Safo (Daudet)/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Safo |
Podtytuł | Powieść z obyczajów paryzkich |
Wydawca | Wydawnictwo Dzieł Tanich A. Wiślickiego |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego, Czysta № 4. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Sapho |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Jakto ty? Tak wcześnie powracasz!...
Nadchodziła z głębi ogrodu, z pełną suknią jabłek, co pospadały i dążyła po wschodach krużganku bardzo szybko, trochę zaniepokojona nieswoją i zaciętą jakąś miną kochanka.
— Co się stało?
— Nic, nic... to ta pogoda, to słońce... Chciałem skorzystać z ostatniego pięknego dnia, żebyśmy się przeszli po lesie we dwoje... Chcesz?
Wydała krzyk ulicznika, jak zwykle, kiedy ją coś ucieszyło. „To gratka!...“ Od miesiąca przeszło nie wychodzili, zamurowani w domu z powodu deszczu i wichru listopadowego. Na wsi niezawsze wesoło; żyje się tam jak w arce Noego, pośród zwierząt. Musiała wydać niektóre rozporządzenia, gdyż państwo Hettéma mieli przyjść na obiad, czekając na Pavé des Gardes, Jan przyglądał się ich domkowi, oblanemu tem łagodnem światłem jesiennem i wiejskiej ulicy, wybrukowanej szerokiemi taflami, co mchem porosły, obejmował widok ten pożegnalnem, utrwalającem w pamięci spojrzeniem, jakie rzucamy miejscom, które nam opuścić wypada.
Przez otwarte okno od saloniku, słychać było śpiew wilgi naprzemian z rozkazami Fanny, wydawanemi służącej: „Przedewszystkiem pamiętaj, na wpół do siódmej... Najpierw podasz perlicę. Ach muszę ci wydać bieliznę...“ Głos jej brzmiał czysto, wesoło, pomiędzy krzątaniną kuchenną a krótkiemi krzykami ptaka wrzeszczącego na słońcu. Jemu, co wiedział, że stosunek ich ma już tylko dwie godziny życia, serce się ściskało na widok tych przygotowań świątecznych.
Miał ochotę wrócić do pokoju i wszystko jej powiedzieć, odrazu; ale bał się jej krzyków, tej strasznej sceny, którąby usłyszeli sąsiedzi, skandalu, na któryby się zbiegło górne i dolne Chaville. Wiedział, w uniesieniu Fanny niema na nic względu i dlatego, nie zmieniając pierwotnego zamiaru, postanowił zaprowadzić ją do lasu.
— Idę już...
Lekko przybiegła i wziąwszy go pod rękę, prosiła, żeby cicho mówił i prędko przeszedł koło okien sąsiadów, z obawy, że Olimpia gotowa przyłączyć się i zepsuć im przechadzkę. Wtedy dopiero uspokoiła się, gdy minąwszy ulicę i tunel kolei żelaznej, skręcili na lewo do lasu.
Na świecie było ciepło, pogodnie, słońce przedzierało się przez mgłę srebrzystą, rozlaną po całej atmosferze, wnikającą we wręby lasu, gdzie na kilku drzewach, niezupełnie ogołoconych z liści złotawych, znajdowały się jeszcze gniazda srocze, wiązki jemioły zielonej, na znacznych wysokościach. Słychać było krzyk ptaka, ustawiczny, skrzypiący jak pilnik i to pukanie dziobem w drzewo, co odpowiada łoskotowi siekiery drwala.
Szli wolno, zostawiając ślady nóg na ziemi rozmiękłej od deszczów jesiennych. Fanny rozgrzała się, biegnąc prędko z domu, więc z twarzą zarumienioną, z błyszczącem okiem, przystanąwszy, zdjęła z głowy dużą mantylę koronkową, podarek Rozy, jedyną pozostałość z dawnego przepychu, nietrwałą a kosztowną. Tę suknię, co miała na sobie, lichą, czarną jedwabną sukienkę, podartą pod pachami i na staniku, znał Jan od lat trzech; a gdy ją podnosiła, omijając przed nim kałużę, widział powykrzywiane obcasy u bucików.
Jakże ochotnie, bez skargi i żalu, godziła się z tym stanem graniczącym z nędzą, zajęta nim tylko, jego dobrobytem; najszczęśliwsza, gdy się doń przytulić mogła oplotłszy mu ramię obiema rękoma. Widząc ją tak odmłodzoną tym powrotem słońca i miłości, Jan rozważał, jakie siły żywotne muszą tkwić w podobnej istocie, jak dziwnie skorą być musi do zapominania i wybaczania, kiedy mogła pozostać wesołą i pogodną, po życiu tak namiętnem, pełnem burz i łez, których ślady, wyryte wprawdzie na twarzy, zacierał lada promyczek jasny.
— To rydz, powiadam ci, że to rydz.
Wsunęła się pod krzaki, brnąc po kolana w uschłych liściach i roztargana, w sukni podartej o ciernie i głogi, wróciła, pokazując tę drobną siatkę na spodzie grzyba, odróżniającą prawdziwy od fałszywego. „Widzisz, powleczony siatką!...“ — rzekła z tryumfem.
On nie słuchał, był roztargniony, zapytywał siebie: „Czy teraz pora? .. czy zacząć?...“ Ale brakło mu odwagi: to się nadto śmiała, to miejsce było nieodpowiednie... prowadził ją więc coraz dalej, jak morderca obmyślający swój cios.
Już miał przemówić, kiedy mu przeszkodziło ukazanie się, na zakręcie drogi, leśniczego Hochecorae, z którym się już nieraz spotykali.
Biedak ten, w domku nad stawem, przeznaczonym mu od rządu, stracił jedno po drugiem, dwoje dzieci a potem i żonę — wszystkich za tęż samą, zgubną febrę. Zaraz po pierwszym wypadku śmierci, lekarz zawyrokował, że mieszkanie jego jest niezdrowe, za blizkie wody i jej wyziewów; ale pomimo zaświadczeń lekarskich i własnych jego przypisków, zostawiono go tam dwa lata, trzy lata, tak długo, dopóki mu nie umarli wszyscy, prócz jednej córeczki, z którą nareszcie zajął nową siedzibę, pod lasem...
Hochecorne, z tą twarzą upartego bretończyka, z okiem jasnem i odważnem, z czołem w tył cofniętem i ukrytem pod czapką mundurową, przedstawiał prawdziwy typ wierności i poczucia obowiązków posuniętego do ostatecznych granic. Miał on na jednem ramieniu przewieszony pas od fuzyi a na drugiem główkę uśpionego dziecka, które dźwigał.
— Jakże ona się ma? — zapytała Fanny, uśmiechając się do tej czteroletniej, bladej i wątłej, wskutek febry dziewczynki, która się ocknęła, otwierając duże oczy z różową obwódką Leśniczy westchnął:
— Niedobrze... Napróżno biorę ją wszędzie z sobą... teraz znowu nic nie je, niema apetytu do niczego. Pewnie za późno dostała się do innego powietrza... choroba zapuściła już widać korzenie... Taka jest lekka — o, widzi pani, jak listek... Lada dzień pójdzie i ona za tamtemi... Boże miłosierny!
To: „Boże miłosierny!“ wyrzeczone po cichu, pod wąsem, był to jedyny jego bunt przeciw okrucieństwu biur i urzędników, zamiłowanych w szpargałach:
— Trzęsie się, może jej zimno.
— To febra, pani.
— Zaczekaj pan, rozgrzejemy ją. — Okręciła dzieweczkę swą mantylą przewieszoną na ręku. Owszem, owszem, pozwól pan... będzie miała z niej welon ślubny, później...
Ojciec uśmiechnął się boleśnie i poruszając rączyną usypiającej znów dzieweczki, co już i tak blada, w tych białych obłokach na nieboszczkę wyglądała, kazał jej dziękować „pani“, poczem się oddalił ze słowy: „Boże miłosierny!“ które przygłuszyły trzeszczenie gałęzi pod jego nogami.
Fanny już niewesoła, tuliła się do Jana z całą tą lękliwą tkliwością kobiety, którą każde wzruszenie, tak smutek jak i radość, zbliża do ukochanego. On mówił sobie: „Jaka to dobra dziewczyna...“ ale się nie chwiał w swem przedsięwzięciu, owszem, utrwalał się, gdyż na po chyłości, alei, w którą wchodzili, unosił się obraz Ireny, wspomnienie jej uśmiechu promiennego, który ujrzał tam i został przezeń porwany, zanim nawet poznał jego wdzięk głęboki i niemniej głębokie źródła słodyczy połączonej z inteljgencyą. Przyszło mu na myśl, że czekał do ostatniej chwili, że właśnie dziś — czwartek. „Niema rady, muszę...“ i spojrzawszy na półkolistą polankę w pewnem oddaleniu, naznaczył ją sobie za ostateczną granicę.
Był to wyręb lasu, drzewa leżały pośród wiórów, czerwonych szczątków kory, chrustu i dołów od palenia węgli... Trochę niżej widać było staw, z którego wznosiła się para biała a nad brzegiem domek opuszczony, z dachem pochyłym, z otworami po oknach potłuczonych, lazaret rodziny Hochecorne’a. Dalej jeszcze, lasy zwracały się ku Vélizy, wysokiego wzgórza o runie rudem, las drzew wysokich, ścieśniony i smutny... Jan zatrzymał się nagle.
— Możebyśmy trochę odpoczęli?
Usiedli na długiem drzewie, powalonem na ziemię: był to stary dąb, ile miał niegdyś gałęzi tyle mu ran zadano teraz siekierą. By to to miejsce dosyć ciepłe, rozweselone bladem odbiciem światła i dolatującym zapachem fiołków.
— Jak tu miło!... — rzekła omdlewająco, zwieszając się na jego ramienia i szukając, w któremby miejscu pocałować go w szyję. Odsunął się trochę i wziął ją za rękę. Wtedy widząc, że twarz jego nagle przybiera ostry wyraz zawołała z przestrachem:
— Co to? co się stało?
— Mam złą wiadomość, moja biedna przyjaciółko... Hédouin, wiesz, ten co pojechał w mojem miejscu...
Mówił z trudnością, głosem tak chrapliwym, że dźwiękiem swym jego samego zadziwiał, leci który nabierał siły ku końcowi tej, z góry obmyślanej, historyi. Hédouin zachorował, przybywszy na miejsce, on więc wskutek urzędowego polecenia ma go zastąpić... Zdawało mu się łatwiej i nie tak okrutnie powiedzieć to, aniżeli prawdę. Wysłuchała go do końca, nie przerywając, z twarzą poczerniałą jak ziemia, z okiem natężonem: „Kiedy jedziesz?“ — spytała nareszcie, cofając rękę.
— Dziś wieczór... tej nocy... — i nienaturalnym, płaczliwym głosem, dodał: — zabawię jedną dobę w Castelet, poczem wsiądę na okręt w Marsylii...
— Dosyć, przestań kłamać! — krzyknęła z dzikim wybuchem, zrywając się na równe nogi- — nie kłam, bo nawet i nie umiesz. Żenisz się... oto cała prawda... Od dosyć dawna rodzina nad tobą pracuje.., Boją się tam, idzie im o to, żem cię gotowa przytrzymać, że ci przeszkadzam jechać po tyfus lub żółtą febrę... NakonieC ich zadowolnisz... Panna zapewne przypada ci do smaku... Gdy pomyślę o tych krawatach, com ci zawiązywała we czwartki!... Jakżem ja była głupiał
Wybuchła śmiechem bolesnym i okropnym, który jej tak wykrzywił usta, że ukazała się na boku szczerba, zapewne świeża, bo jej nie widział dotąd; wypadł jeden z tych pięknych, jak perełki, ząbków, z których była tak dumną. Ten brak zęba, ta twarz z cerą trupią, zapadnięta, wzburzona — straszną przykrość sprawiły Gaussinowi. „Wysłuchaj mię — rzekł, przemocą sadząc ją obok siebie. — Prawda, żenię Ojciec tego pragnął, wiesz dobrze... ale co ci to może szkodzić, kiedy mam wyjechać?.
Odsunęła się, niechcąc się zrzec gniewu.
— Więc, żeby mi to oznajmić, prowadziłeś mię całą milę przez las?... Powiedziałeś sobie: przynajmniej, jeśli krzyczeć będzie, to nikt nie usłyszy... Nie, widzisz... nie wybuchłam ani razu, nie uroniłam jednej łzy. Trzeba ci wiedzieć zresztą, że cię już mam po uszy, choć ładny z ciibie chłopiec... Możesz sobie jechać. Ja cię pewnością przywoływać nie będę... Umykaj więc na wyspy ze swoją żoną, ze swoją małą, jak mówią u ciebie!... Musi to być osobliwość, ta mała... brzydka pewno jak goryl, albo ciężarna... boś ty taki dureń, jak i ci, co ją dla ciebie wybrali.
Nie hamując się dłużej, wybuchnęła obelgami, bezeceństwy; w końcu mogła już tylko bełkotać: „nikczemny... kłamca...“ — tuż pod nosem kochanka, tonem wyzywającym, jak kiedy kto pięść pokazuje.
Na Jana przyszła teraz kolej słuchać w milczeniu, nie usiłując jej powstrzymać. Wolał, że jest taką, znieważającą, gminną, prawdziwą córką ojca Legrand... rozstanie będzie mniej bolesne... Czy ona to odgadła? Naraz, milknąc, rzuciła mu się na kolana głową i piersiami i cała wstrząsana łkaniem, wydawała jęki urywane: „Przebacz, łaski... kocham cię, mam ciebie jednego... nie opuszczaj mię... co się stanie ze mną?“
Zaczynał ulegać wzruszeniu... Ach, tego się właśnie lękał!.. Łzy jej udzielały mu się... przychylił głowę w tył, aby je w oczach powstrzymać, usiłował ją pocieszyć niedorzecznemi słowy i zawsze tymże samym mądrym argumentem: „Kiedy miałem wyjechać...“
Zerwała się z wykrzykiem, zdradzającym całą jej nadzieję.
— Ależ ty byś nie wyjechał. Byłabym ci powiedziała: Zaczekaj, pozwól siebie kochać jeszcze... Czy myślisz, że można być dwa razy tak kochanym, jak ja cię kocham?... Masz czas ożenić się, takiś młody... ja niedługo zestarzeję się... będę do niczego a wtedy samo z siebie nastąpi rozłączenie.
Namyślił podnieść się i odważył się nietylko na to, lecz powiedział jej także, iż wszystkie jej usiłowania są daremne. Ale ona, czepiając się go, wlokąc się na kolanach po błocie, co powstało w głębi doliny, zmusiła, by usiadł na nowo i klęcząc, pochylona nad nim, oddechem swych ust, okiem lubieżnem, pieszcząc go jak dziecię, głaszcząc go dłonią po usuwającej się twarzy, kładąc mu palce we włosy, w usta, próbowała roztlić zimne już popioły ich miłości, Przypominała mu szeptem rozkosze dawne, przebudzenia się z wyczerpanemi siłami, uściski omdlewające w popołudnia niedzielne a wszystko to jednak niczem w porównaniu z pieszczotami, jakich zazna jeszcze! Zna ona inne pocałunki, inne szały i nowe jeszcze dla niego wymyśli ...
Podczas kiedy wsuwała mu w ucho słowa, jakie mężczyźni słyszą u drzwi szynkowni, duże łzy spływały jej po wylękłej, strwożonej twarzy. Miotała się, wołała jakby przez sen: „O, niechaj to nie będzie... powiedz, że to nieprawda, że mię nie opuszczasz...“ I znowu nastąpiły łkania, jęki, wołanie o pomoc, jak gdyby widziała nóż w jego rękach.
Kat nie wiele był silniejszym od ofiary. Gniewu jej nie bał się, zarówno jak i pieszczot; ale był bezbronnym wobec tej rozpaczy, tego wrzasku, co napełniał las i zamierał na wodzie, martwej a trzęsącej się, jak w febrze, przysłoniętej smutnem słońcem czerwonem. Spodziewał się cierpieć, ale nie tak dotkliwie. Potrzebował całej siły nowej miłości, by jej nie podnieść obiema rękami i nie powiedzieć: „Zostaję, ucisz się, zostaję“...
