<<< