskazała przystań najbliższą, mówiąc do kochanka:
— Przybij tam... będzie im bliżej do stacyi...
Było to grubiańskie pożegnanie, ale dawna woltyżerka przyzwyczaiła swe otoczenie do podobnego obejścia i nikt nie śmiał zaprotestować. Gdy wysadzono na brzeg parę naszą, po kilku słowach chłodno-grzecznych do młodzieńca i rozkazach wydanych Fanny, głosem syczącym, łódka oddaliła się, pełna krzyku i sporów, zakończonych wybuchem śmiechu obelżywego, który przez rezonans wody, w uszach kochanków odbił się echem.
— Słyszysz, słyszysz? — mówiła Fanny, siniejąc ze złości, — to z nas tak się naśmiewa...
Gdy świeża ta obelga odnowiła w niej wszystkie upokorzenia i niesmaki, w drodze do stacyi opowiedziała je Janowi, nie pomijając nawet rzeczy, dotąd przed nim tajonych. Rosa usiłowała oddalić ją od niego, ułatwiać sposobności oszukiwania go. „Nagabuje mię, bym nie odpychała tego holendra... I dziś oto, wszystkie mię napastowały... Ja cię zanadto kocham. roznmiesz, to staje na zawadzie jej szkaradnym nałogom, bo je ma wszystkie, najnikczemniejsze, najpotworniejsze. I dla tego, że już nie chce...“
Zamilkła, spostrzegłszy, że jest bardzo blady i usta mu drgają, jak owego wieczoru, kiedy szperał w śmietniku z jej listami.
— O, nie bój się niczego — rzekła — miłość twoja wyleczyła mię z tych wszystkich bezeceństw. Tak ona, jak jej kameleon cuchnący, wstręt we mnie oboje wzbudzają.
— Nie pozwolę, żebyś tam dłużej pozostawała! — zawołał kuchanek, szalejący od zazdrości niezdrowej — Zbyt plugawy jest chleb, na który tam pracujesz. Powrócisz do mnie, zawsze sobie damy jakoś radę.
Okrzyk ten był oddawna oczekiwany i upragniony; jednakże opierała się jeszcze; przedstawiając Janowi, że będzie bardzo trudno prowadzić gospodarstwo za trzysta franków, pobieranych z ministeryum; że może wypadnie rozstać się znowu... „a ja tyle wycierpiałam, opuszczając ten nasz dom!...“
Ławki stały szeregiem pod akacjami, wzdłuż drogi drutów telegraficznych, które obsiadły jaskółki; ażeby lepiej rozmawiać, usiedli, bardzo wzruszeni oboje, pod rękę się trzymając.
— Trzysta franków miesięcznie — odezwał się Jan. — jakże się urządzają Hettémowie, mając tylko dwieście piędziesiąt?
— Cały rok mieszkają na wsi, w Chaville.
— To i my tak zróbmy, nie zależy mi na Paryżu.
— Doprawdy?... Chciałbyś?... Ach, mój miły!
Ludzie pojawili się na drodze; całe towarzystwo, nazajutrz po weselu, galopowało na osiołkach. Nie mogli się ściskać i siedzieli, nieruchomi, przytuleni do siebie, marząc o szczęściu odmłodzonem w wieczory letnie, które będą miały ten sam urok sielski, tenże spokój błogi i również rozweselane będą dalekiemi wystrzały i aryami katarynek, huczących na zabawie przedmiejskiej.
Zamieszkali w Chaville, pomiędzy górzystą a płaską okolicą, przy tej starej drodze leśnej, zwanej le Pavé des Gardes, w domku, co służył dawniej za miejsce schadzki dla myśliwych, tuż pod lasem. Mieli tam trzy pokoje, mało co większe niż w Paryża, też same mebelki, fotel wyplatany, szafę malowaną a dla przyozdobienia szkaradnego obicia zielonego, tylko portret Fanny: podczas przenosin bowiem złamała się rama u fotografii Casteletu, i ta pełzła teraz do reszty, na strychu.
Nie wspominano już prawie o tym biednym Castelet, odkąd stryj z synowicą przestali pisywać do siebie... „Nikczemny!“ mówiła, przypominając sobie, z jaką łatwością „próżniak“ popierał pierwsze zerwanie. Małe tylko udzielały bratu wiadomości, ale Diwonna już nie pisywała. Może miała jeszcze urazę do synowca; lub odgadła, że owa niedobra kobieta powróciła aby otwierać i krytykować jej biedne listy macierzyńskie, niekształtnem, chłopskiem pismem kreślone.
Chwilami mogło im się zdawać, że są jeszcze przy ulicy d’Amsterdam, gdy ich przebudzał śpiew Hettémów, z którymi znów sąsiadowali i gwizdanie pociągów, krzyżujących się ciągle i widzialnych poprzez gałęzie wielkiego parku. Ale zamiast przyćmionego oszklenia dworca zachodniego, zamiast jego okien bez firanek, ukazujących sylwetki pochylonych urzędników, zamiast zgiełku i łoskotu na ulicy spadzistej, sprawiała im rozkosz przestrzeń cicha i zielona, poza ich małym sadem, który otaczały inne ogrody i domki pośród drzew, na całym stoku góry, aż do samego jej podnóża.
Rano, przed wyjazdem, spożywał Jan śniadanie w maleńkiej jadalni, przy otwartem oknie, wychodzącem na tę szeroką, wybrukowaną drogę, zarosłą trawą, ciągnącą się pomiędzy płotami, z cierni białych, o ostrym zapachu. Tamtędy jechał on dziesięć minut do stacyi, wzdłuż parku pełnego szmeru i świergotu ptasząt. Gdy powracał, głosy te cichły, w miarę jak na mech zielonej drogi, wyłaniał się z lasku cień, przysłonięty purpurą zachodzącego słońca i jak wołanie kukułek we wszystkich zakątkach lasu, krzyżowało się z trylami słowików, przesiadujących w bluszczach.
Ale gdy sobie już urządzili mieszkanko i skoro się Jan oswoił z wrażeniem otaczającego ich spokoju, zaczęła go znowu dręczyć płonna i podejrzliwa zazdrość.
Poróżnienie się Fanny z Rosą i opuszczenie przez nią hotelu, wywołało pomiędzy temi dwiema kobietami dwuznaczną, szkaradną utarczkę słowną, która wznowiła przypuszczenia i nurtujące go trwogi. Skoro spostrzegał odjeżdżając, niski ich domek z okrągłem okienkiem na dachu, byłby chciał przeniknąć okiem mury i myślał: „Kto wie?“ a myśl ta ścigała go nawet w biurze, przy papierach.
Wróciwszy do domu, żądał, by mu zdawała sprawę z całego dnia, z najdrobniejszych czynów, ze wszystkich zajęć, najczęściej błahych; niespodzianie pytał: „O czem myślisz... mów prędko“, lękając się ciągle, czy nie żałuje czego lub kogo z tej okropnej przeszłości; ona zaś spowiadała się za każdym razem z tąż samą niezachwianą szczerością.
Gdy się widywali tylko w niedzielę, spragnieni jedno drogiego, nie miał czasu na to moralne śledztwo, ubliżające i drobiazgowe; ale teraz, w tem ciągłem zbliżeniu, żyjąc pod jednym dachem, dręczyli się nawzajem nawet pieszczotą, uściskiem; miotał nimi gniew stłumiony, szarpało ich bolesne poczucie tego, co się powetować nie daje. On się wysiłał, żeby w tej kobiecie przesyconej miłością sprawić wstrząśnienie, jakiego jeszcze nigdy nie zaznała, ona zaś, gotowa była ponieść nawet męczeństwo, byleby mu dać rozkosz jakiej by już dziesięciu innych nie użyło, a czując, że to daremne życzenie, płakała z wściekłości bezsilnej.
Po niejakim czasie, stosunek ich stał się mniej naprężonym; może wskutek uspokojenia zmysłów w ciepłem otoczeniu przyrody, albo poprostu, dzięki sąsiedztwu z państwem Hettéma. Ale bo też ze wszystkich stadeł zamieszkałych na przedmieściach Paryża, żadne może tak nie korzystało ze swobody wiejskiej: chodzili oni w łachmanach, w kapeluszach z kory, pani bez gorsetu a pan bez tużurka; po obiedzie zanosili kaczkom okruchy i królikom obierzyny; prócz tego pełli, gracowali, flancowali, podlewali.
Oj to podlewanie...
Państwo Héttema zabierali się do tego zajęcia, jak tylko on wrócił do domu i włożył kurtę Robinsonowską w miejsce biurowego ubrania. Po obiedzie powtarzało się to samo i zmierzch dawno już zapadł, kiedy w ogródku pogrążonym w ciemnościach i wydzielającym świeżą parę z ziemi wilgotej, słychać było skrzypienie pompy, brzęk dużych polewaczek i głośne oddechy, snujące się po wszystkich kwaterach, wraz ze strumieniem wody, co się zdawał spływać w konewkę z czoła ogrodników. Od czasu do czasu, odzywał się okrzyk zwycięzki.
— Ja wylałam trzydzieści dwie na groch cukrowy!
— A ja czternaście na balsaminki!...
Nie dosyć, że ci ludzie byli szczęśliwi, ale się przyglądali sobie w tem szczęściu, lubowali się niem tak, że ci to ślinę do ust sprowadzało; on zwłaszcza, w pociągający sposób opisywał uciechy zimy spędzanej we dwoje.
„To nie teraz, ale zobaczycie w grudniu.... Człowiek powraca zabłocony, przemokły, nosząc na sobie ślady wszystkich niedogodności Paryża a tu zastaje ogień suty, lampę jasno płonącą, zupę z nęcącym zapachem i pod stołem parę sabotów, napełnionych słomą. Wierzcie mi, że jak się zje półmisek kiełbasy z kapustą, kawałek sera, przechowywanego w szmacie wilgotnej, gdy się to popije litrem nieochrzczonego wina, miło jest przysunąć sobie fotel de kominka, palić fajkę, zakrapiając ją likierem i drzemać naprzeciwko siebie, podczas kiedy gołoledź kapie na szyby. Niedługa to drzemka, tylko póki się główne trawienie odbywa... Później biorę się trochę do rysunku, żona sprząta ze stołu, porządkuje, ściele; a gdy się położy i rozgrzeje pościel, wsuwam się i ja pod kołdrę i takie ciepło przenika mi ciało, jak gdybym się cały, w słomie sabotów schował“...
Stawał się prawie wymownym, ten materyalista, ten olbrzym obrosły włosem, z grubą szczęką, zazwyczaj tak nieśmiały, że nie mógł powiedzieć dwóch słów, żeby się nie czerwienić i nie jąkać.
Osobliwa jego nieśmiałość, komicznie odbijająca od tej czarnej brody i kolosalnego wzrostu, była przyczyną, że się ożenił i wiódł to spokojne życie. Mając lat dwadzieścia pięć, w pełni sił i zdrowia, Hettéma nie znał miłości ani kobiety, kiedy pewnego dnia w Nevers, po wspólnym obiedzie, towarzysze wciągnęli nawpół pijanego na zabawę, zmuszając, aby sobie wybrał pannę. Wyszedł on ztamtąd wzburzony i powracał nieraz, wybierając zawsze tę samą. Zapłacił potem za nią długi, zabrał z sobą i z obawy, żeby jej kto nie wziął i żeby mu nie wypadło szukać innej zdobyczy, ożenił się z nią w końcu.
— Oto legalne małżeństwo, mój drogi — rzekła Fanny, śmiejąc się z tryumfem, do Jana, który jej słuchał z przerażenieniem — i ze wszystkich, jakie znałam, jest ono jeszcze najprzyzwoitsze i najuczciwsze.
Twierdziła to szczerze, przez nieświadomość: gdyż owe legalne małżeństwa, do których miała przystęp, pewno na inny sąd nie zasługiwały. Wszystkie jej pojęcia o życiu były tak jak to, spaczone i szczere.
Sąsiedztwo państwa Hettéma wywierało wpływ uspakajający: mieli oni humor jednostajny, potrafili nawet oddawać niezbyt uciążliwe usługi, szczególną odrazę budziły w nich sceny i kłótnie, w których trzeba stanąć po którejbądź stronie i wogóle to wszystko, co mogło zakłócać dobre trawienie. Żona probowała wtajemniczać Fanny w hodowanie kur, królików i w zdrowiodajną przyjemność podlewania roślin, ale napróżno; kochanka Gaussina, która wzrosła wprawdzie na przedmieściu, ale przeszła potem przez pracownie artystów, lubiła wieś tylko dorywkami, jako miejsce, gdzie można krzyczeć, tarzać się i znikać ze swym lubym. Nie znosiła wysiłku pracy i ponieważ ten sześciomiesięczny zarząd hotelem na długo wyczerpał jej energię, wpadła w jakieś odrętwienie, była jakby upojona dobrobytem i świeżem powietrzem, tak dalece, że prawie nie starczyło jej sił ubierać się i czesać; nie otwierała nawet fortepianu.
Powierzywszy miejscowej kobiecie zajęcia domowe, gdy przyszło zdawać sprawę, wieczorem Janowi, nie miała nic do powiedzenia, prócz tego bowiem, że się odwiedzały z Olimpią i częstowały przez parkan, wypaliła tylko stos papierosów, których szczątki zalegały marmur u kominka. Już szósta godzina!... Zaledwie ma dosyć czasu włożyć suknię, przypiąć kwiatek do stanika i wyjść na jego spotkanie tą zieloną drogą.
Ale z nastaniem mgły, deszczów jesiennych i wczesnego zmierzchu, miała wymówkę, by nie wychodzić i często zastawał ją w tymże samym fałdzistym, białym wełnianym peniuarze, z włosami w górę podczesanemi, jak ją pozostawił, odjeżdżając rano. Śliczną ma się wtedy wydawała: karczek jej był jeszcze młody, ciało powabne i starannnie utrzymane, zawsze na pogotowiu, bez przeszkód. Jednakże to zaniedbanie się korciło go; upatrywał w niem niebezpieczeństwo.
On sam, po wielce wysilającej pracy, żeby przymnożyć trochę dochodu, nieuciekając się do Castelet, po nocach bezsennie spędzanych nad planami, przy rysowaniu dział, jaszczyków i karabinów nowego kształtu, na rachunek Hettémy, naraz został opanowany tym rozleniwiającym wpływem wsi i samotności, jakiemu ulegają najsilniejsi, najenergiczniejsi i którego zarodek wywiózł z dzieciństwa, spędzonego w cichym zakątku natury.
Wskutek materyalizmu otyłych sąsiadów, których nizki poziom moralny i apetyt olbrzymi udzielały im się do pewnego stopnia, przez częste obcowanie, Gaussin i kochanka jego zaczęli także z powagą roztrząsać kwestyę obiadów wchwili, kiedy się spać kładli. Cezary przysłał im beczkę „wina żabiego“ całą zatem niedzielę butelkowali je przy otwartej piwniczce, wobec ostatnich promieni słońca, owego lata, pod błękitami nieba, po którem się snuły obłoczki różowe, jak wrzos leśny. Niedalekim był czas sabotów, napełnionych słomą i krótkiej drzemki naprzeciwko siebie, po dwóch stronach kominka. Na szczęście, traf przyniósł im niespodzianą rozrywkę.
Pewnego wieczoru, Jan zastał Fanny bardzo wzruszoną: Olimpia opowiedziała jej historyę biednego dziecka, które babka wychowywała w Morvan. Rodzice, handlujący drzewem w Paryżu od kilku miesięcy przestali pisywać i dosyłać pieniędzy; babka umarła nagle; marynarze przywieźli więc chłopczynę, kanałem Yonne’y, żeby go oddać rodzicom. Ale skład drzewa był już zamknięty, matka uciekła z kochankiem, ojciec zaś, rozpiwszy się, zbankrutował i znikł. „Dobre są te małżeństwa legalne! Teraz oto, ten śliczny, sześcioletni biedaczek został na bruku, bez chleba i odzieży“.
Rozczulona do łez, rzekła nagle:
— A gdybyśmy go wzięli... chcesz?
— Co za szaleństwo!
— Dla czego?... — Zbliżywszy się, dodała tuż przy nim, z przymileniem. — Wiesz, jak pragnęłam mieć dziecko z tobą... dalibyśmy mu wychowanie, edukacyę... Te dzieciny, wzięte z ulicy, tak się potem kocha, jakby swoje własne.
Przekonywała po, że to będzie rozrywką dla niej, co samotna dzień cały, głupieje od ciągłego przetrząsania brzydkich myśli... że dziecko zabezpiecza od tego... a widząc, iż się Jan lęka wydatku, zawołała: „Cóż to za wydatek! Pomyśl tylko, sześć lat! Poprzerabiam mu twoje stare ubranie... Olimpia, która się na tem zna, powiada, że on nam się wcale nie da uczuć“.
— Czemuż go sama nie weźmie! — rzekł Jan cierpko, czując się zwalczonym przez własną słabość. Probował jednak bronić się jeszcze tym ostatecznym argumentem; „A jak mnie nie będzie?“. Rzadko mówił o tym wyjeździe, żeby nie zasmucać Fanny, ale miał go często na myśli i uciekał się doń, jak do kotwicy zbawienia, gdy przejmowały go strachem niebezpieczeństwa domowego pożycia i smutne zwierzenia de Pottera.
— Jakże to dziecko utrudni twoje położenie, jakim ciężarem będzie w przyszłości!
Oczy Fanny zaszły łzami:
— Mylisz się, mój miły; mogłabym z nim mówić o tobie, miałabym pociechę a także i obowiązki, któreby mię podżegały do pracy i przywróciły mi chęć do życia.
Zamyślił się chwilkę i wyobraziwszy ją sobie samą jedną, w opustoszałym domu, zapytał:
— Gdzież jest ten mały?
— W Bas Mendos, u marynarza, który go wziął do siebie na dni kilka... Potem go czeka dom przytułku dla sierot i miłosierdzie publiczne.
— Tojedźże po niego, kiedy ci na tem zależy.
Rzuciła mu się na szyję i radosna, jak dziecię, cały wieczór grała, śpiewała, uszczęśliwiona, tryskająca życiem, przeistoczona. Nazajutrz, Jan wspomniał o powziętym przez nich zamiarze grubemu Hettéma, który widocznie wiedział o tej sprawie, ale się nie chciał do niej mieszać. Wciśnięty w kąt i zatopiony w czytaniu „Petit Jornalu“, bąknął pod nosem:
— Tak, wiem... to te panie... mnie nic do tego — i wychyliwszy głowę z ponad rozłożonej gazety, dorzucił: pańska żona zdaje się być sentymentalną.
Sentymentalna czy nie, cały wieczór klęczała ona z talerzem zupy w ręku, usiłując ugłaskać małego Morwandczyka, który stojący, cofając się w tył, ze spuszczoną ogromną głową, pokrytą włosem konopiastym, w żaden sposób nie chciał ani mówić, ani jeść, ani nawet pokazać twarzy i ciągle powtarzał mocnym lecz przytłumionym i jednostajnym głosem.
— Do Meniny, do Meniny.
— Menina, to musi być babka jego... Od dwóch godzin nie mogę zeń wydobyć nic więcej.
Jan także probował wmusić w niego trochę zupy, ale nadaremnie. Oboje więc klęczeli, pochylając się ku niemu: jedno z talerzem, drugie z łyżką w ręku, jak przed chorem jagnięciem i powtarzali zachęcające, tkliwe słówka, byłoby go nakłonić do jedzenia.
— Usiądźmy przy stole, może go onieśmielamy; będzie jadł, gdy przestaniemy nań patrzeć...
Ale on dalej stał nieruchomy, oszołomiony, rozdzierając im ciągle serce jękiem: „Do Meniny“. Nareszcie usnął stojący, oparty o kredens i tak twardo, że mogli go rozebrać, położyć w ciężkiej kolebce wiejskiej, którą pożyczyli od jednego z sąsiadów a nie otworzył oka ani na sekundę.
— Przyjrzyj się, jaki on piękny — mówiła Fanny, bardzo dumna ze swego nabytka i zmuszała Gaussina, żeby podziwiał to czoło wyrażające zaciętość, te rysy drobne, delikatne, pod chłopską opalenizną, to kształtne ciałko, krzyże szerokie, ramiona pełne, nóżki jakby u małego fauna, długie, nerwowe i już porastające meszkiem u dołu. Wpatrywała się w te dziecięce powaby, aż do zapomnienia.
— Przykryj że go, będzie mu zimno — powiedział Jan, na którego głos drgnęła, jakby ze snu zbudzona. Podczas kiedy czule obwijała chłopczynę, wydawał on długie westchnienia i łkał, ogarnięty falą rozpaczy, nawet przez sen.
W nocy, zaczął coś mówić, sam do siebie w chłopskiem narzeczu. Fanny wsłuchiwała się, nie rozumiejąc, ale Jan, na chybi trafi, w przypuszczeniu, że on prosi, żeby go Menina kołysała, zaczął bujać ciężką kolebką. Chłop czyna uspakajał się coraz bardziej i nareszcie usnął, trzymając w rączce grubej i szorstkiej, rękę Jana, w przekonaniu, że przy nim jest Menina, zmarła przed dwoma tygodniami.
Byłto niejako dziki kot w domu: drapał, kąsał, jadł na uboczu, mrocząc, skoro się kto zbliżył do jego miseczki. Mówił tylko kilka wyrazów z dzikiego słownika węglarzy morwandzkich, którychby nikt nie rozumiał, gdyby nie państwo Hettéma, pochodzący z tychże samych stron. Jednakże, dzięki usilnym staraniom i łagodności, zdołano go ułaskawić trochę „un pso“ jak zwykł mówić.
Pozwolił, zamiast dawnych łachmanów włożył na siebie czystą i ciepłą odzież, na widok której, w pierwszych dniach, rzucał się wściekle, jak szakal, któregoby ktoś chciał przystroić w kołderkę charcika. Nauczył się jadać przy stole, używać widelca, łyżki, odpowiadać na zapytania, że się nazywa Józef, że w jego stronach: „i li dision Josaph“.
O udzielaniu mu choćby najmniejszych wiadomości elementarnych, nie można było jeszcze i myśleć. Młodziutki ten sylwan, wzrosły pośród lasu, w szałasie węglarzy, miał w swej tępej główce pełno szmerów i głosów przyrody; tak samo, jak płaz żyjący w muszli, słyszy tylko szum morza. W żaden sposób nie udawało mu się wtłoczyć w głowę coś innego, lub utrzymać go w domu, nawet w najprzykrzejszą pogodę. Podczas deszczu i śniegu, kiedy nagie drzewa sterczały pokryte soplami, on się wymykał, biegł pomiędzy krzaki, szperał po norach, ze srogiem okrucieństwem łasicy i kiedy zniewolony głodem wracał nareszcie, to w obszarpanej kartce barchanowej i w kieszeni od majtek, po pas zabłoconych, zawsze miał jakie zwierzątko odrętwiałe, albo martwe i ptaka, kreta, mysz leśną a w braku tychże buraki i kartofle, wykopane w polu.
Nic nie mogło zwalczyć tych popędów do łowów i grabieży, obok chłopskiej manii chowania różnych drobiazgów świecących, jak: guziki miedziane, paciorki dżetowe, papier świecący z czekolady. Józio podnosił to, czemprędzej zaciskał rączkę i biegł do kryjówek, jak sroka złodziej. Cały ten łup przybierał dlań nieokreśloną i ogólną nazwę „towaru“ od gromadzenia którego, kosztem wszystkiego i wszystkich, nie zdołałyby go powstrzymać morały ani bicie.
Jedni tylko państwo Hettéma potrafili się od tego zabezpieczyć: na stoliku, około którego mały dzikus krążył, wabiony kompasami i ołówkami w różnych kolorach, rysownik miał zawsze pod ręką szpicrutę, jak na psa i trzaskał nią taż koło jego nóżek. Ale Fanny i Jan nie ociekaliby się do podobnej pogróżki, chociaż malec okazywał się względem nich nieufnym skrytym i pomimo to, że go psuli i dogadzali mu, nie dawał im się przyswoić, jakgdyby „Menina“ umierając, pozbawiła go wszelkich objawów uczucia. Fanny zdołała czasem przytrzymać go chwilkę na swych kolanach, dla tego, że „ładnie śmierdziała“, ale względem Gaussina, tak łagodnego w obejściu z nim, był to zawsze ten sam zwierz dziki z okiem podejrzliwem i wyciągniętemi szponami.
Niepohamowany i prawie instynktowny wstręt dziecka, złośliwość ciekawa małych niebieskich oczek, z rzęsami jak u albinosa a głównie ślepe i nagłe uczucie Fanny dla tego przybysza, który niespodzianie wplątał się w ich życie, wszystko to zakłócało spokój kochanka nowem podejrzeniem. Może to jej dziecko, oddane na wychowanie mamce lub macosze? Śmierć Machaume, o której właśnie doszła ich wiadomość, wyglądała na zbieg okoliczności, usprawiedliwiający jego udręczenie. Czasami, w nocy, trzymając tę rączkę, mocno uczepioną jego ręki, bo w tym bezwiednym stanie snu i widziadeł, zdawało się zawsze dziecku, że ma przy sobie „Meninę“, zapytywał je, pełen zewnętrznego a tajonego wzburzenia: „Kto ci dał życie? Kto jesteś?“ w nadziei, że udzielające się ciepło małej tej istotki, pozwoli mu łatwiej odgadnąć tajemnicę jej urodzenia.
Ale obawa jego ustała od jednego słowa ojca Legrand; przyszedł on prosić o zapomogę, żeby sprawić sztachetki do grobu swej nieboszczki i ujrzawszy kolebkę Józia, wykrzyknął:
— A to co, dzieciak... dopiero musisz się cieszyć, ty coś się go nigdy dochrapać nie mogła!
Gaussin, uradowany, zapłacił za sztachetki, nie pytając o auszlag i zatrzymał ojca Legrand na śniadanie.
Stary ten woźnica, kursujący tramwajem od Paryża do Wersalu, wiecznie przepity winem, z cerą apoplektyczną, ale rzeźki jeszcze, z tęgą miną, w kapeluszu ceratowym, który obecnie przepasany krepą, nadawał mu postać karawaniarza, zdawał się być zachwycony przyjęciem kawalera swej córki i przyjeżdżał potem do nich niekiedy na talerz zupy. Włosy jego białe jak u poliszynela, przy twarzy ogolonej i o brzmiałej, buńczuczna mina zawadyaki, poszanowanie dla bicza, który stawiał w bezpiecznym kącie, ostrożnie, jak mamka, sprawiały silne wrażenie na dziecku i odrazu zaprzyjaźnił się z tym starym. Pewnego dnia, wszyscy razem kończyli obiad, kiedy niespodzianie nadeszła para Hettémów.
— Ach, przepraszamy, państwo są w kółku rodzinnym — rzekła Olimpia, strojąc minki a wyrażenie to, jak policzek, zabolało i upokorzyło Jana.
Jego kółko rodzinne!... Ten znajda, co chrapie z głową na obrusie, ten stary obrzękły rozbójnik z fajką w ustach, co ochrypłym głosem po raz setny opowiada, że bicz za dwa su służy mu sześć miesięcy i że od dwudziestu lat rękojeści u niego nie zmienił... Jego kółko rodzinne! Co znowu! tak samo, jak żoną jego ta Fanny Legrand, stara, zwiędła, rozparta na łokciach, pośród dymu papierosów. Rok nie upłynie a wszystko to zniknie z jego życia, ustępując miejsca przelotnym znajomościom w podróży, Przy table d’hóte.
Chwilami jednak, myśl o wyjeździe, przyzywana ile razy czuł, że upada, że się poziom jego obniża, zamiast uspakajać i przynosić ulgę, dawała mu czuć ścieśniające go węzły mnogie. Jakiż to rozdzierający wyjazd! Nie jedno zerwanie, ale dziesięć... Ileż go będzie kosztowało wypuścić tę rączkę dziecięcą, która w nocy pozostawała w jego dłoni. Nawet La Balue wilga gwiżdżąca i śpiewająca w swej zbyt ciasnej klatce, którą miano ciągle zastąpić większą i w której zginała grzbiet, jak ów kardynał stary, w żelaznem więzieniu; tak, nawet La Balue mały kącik w jego sercu zajęła i z bólem ją ztamtąd wydrze.
Jednakże zbliżało się to nieuniknione rozstanie i przepyszny czerwiec, miesiąc przyodziewający naturę w szatę świąteczną, prawdopodobnie będzie ostatnim, jaki razem spędzą. Czy to ją czyni tak nerwową i drażliwą, czy też edukacya Józia, do której się wzięła z tak nagłą gorliwością, ku wielkiemu utrapieniu małego morwandczyka, który godzinami siedział przy abecadle, nie widząc i nie wymawiając liter, z głową zapartą drągiem, jak wrota podwórza folwarcznego. Charakter tej kobiety stawał się codzień gwałtowniejszy; łzy i sceny ciągle się ponawiały, jakkolwiek Gaussin uzbrajał się w wyrozumiałość. Tak była obelżywą, jej złość tchnęła taką zawiścią i żalem z powodu młodości kochanka, jego edukacyi, rodziny i przepaści, jaką życie powiększy pomiędzy ich losami, tak potrafiła dotknąć go w stronę najczulszą, że i on nakoniec unosił się i odpowiadał.
Tylko że jego gniew był nacechowany delikatnością i pobłażaniem dobrze wychowanego człowieka, unikał on razów zbyt bolesnych nieszlachetnych, podczas gdy Fanny, jak prawdziwa kokotka, dawała się porywać szałowi, bez wstydu i poczucia odpowiedzialności; wszystkiem się posługiwała jak bronią, śledząc, na twarzy swej ofiary, ze srogiem zadowoleniem, wywoływane przez siebie kurcze cierpienia; poczem rzucała się nagle w objęcia, błagając, by jej wybaczył.
Do odmalowania były fizyognomie Hettémów, gdy im wypadło być świadkami tych kłótni, wybuchających prawie zawsze przy stole, skoro się miało odkryć wazę: albo zagłębić nóż w pieczystem. Zamieniali oni z sobą, przez stół, spojrzenia komicznie przestraszone: czy będzie można jeść, lub czy ten udziec barani, nie poleci czasem w ogród, wraz z półmiskiem, z sosem i z przyprawą z fasoli?
— Tylko bez scen — mówili, każdy raz gdy układano wspólną biesiadę. Tymże samym frazesem przyjęli oni propozycyę Fanny, rzuconą im przez mur, pewnej niedzieli, aby w lesie zjeść śniadanie.
— O! nie, dziś nie będzie sprzeczki... za piękna pogoda!... — odrzekła, biegnąc ubrać dziecko i napełnić koszyki.
Wszystko było gotowe, zabierano się do wyjścia, kiedy listonosz oddał list rekomendowany. Na widok podpisu, Gaussin pozostał w tyle. Dogoniwszy potem towarzystwo pod laskiem, rzekł pocichu do Fanny:
— To od stryja... uradowany... zbiory pyszne... na pniu sprzedane. Odsyła ośm tysięcy franków dla Dechólette’a, z ukłonami i podziękowaniem dla synowicy.
— Tak, jego synowica!... z lewej ręki... stary dureń — rzekła Fanny, nie mając już ułud co do stryjów z południa; potem, radośnie zawołała — Trzeba będzie umieścić te pieniądze!
Jan ze zdumieniem spojrzał; dotąd bowiem znał ją, jako skrupulatną i rzetelną w kwestyach pieniężnych.
— Umieścić?... ależ to nie twoje.
— Ach, prawda, nie powiedziałam ci — dodała z rumieńcem na twarzy i z przyćmionem spojrzeniem, jak zwykle, kiedy się choć trochę miała zminąć z prawdą — Ten poczciwy chłopak, Dechélette, dowiedziawszy się, co robimy dla Józia, napisał do mnie, że owe pieniądze dopomogą mi wychować malca. Jeśli ci jednak przykro, to mu się odda te ośm tysięcy franków... on jest w Paryża.
Głos Hettémów, którzy przez dyskrecyę poszli naprzód, rozległ się pod drzewami: „Na prawo, czy na lewo!“
— Na prawo... na prawol... do Stawów!... — zawołała Fanny; poczem zwracając się do kochanka, powiedziała — przecież się nie będziesz znów dręczył o głupstwo... stare z nas stadło, cóż u dyabła!
Znała tę bladość, to drżenie nst i spojrzenie od stóp do głów obejmujące małego; ale tym razem zwalczył on pokusę objawienia gwałtownej zazdrości... zaczynał się oswajać ze swem położeniem, tchórzył, robił ustępstwa dla świętego spokoju. „Na co się mam męczyć i sięgać do głębi rzeczy?... Jeśli to jej dziecko, cóż prostszego, jak że je wzięła do siebie, tając przedemną prawdę po wszystkich scenach i badaniach, na jakie ją skazywałem!... Nie lepiejże przyjąć to co jest i spokojnie spędzić ostatnie miesiące?“.
Po przepaścistych ścieżkach leśnych, niósł więc dalej cały kram ze śniadaniem, w ciężkim, biało adrapowanym koszyku, zrezygnowany, zmęczony, zgarbiony, jakby stary ogrodnik, podczas, kiedy przed nim matka i dziecko podążali razem.
Józio, wystrojony i nieswobodny, w garniturze z „Belle-Jardiniére“, w którym nie mógł biegać, ona, w szlafroczku jasnym, z gołą głową i szyją, tylko przysłonięta parasolem japońskim, miała figurę rozrośniętą, chód ociężały a w pięknych jej warkoczach przebijał duży promień siwizny, której już nie starała się ukrywać.
Przed nimi, poniżej, spuszczali się ścieżką państwo Hettéma, w olbrzymich kapeluszach słomkowych, jakby rycerze tuaregscy, przybrani w czerwoną flanelę, dźwigając wiktuały, wędki do łowienia ryb, siecie, więciorek na raki; żona, dla ulżenia mężowi, śmiało przewiesiła sobie na kolosalnych piersiach róg myśliwski, bez którego rysownik nie rozumiał wycieczki w las. Idąc, śpiewali:
Lubię słyszeć gdy wiosła
Wieczorem pruje fale;
Lubię jelenia gdy ryczy...
Repertuar Olimpii tych ulicznych czułostek, był niewyczerpany i ze względu na to, gdzie je zbierała, w jakim hańbiącym półcieniu, przy spuszczonych roletach, ilu je śpiewała mężczyznom, pogoda męża, wtórującego jej w tercyi, wydawała się bohaterską. Frazes owego grenadyera z pod Waterloo: „za wielu ich jest...“ mógłby także odmalować filozoficzną obojętność tego człowieka.
Podczas kiedy Gaussin, pogrążony w zadumie, przyglądał się olbrzymiej parze wchodzącej w parów, którym i on się puścił, w górze zaskrzypiały na drodze koła i rozległ się pusty śmiech głosików dziecięcych. Naraz, o kilka kroków od Jana, pojawiła się też gromadka dziewczynek z rozwianemi włosy i wstążkami, w wózku angielskim, ciągnionym przez osiołka, którego panienka mało co starsza od reszty, szarpała za uzdeczkę, po tej przykrej drodze. Łatwo było poznać, że Jan należy do grona, którego dziwaczny wygląd, zwłaszcza też grubej damy, przepasanej rogiem myśliwskim, taką niepohamowaną wesołość zbudził w tej młodziutkiej gromadce. Starsza panienka starała się uciszyć dzieci, choćby na chwilkę, ale widok nowego tuarega pobudził je do nowych drwin i gdy przejeżdżały koło człowieka, ustępującego z drogi wózkowi, ładny i zawstydzony nieco uśmiech, przepraszał go, dziwiąc się naiwnie, że ten stary ogrodnik ma twarz tak miłą i młodą.
Ukłonił się on nieśmiało, zarumieniony ze wstydu, sam nie wiedząc czemu. Gdy na wierzchołku wzgórza, gdzie się krzyżowały drogi, zatrzymał się wózek, ze świegotem głosików, czytających głośno, nawpół zatarte przez deszcz napisy na słupie przydrożnym: „Route des Etange, Chêne du grand Veneur, Fausses reposes, Chemin de Vélizy..“ Jan obrócił się... chciał raz jeszcze zobaczyć znikający w zielonej, jakby gwiazdkami zasianej przez słońce i mchem usłanej alei, po której koła toczyły się cicho, jak po aksamicie, ten rój jasnowłosych dziewcząt, ten wózek pełen szczęścia, barw wiośnianych i wybuchów śmiechu, rozlegającego się pod gałęziami.
Ogłuszająca trąba Hettémy wyrwała go nagle z rozmarzenia. Rozsiadło się już całe grono nad stawem, wydobywając zapasy. Zdaleka było widać odbicie się w wodzie obrusa białego na skoszonej trawie i bluz z flaneli czerwonej, które wyglądały na tej zieleni, jak kurty dojeżdżaczy.
— Chodźże prędzej... masz w koszyku homara! — wołał grubas; Fanny zaś dodała nerwowo:
— Czy ta mała Bouchereau zatrzymała cię na drodze?
Jan drgnął, usłyszawszy nazwisko Bouchereau, które przypomniało mu Castelet i łóżko chorej matki.
— Ależ tak — powiedział rysownik, odbierając mu z rąk zapasy. — Ta duża, co powoziła, jest synowicą doktora... córka brata jego, którą wziął do siebie. Mieszkają latem w Vélizy... Ładna jest.
— O! ładna... szczególniej mina zuchwała! — zawołała Fanny i krając chleb, śledziła kochanka, zaniepokojona jego roztargnionem spojrzeniem.
Pani Hettéma, z wielką powagą odpakowująca szynkę, bardzo przyganiała, żeby dziewczęta jeździły po lesie z taką swobodą. „Powiecie, że to rodzaj angielski i że ona jest wychowana w Londynie... ale swoją drogą, doprawdy, to nie jest właściwe...“
— Nie, ale bardzo wygodne dla awantur!
— O! Fanny...
— Przepraszam, zapomniałam się... szanowny Pan wierzy w niewiniątka...
— Możebyśmy przystąpili do śniadania... — rzekł Hettéma, zaczynając się lękać. Ale Fanny musiała wypowiedzieć wszystko, co wie o dziewczętach z wybranego towarzystwa. Znała ona piękne historye... ładne rzeczy dzieją się w klasztorach i na pensyach. Panny wychodzą ztamtąd wyczerpane, zwiędłe, z odrazą do mężczyzn, niezdolne nawet dać życia dzieciom. „I wtenczas to je wam oddają, głupcy... Niewiniątko!... Jakżeby istniały niewiniątka!... jakżeby z towarzystwa czy nie z towarzystwa, wszystkie dziewczęta nie wiedziały, od urodzenia, co się święci... Dla mnie pierwszej, w dwunastym roku życia, nic już nie było obcem... dla ciebie także — nieprawda, Olimpio?
— Naturalnie... — rzekła pani Hettéma, wzruszając ramionami; ale niepokoił ją los śniadania, zwłaszcza też, że Jan z uniesieniem dowodził, iż panna pannie nie równa i że się znajdują jeszcze na łonie rodzin...
— O! tak, rodzina — odparła wzgardliwie metresa — jest się czem chwalić... a szczególniej twoją.
— Milcz... zakazuję ci...
— Mieszczuch!
— Hultajka!... Na szczęście, skończy się to... niedługo już będę zmuszony żyć z tobą...
— Jedź, jedź, umykaj; bardzo będę rada.
Obrzucali się obelgami wobec złośliwej ciekawości dziecka, leżącego w trawie, na brzuchu, kiedy przeraźliwy dźwięk trąby, stokroć powtórzonej przez echa stawu i piętrzącego się po wzgórzach lasu, zagłuszył nagle ich kłótnię.
— Dosyć?... czy może jeszcze chcecie? — zapytał gruby Hettéma i zaczerwieniony, z szyją wydętą, czekając, z rogiem przy ustach, wywieszenia flagi grożącej.
Zazwyczaj niesnaski ich nie trwały długo: rozpraszało je trochę muzyki i pieszczotliwe przymilanie się Fanny: ale tym razem, Jan na seryo miał do niej urazę i przez kilka dni zachowywał tę samą zmarszczkę na czole, to samo milczenie gniewne; po każdym obiedzie siadał zaraz do rysunku i nie chciał z nią wcale wychodzić.
Był to jakby wstyd nagły, że w takiem spodleniu żyje, obawa spotkania raz jeszcze wózka, jadącego w górę alei, oraz ujrzenia tego jasnego uśmiechu młodości, o którym ciągle myślał. Z czasem, jak zagmatwany przed ocknięciem się sen, jak dekoracya widowiska czarodziejskiego, którą łamią, by ją w mgnieniu oka inną zastąpić, tak zjawisko to zatarło się, znikło w głębi lasu i Jan nie ujrzał go już więcej. Została mu tylko skłonność do smutku; Fanny ją zrozumiała i postanowiła odemścić.
— Skończona rzecz rzekła kiedyś, rozradowana — widziałam się z Dechólettem... oddałam mu pieniądze, on, tak samo jak ty, uważa, że tak jest właściwiej. Ciekawam bardzo, dla czego... Ale stało się... Później, gdy zostanę sama, będzie pamiętał o małym... Czyś zadowolony?... Masz jeszcze żal do mnie?
Opisała mu potem bytność swoją przy ulicy de Ronie i zadziwienie, gdy zamiast karawanseraju pełnego zgiełku i wrzawy, do którego wpadają czeredy szaleńców, zastała dom mieszczański, cichy, z utrudnionym przystępem. Nie ma tam już zabaw, maskarad a zamianę tę wyjaśnił jakiś zawiedziony i rozgniewany pasorzyt, napisawszy kredą na bocznych drzwiach pracowni: „Fermé pour cause de collage“. „Zamknięta z powodu sklejania“.
— I to jest prawdą, mój drogi... Dechélette, przybywszy tu, rozkochał się w dziewczynie ze skatingu, Alicyi Doré. Przed miesiącem wziął ją do siebie i żyją jak para małżonków, zupełnie jak para małżonków. Milutka to kobiecinka, łagodna... ładny baranek... Mało robią hałasu we dwoje... Obiecałam, że ich odwiedzimy; będzie to niejaki odpoczynek po trąbie i barkarolach... Bądź co bądź, przyznaj, że jak na filozofa z jego teoryami... bez jutra, bez sklejania... O, to też nakpiłam się z niego!...
Jan dał się zaprowadzić do Decbólette’a, którego nie widział wcale od owego, spotkania na placu Magdaleny. Byłby wówczas bardzo zadziwiony, gdyby mu kto powiedział, że kiedyś, bez niesmaku odwiedzać będzie tego cynicznego i wzgardliwego kochanka swej metresy, że nawet prawie się z nim zaprzyjaźni. Przy pierwszych zaraz odwiedzinach przy ulicy de Rome, sam był zadziwiony, że tak mu tam miło, że go tak czaruje słodycz tego człowieka z niewinnym dziecięcym śmiechem pod wąsem kozaka i pogodą umysłu, niezamąconą nawet strasznemi napadami choroby wątrobianej, która nadawała mu ołowianą cerę i podsiniałe oczy.
A jak zrozumiałe było tkliwe dlań uczucie tej Alicyi Doré, z długiemi rączkami, miękiemi i białemi, z mdłą pięknością płowych włosów, które jeszcze jaśniejsze się zdawały przy blasku ciała flamandki, tak złotawego jak jej nazwisko. Miała ona złoto we włosach, w źrenicach, w brzegach rzęs... skóra była niem nawet pokropkowana, aż pod paznokciami.
Wzięta przez Dechélette’a z asfaltu skatingu, z pośród grubiaństw i brutalstw przy handlu kobietami, z pośród kłębów dymu, wypuszczanego z ust, przez mężczyznę, wraz z cyfrą, gdy targuje dziewczynę, grzeczność jego rozczuliła ją i zadziwiła. Nanowo stała się kobietą, przestając być biednem bydlęciem, przeznaczonem tylko dla cudzej przyjemności. Gdy ją chciał odprawić z rana, odpowiednio do swych zasad, po dobrem śniadaniu i z kilku ludwikami, miała tak wezbrane serce, prosiła go tak słodko, z takiem upragnieniem: „zostaw mię jeszcze“, iż nie miał odwagi jej odmówić. Od tej chwili, po części przez wzgląd na ludzi, po części też wskutek znużenia, zamknął się, by spędzić ten przypadkowy miesiąc miodowy w cieniu i ciszy tak dogodnie urządzonego pałacu letniego. Oboje znaleźli szczęście; ona w tkliwych względach, przedtem nigdy niedoznawanych, on zaś w szczęściu tej biednej istoty i naiwnej jej wdzięczności a zarazem i w tem, z czego sobie nie zdawał sprawy, że poraz pierwszy uległ porywającemu urokowi zażyłości z kobietą, tajemniczemu powabowi życia we dwoje, przy obustronnej dobroci i słodyczy.
Odwiedzanie Dechelette’a odrywało Gaussina od nizkiego, ordynarnego otoczenia, w jakiem wlókł egzystencyę małego urzędniczka, żyjące go z metresą. Lubił on rozmowę tego uczonego ze smakiem artystycznym; tego filozofa w perskim szlafroku, lekkim i luźnym, jak jego doktryny: opisy podróży, w jaknajkrótszych słowach szkicowane i tak odpowiednie do tych obić wschodnich, do złoconych posążków Buddy, potworów z bronzu i egzotycznego przepychu olbrzymiego przedsionka, gdzie światło, padając z góry, przypominało głąb parku. W świetle tem chwiały się delikatne liście bambusowe palmy wycinane jak paproć drzewna i ogromne liście strillicyi, pomieszane z rododendronami, co giętkie jak rośliny wodne, chłodu i wilgoci szukają.
W niedzielę zwłaszcza, z tem dużem oknem wychodzącem na ulicę pustą latem, drganie liści, zapach świeżej ziemi u stóp roślin, była to wieś pod lasem, prawie jak w Chaville, bez sąsiedztwa i trąby Hettémów. Goście tam nigdy nie bywali; raz jednakie, Gaussin i kochanka jego, przybywszy na obiad, usłyszeli przy wejściu kilka głosów ożywionych.
Dzień miał się ku schyłkowi, pito „raki“ w oranżeryi i rozprawy zdawały się ożywione.
— A ja znajduję, że pięć lat w Mazas, imię stracone i życie zmarnowane, to dostateczna po kota za poryw namiętności i szału. Podpiszę twoje podanie, Déchelette.
— To Caoudal!... — rzekła Fanny, po cichu, drżąc cała.
Ktoś się odezwał z suchą i stanowczą od mową:
— Ja nic nie podpiszę, nie przyjmując żadnej solidarności z tym hultajem...
— La Gournerie... — Tuląc się do kochanka, szepnęła Fanny. — Idźmy ztąd, jeśli ci przykro zobaczyć się z nimi.
— A to dla czego? Wcale nie... — Rzeczywiście, sam nie wiedział, jakiego wrażenia dozna wobec tych ludzi, ale nie chciał się cofnąć przed próbą; pragnął też może przekonać się o teraźniejszym stopniu tej zazdrości, która nieszczęsną miłość jego zrodziła.
— Wejdźmy! — rzekł i ukazali się w różowem świetle zachodzącego słońca, które rzucało blask na łyse czaszki i siwiejące zarosty przyjaciół Déchelette’a, rozłożonych na nizkich sofach, dokoła wschodniego stołu, w kształcie prostego stołka, na którym w pięciu czy sześciu kieliszkach, trząsł się mleczny likier anyżowy, właśnie przez Alicyę nalewany. Kobiety uściskały się. „Znasz tych panów, Gaussin?“ zapytał Déchelette, kołysając się w fotelu na biegunach.
Czy ich zna! Dwaj przynajmniej nie są mu obcy, godzinami bowiem wpatrywał się w ich portrety, wystawiane w sklepach, między znakomitościami. Ile oni zadali mu cierpień! Jaką czuł dla nich nienawiść, sukcesora... Ogarniała go szalona chęć rzucić się na nich, pożreć im twarz, spotkawszy na ulicy! Ale Fanny słusznie utrzymywała, że to przejdzie, teraz są to dlań twarze znajomych, prawie krewnych, dalekich wujaszków, których odnalazł.
— Ten mały zawsze ładny! — rzekł Caoudal; rozciągnąwszy się całą swą olbrzymią postacią, zasłaniał oczy ekranikiem od blasku okien. — A Fanny... pokażże się!... — Wsparty na łokciu, przymróżył oczy, z miną znawcy i powiedział — twarz ujdzie jeszcze, ale co do figury... dobrze robisz, że ją ściskasz... pociesz się jednak, moje dziecko, La Gournerie jeszcze grubszy od ciebie...
Poeta wzgardliwie zacisnął wązkie usta, siedząc po turecku, gdyż od czasu podróży do Algeryi utrzymywał, że nie znosi innej postawy, ogromny, rozlany, niemający już nic inteligentnego w twarzy, tylko czoło piękne, pod białym lasem i spojrzenie twarde, jakby handlującego niewolnikami, sadził się on na uniżoność salonową i przesadną grzeczność względem Fanny, jakby dla dania nauczki Caoudalowi.
Dwóch pejzażystów, o twarzach opalonych i wieśniaczych, dopełniało towarzystwa. Oni także znali metresę Jana i młodszy rzekł, ścigajając ją za rękę:
— Déchelette opowiadał nam historyę o tem dziecku; bardzo ładnie postąpiłaś, moja droga.
— Tak — odezwał się Caoudal do Gaussina — to adoptowanie jest bardzo „chic...“ Wcale nie trąci prowincyą.
Zdawało się, że ją te pochwały bardzo zmieszały... ale w tej chwili, ktoś, potknąwszy się o jakiś sprzęt w ciemnej pracowni, zapytał: „Niema nikogo?“
Déchelette rzekł:
— Otóż i Ezano.
Tego Jan nigdy nie widział; ale wiadomo mu było, jakie miejsce zajmował w życiu Fanny Legrand, ten hulaka, fantastyk, dziś stateczny, ożeniony, naczelnik oddziału w Beaux-Arts i nie zapomniał owej paczki listów namiętnych i czarujących.
Sztywnym krokiem zbliżył się człowieczek mały, zawiędły, suchy i podał wszystkim rękę zdaleks, trzymając ludzi na pewnym dystansie, przez nałóg pozowania, wystąpień w roli urzędowej. Zdawał się bardzo zadziwiony, że widzi Fanny a jeszcze więcej tem, że po tylu latach, piękną mu się wydaje.
— Aaa!... Safo... — przelotny rumieniec okrasił mu lica.
To imię Safony, które cofało ją w przeszłość, kojarząc z tymi podstarzałymi już ludźmi, wprawiło całe grono w niejaki kłopot.
— A to, pan d’Armandy, który ją nam przy prowadził... — żywo odezwał się Dóchelette, chcąc uprzedzić nowo przybyłego. Ezano ukłonił się i zaczęto rozmawiać. Fanny, uspokojona, że kochanek w ten sposób przyjmuje stas rzeczy, dumna z jego urody i młodości, wobec tych artystów i znawców, była bardzo ożywiona, bardzo wesoła. Cała przejęta teraźniejszą swą namiętnością, zapomniawszy prawie o stosunkach z tymi ludźmi, pomimo lat całych, mieszkania i życia wspólnego, które jednak pozostawia ślady zwyczajów i manij, przejętych w obcowania i trwających dłużej niż ono, z którego i ona przechowała nawet sposób zwijania papieroców Ezana i upodobanie do Joba i marylandu.
Jan, bez najmniejszego wzburzenia, zauważył ten drobny szczegół, któryby go dawniej był rozjątrzył i czując się tak spokojnym, doznawał radości więźnia, który przepiłował swój łańcuch i wie, że jeszcze jeden mały wysiłek a wydobędzie się na wolność.
— Cóż, moja biedna Fanny — powiedział żartobliwie Caoudal, wskazując na tamtych. — Co za upadek... jacy oni starzy, jakie z nich ruiny!... tylko my dwoje trzymamy się jeszcze.
Fanny zaczęła się śmiać: „Ah, przepraszam, pułkowniku — czasami nazywano go tak z powodu jego wąsów — jest między nami pewna różnica; nie zaczęliśmy jednocześnie karyery...
— Caoudal zawsze zapomina, że z niego dziad — rzekł La Gournerie i gdy rzeźbiarz, którego umiał zranić do żywego, zrobił poruszenie, zawołał swym donośnym głosem — zaszczycony medalem w r. 1840, to stara data, mój kochany!...
Pomiędzy tymi starymi przyjaciółmi pozostał ton zaczepny i antypatya tajona, która wprawdzie nie spowodowała zerwania stosunku, ale znać ją było w spojrzeniu, w każdem słowie i to od lat dwudziestu; od dnia, kiedy poeta porwał rzeźbiarzowi kochankę. Fanny nie istniała już dla nich, obaj gonili potem za innemi uciechami, zaznawali innych goryczy, ale uraza trwała, w miarę upływających lat, głębiej zapuszczając korzenie.
— Przyrzyjcież się nam obu i powiedzcie szczerze, czym to ja dziad!... — Obciśnięty w tużurku, uwydatniającym muskuły, Caoudal wyprostował się, pierś wygiął i wstrząsnął płomienistą grzywą, w której nie przebijał ani jeden włos biały.
— Zaszczycony medalem w r. 1840... lat piędziesiąt ośm za trzy miesiące... i czegóż to dowodzi?... Tylko w Comédie-Française i w Konserwatoryum sześdziesięcioletnim ludziom głowa się trzęsie i drepcą zgarbieni, na chwiejnych nogach, jak zgrzybiali starcy. W sześdziesiątym roku życia, sacrebleu! chodzi się prościej, niż w trzydziestym, bo się czuwa nad sobą i kobieta poluje na nas jeszcze, byleby serce młode rozgrzewało i podtrzymywało całą osobę.
— Tak myślisz? — przemówił La Gournerie, spoglądając z szyderczym śmiechem na Fanny, a Déchelette, uśmiechając się poczciwie, jak zwykle, dorzucił:
— Zawsześ utrzymywał, że niema, jak młodość a dziś bredzisz jakoś...
— Ta mała Cousinard zmieniła mój sposób myślenia... Causinard, moja nowa modelka... Lat ośmnaście, dołki, dołeczki wszędzie, istny Klodion. A takie przytem dobre dziecko, taki typ ludowy z halli, gdzie matka jej drób sprzedaje... Czasem się odezwie tak głupio, ale to tak głupio, że ją aż uściskać trzeba... Parę dni temu, zobaczyła w pracowni romans Dejoie: patrzy na tytuł: „Thérèse“, więc rzuca książkę, ślicznie się krzywiąc, i mówi: „gdyby to się nazywało: Biedna Teresa („pouv Thérèse), czytałabym całą noc!...“ Szaleję za nią, powiadam wam...
— Wpadłeś znowu w pułapkę? — rzekł Déchelette — a za sześć miesięcy czeka cię zerwanie, łzy jak groch, zniechęcenie do pracy i porywy tak wścieklej złości, żeś gotów wszystkich zabijać. — Caoudal zasępił czoło.
— Prawda, że wszystko nietrwałe... Pobierają się ladzie, porzucają...
— A więc pocóż się pobierać?
— A ty? Czy myślisz, że całe życie przebędziesz ze swoją flamandką?
— O! my, nie jesteśmy z sobą związani... nieprawda, Alicyo?
— Tak — odrzekła młoda kobieta, głosem słodkim i roztargnionym, z krzesła, na którem stojąc rwała glicynię i zieleń do bukietu na stół. Déchelette mówił dalej:
— Pomiędzy nami nie będzie zerwania, poprostu, rozejdziemy się tylko... Zrobiliśmy ugodę na dwumiesięczne wspólne pożycie; ostatniego dnia rozłączymy się, bez rozpaczy i zdziwienia. Ja powrócę do Ispahanu, zamówiłem już właśnie kajutę. Alicya zaś do swego mieszkania przy ulicy Labruyère, które cały ten czas trzymała.
— Trzecie piętro nad antresolą: nic wygodniejszego do wyskoczenia oknem!
Mówiąc to uśmiechała się, ruda i olśniewająco biała wśród zmierzchu, z ciężkiem gronem płowych kwiatów w ręku; ale brzmienie tych słów było tak głębokie, tak poważne, że nikt nie odpowiedział. Wiatr dął coraz zimniejszy domy z przeciwka zdawały się wyższe.
— Zasiądźmy do stołu — zawołał pułkownik — i mówmy o rzeczach wesołych.
— Tak, masz słuszność, „gaudeamus igitur“... bawmy się, pókiśmy młodzi; nieprawda Caoudal? — rzekł La Gournerie z nienaturalnym śmiechem.
W kilka dni potem, Jan udał się znowu na ulicę de Rome; pracownia była zamknięta, okno zasłonięte ową dużą płócienną roletą, martwa cisza panowała od piwnic aż do dachu tarasowego. Déchelette wyjechał o godzinie oznaczonej, gdy minął czas umową zawarowany. On zaś myślał: „Pięknie jest robić to, co się chce, w życiu — panować nad rozumem swoim i nad sercem... Czy ja się kiedy zdobędę na tę odwagę?...“
Czyjaś ręka dotknęła jego ramienia.
— Dzień dobry, Gaussin!
Déchelette, mizerny, bardziej pożółkły i zmarszczony niż zwykle, objaśnił go, że jeszcze nie wyjeżdża, bo interesa zatrzymują go w Paryżu i że mieszka w Grand-Hótel, mając wstręt do pracowni, od czasu tej strasznej historyi.
— Cóż to takiego?
— Prawda, nie wiesz... Alicya umarła... Zabiła się... Zaczekaj tu na mnie, zobaczę tylko, czy nie nadeszły jakie listy.
Powrócił prawie natychmiast i rozrywając nerwowym palcem opaski dzienników, mówił głucho, jak lunatyk, nie patrząc na Gaussina, który szedł obok niego:
— Tak, zabiła się, wyskoczyła oknem, jak to zapowiadała owego wieczora, kiedyś był u mnie. Cóż chcesz?... ja nie wiedziałem, nie mogłem się domyśleć... W dniu, kiedy miałem wyjechać, powiedziała mi spokojnym tonem: „Weź mię z sobą, Déchelette... nie zostawiaj mnie samą...“ Ja nie śmiałem. Czy wyobrażasz mię sobie z kobietą, tam u tych kurdów... Pustynia, gorączki, nocy pod gołem niebem... Przy obiedzie, powtarzała znowu: „Nie będę ci na przeszkodzie, zobaczysz, jak będę potulna“. Widząc, że mi tem przykrość sprawia, przestała nalegać... Poszliśmy później do Varietés, gdzie wziąłem lożę... wszystko to było z góry umówione... Zdawała się zadowolniona, cały czas trzymając mię za rękę, szeptała: „Dobrze mi...“ Mając wyjechać w nocy, odwiozłem ją do domu, ale smutni oboje, milczeliśmy. Nie podziękowała mi nawet za paczkę, którą jej wsunąłem do kieszeni, żeby miała z czego żyć spokojnie rok lub dwa. Gdyśmy przybyli na ulicę Labruyére, zażądała, bym poszedł na górę... Nie chciałem. „Proszę cię... tylko do drzwi“. Alem zaciął i nie poszedłem. Miejsce już miałem zamówione, rzeczy upakowane, wreszcie, za dużo razy powiedziałem, że wyjadę... Schodząc, z wezbranem nieco sercem, słyszałem, że coś Wołała: „prędzej niż ty...“ alem nie zrozumiał, aż na ulicy... ach!...
Z okiem utkwionem w ziemię, zatrzymał się, przed strasznem widmem, jakie mu chodnik przedstawiał teraz na każdym kroku, przed masą bezwładną, czarną, rzęrzącą...
— Umarła we dwie godziny potem, nie powiedziawszy jednego słowa, nie wydawszy jednego jęku, wpatrując się we mnie swą złotą źrenicą. Czy cierpiała? Czy mnie poznawała? Położyliśmy ją na łóżku, ubraną, w dużej mantyli koronkowej, co zasłoniała jedną stronę głowy, żeby ukryć ranę w czaszce. Bardzo blada, z odrobiną krwi na skroni, była jeszcze ładna i taka słodka. Ale gdym się pochylił, żeby zetrzeć tę kroplę krwi, co ustawicznie wytryskiwała, zdawało mi się, że jej oko wyraża oburzenie i grozę... Była to niema klątwa, rzucona mi przez biedną dziewczynę... Ale bo też, co mi szkodziło zostać jeszcze czas jakiś, albo zabrać z sobą, ją, tak zgodną i cichą?... Nie, pycha wzięła górę, uporczywe trzymanie się wyrzeczonego słowa... Nie ustąpiłem i umarła, umarła przezemnie, który ją kochałem przecież...
Zapalał się, mówił głośno, zwracając uwagę ludzi, których potrącał łokciami, idąc w dół ulicy d’Amsterdam a Gaussin, ujrzawszy dawne swe mieszkanie, balkon, werendę, zrobił zwrot do Fanny, do wspólnych z nią dziejów i dreszcze go przechodziły, podczas kiedy Déchelette mówił dalej:
— Zawiozłem ją na Montparnasse, bez przyjaciół, bez rodziny... Chciałem sam jeden oddać jej tę przysługę... I odtąd, pozostaję tutaj, ciągle z tą samą myślą, nie mogąc się zdobyć na wyjazd z tą ideą, co mię opanowała, uciekając od domu, w którym upłynęły mi dwa tak szczęśliwe miesiące przy jej boku... Żyję na ulicy, biegam, staram się rozerwać, umknąć od tego oka nieboszczki, która mię oskarża z pod strugi krwi.
Umilkł na chwilę, zgnębiony wyrzutem sumienia; dwie duże łzy spłynęły mu na ten jego płaski, poczciwy i tak zamiłowany w życiu nosek i rzekł:
— Powiedz mi, przyjacielu; ja przecież nie jestem zły: To jednak dziwne, żem tak postąpił...
Jan starał się go pocieszyć, składając wszystko na traf, na nieprzyjazne losy, ale Déchelette potrząsając głową, powtarzał, przez zaciśnięte zęby:
— Nie, nie... Nigdy sobie nie wybaczę. Chciałbym się ukarać.
Ta chęć odpokutowania ustawicznie go prześladowała: mówił o niej wszystkim przyjaciołom i Gaussinowi po którego przychodził, w chwili jego wyjścia z biura.
— Wyjedź że, Déchblette... Podróżuj, pracuj, rozerwie cię to — mówili Caoudal i inni, trochę zaniepokojeni tą jego manią, tem uporczywem powtarzaniem, że nie jest zły. Nareszcie, pewnego wieczoru, bądź że pragnął zobaczyć pracownię przed wyjazdem, bądź że postanowił tam położyć koniec swej męce, powrócił do swego mieszkania, przy ulicy de Rome — i rano, robotnicy, dążący z przedmieść, na zarobek, podnieśli go z roztrzaskaną czaszką z chodnika, przed jego bramą. Umarł wskutek takiegoż samobójstwa, jak ta kobieta, z takiemże samem konaniem, tak samo zgruchotany, z rozpaczy wyskoczywszy na ulicę.
W półcieniu pracowni cisnął się tłum artystów, modelek, aktorek, wszystkich co tańczyli, wszystkich co wieczerzali na jego ostatnich zabawach. Był to szmer, szeptanie, szepty, szum przytłumiony, jak zwykle w kaplicy, przy krótkich płomieniach świec woskowych. Przyglądano się, poprzez pnącze i liście, zwłokom w jedwabnej materyi w kwiaty złote i w turbanie na głowie, dla przysłonięcia ohydnej rany. Wyciągnięty w całej swej długości, z białemi rękami, co bezwładnie spadając, cechowały sen śmierci, leżał Déchelette na nizkiej sofie, w cieniu glicynii, gdzie Gaussin i kochanka jego zapoznali się, w ową noc balową.
Więc takie zerwanie powoduje niekiedy śmierć! Teraz, gdy przyszło pomiędzy nimi do sprzeczki, Jan nie śmiał już wspominać o wyjeździe; nie wołał już, rozjątrzony: „Na szczęście, skończy się to“. Gotowaby odpowiedzieć: „Dobrze, jedź... a ja się zabiję, tak zrobię, jak tamta...“ Groźba ta, którą upatrywał w smętku jej spojrzeń i aryj świewanych, w milczącej zadumie, przerażała go.
Jednakże zdał już egzamin klasyfikacyjny, po którym attachés przy konsulatach, wpisywani zostają na listę; ponieważ się odznaczył, otrzyma pierwszą wolną posadę, jestto więc już rzeczą tygodni, dni!... A dokoła nich, na tym schyłku jesieni, słońce coraz krócej świeci i wszystko dąży ku zmianom zimowym. Pewnego ranka, Fanny, otworzywszy okno, zawołała, na widok pierwszej mgły:
— Ależ to i jaskółki już odleciały!
Jedna po drugiej, rodziny mieszczańskie z okolicy, spuszczały żaluzye w swych domach; na drodze z Wersalu do Paryża, ciągnęły szeregiem wozy, pełne sprzętów i duże wiejskie omnibusy obładowane, z pękami zieleni na płaskim dachu. Liście wzlatywały dokoła, wirując, i snuły się, jak niknące chmury, pod niskiemi obłoki a na opustoszałych polach, wysokie stogi sterczały. Poza sadem, nagim i zmalałym przez brak zieloności, smutny przedstawiał się krajobraz: szalety zamknięte i suszarnie pralń o dachach czerwonych a z drugiej znów strony domu, czarna smuga przemykająca się chyżo, wzdłuż lasów szarych, po odsłoniętym torze drogi żelaznej.
Jakież to okrucieństwo zostawić ją tam, samą jedną, otoczoną tym ponurym widokiem? Z góry czuł, że mu na to serca nie starczy, że się nigdy nie zdobędzie na pożegnanie. Na to właśnie rachowała Fanny, czekając tej ostatniej chwili. Do owego czasu zachowywała się spokojnie, nienapomykając o niczem; wierna swej obietnicy, że nie będzie stawiać przeszkód temu wyjazdowi, o którym zresztą od początku wiedziała, na który się zgodziła. Pewnego dnia powrócił Jan z wiadomością:
— Zostałem zamianowany...
— Tak?... i gdzież? — zapytała obojętnym tonem, ale tak jej zbladły usta i oczy, taki kurcz przeszedł po całej twarzy, iż nie dręcząc jej dłużej, powiedział: „Nie, nie... jeszcze nie ustąpiłem swej kolei Hédouinowi... mamy więc przed sobą, przynajmniej, sześć miesięcy“.
Tu nastąpił wylew łez, śmiechu, całusów szalonych, pośród szeptów: „Dziękuję... dziękuję... Jakże ja ci teraz umilać będę życie!... Widzisz, to myśl o wyjeździe czyniła mię tak złą... Przygotuję się lepiej... zwolna, poddam się konieczności... Zresztą, za sześć miesięcy, nie będzie tu jesień, odbijająca jak echo, te wypadki śmierci...“
Dotrzymała słowa: ustały nerwy i kłótnie a nawet, by uniknąć niesnasek o małego Józia, zdobyła się na oddanie go na pensyę w Wersalu. Wychodził on tylko w niedzielę i chociaż ten nowy tryb życia nie zmienił jego natury nieswornej i dzikiej, nauczył go obłudy. Dni upływały zatem spokojnie, obiady wspólne z państwem Hettéma odbywały się bez burzy i fortepian brzmiał znowu ulubionemi partycyami. Ale Jan, w głębi duszy, bardziej był zaniepokojony, strwożony, niż kiedykolwiek. Zapytywał siebie, dokąd go zaprowadzi słabość własna; zamyślał nawet, niekiedy, zrzec się konsulatu i objąć służbę biurową. Pozostałby w ten sposób w Paryżu i nie potrzebowałby naznaczać terminu swemu stosunkowi, ale z drugiej strony, zniweczyłby marzenie swych młodocianych lat, rodzinę pogrążyłby w rozpaczy i niechybnie poróżniłby się z ojcem, któryby mu nigdy nie wybaczył tego sprzeniewierzenia się, zwłaszcza dowiedziawszy się o przyczynach.
I dla kogo? Dla istoty podstarzałej, zwiędłej, której już nie kocha, o czem przekonał się wobec jej kochanków... Jakież czary przykuwają go zatem do tego życia we dwoje?
Gdy wsiadał do wagonu pewnego ranka, w ostatnich dniach października, oko młodej panienki wzniesione ku niemu, przypominało mu naraz, spotkanie w lesie, tę promienną postać kobiety-dziecka, której obraz ścigał go przez miesięcy kilka. Była w tejże samej sukni jasnej, którą słońce tak ładnie kropkowało pod gałęziami; ale teraz przykrywał ją płaszcz duży, podróżny; w wagonie zaś książki, niewielki woreczek, bukiet z trzcin i kwiatów ostatnich, wskazywały powrót do Paryża i koniec wilegiatury. Ona go także poznała, zdradzając to półuśmiechem drgającym w oczach, przejrzystych jak woda źródlana — i przez sekundę dwie te istoty zjednoczone były jedną myślą, nie wyrażoną słowami.
— Jak się ma pańska matka, panie d’Armandy? — zapytał niespodzianie stary Bouchereau, którego olśniony Jan nie dostrzegł w kącie, gdzie czytał zagłębiony, pochyliwszy twarz bladą.
Jan odpowiedział mu, bardzo ujęty dowodem pamięci o rodzinie jego i o nim; ale większego jeszcze doznał wzruszenia, gdy się panienka zapytała o bliźniaczki, które napisały do jej stryja miluchny liścik, dziękując za starania około ich matki. Ona je zna... napełniło go to radością — i ponieważ musiał być szczególnie wrażliwym tego ranka, zaraz potem zasmucił się, że powracali oni już do Paryża, gdyż Bouchereau rozpocząć miał swój półroczny kurs w Szkole medycznej. Nie będzie już miał sposobności ją widywać... Pola przemykające się koło okienek, przed chwilą tak uśmiechnięte, wydały się posępne, jak w czasie zaćmienia słońca.
Pociąg gwizdnął przeciągle... dojeżdżano. Ukłonił się i stracił ich z oczu; ale wychodząc z dworca, znowu się spotkali i Bouchereau, wśród tłoczącej się ciżby, zawiadomił go, że począwszy od następnego czwartku, będzie przyjmował gości w swem mieszkaniu na placu Vendôme, więc może przyjdzie kiedy na filiżankę herbaty... Panienka szła pod rękę ze stryjem i zdawało się Janowi, że to ona go zaprasza, nic nie mówiąc.
Po kilkakrotnej decyzyi, że pójdzie do Bouchereau, potem znów, że nie pójdzie — bo na co sobie ma stwarzać niepotrzebne żale? — uprzedził kochankę, iż wkrótce nastąpi wielki wieczór w ministeryum, na którym wypadnie mu się znajdować. Fanny obejrzała frak, kazała odprasować krawaty białe, tymczasem w wieczór czwartkowy nie miał najmniejszej ochoty wydalić się z domu. Ale ona przekonywała go, że musi koniecznie spełnić tę pańszczyznę, wyrzucając sobie, że go zanadto pochłania, że samolubnie zachowuje go dla siebie tylko i namawiała go, wykończała strój z czułemi figielkami; poprawiała węzeł u krawata, gładziła włosy, śmiała się, że palce czuć mu papierosem, który co chwila odbierając, kładła na kominku, żeby się tancerki nań nie krzywiły. Widząc ją bardzo wesołą i bardzo dobrą, czynił sobie wymówki, że ją okłamuje, i chętnieby zasiadł obok niej przy kominku, gdyby nie nalegała nań a nawet wypchnęła go tkliwie na drogę, pogrążoną w ciemnościach, mówiąc: „ja tak chcę... powinieneś tam być“.
Późno było, gdy powrócił; Fanny spała i lampa oświetlająca sen tej zwiędłej kobiety, przypomniała mu podobny powrót, przed trzema już laty przeszło, gdy się dowiedział o tych ohydnych rzeczach. Jakże on się tchórzliwie znalazł wtedy! Przez jakiż obłęd, właśnie to, co powinno było zerwać jego łańcuch, wzmocniło jeszcze ogniwa? Uczuł mdłości z niesmaku. Pokój, łóżko, kobieta — jednaki wstręt w nim wzbudziły. Wziąwszy światło, po cichu, Wyniósł je do przyległego pokoju. Tak pragnął być samotnym, żeby dumać o tem, co mu się przytrafiło... O! nic, prawie nic...
Kochał.
W pewnych wyrazach, których używamy pospolicie, znajduje się sprężyna ukryta, co je nam otwiera nagle, pozwala zbadać aż do dna, Poczem wyraz ten zwija się, przyjmuje znów swą postać banalną i toczy się niewybitny, starty wskutek nałogowego i machinalnego użytku, jaki się z niego robi. Miłość jest jednym z tych wyrazów; ci, którzy go zgłębili, choćby raz jeden, zrozumieją rozkoszne wzburzenie, w jakiem Jan żył od godziny, na razie nie zdając sobie dobrze sprawy z tego, co doznaje.
Tam, na placu Vendôme, w tym kącika salonu, gdzie długo z sobą rozmawiali, czuł tylko, że go ogarnia błogość wieku i słodki czar; dopiero gdy wyszedł ztamtąd i skoro drzwi się za nim zamknęły, opanowała go radość szalona a potem omdlenie takie, jak gdyby mu się wszystkie żyły otwierały? „Co mi jest, Boże mój?... Paryż, przez który przechodził, wracając, wydał mu się całkiem nowy, czarodziejski, powiększony, promieniejący. Tak, o tej godzinie, kiedy zwierzęta nocne, wypuszczone na wolność, krążą — kiedy muł w rynsztokach idzie w górę, rozpościera się i kipi pod gazem żółtym, on — kochanek Safony, lubownik wszelkiej rozpusty, widział ten Paryż, który mógł uderzyć oczy panienki powracającej z balu, z pełną głową walca, który gwiazdom nuci pod białym swym strojem, ten Paryż dziewiczy, skąpany w jasnym blasku księżyca, ojczyzny dusz czystych... I nagle, wchodząc na szerokie wschody dworca, tak blizki już swej nieszczęsnej siedziby, schwycił się na głośnych słowach: „Ależ ja ją kocham... kocham...“ i w taki to sposób dowiedział się...
— Jesteś, Janie? Cóż tam robisz?
Fanny ocknęła się, przestraszona, że go nie czuje przy swym boku. Trzeba pójść ściskać ją, kłamać, opisywać bal w ministeryum, opowiedzieć, czy ładne były panny i z kim tańczył; ale by uniknąć tego badania a szczególniej pieszczoty, których się lękał, przenikniony będąc wspomnieniem tamtej, wymyślił robotę pilną, rysunki Hettémy.
— Już niema ognia; zimno ci będzie.
— Nie, nie...
— Zostaw przynajmniej drzwi otwarte, żebym widziała twoją lampę...
Musi odegrać komedyę do końca, ustawić stół, rozłożyć rysunki; poczem usiadłszy nieruchomo, z oddechem zapartym, duma, odświeża wspomnienia; a chcąc marzenie utrwalić, opisuje Cezaremu w długim liście, podczas gdy wicher nocny wstrząsa gałęzie, trzeszczące bez szelestu liści, pociągi ścigają się, hucząc a La Balue, przebudzona światłem, trzepoce się w ciasnej klatce, skacząc, z niepewnemi krzyki, i jednej grządki na drogą.
Opowiedział ma wszystko: spotkanie w lesie, wagon, szczególne wrażenie, z jakiem wszedł do tych salonów, tak ponurych i tragicznych w ów dzień konsnltacyi, kiedy dawały się słyszeć ukradkowe szepty u drzwi i z krzesła na krzesło zamieniano spojrzenia smutne a które dzisiejszego wieczoru otwierały się, ożywione, gwarne, długim i rzęsiście oświetlonym szeregiem. Nawet Bouchereau, zamiast owej fizyonomii twardej i oka czarnego, co przeszywa i onieśmiela — z pod brwi grubych, jak kłaki, miał twarz spokojną i ojcowską zacnego jegomości, pozwalającego, by się u niego bawiono.
„Wtem... ona zbliżyła się do mnie i jużem nic nie widział... Przyjacielu mój, nazywa się Irena, jest ładna, ma wyraz dobroci na twarzy, włosy ciemno złociste, tak pospolite u angielek, usta dziecięce, zawsze gotowe do śmiechu. O nie, jest to ten śmiech bez wesołości, który niecierpliwi w tylu kobietach, ale prawdziwy wylew młodości i szczęścia... Urodziła się w Londynie; lecz ojciec jej był francuzem i wcale niema akcentu, tylko prześlicznie jakoś wymawia niektóre wyrazy. Stryj wziął ją do siebie, żeby ulżyć bratu, obarczonemu liczną rodziną i żeby zastąpiła swą siostrę, którą wydał przed dwoma laty za naczelnego lekarza w klinice. Ale jej się niezbyt podobają lekarze... Jak mię też ubawiła głupota tego młodego uczonego, który przedewszystkiem wymagał od narzeczonej, formalnego i uroczystego zobowiązania, że przekażą swe ciała Towarzystwu antropologicznemu!... Ona jest ptakiem wędrownym, lubi okręt, morze; widok rozpostartych żagli porywa ją za serce... Mówiła mi to wszystko swobodnie, po koleżeńsku, jako prawdziwa „miss“, pomimo wdzięku paryzkiego; a ja słuchałem, zachwycony jej głosem, śmiechem, wspólnością upodobań naszych, głębokiem przekonaniem, że szczęście życia całego mam pod ręką, że mi tylko należy sięgnąć po nie, porwać ją daleko, bardzo daleko, gdzie mię zagna karyera awanturnicza...“
— Chodźże się położyć, mój miły...
Drgnął, położył pióro i instynktownie schował list pisany. „Zaraz... śpij, śpij...“
Przemówił do niej gniewnie, poczem z natężeniem wsłuchiwał się w jej oddech, miarkując, że znowa usypia, gdyż bardzo blizko byli siebie, chociaż tak daleko! „...Cokolwiekbądź nastąpi, zawsze mię wyzwoli to spotkanie i ta miłość. Znasz moje życie; zrozumiałeś, chociaż nie wspominaliśmy o tem nigdy, że jest takie jak dawniej; żem się nie mógł oswobodzić. Ale czego nie wiesz, to, że gotów byłem poświęcić fortunę, przyszłość, wszystko, temu nieszczęsnemu nałogowi, w którym zagłębiałem się z każdym dniem bardziej. Teraz znalazłem moc, punkt oparcia, jakiego mi brakowało i żeby położyć koniec swej słabości, przysięgałem sobie nie pójść tam inaczej, jak wolnym i rozłączonym... Jutro nastąpi ucieczka...“.
Nie nastąpiła jednak ani jutro, ani następnego dnia. Trzeba było użyć jakiegoś sposobu, aby umknąć; potrzebował pretekstu, kłótni, wskutek której nie wraca się więcej, krzyknąwszy: „żegnam!“ Tymczasem Fanny była tak łagodna i wesoła, jak w pierwszych ułudnych czasach wspólnego pożycia.
Napisać: „Wszystko skończone pomiędzy nami...“ bez żadnych objaśnień? Ależ to gwałtowna kobieta, nie zrezygnuje tak łatwo, odnajdzie go, zawzięcie wyczekiwać będzie pod drzwiami: w hotelu i w biurze. Nie, lepiej przypuścić szturm z podniesioną przyłbicą, przekonać ją, że to zerwanie jest nieodwołalne, stanowcze i bez gniewu, lecz i bez litości, przedłożyć jej przyczyny.
Ale wraz z temi myślami, wróciła trwoga, wywołana samobójstwem Alicyi Doré. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, była spadzista przecznica, wiodąca do kolei żelaznej i zamknięta zaporą. W razie wielkiego natłoku, sąsiedzi szli tamtędy, wzdłuż toru, do dworca; otóż wyobraźnia ukazywała temu południowcowi, jak po scenie zerwania, Fanny wybiegnie na drogę, puści się tą przecznicę i padnie pod koła pociągu, którym on odjeżdżać będzie. Obawa ta prześladowała go tak dalece, że na samą myśl o zaporze stojącej między dwoma marami, które bluszcz pokrywał, odkładał tę stanowczą rozmowę.
Gdyby tam choć miał przyjaciela, kogoś, coby ją strzegł, coby jej był pomocnym w pierwszem uniesieniu, ale zakopani w domu, jak świszczę, nie znali nikogo. Od Hettémów, tych potwornych samolubów, błyszczących tłuszczem i tonących w nim, bardziej jeszcze zbydlęconych zbliżaniem się zimy, którą spędzali, jak eskimosy, ta niebogata z pewnością nie mogła się spodziewać ratunku w swej rozpaczy i opuszczenia.
Jednakże trzeba było zerwać — i to prędko. Wbrew postanowieniu, Jan był dwa czy trzy razy na placu Vendôme, coraz bardziej rozkochany: nic jeszcze tam nie powiedział, ale serdeczne przyjęcie starego Bouchereau i — pomimo taktu Ireny, jakaś tkliwość z jej strony, pobłażliwość, jakby tęskne wyczekiwanie oświadczyn, ostrzegały go, żeby nie odwlekał ich dłużej. Prócz tego, katuszą dlań było kłamać przed Fanny, silić się na preteksty i poświęceniem — wprost z pocałunków Safony, chodzić tam, w te konkury nieśmiałe, lękliwe...
Pośród tych alternatyw, pewnego dnia, zastał w ministeryum na swym stole, kartę wizytową jakiegoś pana, który już dwa razy przychodził w ciągu ranka, jak objaśnił Jana woźny, z peanem poszanowaniem dla nomenklatury następującej:
Stryj Cezary, w Paryżu!... „Próżniak“ delegatem, członkiem komitetu nadzorczego!... Zanim ochłonął ze zdumienia, nadszedł stryj, zawsze brunatny jak szyszka, z temże samem okiem figlarnem, z tymże śmiechem w kątach akroni i zarostem z czasów Ligi; ale zamiast Wiecznej kurty barchanowej z wyłogami, ubrał się w nowy surdut sukienny, opięty na brzuchu, który nadawał temu modnemu człowieczkowi poważną minę prawdziwego prezesa.
Co go sprowadziło do Paryża? Kupno maszyny do podnoszenia poziomu wody, celem zanurzania nowych winnic; wymawiał on wyraz „maszyna“ z siłą przekonania, podwyższającą go we własnych oczach — prócz tego, zamówić ma swoje popiersie, którego koledzy domagają się dla przyozdobienia sali posiedzeń.
— Jak widzisz — dodał ze skromną miną — zamianowali mię prezesem. Mój pomysł nawadniania, sprawia przewrót na całem południu... I ktoby to powiedział, że ja, „próżniak“, gotówem ocalić winnice francuzkie!... Doprawdy, niema, jak szalone pałki!
Ale głównym celem podróży, było zerwanie z Fanny. Miarkując, że się ta sprawa zbytecznie przewlekła, przybył na pomoc. „Mam w tem wprawę, jak się domyślasz. Gdy Courbebaisse opuścił swoją, chcąc się ożenić...“ Zanim przystąpił do owej historyi, przerwał mowę i odpiąwszy surdut, wyjął naładowany pugilares:
— Przedewszystkiem, uwolnij mię od tego... Tak! to pieniądze... na oczyszczenie gruntu... Niezrozumiał poruszenia synowca, sądząc, że odmawia przez delikatność. „Weźże! weźże!... To chluba moja, że mogę oddać synowi cząsteczkę tego, co ojciec dla mnie uczynił. Zresztą, Diwonna tak chce. Uwiadomiona jest o całej sprawie i taka rada, że się myślisz ożenić i pozbyć się tej starej pijawki, co się uczepiła ciebie!“
Po przysłudze, jaką oddała Cezaremu metresa Jana, wyrażenie „stara pijawka“, wydawało mu się trochę niesprawiedliwem: odrzekł więc z pewną goryczą:
— Schowaj ten pugilares, stryju; wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, jak dalece Fanny obojętną jest na te rzeczy.
— Prawda, to była dobra dziewczyna... — powiedział stryj, tonem mowy pogrzebowej i dodał mrugając figlarnie: — Zachowaj jednak te pieniądze... Wobec pokus paryzkich, wolę je widzieć w twoich rękach, niż w moich; zresztą zerwania i pojedynki, zawsze pociągają za sobą koszta.
Tu, podniósł się, oznajmiając, że umiera z głodu i że lepiej będzie rozstrzygać tę ważną kwestyę, z widelcem w ręku, przy śniadaniu. Prawdziwy ten południowiec zawsze traktował lekko, z kpinami, sprawy tyczące kobiet.
Zasiedli do stołu, w restauracyi, przy ulicy de Bourgogne — stryj, z zawiązaną serwetą pod brodą lubował się jedzeniem. Jan zaś, przymuszał się tylko dla formy, niemając apetytu. „Między nami mówiąc, mój mały“ — odezwał się Cezary — „uważam, że bierzesz tę rzecz zbyt tragicznie. Wiem dobrze... pierwszy wystrzał trudny, tłumaczenie się przykre; ale jeśli cię to zbyt wiele kosztuje, to nie mów nic; tak zrób, jak Courbebaisse; aż do ranka, w dniu ślubu, Mornas o niczem nie wiedziała. Wieczorem, wyszedłszy od narzeczonej, chodził po śpiewaczkę do teatru, gdzie wrzeszczała i odprowadzał ją do domu. Powiesz, że człowiek porządny i prawy tak nie postępuje, ale jeśli kto nie lubi scen i jeszcze z taką straszną kobietą, jak Paola Mornas!... Już od dziesięciu blizko lat drżał ten dorodny, piękny chłopak przed tą małą kuzynką. Jak przyszło się odczepić, trzeba było użyć wybiegów, manewrów... I oto, w jaki sposób wzięli się do rzeczy.
W wigilię ślubu, naznaczonego na dzień piętnastego sierpnia, w święto narodowe, Cezary zaproponował małej, żeby pojechali łowić ryby w Yvette; Courbebaisse obiecał nadjechać na obiad a nazajutrz wieczór wrócić mieli we troje, kiedy Paryż pozbędzie się odoru kurzawy, potu, ogni sztucznych i oleju z lampek iluminacyjnych. Zgoda. Leżą oboje rozciągnięci na trawie, nad rzeczką, co bieży i połyskuje pomiędzy swemi nizkiemi wybrzeżami, co łąki czyni tak zielone i wierzby tak liściaste. Po połowie — kąpiel. Nie pierwszy to raz pływali z sobą, on i Paola, jakby dwóch chłopców, po koleżeńsku, — ale owego dnia, ta mała Mornas... te jej ręce i nogi obnażone, to ciało utoczone, które kostium mokry uplastyczniał wszędzie... może i myśl, że Courbebaisse dał mu zupełną swobodę działania... aa! hultajka... obróciła się i spojrzawszy mu gniewnie w oczy, rzekła: „Pamiętaj, Cezary, żeby tego więcej nie było...“ Nie nalegał, żeby nie popsuć sprawy; pomyślał tylko: „po obiedzie“.
Obiad zeszedł im bardzo wesoło, na balkonie drewnianym oberży, pośród dwóch chorągwi, które gospodarz wywiesił ku uczczeniu piętnastego sierpnia. Gorąco było, woń siana rozchodziła się i dolatywały odgłosy bębnów, ogni sztucznych, oraz orfeonu obiegającego ulicę.
— Jakiż nieznośny ten Courbebaisse, że dopiero jutro przyjedzie — rzekła Mornas przeciągając ręce i z okiem niezbyt trzeźwem po szampanie... — Miałabym ochotę pobawić się dziś wieczór.
— No, a ja?!
Przyszedł oprzeć się, obok niej, o poręcz balkonu, gorącą jeszcze od całodziennego słońca i ukradkiem, ostrożnie w pół ją objął: „Paolo... Paolo...“. Tym razem, zamiast się gniewać, śpiewaczka roześmiała się tak głośno, tak serdecznie, że i on w jej ślady poszedł. Takąż samą próbę, w tenże sam sposób, odparła wieczorem, po powrocie z zabawy, gdzie tańczyli i raczyli się makaronem. Ponieważ ich pokoje stykały się z sobą, śpiewała mu przez przepierzenie: „T’es trop p’tit, t’es trop p’tit... jesteś za mały... za mały... robiąc różne niepochlebne dlań porównania pomiędzy nim a Courbebaissem. Hamował się, żeby jej za to nienazwać wdową Mornas, bo jeszcze było zawcześnie. Dopiero nazajutrz, kiedy zasiedli do dobrego śniadania i Paola niecierpliwiła się a nawet i niepokoiła w końcu, że kochanek nie nadjeżdża, wyjąwszy z pewnem zadowoleniem zegarek, rzekł uroczyście:
— Dwunasta, już po wszystkiem...
— Co to znaczy?
— Już po ślubie.
— Kto?
— Courbebaisse.
Paf!
— Ach, przyjacielu mój, cóż to był za policzek... w żadnej przygodzie romansowej nie dostałem takiego. Chciała natychmiast jechać... ale ani jeden pociąg nie odchodził przed czwartą. Przeniewierca pędził tymczasem, ku Włochom — z żoną. Opanowana wściekłością, znowu daje mi w twarz, bije, drapie... co za los! a ja ta, jak na złość, zamknąłem się z nią na klucz — wzięła się potem do naczyń a w końcu, dostała strasznych spazmów. O piątej, trzeba ją było położyć na łóżku i przytrzymywać, ja zaś podrapany, jak gdybym się wydobył z krzaka ciernistego, pobiegłem po doktora d’Orsay; w podobnych sprawach, jak przy pojedynku, zawsze trzebaby mieć z sobą lekarza... Czy wystawiasz mię sobie błąkającego się po drogach, na czczo i w słońcu!... Już noc była, kiedym go sprowadził... W tem, zbliżając się do oberży, spostrzegam zgiełk, tłum, zgromadzenie — pod oknami... Ach Boże, czy ona sobie nie odebrała życia? Może kogo zabiła... to prawdopodobniejsze, na taką Mornas... Balkon przybrany w latarki weneckie a śpiewaczka stojąc, pocieszona i wspaniała, obwinięta w jedną z chorągwi, śpiewa „Marsyliankę“, w to święto cesarskie, po nad przyklaskującym jej tłumem.
— Oto tak, mój mały, skończył się stosunek Courbebaisse’a. Nie powiadam, że się wszystko urwało odrazu; po dziesięcioletnich kajdanach, trzeba zawsze zachować pewien pozór. Ale bądź co bądź, na mnie pierwszy gniew się skrupił i jeśli chcesz, gotów jestem od twojej to samo przyjąć.
— Ach mój stryju, to innego rodzaju kobieta.
— Daj że pokój — rzekł Cezary, odpieczętowując pudełko cygar, które przykładał do ucha, by się przekonać, czy suche — nie ty pierwszy ją porzucasz...
— Prawda i to...
I z radością chwytał się Jan tego frazesu, który przed kilku miesiącami byłby mu serce zranił. W gruncie, uspokoił go trochę stryj swą komiczną historyą, ale nacoby się nigdy nie zdobył, to na ową podwójną komedyę, odgrywaną przez kilka miesięcy, na tę obłudę, na ten podział — a czekać już dłużej nie mógł.
— Więc jakże chcesz zrobić?...
Podczas, kiedy młodzieniec borykał się z samym sobą, niewiedząc, co postanowić, członek komitetu nadzorczego gładził sobie brodę, próbował uśmiechu, pozy,układu głowy i zniecbcenia zapytał:
— Daleko on ztąd mieszka?
— Kto taki?
— Ależ ten artysta, ten Caoudal, o którym wspomniałeś mi, z powodu mego popiersia. Moglibyśmy pójść zapytać go o cenę, kiedyśmy tu razem.