Od jak dawna męczyli się tak oboje?... Słońce wyglądało już jak coraz węższy pas na zachodzie, staw przybierał ołowiano szarą barwę i zdawało się, że jego niezdrowa para ogarnia, las i wzgórza, sterczące naprzeciwko. Wśród rozpostartych cieni, widział on tylko tę twarz bladą, wzniesioną ku niemu, te usta otwarte i wydające głośne, nieustanne jęki. Cokolwiek później, gdy noc nastała, krzyki ucichły. Teraz był to szum łez, płynących potokiem, bez końca, jakby jeden z tych długich deszczów, połączonych z wielkim hukiem burzy. Od czasu do czasu odzywało się „ach!“ tak głębokie i głuche, jakby wobec czegoś strasznego co odpycha ciągle a widzieć musi.
Naruszcie wszystko ucichło, skończyło się, zło przesilone... Wiatr zimny zrywa się, wstrząsa gałęźmi, przynosząc echo spóźnionej godziny.
Podnosząc ją ostrożnie, czuje, że jest bezwładną w rękach jego, potulną jak dziecię i wstrząsana ciężkiemi westchnieniami. Zdaje się, jakby w niej wzbudził obawę i poszanowanie ten człowiek, co się okazał tak silnym. Idzie obok niego, stosuje się do jego kroku, ale nieśmiało, nie biorąc go pod rękę. Gdy chwiejnym krokiem szli tak posępni po ścieżkach, kierując się żółtym odblaskiem ziemi, można ich było wziąść za dwoje chłopów, co powracają znużeni długą pracą pod gołem niebem.
Na skraju lasu ukazuje się światło i przez otwarte drzwi Hochecorne’a widać sylwetkę dwóch stojących mężczyzn. „Czy to ty, Gaussin?“ — pyta głos Hettémy, zbliżającego się z leśniczym. Zaczynali się niepokoić, że nie powracają i że takie jęki dochodzą z głębi lasu. Hochecorne brał właśnie za fuzyę, by pójść ich szukać...
— Dobry wieczór państwa... jakżeż moja mała ucieszona szalem... musiałem ją położyć w nim spać...
Ostatnią ich wspólną czynnością była ta jałmużna. Przed chwilą ręce ich po raz ostatni łączyły się wtedy z sobą, dokoła tego ciałka umierającego.
— Bądź zdrów, bądź zdrów, ojcze Hochecorne. Śpieszą we troje do domu, Hettéma ciągle rozciekawiony krzykami, co się tak rozlegały po lesie. To się wzmagały, to cichły, znpełnie jak gdyby kto bydlę zarzynał. — Ale jakim sposobem niceście nie słyszeli?
Żadne nie odpowiada.
Na rogu Pavé des Gardes, Jan waha się.
— Zostań na obiedzie — rzekła mu po cichu, błagalnie. — Twój pociąg odszedł... pojedziesz o dziewiątej.
Idzie z nimi. Czegóż się może lękać? Taka scena nie powtarza się dwa razy i należy jej się przecież choć ta mała pociecha.
Salka jest ogrzana, lampa należycie ją oświeca i służąca, usłyszawszy kroki nadchodzących, podaje zaraz zupę na stół.
— Nakoniec jesteście! — rzekła Olimpia, która już zasiadła z rozłożoną serwetą pod pachami. Odkrywa wazę, lecz naraz zatrzymuje się z okrzykiem: „Mój Boże, droga moja!...“
Mizerna, postarzała o lat dziesięć, z powiekami obrzmiałemi i czerwonemi z błotem na sukni i na włosach nawet, cała w nieładzie, pomięta jak ulicznica, która tylko co uszła łowów Policyi — oto Fanny. Oddycha chwilę; jej biedne, palące oczy mrugają wobec światła i zwolna pod wpływem ciepłego domku tego, stołu wesoło zastawionego, na wspomnienie szczęśliwych dni, znowu wpada W płacz, przerywany słowami:
— Opuszcza mię... żeni się!...
Hettéma, żona jego, posługująca im chłopka, 8poglądają na siebie i na Jana. „Zjedzmy obiad, swoją drogą“ — odzywa się grubas, przez którego przebija wściekłość. Szczęk łyżek przy łakomo pochłanianej zupie, miesza się ze szmerem wody w sąsiednim pokoju, gdzie Fanny obmywa sobie twarz gąbką. Gdy wróciła sina od Pudru, w białym wełnianym peniuarze, Hettémowie spoglądali na nią trwożnie, oczekując nowego wybuchu. Z wielkiem zadziwieniem zauważyli oni, że się w milczeniu rzuca na półmiski, łakomo jak rozbitek, napełniając pustkę, spowodowaną zmartwieniem i otchłań swych krzyków, wszystkiem co jej pod rękę podpada: chlebem, kapustą, skrzydełkiem perliczki, jabłkami. Je, je...
Z początku rozmawiano z przymusem, potem jednak swobodniej i jak zwykle przy Hettémach, tylko o rzeczach powszednich, materyalnych: o sposobie smarzenia naleśników z konfiturami lub o tem, czy lepiej sypiać na włosiu czy na puchu; przetrwała więc bez przeszkody aż do kawy, przy której para grubasów ssała z lubością, karmelki, łokcie o stół oparłszy.
Miło było widzieć te zadowolnione, ufne i spokojne spojrzenia, co z sobą zamieniali ci towarzysze żłobu i podściółki. Oni — nie mają ochoty się rozłączyć! Jan dostrzega to spojrzenie, w tej salce, z którą się tak zżył, tak pełnej wspomnień i nazwyczajeń, przyczajonych w każdym kąciku... Ogarnia go odrętwienie, pod wpływem znużenia, trawienia i otaczającego dobrobytu... Fanny, śledząca go nieznacznie, przysuwa zwolna krzesło, tuli się doń nogami, wsuwa mu rękę pod ramię.
— Słyszysz? — rzekł nagle — dziewiąta... prędko... bądź zdrowa... Napiszę do ciebie.
Zerwał się, wyskoczył z pokoju i przebiegłszy na drugą stronę ulicy, chciał otworzyć baryerę od pasażu... wtem, dwie ręce obejmują go wpół... „Uściskaj mię przynajmniej...“
Porywa go pod peniuar otwarty, w którym jest naga; czuje się przelękniony tą wonią, tem ciepłem ciała kobiecego, wzburzony pocałunkiem pożegnalnym, który mu pozostawia w ustach smak gorączki i łez; ona zaś, miarkując, że go siły opuszczają, mówi po cichutku: éJeszcze jedną noc, tylko jedną...“
Słychać sygnał... pociąg odchodzi!... Zkąd wziął tyle męztwa, żeby się wyrwać z jej objęć i poskoczvć aż do stacyi, której lampy świeciły poprzez gałęzie bezlistne? Sam dziwił się sobie, siedząc zdyszany w kącie wagonu i przyglądając się przez drzwiczki oknom oświetlonym w ich domku, oraz białej postaci, stojącej przy baryerze... „Adieu, adieu!“ Wykrzyk ten uspokoił cichą trwogę, jaką w nim wzniecił widok metresy na zakręcie relsów, gdzie zawsze wyobrażał ją sobie zabitą.
Oparłszy głowę o szybę, widział jak w wirze otaczających gruntów, ucieka, maleje i toczy się ich pawilonik, którego światło wydawało się już tylko gwiazdą zabłąkaną. Nagle, doznał radości i ulgi ogromnej. Jak się tam oddychało swobodnie, jak piękną była ta dolina Meudonu i te duże wzgórza czarne, tworzące trójkąt niezliczonych świateł, rozsypanych nad Sekwaną regularnemi szeregi. Irena go tam czeka... i dążył ku niej całą chyżością pociągu, swem pożądaniem miłosnem, całym porywem ku życiu uczciwemu i młodemu...
Paryż!... Zatrzymywał już fiakra, żeby pojechać na płac Vendôme; ale przy świetle gazu spostrzegł swoją odzież, obuwie zwalane błotem — ciężkim, gęstem błotem, jak cała przeszłość, co się go jeszcze trzyma, mocna i brudna. „O, nie! nie dziś wieczór...“ Udał się do swego dawnego hotelu przy ulicy Jacob, gdzie „Próżniak“ zamówił dlań pokój, obok swojego.