Caoudal, jakkolwiek sławny, ale wielki utracyusz, zajmował zawsze przy ulicy d’Assas, pracownię, w której pierwsze laury pozyskał. Po drodze, Cezary rozpytywał o jego wartość artystyczną: powie wygórowaną cenę, to pewna, ale tym panom z komitetu idzie o dzieło pierwszorzędne.
— O, nie lękaj się niczego, stryju, jeśli Caoudal zechce się podjąć... — I zaczął mu wymierać tytuły rzeźbiarza: członek Instytutu, komandor legii honorowej i mnóstwa orderów zagranicznych. „Próżniak“ szeroko otwierał oczy.
— I wy się przyjaźnicie z sobą?
— Bardzo.
— Proszę! Jakie to się piękne znajomości robi w tym Paryżu.
Gaussin jednak byłby się wstydził przyznać, że Caoudal był dawniej kochankiem Fanny i że ona ich zapoznała z sobą. Ale Cezary, widocznie sam wpadł na tę myśl:
— Czy to on jest autorem tej Safony, co mamy w Castelet? Więc w takim razie zna twoją metresę i może ci ułatwić zerwanie. Instytut, legia honorowa, to sprawia zawsze wrażenie na kobiecie...
Jan nie odpowiedział; może się także zamyślił nad tem, jakby spożytkować wpływ pierwszego kochanka. Śmiejąc się dobrodusznie, mówił dalej stryjaszek:
— A propos, wiesz, już niema tego bronzowego posążka u twego ojca... Skoro się Diwonna dowiedziała, skoro na nieszczęście, powiedziałem jej, że on przedstawia twoją kochankę, nie chciała żeby tam był... Przy maniach konsula i jego niechęci do wszelkich zmian, nic przyszło to z łatwością, zwłaszcza, że nie należało zdradzać przyczyny... Oj! tu kobiety... tak się zręcznie wzięła do rzeczy, że teraz p. Thiers prezyduje na kominka u ojca a biedną Safonę wystawiono na gryzący pył w „wietrznym“ pokoju, wraz ze staremi wilkami kuchennemi, pośród sprzętów, wyszłych z użycia. Uszkodzono ją nawet przenosząc: warkocz ma odtrącony i lira się chwieje. Widać, że uraza Diwonny nie przyniosła jej szczęścia.
Gdy przybyli na ulicę d’Assas, widok tej skromnej i roboczej dzielnicy artystów, tych pracowni o drzwiach numerowanych, co jak wozownie, otwierały się z dwóch stron długiego podwórza, w końcu którego wznosiły się liche budynki szkoły gminnej, brzmiącej nieustannie głośnem czytaniem, prezes powziął nowe wątpliwości co do talentu człowieka tak nędznie mieszkającego. Wszedłszy do Caoudala, odrazu jednak zmiarkował, czego się ma trzymać.
— Ani za sto tysięcy franków, ani nawet za milion!...“ — ryknął rzeźbiarz na pierwsze słowa Gaussina i podnosząc zwolna długą swą postać z sofy, na której leżał, pośród nieładu i zaniedbania pracowni, krzyczał: „Popiersie! Zapewne... ależ przyjrzyjcie się tam, tej miazdze z gipsu, skruszonej na tysiączne kawałki... to mój posąg, co miał iść do następnego „Salonu“, młotem go rozbiłem... Oto, co sobie robię z rzeźby i jakkolwiek jest kuszącą fizyonomia pana...
— Gaussin d’Aimandy... prezesa...
Stryjaszek uprzytomniał sobie wszystkie swe tytuły, ale ich było za dużo: Caoudal przerywając mu, zwrócił się do młodzieńca:
— Przyglądasz mi się, Gaussin? Zauważyłeś żem się zestarzał...?
Rzeczywiście wyglądał na swój wiek, w tem świetle padającem z góry na szramy, wklęsłości i obrażenia tej zmordowanej i hulaszczej głowy, na lwią grzywę, wytartą miejscami jak stary dywan, na policzki obwisłe i miękie, na wąs, jakby z metalu ze startem złotem, którego już mu się nie chciało fryzować i farbować... Na co? Cousinard, mała modelka, uciekła. „Tak, mój drogi, z moim snycerzem odlewaczem; jestto gbur nieokrzesany, ale ma lat dwadzieścia...!“
Zapalczywie, ironicznie wyrzucił on z ust te wyrazy, biegając po pokoju i kopnął nogą, zawadzający mu na drodze stołek. Naraz stanąwszy przed zwierciadłem, zdobnem w kwiaty miedziane, które wisiało nad sofą, przyglądał się sobie, wykrzywiając się szkaradnie. „Jakiż ja brzydki... jaki zniszczony... muskoły nabrzękłe, podgarle zwieszone, jak u starej krowy!...“ Wziąwszy w garść szyję, rzekł komicznie żałosnym tonem, przewidującego „beau“ który siebie opłakuje: „I pomyśleć tylko, że na przyszły rok będę i tego żałował!...“
Stryjaszek stał pomieszany... Członek Akademii pokazuje sobie język i opowiada o swych niskich miłostkach. Są więc szalone głowy wszędzie, nawet w Instytucie... i uwielbienie dla wielkiego człowieka malało, w miarę wzrastającego współczucia dla jego słabostek.
— Jak się ma Fanny? Czyście zawsze w Chaville? — zapytał Caoudal, nagle uspokojony, siadając obok Gaussina, którego poufale klepał po ramieniu.
— Ach! biedna Fanny, niedługo już będziemy z sobą żyli...
— Wyjeżdżasz?
— Tak, wkrótce... a przedtem ożenię się... Muszę ją porzucić.
Rzeźbiarz roześmiał się z okrucieństwem.
— Brawo! rad jestem... Pomścij nas, mój mały, pomścij nas na tych bultajkach. Porzucaj, zwódź je, niechaj płaczą, nikczemne! Nigdy im się nie dasz tak we znaki, jak one się dały innym.
Stryj Cezary tryumfował:
— Widzisz, pan nie bierze tych rzeczy tak tragicznie jak ty... Proszę sobie wystawić, jaki on naiwny... zwleka zerwanie, z obawy, żeby się nie zabiła!
Jan przyznał się otwarcie do wrażenia, jakie na nim sprawiło samobójstwo Alicyi Doré!
— Ależ to co innego... — żywo odezwał się Caoudal. Tamta była to istota smutna, mięka, z rękami obwisłemi, biedna lalka bez trocin... Dechélette mylił się, sądząc, że przez niego umarła... Było to samobójstwo ze znużenia, z obrzydzenia sobie życia; podczas kiedy Safo... oho! ona miałaby się zabić... Zanadto lubi miłość i będzie się paliła do końca, aż do profitek. Ona jest z rasy tych „jeunes premiers“, które nigdy nie zmieniają ról i kończą... bez zębów, bez rzęs, ale zawsze jako „jeunes premiers“. Spojrzyj na mnie... czy się zabijam?... Gryzę się, to prawda, ale wiem dobrze, że kiedy ta uciekła, to wezmę inną, że ich będę zawsze potrzebował... Twoja metresa zrobi tak samo jak ja i jak już nieraz robiła... Tylko że już niemłoda, więc jej to przyjdzie trudniej.
Stryjaszek ciągle tryumfował: „a co, uspokoiłeś się?“
Jan nic nie mówił, ale skrupuły jego zostały zwalczone i uczynił stałe postanowienie. Odchodzili już, kiedy ich rzeźbiarz zawołał, aby pokazać fotografię leżącą w kurzu na stole, którą spodem rękawa obcierał. „Macie ją, oto jest!... Wszak ładna, hultajka... klękać przed nią... Co za nogi, co za biust!“ Okropny widok przedstawiała sprzeczność pomiędzy tem okiem pałającem, tym głosem namiętnym i staruszkowatem drżeniem palców grubych, jak kopystki, w których podskakiwał portret uśmiechnięty, pełen wdzięków i dołeczków małej modelki Cousinard.
— Jakto ty? Tak wcześnie powracasz!...
Nadchodziła z głębi ogrodu, z pełną suknią jabłek, co pospadały i dążyła po wschodach krużganku bardzo szybko, trochę zaniepokojona nieswoją i zaciętą jakąś miną kochanka.
— Co się stało?
— Nic, nic... to ta pogoda, to słońce... Chciałem skorzystać z ostatniego pięknego dnia, żebyśmy się przeszli po lesie we dwoje... Chcesz?
Wydała krzyk ulicznika, jak zwykle, kiedy ją coś ucieszyło. „To gratka!...“ Od miesiąca przeszło nie wychodzili, zamurowani w domu z powodu deszczu i wichru listopadowego. Na wsi niezawsze wesoło; żyje się tam jak w arce Noego, pośród zwierząt. Musiała wydać niektóre rozporządzenia, gdyż państwo Hettéma mieli przyjść na obiad, czekając na Pavé des Gardes, Jan przyglądał się ich domkowi, oblanemu tem łagodnem światłem jesiennem i wiejskiej ulicy, wybrukowanej szerokiemi taflami, co mchem porosły, obejmował widok ten pożegnalnem, utrwalającem w pamięci spojrzeniem, jakie rzucamy miejscom, które nam opuścić wypada.
Przez otwarte okno od saloniku, słychać było śpiew wilgi naprzemian z rozkazami Fanny, wydawanemi służącej: „Przedewszystkiem pamiętaj, na wpół do siódmej... Najpierw podasz perlicę. Ach muszę ci wydać bieliznę...“ Głos jej brzmiał czysto, wesoło, pomiędzy krzątaniną kuchenną a krótkiemi krzykami ptaka wrzeszczącego na słońcu. Jemu, co wiedział, że stosunek ich ma już tylko dwie godziny życia, serce się ściskało na widok tych przygotowań świątecznych.
Miał ochotę wrócić do pokoju i wszystko jej powiedzieć, odrazu; ale bał się jej krzyków, tej strasznej sceny, którąby usłyszeli sąsiedzi, skandalu, na któryby się zbiegło górne i dolne Chaville. Wiedział, w uniesieniu Fanny niema na nic względu i dlatego, nie zmieniając pierwotnego zamiaru, postanowił zaprowadzić ją do lasu.
— Idę już...
Lekko przybiegła i wziąwszy go pod rękę, prosiła, żeby cicho mówił i prędko przeszedł koło okien sąsiadów, z obawy, że Olimpia gotowa przyłączyć się i zepsuć im przechadzkę. Wtedy dopiero uspokoiła się, gdy minąwszy ulicę i tunel kolei żelaznej, skręcili na lewo do lasu.
Na świecie było ciepło, pogodnie, słońce przedzierało się przez mgłę srebrzystą, rozlaną po całej atmosferze, wnikającą we wręby lasu, gdzie na kilku drzewach, niezupełnie ogołoconych z liści złotawych, znajdowały się jeszcze gniazda srocze, wiązki jemioły zielonej, na znacznych wysokościach. Słychać było krzyk ptaka, ustawiczny, skrzypiący jak pilnik i to pukanie dziobem w drzewo, co odpowiada łoskotowi siekiery drwala.
Szli wolno, zostawiając ślady nóg na ziemi rozmiękłej od deszczów jesiennych. Fanny rozgrzała się, biegnąc prędko z domu, więc z twarzą zarumienioną, z błyszczącem okiem, przystanąwszy, zdjęła z głowy dużą mantylę koronkową, podarek Rozy, jedyną pozostałość z dawnego przepychu, nietrwałą a kosztowną. Tę suknię, co miała na sobie, lichą, czarną jedwabną sukienkę, podartą pod pachami i na staniku, znał Jan od lat trzech; a gdy ją podnosiła, omijając przed nim kałużę, widział powykrzywiane obcasy u bucików.
Jakże ochotnie, bez skargi i żalu, godziła się z tym stanem graniczącym z nędzą, zajęta nim tylko, jego dobrobytem; najszczęśliwsza, gdy się doń przytulić mogła oplotłszy mu ramię obiema rękoma. Widząc ją tak odmłodzoną tym powrotem słońca i miłości, Jan rozważał, jakie siły żywotne muszą tkwić w podobnej istocie, jak dziwnie skorą być musi do zapominania i wybaczania, kiedy mogła pozostać wesołą i pogodną, po życiu tak namiętnem, pełnem burz i łez, których ślady, wyryte wprawdzie na twarzy, zacierał lada promyczek jasny.
— To rydz, powiadam ci, że to rydz.
Wsunęła się pod krzaki, brnąc po kolana w uschłych liściach i roztargana, w sukni podartej o ciernie i głogi, wróciła, pokazując tę drobną siatkę na spodzie grzyba, odróżniającą prawdziwy od fałszywego. „Widzisz, powleczony siatką!...“ — rzekła z tryumfem.
On nie słuchał, był roztargniony, zapytywał siebie: „Czy teraz pora? .. czy zacząć?...“ Ale brakło mu odwagi: to się nadto śmiała, to miejsce było nieodpowiednie... prowadził ją więc coraz dalej, jak morderca obmyślający swój cios.
Już miał przemówić, kiedy mu przeszkodziło ukazanie się, na zakręcie drogi, leśniczego Hochecorae, z którym się już nieraz spotykali.
Biedak ten, w domku nad stawem, przeznaczonym mu od rządu, stracił jedno po drugiem, dwoje dzieci a potem i żonę — wszystkich za tęż samą, zgubną febrę. Zaraz po pierwszym wypadku śmierci, lekarz zawyrokował, że mieszkanie jego jest niezdrowe, za blizkie wody i jej wyziewów; ale pomimo zaświadczeń lekarskich i własnych jego przypisków, zostawiono go tam dwa lata, trzy lata, tak długo, dopóki mu nie umarli wszyscy, prócz jednej córeczki, z którą nareszcie zajął nową siedzibę, pod lasem...
Hochecorne, z tą twarzą upartego bretończyka, z okiem jasnem i odważnem, z czołem w tył cofniętem i ukrytem pod czapką mundurową, przedstawiał prawdziwy typ wierności i poczucia obowiązków posuniętego do ostatecznych granic. Miał on na jednem ramieniu przewieszony pas od fuzyi a na drugiem główkę uśpionego dziecka, które dźwigał.
— Jakże ona się ma? — zapytała Fanny, uśmiechając się do tej czteroletniej, bladej i wątłej, wskutek febry dziewczynki, która się ocknęła, otwierając duże oczy z różową obwódką Leśniczy westchnął:
— Niedobrze... Napróżno biorę ją wszędzie z sobą... teraz znowu nic nie je, niema apetytu do niczego. Pewnie za późno dostała się do innego powietrza... choroba zapuściła już widać korzenie... Taka jest lekka — o, widzi pani, jak listek... Lada dzień pójdzie i ona za tamtemi... Boże miłosierny!
To: „Boże miłosierny!“ wyrzeczone po cichu, pod wąsem, był to jedyny jego bunt przeciw okrucieństwu biur i urzędników, zamiłowanych w szpargałach:
— Trzęsie się, może jej zimno.
— To febra, pani.
— Zaczekaj pan, rozgrzejemy ją. — Okręciła dzieweczkę swą mantylą przewieszoną na ręku. Owszem, owszem, pozwól pan... będzie miała z niej welon ślubny, później...
Ojciec uśmiechnął się boleśnie i poruszając rączyną usypiającej znów dzieweczki, co już i tak blada, w tych białych obłokach na nieboszczkę wyglądała, kazał jej dziękować „pani“, poczem się oddalił ze słowy: „Boże miłosierny!“ które przygłuszyły trzeszczenie gałęzi pod jego nogami.
Fanny już niewesoła, tuliła się do Jana z całą tą lękliwą tkliwością kobiety, którą każde wzruszenie, tak smutek jak i radość, zbliża do ukochanego. On mówił sobie: „Jaka to dobra dziewczyna...“ ale się nie chwiał w swem przedsięwzięciu, owszem, utrwalał się, gdyż na po chyłości, alei, w którą wchodzili, unosił się obraz Ireny, wspomnienie jej uśmiechu promiennego, który ujrzał tam i został przezeń porwany, zanim nawet poznał jego wdzięk głęboki i niemniej głębokie źródła słodyczy połączonej z inteljgencyą. Przyszło mu na myśl, że czekał do ostatniej chwili, że właśnie dziś — czwartek. „Niema rady, muszę...“ i spojrzawszy na półkolistą polankę w pewnem oddaleniu, naznaczył ją sobie za ostateczną granicę.
Był to wyręb lasu, drzewa leżały pośród wiórów, czerwonych szczątków kory, chrustu i dołów od palenia węgli... Trochę niżej widać było staw, z którego wznosiła się para biała a nad brzegiem domek opuszczony, z dachem pochyłym, z otworami po oknach potłuczonych, lazaret rodziny Hochecorne’a. Dalej jeszcze, lasy zwracały się ku Vélizy, wysokiego wzgórza o runie rudem, las drzew wysokich, ścieśniony i smutny... Jan zatrzymał się nagle.
— Możebyśmy trochę odpoczęli?
Usiedli na długiem drzewie, powalonem na ziemię: był to stary dąb, ile miał niegdyś gałęzi tyle mu ran zadano teraz siekierą. By to to miejsce dosyć ciepłe, rozweselone bladem odbiciem światła i dolatującym zapachem fiołków.
— Jak tu miło!... — rzekła omdlewająco, zwieszając się na jego ramienia i szukając, w któremby miejscu pocałować go w szyję. Odsunął się trochę i wziął ją za rękę. Wtedy widząc, że twarz jego nagle przybiera ostry wyraz zawołała z przestrachem:
— Co to? co się stało?
— Mam złą wiadomość, moja biedna przyjaciółko... Hédouin, wiesz, ten co pojechał w mojem miejscu...
Mówił z trudnością, głosem tak chrapliwym, że dźwiękiem swym jego samego zadziwiał, leci który nabierał siły ku końcowi tej, z góry obmyślanej, historyi. Hédouin zachorował, przybywszy na miejsce, on więc wskutek urzędowego polecenia ma go zastąpić... Zdawało mu się łatwiej i nie tak okrutnie powiedzieć to, aniżeli prawdę. Wysłuchała go do końca, nie przerywając, z twarzą poczerniałą jak ziemia, z okiem natężonem: „Kiedy jedziesz?“ — spytała nareszcie, cofając rękę.
— Dziś wieczór... tej nocy... — i nienaturalnym, płaczliwym głosem, dodał: — zabawię jedną dobę w Castelet, poczem wsiądę na okręt w Marsylii...
— Dosyć, przestań kłamać! — krzyknęła z dzikim wybuchem, zrywając się na równe nogi- — nie kłam, bo nawet i nie umiesz. Żenisz się... oto cała prawda... Od dosyć dawna rodzina nad tobą pracuje.., Boją się tam, idzie im o to, żem cię gotowa przytrzymać, że ci przeszkadzam jechać po tyfus lub żółtą febrę... NakonieC ich zadowolnisz... Panna zapewne przypada ci do smaku... Gdy pomyślę o tych krawatach, com ci zawiązywała we czwartki!... Jakżem ja była głupiał
Wybuchła śmiechem bolesnym i okropnym, który jej tak wykrzywił usta, że ukazała się na boku szczerba, zapewne świeża, bo jej nie widział dotąd; wypadł jeden z tych pięknych, jak perełki, ząbków, z których była tak dumną. Ten brak zęba, ta twarz z cerą trupią, zapadnięta, wzburzona — straszną przykrość sprawiły Gaussinowi. „Wysłuchaj mię — rzekł, przemocą sadząc ją obok siebie. — Prawda, żenię Ojciec tego pragnął, wiesz dobrze... ale co ci to może szkodzić, kiedy mam wyjechać?.
Odsunęła się, niechcąc się zrzec gniewu.
— Więc, żeby mi to oznajmić, prowadziłeś mię całą milę przez las?... Powiedziałeś sobie: przynajmniej, jeśli krzyczeć będzie, to nikt nie usłyszy... Nie, widzisz... nie wybuchłam ani razu, nie uroniłam jednej łzy. Trzeba ci wiedzieć zresztą, że cię już mam po uszy, choć ładny z ciibie chłopiec... Możesz sobie jechać. Ja cię pewnością przywoływać nie będę... Umykaj więc na wyspy ze swoją żoną, ze swoją małą, jak mówią u ciebie!... Musi to być osobliwość, ta mała... brzydka pewno jak goryl, albo ciężarna... boś ty taki dureń, jak i ci, co ją dla ciebie wybrali.
Nie hamując się dłużej, wybuchnęła obelgami, bezeceństwy; w końcu mogła już tylko bełkotać: „nikczemny... kłamca...“ — tuż pod nosem kochanka, tonem wyzywającym, jak kiedy kto pięść pokazuje.
Na Jana przyszła teraz kolej słuchać w milczeniu, nie usiłując jej powstrzymać. Wolał, że jest taką, znieważającą, gminną, prawdziwą córką ojca Legrand... rozstanie będzie mniej bolesne... Czy ona to odgadła? Naraz, milknąc, rzuciła mu się na kolana głową i piersiami i cała wstrząsana łkaniem, wydawała jęki urywane: „Przebacz, łaski... kocham cię, mam ciebie jednego... nie opuszczaj mię... co się stanie ze mną?“
Zaczynał ulegać wzruszeniu... Ach, tego się właśnie lękał!.. Łzy jej udzielały mu się... przychylił głowę w tył, aby je w oczach powstrzymać, usiłował ją pocieszyć niedorzecznemi słowy i zawsze tymże samym mądrym argumentem: „Kiedy miałem wyjechać...“
Zerwała się z wykrzykiem, zdradzającym całą jej nadzieję.
— Ależ ty byś nie wyjechał. Byłabym ci powiedziała: Zaczekaj, pozwól siebie kochać jeszcze... Czy myślisz, że można być dwa razy tak kochanym, jak ja cię kocham?... Masz czas ożenić się, takiś młody... ja niedługo zestarzeję się... będę do niczego a wtedy samo z siebie nastąpi rozłączenie.
Namyślił podnieść się i odważył się nietylko na to, lecz powiedział jej także, iż wszystkie jej usiłowania są daremne. Ale ona, czepiając się go, wlokąc się na kolanach po błocie, co powstało w głębi doliny, zmusiła, by usiadł na nowo i klęcząc, pochylona nad nim, oddechem swych ust, okiem lubieżnem, pieszcząc go jak dziecię, głaszcząc go dłonią po usuwającej się twarzy, kładąc mu palce we włosy, w usta, próbowała roztlić zimne już popioły ich miłości, Przypominała mu szeptem rozkosze dawne, przebudzenia się z wyczerpanemi siłami, uściski omdlewające w popołudnia niedzielne a wszystko to jednak niczem w porównaniu z pieszczotami, jakich zazna jeszcze! Zna ona inne pocałunki, inne szały i nowe jeszcze dla niego wymyśli ...
Podczas kiedy wsuwała mu w ucho słowa, jakie mężczyźni słyszą u drzwi szynkowni, duże łzy spływały jej po wylękłej, strwożonej twarzy. Miotała się, wołała jakby przez sen: „O, niechaj to nie będzie... powiedz, że to nieprawda, że mię nie opuszczasz...“ I znowu nastąpiły łkania, jęki, wołanie o pomoc, jak gdyby widziała nóż w jego rękach.
Kat nie wiele był silniejszym od ofiary. Gniewu jej nie bał się, zarówno jak i pieszczot; ale był bezbronnym wobec tej rozpaczy, tego wrzasku, co napełniał las i zamierał na wodzie, martwej a trzęsącej się, jak w febrze, przysłoniętej smutnem słońcem czerwonem. Spodziewał się cierpieć, ale nie tak dotkliwie. Potrzebował całej siły nowej miłości, by jej nie podnieść obiema rękami i nie powiedzieć: „Zostaję, ucisz się, zostaję“...
Od jak dawna męczyli się tak oboje?... Słońce wyglądało już jak coraz węższy pas na zachodzie, staw przybierał ołowiano szarą barwę i zdawało się, że jego niezdrowa para ogarnia, las i wzgórza, sterczące naprzeciwko. Wśród rozpostartych cieni, widział on tylko tę twarz bladą, wzniesioną ku niemu, te usta otwarte i wydające głośne, nieustanne jęki. Cokolwiek później, gdy noc nastała, krzyki ucichły. Teraz był to szum łez, płynących potokiem, bez końca, jakby jeden z tych długich deszczów, połączonych z wielkim hukiem burzy. Od czasu do czasu odzywało się „ach!“ tak głębokie i głuche, jakby wobec czegoś strasznego co odpycha ciągle a widzieć musi.
Naruszcie wszystko ucichło, skończyło się, zło przesilone... Wiatr zimny zrywa się, wstrząsa gałęźmi, przynosząc echo spóźnionej godziny.
Podnosząc ją ostrożnie, czuje, że jest bezwładną w rękach jego, potulną jak dziecię i wstrząsana ciężkiemi westchnieniami. Zdaje się, jakby w niej wzbudził obawę i poszanowanie ten człowiek, co się okazał tak silnym. Idzie obok niego, stosuje się do jego kroku, ale nieśmiało, nie biorąc go pod rękę. Gdy chwiejnym krokiem szli tak posępni po ścieżkach, kierując się żółtym odblaskiem ziemi, można ich było wziąść za dwoje chłopów, co powracają znużeni długą pracą pod gołem niebem.
Na skraju lasu ukazuje się światło i przez otwarte drzwi Hochecorne’a widać sylwetkę dwóch stojących mężczyzn. „Czy to ty, Gaussin?“ — pyta głos Hettémy, zbliżającego się z leśniczym. Zaczynali się niepokoić, że nie powracają i że takie jęki dochodzą z głębi lasu. Hochecorne brał właśnie za fuzyę, by pójść ich szukać...
— Dobry wieczór państwa... jakżeż moja mała ucieszona szalem... musiałem ją położyć w nim spać...
Ostatnią ich wspólną czynnością była ta jałmużna. Przed chwilą ręce ich po raz ostatni łączyły się wtedy z sobą, dokoła tego ciałka umierającego.
— Bądź zdrów, bądź zdrów, ojcze Hochecorne. Śpieszą we troje do domu, Hettéma ciągle rozciekawiony krzykami, co się tak rozlegały po lesie. To się wzmagały, to cichły, znpełnie jak gdyby kto bydlę zarzynał. — Ale jakim sposobem niceście nie słyszeli?
Żadne nie odpowiada.
Na rogu Pavé des Gardes, Jan waha się.
— Zostań na obiedzie — rzekła mu po cichu, błagalnie. — Twój pociąg odszedł... pojedziesz o dziewiątej.
Idzie z nimi. Czegóż się może lękać? Taka scena nie powtarza się dwa razy i należy jej się przecież choć ta mała pociecha.
Salka jest ogrzana, lampa należycie ją oświeca i służąca, usłyszawszy kroki nadchodzących, podaje zaraz zupę na stół.
— Nakoniec jesteście! — rzekła Olimpia, która już zasiadła z rozłożoną serwetą pod pachami. Odkrywa wazę, lecz naraz zatrzymuje się z okrzykiem: „Mój Boże, droga moja!...“
Mizerna, postarzała o lat dziesięć, z powiekami obrzmiałemi i czerwonemi z błotem na sukni i na włosach nawet, cała w nieładzie, pomięta jak ulicznica, która tylko co uszła łowów Policyi — oto Fanny. Oddycha chwilę; jej biedne, palące oczy mrugają wobec światła i zwolna pod wpływem ciepłego domku tego, stołu wesoło zastawionego, na wspomnienie szczęśliwych dni, znowu wpada W płacz, przerywany słowami:
— Opuszcza mię... żeni się!...
Hettéma, żona jego, posługująca im chłopka, 8poglądają na siebie i na Jana. „Zjedzmy obiad, swoją drogą“ — odzywa się grubas, przez którego przebija wściekłość. Szczęk łyżek przy łakomo pochłanianej zupie, miesza się ze szmerem wody w sąsiednim pokoju, gdzie Fanny obmywa sobie twarz gąbką. Gdy wróciła sina od Pudru, w białym wełnianym peniuarze, Hettémowie spoglądali na nią trwożnie, oczekując nowego wybuchu. Z wielkiem zadziwieniem zauważyli oni, że się w milczeniu rzuca na półmiski, łakomo jak rozbitek, napełniając pustkę, spowodowaną zmartwieniem i otchłań swych krzyków, wszystkiem co jej pod rękę podpada: chlebem, kapustą, skrzydełkiem perliczki, jabłkami. Je, je...
Z początku rozmawiano z przymusem, potem jednak swobodniej i jak zwykle przy Hettémach, tylko o rzeczach powszednich, materyalnych: o sposobie smarzenia naleśników z konfiturami lub o tem, czy lepiej sypiać na włosiu czy na puchu; przetrwała więc bez przeszkody aż do kawy, przy której para grubasów ssała z lubością, karmelki, łokcie o stół oparłszy.
Miło było widzieć te zadowolnione, ufne i spokojne spojrzenia, co z sobą zamieniali ci towarzysze żłobu i podściółki. Oni — nie mają ochoty się rozłączyć! Jan dostrzega to spojrzenie, w tej salce, z którą się tak zżył, tak pełnej wspomnień i nazwyczajeń, przyczajonych w każdym kąciku... Ogarnia go odrętwienie, pod wpływem znużenia, trawienia i otaczającego dobrobytu... Fanny, śledząca go nieznacznie, przysuwa zwolna krzesło, tuli się doń nogami, wsuwa mu rękę pod ramię.
— Słyszysz? — rzekł nagle — dziewiąta... prędko... bądź zdrowa... Napiszę do ciebie.
Zerwał się, wyskoczył z pokoju i przebiegłszy na drugą stronę ulicy, chciał otworzyć baryerę od pasażu... wtem, dwie ręce obejmują go wpół... „Uściskaj mię przynajmniej...“
Porywa go pod peniuar otwarty, w którym jest naga; czuje się przelękniony tą wonią, tem ciepłem ciała kobiecego, wzburzony pocałunkiem pożegnalnym, który mu pozostawia w ustach smak gorączki i łez; ona zaś, miarkując, że go siły opuszczają, mówi po cichutku: éJeszcze jedną noc, tylko jedną...“
Słychać sygnał... pociąg odchodzi!... Zkąd wziął tyle męztwa, żeby się wyrwać z jej objęć i poskoczvć aż do stacyi, której lampy świeciły poprzez gałęzie bezlistne? Sam dziwił się sobie, siedząc zdyszany w kącie wagonu i przyglądając się przez drzwiczki oknom oświetlonym w ich domku, oraz białej postaci, stojącej przy baryerze... „Adieu, adieu!“ Wykrzyk ten uspokoił cichą trwogę, jaką w nim wzniecił widok metresy na zakręcie relsów, gdzie zawsze wyobrażał ją sobie zabitą.
Oparłszy głowę o szybę, widział jak w wirze otaczających gruntów, ucieka, maleje i toczy się ich pawilonik, którego światło wydawało się już tylko gwiazdą zabłąkaną. Nagle, doznał radości i ulgi ogromnej. Jak się tam oddychało swobodnie, jak piękną była ta dolina Meudonu i te duże wzgórza czarne, tworzące trójkąt niezliczonych świateł, rozsypanych nad Sekwaną regularnemi szeregi. Irena go tam czeka... i dążył ku niej całą chyżością pociągu, swem pożądaniem miłosnem, całym porywem ku życiu uczciwemu i młodemu...
Paryż!... Zatrzymywał już fiakra, żeby pojechać na płac Vendôme; ale przy świetle gazu spostrzegł swoją odzież, obuwie zwalane błotem — ciężkim, gęstem błotem, jak cała przeszłość, co się go jeszcze trzyma, mocna i brudna. „O, nie! nie dziś wieczór...“ Udał się do swego dawnego hotelu przy ulicy Jacob, gdzie „Próżniak“ zamówił dlań pokój, obok swojego.
Nazajutrz, Cezary, który się podjął misyi drażliwej pojechania do Chaville, by zabrać rzeczy, książki synowca i uzupełnić zerwanie wynosinami, powrócił bardzo późno, wtenczas kiedy Gaussina zaczynały już dręczyć rozmaitego rodzaju przypuszczenia niedorzeczne lub złowrogie. Nareszcie fiakr z galeryjką, ciężki jak karawan, skręcił na ulicę Jacob, obładowany poobwiązywanemi pakami i ogromnym kufrem, w którym poznał swój własny; poczem stryj Wszedł tajemniczy i strapiony.
— Długo zabawiłem, żeby wszystko zabrać odrazu i nie być zmuszonym tam powracać — rzekł, wskazując na dwie skrzynie, które dwóch ludzi wniosło do pokoju. — Tu bielizna i garderoba, tam papiery i książki... brakuje tylko listów; błagała mię, żebym pozostawił jeszcze... chce je odczytywać i mieć coś twojego, zdawało mi się, że to nie przedstawia niebezpieczeństwa... Tak z niej dobra dziewczyna...
Sapał długo, siedząc na tłomoku i obcierając czoło chustką z jedwabiu surowego, wielkości serwety. Jan nie śmiał się pytać o szczegóły, w jakiem usposobieniu ją zastał; on zaś nic nie mówił z obawy, by go nie zasmucić. Milczenie ich ciężkie, brzemienne tem, czego nie przyoblekali w słowa, zapełniali uwagami o pogodzie, co się oziębiła nagle od dnia wczorajszego, o smutnym widoku na to przedmieście Paryża, puste, nagie, gdzie sterczą tylko kominy fabryczne i te ogromne metalowe, rezerwoary ogrodników. Po chwili jednakże Jan zapytał:
— Nic ci nie dała dla mnie, stryju?
— Nie... możesz być spokojny... Nie będzie się naprzykszać, poddała się konieczności mężnie i z wielką godnością.
Dlaczego Jan upatrywał w tych kilku słowach przyganę, wymówkę za jego surowość?
— Bądź co bądź — rzekł stryj — gdyby mi wypadło podjąć się jeszcze kiedy tak ciężkiego zadania, wolałbym szpony małej Mornas, niż rozpacz tej nieszczęśliwej.
— Bardzo płakała?
— Ach! mój przyjacielu, tak szczerze, tak serdecznie, że ja sam szlochałem wobec niej, nie mając siły, żeby... — parsknął, bronił się od wzruszenia, potrząsając głową jak stara koza. — Ale cóż było robić? tyś nie winien temu... nie mogłeś tam siedzieć całe życie... Rzecz ta załatwiła się bardzo przyzwoicie .. Zostawiłeś jej pieniądze, meble... A teraz vogue les amours! Staraj się dobrze pokierować twem małżeństwem... Dla mnie to już za poważne sprawy... Konsul będzie się musiał w to wmieszać... Ja jestem tylko do obrachunków z lewej ręki...
Opanowany niespodzianie smutkiem, czoło oparł o szybę i przyglądając się niskiemu niebu z którego deszcz lał pomiędzy dachami, rzekł:
— Jednakże świat robi się smutnym... Za moich czasów weselej się rozstawano...
Gdy odjechał „Próżniak“ a za nim i maszyna do podnoszenia wody, Jan — pozbawiony tego usposobienia ruchliwego i gadatliwego, spędził tydzień bardzo długi pod wrażeniem pustki, samotności i posępnego wykolejenia, jakie wdowieństwo pociąga za sobą; w takim razie, nawet nie tęskniąc za namiętnością, szuka się dawnego towarzysza lub towarzyszki, czuje się ich brak; gdyż życie we dwoje, podział stołu i łóżka stwarza tkaninę z węzłów niewidzialnych i delikatnych, o których mocy przekonywa nas dopiero ból i wysiłek przy zrywaniu tychże. Obcowanie, zżycie się z sobą tak głęboko wnika, że dwie istoty węzłem powyższym zjednoczone, stają się w końcu podobne do siebie.
Pięcioletni stosunek z Safoną nie mógł go jeszcze ukształtować do tego stopnia, ale ciało jego zachowało ślady łańcucha, czuło jeszcze ciężar, niegdyś wleczony. I tak samo, jak kilka razy, po wyjściu z biura, o mało co z nałogu nie zwrócił Jan kroków do Chaville, tak i rano, zdarzało mu się szukać obok siebie, na poduszce, jej czarnych, grubych warkoczy, co się wymknęły z pod grzebienia i pierwszy pocałunek na nich złożyć.
Wieczory zwłaszcza, wydawały mu się bez końca, w tym pokoju hotelowym, co mu przypominał pierwsze czasy ich stosunku, obecność innej kochanki, delikatnej, cichej — której bilet udzielał zwierciadłu woni alkowy i tajemniczego jej nazwiska: Fanny Legrand. Wtenczas wymykał się z domu, żeby się zmęczyć, nachodzić, odurzyć aryjkami i oświetleniem w jakim teatrzyku — do chwili, kiedy stary Bouchereau upoważnił go do spędzania trzech wieczorów tygodniowo przy swej narzeczonej. Porozumieli się oni nareszcie: Irena kocha „uncie“ zezwala, ślub nastąpi w pierwszych dniach kwietnia, po skończeniu kursu. Mają przed sobą trzy miesiące zimowe, żeby się widywać, poznawać pożądać i na różne sposoby, z miłością i wdziękiem, parafrazować pierwsze spojrzenie, co duszę łączy, oraz pierwsze wyznanie, co ich spokój narusza.
Wróciwszy do domu, po wieczorze, kiedy się odbyły zaręczyny, bez najmniejszego pociągu do snu, umyślił Jan urządzić sobie pokój do pracy, przez ten popęd wrodzony, aby tryb życia odpowiadał usposobieniu naszemu. Ustawił stół, wydobył książki, dotąd powiązane jeszcze szpagatem na spodzie jednego z tych tłomoków na prędce upakowanych, gdzie kodeksy leżały pomiędzy stosem chustek do nosa i bluzą ogrodową. Z uchylonych stronic dykcyonarza prawa handlowego, do którego najczęściej zaglądał, wypadł list bez koperty. ręką jego metresy pisany.
Panny powierzyła go trafowi zajęć przyszłych, nieufając zbyt przelotnemu rozczuleniu Cezarego w przekonaniu, że tym sposobem pewniej go dojdzie. Z początku opierał się pokusie otworzenia go, ale jej uległ potem, na widok pierwszych słów bardzo łagodnych, bardzo rozsądnych i zdradzających wzruszenie tylko drżeniem pióra i nierówno kreślonemi wierszami. Prosiła o jedną łaskę, o jedną tylko — żeby ją odwiedził. Nic mu nie powie, nic wyrzucać nie będzie — ani tego, że się żeni, ani rozstania, o którem wie, że jest stanowcze i nieodwołalne, byleby go zobaczyła!...
„Pomnij, że to dla mnie cios straszny i tak nieoczekiwany, tak nagły... Jest mi tak, jak po śmierci czyjej lub pożarze; niewiem do czego się wziąść. Płaczę, czekam, patrzę na miejsce, gdziem szczęśliwą była. Ty jeden zdołałbyś mię oswoić z nowem położeniem... Byłby to uczynek miłosierny, odwiedź mię, żebym się nie czuła tak samotną... lękam się samej siebie“.
Te skargi, te błagalne wołania powtarzały się w całym liście, powracając do słów: „Przybądź, przybądź...“ Mogło mu się zdawać, że jest na polance wśród lasów, z Fanny na klęczkach u nóg jego; że w fioletowo-popielatym zmierzchu widzi podniesioną ku niemu tę biedną twarz obrzękłą i zmiękłą od łez, te usta otwarte, co krzycząc, ciemnością się napełniały... To go prześladowało noc całą, to mu przerywało sen nie zaś upojenie radosne, ztamtąd przyniesione. Tę to twarz postarzałą, zwiędłą, widział, pomimo wszelkich usiłowań, aby pomiędzy nią a nim, stanęła twarzyczka o czystych rysach, pełna jak gwoździk świeżo rozkwitły, którą wyznanie miłości aż po oczy zabarwia płomykami różowemi.
List ten napisany był przed ośmiu dniami, od ośmiu dni czeka biedna, słówka, odwiedzin, zachęty do poddania się, o którą prosiła. Ale co to znaczy, że nie pisze więcej? Może chora? Dawne niepokoje dręczyły go znowu: przyszło mu jednak na myśl, że od Hettémy powziąść może wiadomości. Licząc na jego regularny tryb życia, poszedł czekać przed zarządem artyleryi.
Dziesiąta godzina biła na zegarze w Saint Thomas d’Aquin, kiedy grubas skręcił z rogu na placyk, z kołnierzem podniesionym, z fajką w zębach, którą trzymał obiema rękami, dla rozgrzania palców. Jan widział nadchodzącego zdaleka, bardzo wzruszony tem wszystkiem, co mu przypominał. Hettéma powitał go z nietajoną prawie niechęcią...
— Jesteś!... ależ klęliśmy się, w tym tygodnia!... My, cośmy się po to wynieśli na wieś, żeby żyć spokojnie...
Kończąc fajkę na proga, opowiedział ma, że przeszłej niedzieli zaprosili do siebie na obiad Fanny z dzieckiem, którego właśnie był to dzień wyjścia, żeby ją oderwać trochę od posępnych myśli. Rzeczywiście jadło się dosyć wesoło; zaśpiewała nawet kawałek przy wetach. O dziesiątej pożegnała ich i mieli się jaż rozkosznie położyć do łóżka, kiedy nagle zapukano w okienice i głos małego Józia zawołał z pomieszaniem:
— Chodźcie państwo prędko, mama się chce otruć.
Hettéma biegnie... i przybywa na czas, aby przemocą wyrwać jej flaszeczkę z laudanum. Trzeba się było borykać, wziąść ją wpół, trzymać i bronić się od razów głową i grzebieniem, jakie mu w twarz zadawała. Wśród tego szamotania flaszka się stłukła, laudanum porozlewało się wszędzie i skończyło się na poplamieniu i zapowietrzeniu odzieży trucizną. „Rozumiesz jednak, że takie sceny, cały ten dramat, godny miejsca w „faits-divers“, dla ludzi spokojnych... Niechcę też więcej tego, wymówiłem mieszkanie; w przyszłym miesiącu wyprowadzę się...“ Włożył fajkę w futeralik i pożegnawszy się bardzo spokojnie, znikł pod nizkiemi arkadami małego dziedzińca, zostawiając Gaussina wzburzonego tem, co usłyszał.
Wyobrażał on sobie tę scenę w pokoju, niegdyś ich wspólnym, przestrach małego, kiedy wołał o pomoc, walkę brutalną z grubasem i zdawało mu się, że czuje smak opium, gorycz usypiającą rozlanego laudanum. Przerażenie ścigało go cały dzień, tem silniejsze, że ją samotność czekała. Gdy Hettémów nie będzie, kto jej rękę powstrzyma, w razie nowego pokuszenia?
Odebrany list uspokoił go nieco. Fanny dziękowała, że nie jest tak nielitościwy, jakim się chce wydawać, kiedy go trochę jeszcze interesuje biedna — opuszczona. „Powiedziano oi, nieprawda?... Chciałam umrzeć... bom się tak samotną czuła! Próbowałam, alem nie mogła, Powstrzymano mię... może mi ręka drżała... może była to obawa cierpień, oszpecenia się... Ach, ta mała Doré, zkąd wzięła tyle odwagi? Gdy minął pierwszy wstyd, żem nie dopisała sobie, uczułam radość na myśl, że będę mogła pisywać do ciebie, kochać cię zdaleka, zobaczyć cię jeszcze; nie tracę bowiem nadziei, że przyjdziesz raz, jak się odwiedza przyjaciółkę nieszczęśliwą, gdy jej kto umrze, przez litość, tylko przez litość“.
Odtąd przybywała z Chaville, co dwa lub trzy dni, kapryśna korespondencya: długa, krótka, dziennik boleści, którego nie miał siły odsyłać i który powiększył w tem sercu tkliwem, drgające miejsce litości bez ukochania, już nie dla metresy, lecz dla cierpiącej istoty ludzkiej.
Jednego dnia, był to odjazd sąsiadów, tych świadków jej szczęścia minionego, którzy uwozili z sobą tyle wspomnień. Teraz uprzytomniać je będą tylko meble, mury ich domku i służąca, biedne, dzikie stworzenie, tak obojętne na wszystko, jak wilga, co zmarznięta ciągle w tę porę zimową, smutno najeżona, w kącie swej klatki siedzi.
Innym razem, gdy blady promyk rozweselił szybę, budzi się radosna, w przekonaniu, że „on dziś przyjedzie!...“ Dlaczego?... Przywidzenie... zaraz zaczyna przystrajać domek, ubiera się w suknię świąteczną, jak może najładniej i czesze się tak, jak on lubi. Potem, do wieczora, do ostatniej odrobiny światła, rachuje pociągi, przez okno od salki, nadsłuchuje go na Pavédes-Gardes... szalona!...
Czasami bywał jeden wiersz tylko: „Deszcz Pada, pochmurno... samotna jestem i opłakuję cię...“ Albo kładła do koperty biedny kwiatek przemokły i zesztywniały od szronu, ostatni z ich ogródka. Wymowniej aniżeli wszystkie skargi, ten kwiatek wydobyty z pod śniegu, malował zimę, samotność, opuszczenie. Jan widział miejsce, w końcu alei, między kwaterami, gdzie suknia kobieca, zabłocona po obrębek, przechadza się samotnie, w tę i w ową Stronę.
Pod wpływem tej litości, dręczącej mu serce, żył on jeszcze z Fanny, pomimo zerwania. Myślał o niej, wyobrażał ją sobie ciągle; przez szczególne jednak niknienie pamięci, chociaż dopiero pięć czy sześć tygodni upłynęło, jak się rozstali, chociaż miał na oczach najdrobniejszy nawet szczegół w ich mieszkaniu — klatkę La Balue, naprzeciw kukułki drewnianej, którą na wiejskiej zabawie wygrali, gałęzie orzecha, za najlżejszym wiatrem uderzające o szyby od garderoby, kobieta przedstawiała mu się niewyraźnie, w oddaleniu mglistem i widział jeden tylko szczegół jej twarzy, wydatny i przykry: usta co kształt straciły, uśmiech brakiem zęba przedziurawiony.
Teraz, kiedy się tak zestarzała, co się stanie z tą biedną istotą, obok której sypiał tak długo? Gdy wyda pieniądze, jakie jej pozostawił, gdzie się zwróci, w jaką toń wpadnie? I nagle stanęła mu w pamięci smutna ulicznica, którą napotkał pewnego wieczoru w traktyerni angielskiej, umierającą z pragnienia przed kawałkiem łososia wędzonego. Taką się stanie, ona, której tak długo przyjmował starania, tkliwość namiętną i wierną. Myśl ta doprowadzała go do rozpaczy... Jednakże co robić? Dlatego, że miał szczęście spotkać tę kobietę, jakiś czas z nią żyć, byłże skazanym na to, by ją zatrzymać na zawsze, poświęcić jej szczęście? Dlaczego on, nie tamci? W imię jakiej sprawiedliwości?
Widywać się z nią nie pozwalał sobie, ale do niej pisywał; a w listach tych, z umysłu trzeźwych i suchych, przebijało się wzruszenie, pod obsłonką rad rozsądnych i kojących. Nakłaniał ją do odebrania Józia z pensyi, żeby miała zajęcie i rozrywkę, ale Fanny wzbraniała się. Na co czynić to dziecko świadkiem jej boleści i zniechęcenia? Dosyć już, że w niedzielę włóczy się malec z krzesła na krzesło, wałęsa się z salki do ogrodu, odgadując, że jakieś wielkie nieszczęście zasmuciło dom i nieśmiejąc już pytać co się dzieje z „papą Janem“, odkąd powiedziano mu, łkając, że odjechał i nie powróci:
— Więc wszyscy moi panowie odjeżdżają!
To wyrażenie dziecka opuszczonego, wypadłby z listu, co tchnął taką rozpaczą, zaciążyło kamieniem na sercu Gaussina. Po niejakim czasie, myśl, że ona jeszcze pozostaje w Chaville, gnębiła go do takiego stopnia, że radził jej wrócić do Paryża i widywać się z ludźmi. Mając smutne doświadczenie co do mężczyzn i zerwań, Fanny upatrywała w tej propozycyi tylko samolubstwo okropne, chęć pozbycia się jej na zawsze, przez jeden z tych nagłych, tak zwykłych sobie zwrotów i otwarcie mu to wypowiedziała:
— Wiesz, com ci mówiła niegdyś... pozostanę twoją, kochającą cię i wierną, mimo wszystko Mały nasz domek ogarnia mię tobą i za nic w świecie niechciałabym go opuścić. Cóżbym ja robiła w Paryżu? Niesmak we mnie budzi przeszłość moja, która cię odstręcza — prócz tego, pomyśl, na co skazujesz nas oboje... Masz się chyba za bardzo silnego? A więc przyjedź niegodziwy... raz, raz jeden tylko...
Nie pojechał; ale pewnej niedzieli, popołudniu, siedząc sam przy pracy, usłyszał dwukrotne pukanie do drzwi. Drgnął, poznał jej żywy sposób oznajmiania się, jak za dawnych czasów. Lękając się być zatrzymaną na dole, weszła po wschodach jednym tchem, o nic nie zapytawszy. Zbliżył się krokiem przez dywan przytłumionym i słyszał oddech jej przez szparę u drzwi.
— Janie, czy jesteś?...
Ach, ten głos pokorny i złamany... Jeszcze raz powtórzyła nie bardzo głośno: „Janie!...“ poczem westchnęła żałośnie, zaszeleściła listem i przesłała gorący całus na pożegnanie.
Skoro zeszła ze wschodów, powoli, stopień po stopniu, jak gdyby czekając przywołania, wtedy dopiero Jan podniósł i otworzył list. Rano odbył się pogrzeb córeczki Hochecorne'a, w szpitalu dla dzieci; przybywszy z ojcem i kilkoma osobami z Chaville, nie mogła się od tego powstrzymać, by go nie odwiedzić lub nie pozostawić kartki z góry przygotowanej... „Alboż ci nie mówiłam!... gdybym mieszkała w Paryżu, ciąglebym się snuła po twoich wschodach... Bądź zdrów, mój miły... wracam do naszego domku...“
Czytając, z okiem łzami zamglonem, przypomniał sobie takąż samą scenę przy ulicy de l’Arcade, boleść kochanka odepchniętego, list wsunięty pod drzwi i niemiłosierny śmiech Fanny. Czy go więcej kocha, niż on Irenę! Albo też czy mężczyzna, bardziej od kobiety wplątany w walkę interesów i życie, nie jest jak ona, wyłącznym w kochaniu, nie zapomina o świecie, nie obojętnieje na wszystko, co nie jest jego namiętnością, pochłaniającą i jedyną? Te katusze, ta dręcząca litość, koiły się tylko przy Irenie. Tam dopiero cierpienie zwąlniało, topniejąc pod lubym i promiennym błękitem jej spojrzeń. Czuł tylko wielkie znużenie, pokusę — oprzeć głowę na jej ramieniu i nic nie mówiąc, nie poruszając się, pozostawał pod jej osłoną. „Co panu jest? — pytała... Czy nie jesteś szczęśliwy?“
Owszem, bardzo szczęśliwy. Ale czemu szczęście jego złożone z tylu smutków i łez? Chwilami byłby jej chciał wszystko powiedzieć, jak przyjaciółce inteligentnej i dobrej; nie pomnąc szalony, jak podobne zwierzenia zakłócają dusze całkiem świeże, jak nieuleczalne rany mogą one zadać ufającemu uczuciu. Ach, gdybyż ją mógł porwać i uciec z nią! Wiedział, że byłoby to końcem jego udręczeń; ale stary Bouchereąu nie chciał odstąpić od oznaczonego terminu, ani na jedną godzinę:
— Jestem stary, jestem chory... Nie zobaczę już mego dziecka, nie pozbawiaj mię więc tych dni ostatnich...
Pomimo fizyonomii ostrej, ten wielki człowiek był najlepszym z ludzi. Skazany nieodwołalnie w skutek choroby sercowej której postępy sam śledził i konstatował, mówił o niej z zimną krwią godną podziwienia, prowadził dalej swe kursa, dusząc się, udzielał rad pacyentom, mniej chorym od niego. Jedna tylko słabostka tkwiła w tej wielkiej duszy, cechując chłopskie jego pochodzenie z Tourangeau: cześć dla tytułów i szlachectwa. Wspomnienie wieżyczek w Castelet i stare nazwisko d’Armandy nie były bez wpływu na postanowienie przyjęcia Jana za męża swej synowicy.
Zaślubiny miały się odbyć w Castelet, aby nie poruszać z miejsca biednej matki, która co tydzień przesyłała przyszłej synowej bardzo serdeczny i czuły list, dyktowany Diwonnie, lub której z małych niewiast z Betanii. Błogo mu było rozmawiać z Ireną o tych wszystkich osobach, odnajdować Castelet na placu Vendome, widzieć wszystkie przedmioty swych uczuć, cisnące się dokoła drogiej jego narzeczonej.
To jedno przerażało go, że się czuje tak starym, tak przeżytym wobec niej; że jak dziecko cieszą ją rzeczy, które jego już nie bawią i przyjemności życia we dwoje, które on przed terminem zeskontował. Tak było naprzykład ze sporządzeniem spisu wszystkiego, co wypadnie zawieść do konsulatu: mebli, materyj do wybierania...
Pewnego wieczoru siedząc z piórem w ręku nad tem zajęciem, przerwał je zafrasowany, że mu nasuwa na myśl urządzenia mieszkanka przy ulicy d’Amsterdam i nieuniknione wznowienie uroczych przyjemności, zużytych i wyczerpanych w ciągu tych lat pięciu, jakie spędził przy kobiecie, przedrzeźniając małżeństwo i ognisko domowe.
— Tak, mój drogi, skończył życie dzisiejszej nocy, na rękach Rozy... zaniosłem go właśnie do wypychania.
De Potter, muzyk, którego Jan spotkał, wychodząc ze sklepu przy ulicy du Bac, uczepił się go, party potrzebą wylewu uczuć, bynajmniej nielicującą z jego fizyonomią zimną i ostrą aferzysty i opisywał męczeństwo biednego Bichito, którego zima paryzka zabiła. Kurczył się z zimna, pomimo obsłonek z waty i knota palącego się na spirytusie od dwóch miesięcy, pod jego gniazdkiem, jak się zwykło robić z dziećmi, przedwcześnie urodzonemi. Wszystko to nie pomagało: drżał ciągle i poprzedniej nocy, podczas kiedy go wszyscy otaczali, ostatni dreszcz przeszedł go od głowy do ogona; zmarł jak dobry chrześcianin, dzięki potomkom wody święconej, jaką, na jego skórę pogurbioną, w miarę znikania życia, mieniącą się gdyby mora, pryzmatycznie, mama Pilar wylewała, mówiąc, z oczami wzniesionemi ku niebu: „Dis loui pardonne!“
— Śmieję się z tego, ale mi się chce płakać swoją drogą; zwłaszcza, gdy pomyślę o strapieniu mojej biednej Rozy, którą we łzach pozostawiłem. Na szczęście, Fanny była przy niej...
— Fanny?...
— Tak, od niepamiętnych czasów nie widzieliśmy jej... Przyszła dziś rano, w samą chwilę dramatu i, jako dobra dziewczyna, została, żeby pocieszać przyjaciółkę. — Nie spostrzegłszy, jakie wrażenie wywołał swemi słowy, dodaje: „Więc już rzecz skończona? Nie żyjecie z sobą? Czy przypominasz pan sobie rozmowę naszą na jeziorze d’Enghien? Przynajmniej, korzystasz z dawanych ci nauk...“ Odrobina zazdrości przebijała w tej pochwale.
Gaussin zmarszczył czoło, doznał on prawdziwej przykrości na myśl, że Fanny wróciła znów do Rosario; ale zły był na siebie za tę słabość, nie mając już praw do niej i odpowiedzialności za jej sposób życia.
Gdy weszli na ulicę de Beaune, bardzo starożytną i niegdyś arystokratyczną, de Potter zatrzymał się przed jednym z domów. Tam to mieszkał on a raczej udawał, że mieszka dla przyzwoitości, dla ludzi; rzeczywiście bowiem przesiadywał ciągle w alei de Villiers lub w Enghien; pod dachem małżeńskim czasami tylko zjawiając się, żeby żona i dziecko nie wydawali się zbyt opuszczonemi.
Jan chciał się właśnie pożegnać i pójść w dalszą drogę, ale on przytrzymał rękę jego w swych długich i twardych rękach dręczyciela klawiszy, mówiąc, bez najmniejszego wstydu, jak człowiek, niekryjący się już ze swojem zepsuciem:
— Oddaj mi pan jedną przysługę... chodź ze mną na górę. Miałem dziś zjeść obiad u żony, ale doprawdy nie mogę zostawić mojej biednej Rosy, samej jednej, tak zrozpaczonej. Posłużysz mi za pozór do wyjścia i uwolnisz od przykrego tłomaczenia się.
Gabinet mnzyka, we wspaniałym i zimnym apartamencie prywatnym, na drugiem piętrze, zdradzał, że w nim nikt nie pracuje. Wszystko w nim było zbyt czyste, nic nie wskazywało nieładu, lekkiej gorączki, udzielającej się przedmiotom i meblom. Ani jednej książki, ani jednego świstka na stole, gdzie się znajdował tylko wspaniały i ogromny kałamarz bronzowy, bez atramentu, błyszczący, jakby w wystawie sklepowej; ani cienia partycyi na starym fortepianie w kształcie spinetu, z którego niegdyś przy pierwszych utworach czerpał natchnienie. Popiersie z białego marmuru kobiety młodej, o rysach delikatnych, ze słodkim wyrazem, blade w tym zapadającym zmierzchu, udzielało większego chłodu jeszcze kominkowi bez ognia, przysłoniętemu draperyą i smutno zdawało się spoglądać na ściany pełne wieńców złoconych, ze wstęgami, medalów pamiątkowych i napisów w ramach. Była to cała spuścizna zaszczytów i sławy, wspaniałość, jako wynagrodzenie pozostawiona żonie, którą ona pielęgnowała, jakby ozdobę grobu szczęścia swego.
Zaledwie weszli, otworzyły się drzwi gabinetu i ukazała się pani de Potter.
— Czy to ty, Gustawie?
Myślała, że jest sam; z widocznym przeto niepokojem stanęła, ujrzawszy postać nieznaną. Wykwintna i ładna, ubrana z inteligentną elegancyą, zdawała się delikatniejszą od biustu swego a słodki wyraz twarzy przemieniony był w energię odważną i nerwową. W świecie, rozmaicie sądzono o charakterze tej kobiety; jedni potępiali ją za to, że znosi jawną pogardę ze strony męża i ten dom w mieście, znany i afiszowany; inni przeciwnie, podziwiali jej rezygnacyę cichą: powszechna zaś opinia miała ją za osobę spokojną, lubiącą nadewszystko ten swój spokój, znajdującą dostateczne wynagrodzenie, za swe wdowieństwo, w pieszczotach pięknego dziecka i w tej radości, że nosi nazwisko wielkiego człowieka.
Ale podczas kiedy muzyk przedstawiał towarzysza i banalnem jakiemś kłamstwem wymawiał się od obiadu domowego, z drgania tej młodej twarzy kobiecej, z tego wejrzenia nieruchomego, które już nie widziało, ani słyszało, jakby pochłonięte cierpieniem, Jan mógł pomiarkować, że pod światowemi pozorami, wielka boleść żywcem się zagrzebuje. Uwzględniając nibyto historyę, w którą nie wierzyła, odrzekła tylko łagodnie:
— Rajmund będzie płakał; obiecałam mu, że zjemy obiad przy jego łóżeczku.
— Jakże on się ma? — zapytał de Potter z roztargnieniem, niecierpliwie.
— Lepiej, ale kaszle jeszcze... Nie pójdziesz go zobaczyć?
Mruknął kilka słów pod wąsem, udając, że czegoś szuka w pokoju: „Nie teraz, śpieszę się bardzo... rendez-vous w klubie na szóstą godzinę...“ Chodziło mu o to, żeby się z nią nie znaleźć sam na sam.
— A więc, bądź zdrów — rzekła kobieta, nagle uspokojona, z rysami przywróconemi do zwykłego stanu, zwartemi, jak woda czysta, którą kamień tylko co zamącił aż do głębin. Ukłoniwszy się, znikła.
— Wynośmy się...
I de Potter, wyzwolony, pociągnął Gaussina, który przyglądał się, jak schodzi przed nim, sztywny i wytworny, w swym długim, wązkim paltocie kroju angielskiego, ten człowiek co ulegając nieszczęsnej namiętności, tak był wzruszony, gdy niósł do wypchania kameleona swej metresy a z domu wychodzi, nie uścisnąwszy dziecka chorego.
Jakby w odpowiedzi na myśl przyjaciela, muzyk rzekł: „Wszystko to jest winą tych, co mię ożenili. Straszną przysługę oddali i mnie i tej biednej kobiecie... Co za szaleństwo, chcieć zrobić ze mnie małżonka i ojca!... Byłem kochankiem Rosy, pozostałem nim i pozostanę, póki jedno z nas nie zdechnie... Czy namiętność, która uchwyci we właściwej porze i trzyma mocno, wyzwala nas kiedy ze swych szponów?... A ty, czyś pewien, że gdyby Fanny chciała...“ Zawołał na wolnego fiakra, co przejeżdżał i wsiadając, rzekł:
— A propos Fanny, wiesz pan nowinę...? Flamant ułaskawiony i wypuszczony z Mazas... To prośba Déchelette’a... Biedny Déchelette!... Spełnił dobry uczynek, nawet po śmierci.
Nieruchomy a party szaloną chęcią biedz, schwycić za te koła tetniące hałaśliwie po ciemnej ulicy, którą właśnie gazem oświetlano, Gaussin dziwił się własnemu wzburzeniu. „Flamant ułaskawiony... wypuszczony z Mazas...!“ Powtarzał po cichu, widząc w tych słowach powód, że Fanny milczy od kilku dni, że nagle ustały jej narzekania, ukojone pieszczotami pocieszyciela, gdyż pierwsza myśl tego nędznika, po uwolnieniu, musiała być dla niej.
Przypomniał sobie miłosną korespoudencyę, wysyłaną z więzienia, uporczywe obstawanie metresy za tym jednym, kiedy tak mało sobie robiła ze wszystkich innych i zamiast się cieszyć z wydarzenia, które według logiki, uwalniało go od wszelkiego niepokoju i wszelkich wyrzutów sumienia, pod wpływem jakiejś trwogi nieokreślonej, część nocy spędził bezsennie i w gorączce. Dlaczego? Już jej nie kochał przecież; tylko myślał o tem, że listy jego zostały w rękach tej kobiety, że je może tamtemu przeczyta i z których, któż wie, spowodowana złą radą, gotowa skorzystać kiedyś, aby zakłócić spokój jego i szczęście.
Ta troska o listy, rzeczywista czy zmyślona, albo też pokrywająca inną, bez jego świadomości, skłoniła go do kroku nierozważnego; postanowił udać się do Chaville, czemu się dotąd z taką zawziętością opierał. Ale bo komuż poruczyć zlecenie tak poufne i drażliwe?... Pewnego poranku lutowego, wsiadł do pociągu co wychodzi o dziesiątej, bardzo spokojny, z sercem bezpiecznem i z tą tylko obawą, że zostanie dom zamknięty a kobietę zbiegłą już wślad za swym bandytą.
Zaraz na zakręcie drogi, uspokoiły go rolety podniesione i firanki u okien i przypomniawszy sobie wzruszenie swe na widok światełka błyskającego w cieniu, co za nim uciekało, naigrawał się z siebie i ze znikomości swych wrażeń. Już to nie ten sam mężczyzna przyjeżdża i zapewne nie tę samą kobietę zastanie. Jednakże, dopiero dwa miesiące upłynęły od owego czasu. Lasy, wzdłuż których pociąg się przemykał, nie pokryły się liściem nowym i tak samo były ordzewiałe, jak w dzień zerwania i krzyków jej, od których się echa rozlegały.
Wysiadłszy sam jeden na stacyi, w tej mgle przejmującej i zimnej, udał się wiejską ścieżką, śliską od śniegu stwardniałego, tunelem kolei żelaznej. Nie spotkał nikogo, aż do Pavé des Gardes, na zakręcie którego ukazał się mężczyzna z dzieckiem, za nimi zaś posługacz ze stacyi pchał taczki pakunkami naładowane.
Dziecko z obwiniętą szyją szalikiem, w czapce nasuniętej na uszy, powstrzymało okrzyk, przechodząc koło niego. „Ależ to Józio“! po myślał, trochę zdziwiony i zasmucony niewdzięcznością malca. Obejrzawszy się napotkał wzrok człowieka, prowadzącego dziecko za rękę. Ta twarz inteligentna i delikatna, co pobladła w murach, to ubranie, które widocznie tylko co kupił gotowe, ta broda jasna, zaledwie wysypująca się, gdyż nie miała czasu odrosnąć po wyjściu z Mazas. „Toż to Flamant a Józio jest synem jego...“.
Rozwidniło się przed nim, jak od błyskawicy. Wszystko ujrzał i zrozumiał, począwszy od listu ze szkatułki, w którym piękny rytownik kochance swej powierzał dziecko, które ma na Prowincyi, aż do tajemniczego przybycia malca, miny zakłopotanej Hettémów, gdy za adoptowaniem przemawiali; spojrzeń zamienianych między Fanny a Olimpią; wszyscy bowiem zmówili się, żeby mu narzucić żywienie syna tego fałszerza. Ładny z niego głupiec... jakże się musieli zeń śmiać! Uczuł niesmak do całej tej przeszłości sromotnej; byłby chciał uciec bardzo daleko, gdyby nie ciekawość co do niektórych rzeczy. Jeśli ten człowiek odjechał z dzieckiem, czemuż ona im nie towarzyszy? Przytem listy, zależało mu na tem, żeby je odebrać i nic swego nie zostawić w tym zakątku plugawym i złowrogim.
— Pani?... Pan przyjechał!...
— Który pan? — naiwnie zapytał głos z głębi pokoju.
— Ja... — Dał się słyszeć krzyk, podskok żywy, a potem słowa; „Zaczekaj, wstaję... idę...“
Jeszcze w łóżku po dwunastej! Jan domyślał się, dlaczego; znał przyczyny tych ranków, kiedy była tak zmęczona, zmordowana — i podczas kiedy czekał w salce, gdzie najdrobniejszy przedmiot był mu znany, gwizdawka pociągu przebywającego, drżący bek kozy w ogródku sąsiednim, nakrycia rozrzucono na stole, przypominały mu ranki dawniejsze, śniadania zjadane na prędce, przed wyjazdem.
Fanny wbiegła z uniesieniem, lecz na widok jego oziębłości, powściągnęła się i przez sekundę stali zadziwieni, wahający się, jak to zwykle bywa, gdy się ludzie po zerwaniu tak ścisłego stosunku zobaczą z sobą na dwóch końcach przerwanego mostu, oddaleni o całą przestrzeń od brzegu do brzegu, mając pośrodku ogromny obszar toczących się i pochłaniających fal.
— Dzień dobry... — rzekła po cichu, nie ruszając się z miejsca.
Jan wydawał jej się zmieniony, pobladły; on się zaś dziwił się, że ją widzi tak młodą, trochę tylko grubszą, niższą niż sobie wyobrażał i tak szczególnie promienną, z tym blaskiem cery i oczu, z tą miękością murawy świeżej, jak po każdej nocy, którą na wielkich pieszczotact spędzała. A więc w lesie, w głębi wąwozu, usłanego liśćmi zeschłemi, pozostała ta której wspomnienie wzniecało w nim litość trawiącą.
— Późno się wstaje na wsi... — rzekł ironicznie.
Tłomaczyła się, pozorowała migreną jak on, omijając zarówno: „ty“ i „panie“. Na nieme zapytanie, wskazujące nakrycia na stole, oderwała się: „To dziecko... jadło tu dziś śniadanie, zanim odjechało...“
— Odjechało? dokąd-że?
Mówił nibyto z najzupełniejszą obojętnością, zniechcenia, ale go zdradzał błysk oczu. „Ojciec się zjawił... i przybył go odebrać...“ — odpowiedziała Fanny.
— Po wyjściu z Mazas, nieprawda?
Zadrżała, lecz nie próbowała kłamać.
A więc tak... dotrzymałam danej obietnicy... Ileż razy brała mię ochota, powiedzieć ci, alem nie śmiała, bałam się, żebyś nie wygnał tego biednego malca... — i nieśmiało dodała — byłeś taki zazdrosny...
Uśmiechnął się wzgardliwie. Zazdrosny on o tego galernika... co znowu!... czując że go ogarnia gniew, przerwał jej mowę, oznajmiając po co przybywa. „Listy moje!... dlaczegoś ich nie oddała Cezaremu? Oszczędziłabyś sobie i mnie widzenia się, przykre to dla obojga“-
— Prawda — odpowiedziała, nie przestając być łagodną — ale ci je oddam zaraz, są tam...
Poszedłszy za nią do pokoju, spostrzegł łóżko rozebrane i przykryte na prędce obie poduszki, poczuł woń papierosów palonych i toaletowych pachnideł kobiecych, które poznawali zarówno jak i stojącą na stolika szkatułkę, wysadzaną masą perłową. Ponieważ obojgu przyszła jedna myśl, rzekła otwierając pudełko: „Nie wiele tego jest... nie byłoby czem ognia rozpalić...“
Milczał, wzburzony, z usty spalonemi, wahając się, czy się zbliżyć do tego łóżka w nieładzie, przy którem przeglądała listy, poraz ostatni, z głową pochyloną, z karkiem jędrnym i białym pod upiętym wysoko warkoczem i w penioarze wełnianym, luźnym w pasie, miękim wolnym...
— Oto masz! Wszystkie są.
Wziął paczkę, żywo ją włożył do kieszeni gdyż myśli jego inny obrót przybrały i zapytał:
— Więc zabrał swoje dziecko? Dokądże jadą?
— Do Morvan, w jego strony; tam ukryty, będzie przesyłał do Paryża utwory swego rylca, pod zmyślonem nazwiskiem.
— A ty?... Czy zamyślasz tu pozostać?
Odwróciwszy oczy, żeby w nich nie czytał, zaczęła bąkać, że byłoby jej bardzo smutno.., Więc myśli... pojedzie może niedługo... w małą podróż.
— Do Morvan zapewne?... Będziecie w kółku rodzinnem!... — I popuszczając cugle zazdrości szalonej, wołał: „Powiedz lepiej odrazu, że podążysz za swoim złodziejem i będziecie żyć z sobą... Dosyć już dawno masz na to chęć... dalejże. Powróć do swej kałuży... Kokotka z fałszerzem — to para bardzo dobrana; za dobry byłem, chcąc cię wyrwać z tego błota!“.
Stała ciągle milcząca i nieruchoma; tylko przebłysk tryumfu wydobywał się z pod rzęs spuszczonych. Im więcej ją smagał ironią srogą, obelżywą, tem ona zdawała się dumniejszą i tem wyraźniej drgały jej kąciki ust. Teraz mówił o swojem szczęściu, o miłości uczciwej i młodej a taka tylko jest miłością. Ach, jak słodką poduszką do spania jest serce kobiety uczciwej... Nagle, głosem zniżonym, jak gdyby się wstydził, rzekł:
— Spotkałem go, twego Flamanta, czy nocował tu?
— Tak, późno było, śnieg padał.. posłano mu na sofie.
— Kłamiesz, on spał tutaj... dosyć spojrzeć na łóżko, na oczy twoje.
— I cóż z tego? — zbliżyła do jego twarzy twarz swoją i te duże szare oczy, ogniem rozpustnym błyszczące... — „Alboż wiedziałam, że przyjedziesz... A gdym ciebie utraciła, co mię mogła obchodzić reszta? Byłam smutna, sama jedna, zniechęcona...
— No i zapach galer!... Tak dawno już żyłaś z uczciwym człowiekiem, że ci się to musiało podobać, co?... Dopieroż nie żałowaliście sobie tych pieszczot. Ach, co za sprosność!... masz...
Widziała, że się zanosi na policzek, ale nie unikając, przyjęła go w twarz; poczem z głuchem jakiemś mruczeniem bólu, radości, zwycięztwa, skoczyła ku niemu, porwała go w objęcia, wołając: „Mój miły, mój miły! Ty kochasz mię jeszcze...“ i razem runęli na łóżko.
Hałaśliwie nadchodzący pociąg rozbudził go nagle ku wieczorowi; z oczami otwartemi, pozostawał czas jakiś, nie mogąc się rozpoznać, sam jeden w tem dużem łóżkn, gdzie członki jego zmordowane, jakby nadmiernem chodzeniem, zdawały się leżeć obok siebie, bez łączności i sprężystości. Po południu spadł duży śnieg. Wśród ciszy, przypominającej pustynię, słychać było, jak topniał, spływał po marach wzdłuż szyb, jak kroplami padał do poddasza i chwilami na ogień koksowy w kominku, który obryzgiwał.
„Gdzież on jest? co tu robi? Powoli, przy świetle odbijającem się od ogródka, ujrzał pokój biały, oświetlony z dołu, duży portret Fanny, wiszący naprzeciw niego i bez najmniejszego zdziwienia przypomniał wszystko sobie. Zaraz u wejścia, wobec tego łóżka, uczuł się znów porwany, zgubiony. Posłanie to pociągało go, jak przepaść i mówił sobie: „Jeśli tam padnę to bez ratunku i na zawsze“. Stało się; na dnie smutnego niesmaku, po tej nikczemności swojej, doznawał jakby ulgi, na myśl, że się już nie wydobędzie z tej kałuży. Była to opłakana błogość rannego, który, brocząc się krwią, wlokąc ranę, rozciągnął się na gnojowisku, aby tam umrzeć i zmordowany cierpieniem, walką, mając wszystkie żyły otwarte, zagłębia się z rozkoszą w cieple miękiem i smrodliwem.
To, comu pozostawało teraz zrobić, było okropne, ale bardzo proste. Powrócić do Ireny, po tej zdradzie, narazić się na takie pożycie, jak de Potter!... Nizko wprawdzie upadł, ale nie do tego stopnia... Napisze do Bouchereau, do wielkiego fizyologa, który najpierwszy zbadał i opisał choroby woli; przedłoży mu przypadek straszny, historyę swego życia od pierwszego spotkania się z tą kobietą, gdy położyła mu rękę na ramieniu, aż do dnia, kiedy sądząc, że jest ocalony, w pełni szczęścia, w pełni upojenia, porwała go napowrót czarodziejską siłą przeszłości, tej okropnej przeszłości, w której zajmowała tak mało miejsca miłość, tylko podły nałóg i występek, jakim kości przesiągły...“
Otworzyły się drzwi. Fanny chodziła cicho po pokoju, żeby go nie obudzić. Z pod przymkniętych powiek przyglądał jej się, jak żwawa i silna, odmłodzona, grzeje przy kominku nogi, przemokłe na śniegu, w ogródku i od czasu do czasu, zwraca się ku niemu, z tym uśmiechem, jaki miała podczas rannej utarczki. Przyszła wziąć paczkę marylandu, co leżała na zwykłem miejscu, skręciła papieros i chciała odejść lecz ją zatrzymał.
— Nie śpisz?
— Nie... usiądź tu... i porozmawiajmy.
Pozostała na krawędzi łóżka, trochę zadziwiona tą powagą.
— Fanny... pojedziemy...
Zrazu myślała, że sobie żartuje, żeby ją wypróbować; ale wchodził w tak bardzo dokładne szczegóły, że ją to prędko wywiodło z błędu. Jest posada wolna, w Arica, poproszę o nią... Zajmie to dwa tygodnie czasu, tyle tylko, żeby kufry przysposobić...
— A twoje małżeństwo?
— Ani słowa już o tem... To, com uczynił, nie da się już powetować. Przepadło już, widzę to dobrze, nie będę już mógł rozłączyć się z tobą.
— Biedne dziecko! — rzekła ze smutną i trochę wzgardliwą słodyczą. Potem, wypuściwszy z ust dwa czy trzy kłęby dymu, zapytała:
— Daleko ten kraj, o którym mówisz?
— Arica? Bardzo daleko, w Peru... Flimant nie będzie mógł tam cię dogonić.... — dorzucił po cichu.
Pozostała zamyślona i tajemnicza w swym mglistym obłoku z dymu. On trzymał ją ciągle za rękę, muskał jej ramię nagie i kołysany kapaniem wody dokoła domku, zamykał oczy, z lubością zagłębiając się w kale.
Nerwowy, drgający, porwany siłą pary, nieomal już nieobecny, jak wszyscy, co się do odjazdu gotują, Gaussin od dwóch dni jest w Marsylii, gdzie Fanny ma się doń przyłączyć i razem wsiądą na okręt. Wszystko gotowe; dwie kajuty pierwszej klasy zatrzymane dla wicekonsula z Aryki, podróżującego z bratową; i oto biega po startej posadzce pokoju hotelowego, w podwójnej gorączce oczekiwania: kochanki i odbicia do okrętu.
Musi chodzić i miotać się w domu, nie śmiejąc wyjść z pod dachu. Ulica przestrasza go jak złoczyńcę, jak zbiega, ta ulica marsylska, różnorodna i hałaśliwa, gdzie mu się zdaje, że na każdym zakręcie, ojciec stary, Bouchereau, ukażą się i rękę położą mu na ramieniu, żeby go odzyskać i uprowadzić.
Zamyka się, je a siebie, nie schodząc nawet na table d’hóte; czyta, nie widząc liter, rzuca się na łóżku, rozrywając się w nieokreślonym stanie półsnu, „Rozbiciem się La Pérouse“, „Śmiercią kapitana Cooka“, co wiszą na ścianie, popstrzone przez muchy; godzinami stoi oparty o drewniany spruchniały balkon, z żółtą markizą, tak posztukowaną, jak żagiel statku, służącego do połowu.
Hotel jego, „l’Hôtel du Jeune Anacharsis,“ wybrany na traf, z Bottina, gdy się umawiał z Fanny, gdzie się spotkać mają, jest to stara oberża wcale nie zbytkowna, ani nawet bardzo schludna, lecz wychodzi na port, na morze; jest się w niej, jakby już w podróży. Pod oknami, papugi, kakatoesy, ptaki z wysp, mile i nieustannie świergocące, cała wystawa ptasznika, którego klatki, co się piętrzą jedna nad drugą, wchodzące słońce jakby w lesie dziewiczym, witają wrzawą tłumioną i przygłuszoną, w miarę jak na odgłos wielkiego dzwonu Notre-Dame-de-la-Garde, z brzaskiem dnia, zaczynały się roboty w porcie.
Była to mieszanina klątw we wszystkich językach, krzyków przewoźników, tragarzy, handlujących muszlami; wśród kucia młotem przy naprawie statków, skrzypienia żórawi ciągnących wodę, głośnych uderzeń ubijaków odskakujących od bruku, dzwonów nadbrzeżnych, świstawek maszyn, rytmicznych odgłosów pomp, wind, wylewania wody z dna okrętu, wśród wymykającej się pary, całego zgiełku co zdwajaly i odbijały echa morza pobliskiego, zkąd od czasu do czasu, wydobywa się ryk chrapliwy, oddech morskiego potworu, wielkiego transatlantyku, co na pełne morzu wypływa.
Wonie również przypominają dalekie kraje, wybrzeża jeszcze bardziej słoneczne i gorące od marsylskiugo; drzewo sandałowe, kamforowe, co wyładowują,cytryny, pomarańcze, pistacye, kawa, których ostry zapach wydziela się i wnika z kłębami pyłów egzotycznych w atmosferę przesiąkniętą wodą słonawą, trawą spaloną, tłuszczami dymiącemi się w Cock-houses.
Gdy wieczór nadchodzi, głosy te cichną, naleciałości wyparowują z powietrza i podczas kiedy Jan, uspokojony ciemnością, podniósłszy firankę, wpatruje się w port uśpiony i czarny pod krzyżującemi się cieniami rej i masztów, kiedy ciszę przerywa tylko pluskanie wiosła, oddalone szczekanie psa na pokładzie okrętu, latarnia Planiera, obracając się dokoła na szerokiem... szerokiem morzu, rzuca długi czerwony lub biały płomień, co pruje ciemności, ukazuje w mruganiu błyskawicznem zarysy wysp, warowni, skał. A to oko błyszczące, które tysiącom podróżnych, wskazuje drogę w widnokręgu, jest to także podróż co go wzywa, robi doń znaki. Przywołuje głosem wichru, szumem fal morskich i chrapliwą wrzawą parowca, który chrapie i sapie ciągle, na którymbądź punkcie przystani.
Jeszcze dwadzieścia cztery godzin oczekiwania; Fanny połączy się z nim dopiero w niedzielę. Te trzy dni poprzedzające rendez-vous, miał on spędzić u rodziny, poświęcić je ukochanym, których może długie lata nie zobaczy, lub wcale już nie zastanie; ale tegoż samego wieczoru, kiedy przybył do Castelet, skoro się ojciec dowiedział, że małżeństwo zerwane i odgadł przyczynę, nastąpiła rozprawa gwałtowna, straszna.
Któż my jesteśmy, czem są nasze uczucia najczulsze, najbliższe sercu, kiedy gniew, przemykający się pomiędzy dwiema istotami z jednej krwi i kości, wyrywa, pochłania, unosi ich przywiązanie, uczucia przyrodzone, których korzenie są tak głębokie i tak delikatne, ze ślepą, niepohamowaną gwałtownością jednej z tych trąb na morzach chińskich, o których najbardziej zahartowani żeglarze nie śmieją wspominać i blednąc, powiadają: „Nie mówmy o tem...“
Mówić o niej nigdy nie będzie, ale całe życie zapamięta tę okropną scenę na tarasie w Castelet, gdzie spędził szczęśliwe dzieciństwo, wobej tego widnokręgu wspaniałego i spokojnego, tych sosen, mirtów, tych cyprysów, które nieruchome i drgające gęstym wieńcem, otaczały klątwę ojcowską. Zawsze będzie miał na oczach tego starca wysokiego, z twarzą drgającą konwulsyjnie, gdy szedł ku niemu z nieuawiścią w ustach, z nienawiścią w oczach, wymawiając słowa, jakich się nie wybacza, pozbawiał go domu i czci. „Precz ztąd, jedź z tą hultajką, dla nas jużeś umarł!...“ a te małe bliźniaczki co krzyczały, włóczyły się na klęczkach po kruż ganku, błagając o łaskę dla dużego brata i ta bladość Diwonny, która ani razu nie spojrzała, nie pożegnała go, tam znowu na górze, poza szybą, słodka i niespokojna twarz chorej pytała, znaczy ten hałas i dlaczego Jan odjeżdża tak prędko, nie uściskawszy jej?
Ta myśl, że matki nie uściskał, skłoniła go do powrotu z pół drogi do Awinionu. Zostawiwszy Cezarego i powóz u podnóża wsi, drogą poprzeczną wszedł do Castelet przez ogród, jak złodziej. Noc była ciemna; plątał się w winnicy uschłej, w końcu nie mógł nawet pomiarkować gdzie jest, szukał domu wśród cieniów, obcy już u siebie. Białość murów tynkowanych, słabym swym blaskiem wskazała mu na reszcie kierunek, ale drzwi od ganku były zamknięte, wszystkie okna ciemne. Dzwonić, wołać? Nie śmiał, lękając się ojca. Dwa czy trzy razy obszedł mieszkanie dokoła, w nadziei, że znajdzie wejście przez jaką niedomkniętą okienicę, ale czujna latarka Diwonny przemknęła się wszędzie, jak każdego wieczoru; rzuciwszy zatem długie spojrzenie na pokój matki, pożegnawszy całem sercem dom dziecinnych lat swoich, który odepchnął go także, uciekł zrozpaczony, z nieodstępującym go już wyrzutem sumienia.
Zazwyczaj, gdy się kto wydala na długo, gdy się puszcza na niebezpieczne przygody morza i wichru, rodzice, przyjaciele przedłużają pożegnanie aż do ostatecznego odbicia od brzegu. Ostatni dzień przepędza się razem, zwiedza się okręt i kajutę odjeżdżającego, żeby gc łatwiej ścigać w drodze. Kilka razy dziennie Jan widzi koło hotelu takie odprowadzanie, czasami w licznej i głośnej gromadce, ale w szczególności rozrzewniało go rodzinne grono na niższem piętrze. Staruszek i staruszka, ludzie ze wsi, z pozoru dostatni, on w kurcie sukiennej, ona w żółtej sukni z „carabrésiny“; przybyli towarzyszyć swemu chłopcu i nie odstępują go aż do odpłynięcia okrętu. Widać ich w oknie, gdy w bezczynności oczekiwania, wszyscy troje, z majtkiem pośrodku, stoją przytuleni do siebie. Nie mówią nic, tylko się trzymają w uścisku.
Patrząc na nich, duma Jan o pięknym odjeździe, jakiby miał: ojciec, siostrzyczki i wsparta na nim mięką, drżącą rączką ta, której żywy umysł i duszę łaknącą przygód, tak pociągają maszty na pełnem morza... Daremne żale... Zbrodnia jest dokonana, przeznaczeniem jego pojechać i zapomnieć.
Jakże długie i okrutne wydają mu się godziny ostatniej nocy. Przewiacał się z boku na bok w tem łóżku hotelowem, śledził nadchodzący świt ca szybach, gdzie zwolna barwa czarna ustępowała szarej, potem białej zorzy, którą latarnia morska kropkowała jeszcze iskierką czerwoną, co nikła wobec słońca wschodzącego.
Wtedy dopiero usnął lecz nagle rozbudził go snop promieni wdzierających się do pokoju, krzyki pomieszane z klatek ptasznika i niezliczone dzwony niedzieli marsylskiej, co się rozlegały po wybrzeżach rozszerzonych z powodu, że machiny stały bezczynne, ze sztandarami n masztów. Już godzina dziesiąta! A pociąg pospieszny z Paryża przychodzi o dwunastej; ubiera się, żeby wyjść na spotkanie swej metresy: zjedzą śniadanie wprost morza, potem z pakunkami udadzą się na pokład, o piątej zaś sygnał nastąpi.
Dzień cudny, niebo mocno błękitne, po którem mewy snują się, jak plamy białe, morze jeszcze ciemniejsze, metalowego błękitu, na którem wśród widnokręgu, żagle, dymy, wszystko jest widoczne, wszystko migoce i wszystko tańczy a jakby śpiew naturalny tych wybrzeży oblanych słońcem, co łączy w sobie przejrzystość atmosfery i wody, odzywają się arfy pod oknami hotelu, wygłaszając arye bosko-miękie, ale strasznie rozdrażniające nerwy. To więcej niż muzyka, to skrzydlate wyrażenie uciech południowych, pełni życia i miłości, co aż łzami wzbierają. Wspomnienie Ireny przechodzi w melodyę, drgające i płaczące. Jak to daleko!... Jaki piękny kraj stracony, jaki żal na zawsze, po rzeczach zburzonych, niepowetowanych!
Idźmy!
Wychodząc, spotkał Jan na progu chłopca: „List do pana konsula... Przybył rano, ale pan konsul tak mocno spał!...“ Znakomici podróżni rzadko się trafiają w hotelu „du Jeune Anacharsis“: dlatego poczciwi marsylczykowie, przy każdej sposobności tytułują gościa swego... Kto może doń pisać? Nikt nie wie adresu, chybaby Fanny... Przyjrzawszy się lepiej kopercie, przeląkł się, zrozumiał.
Otóż nie! nie jadę; to za wielka niedorzeczność, na którą nie mam dosyć sił. Do takich kroków, mój biedny przyjacielu, potrzebna młodość, której już nie mam — lub zaślepienie namiętności szalonej, której brak nam obojgu. Przed pięciu laty, za pięknych dni naszych, gdybyś był skinął tylko, poszłabym na drugą półkulę świata, bo nie można zaprzeczyć, żem cię kochała namiętnie. Dałam ci wszystko, com miała i gdy mi przyszło oderwać się od ciebie, tak cierpiałam jak nigdy, z powodu żadnego mężczyzny. Ale widzisz taka miłość zużywa... Czuć, żeś taki piękny, taki młody, ciągle drżeć, tyle rzeczy mieć do strzeżenia!... Teraz już nie mam sił, za dużo: żyłam przez ciebie, za dużo cierpiałam i to mię wyczerpało. W tych warunkach, widok tej wielkiej podróży, tej zmiany życia, przestrasza mię. Ja się tak nie lubię ruszać i nie byłam nigdy dalej jak w Saint-Germain, pomyśl tylko. Prócz tego, kobiety starzeją się zbyt prędko w słońcu i tybyś nie miał jeszcze lat trzydziestu, kiedy ja zżółkłabym już, pomarszczyła się, jak mama Pilar. Wtedy dopiero miałbyś do mnie żal za swe po święcenie i biedna Fanny pokutowałaby za wszystkich. Słuchaj, jest, jakiś kraj na Wschodzie, czytałam to w jednym z twoich „Tour da Monde“, gdzie, gdy żona zdradzi męża, zaszywa ją się żywą z kotem, w świeżej skórze bydlęcej i rzaca się ten pakiet na brzeg morski, w największe słońce, wyjący i podskakujący w górę. Kobieta miauczy, kot drapie, oboje pożerają się nawzajem, podczas gdy skóra schnie, kurczy się nad tą straszną walką więźniów, do ostatniego oddechu, do ostatniego drgnienia worka. Podobne to trochę do męki, jakaby nas czekała...“
Zatrzymał się chwilę, zgnębiony, osłupiały.
Jak okiem sięgnąć, błękit morza połyskiwał. „Addio... śpiewały arfy, do których przyłączył się głos gorący i namiętny... Addio...“. I przedstawiło mu się życie zniweczone, zmarnowane, zwichnięte, złożone z samych strat i łez, pole opustoszałe, żniwa skończone bez nadziei dalszych plonów i to dla tej kobiety, która mu się wymyka...
„Powinnam była, powiedzieć ci to prędzej, alem nie śmiała, widząc, żeś taki zapalony i masz tak stale przedsięwzięcie. Twoje uniesienie udzielało mi się; grała też rolę i próżność kobieca, duma bardzo naturalna, żem cię zdobyła na nowo po zerwaniu. Ale w głębi jestestwa mego czułam, że się tam już coś skończyło, coś pękło, cóż dziwnego? Po takich wstrząśnieniach... Nie wyobrażaj sobie tylko, że to z powodu tego nieszczęsnego Flamanta. Dla niego, tak jak dla ciebie i dla tamtych wszystkich, rzecz skończona, serce moje zamarło. Ale pozostaje to dziecko, bez, którego nie mogę się już obejść i które zbliża mię napowrót do ojca, do tego biedaka, co się zgubił przez miłość dla mnie i wrócił z Mazas równie gorący i tkliwy, jak za pierwszem spotkaniem się naszem. Wystaw sobie, że skorośmy się znowu zobaczyli, całą noc spędził, płacząc na mem ramieniu. Jak widzisz, nie miałeś sobie czem głowy nabijać...
„Mówiłam ci to już, moje drogie dziecko, za dużo kochałam, jestem znużona. Teraz czuję potrzebę, żeby mnie kochano, pieszczono, uwielbiano, kołysano. Ten będzie przedemną na klęczkach. Dla niego, nie będę nigdy miała zmarszczek, ani włosów siwych i jeśli się ze mną ożeni, jak ma zamiar, to ja mu łaskę wyświadczę. Porównaj... Tylko bez szaleństw. Przedsięwzięłam ostrożności, żebyś mię nie mógł odnaleźć. Z małej kawiarenki stacyjnej, zkąd piszę do ciebie, widzę poprzez drzewa dom, w którym mieliśmy tak dobre i tak okropne chwile i kartę co się buja na drzwiach, w oczekiwaniu nowych lokatorów... Wolnyś teraz, nigdy już nie posłyszysz o mnie... Żegnam cię, jeszcze jeden pocałunek, ostatni, w szyję... mój miły...“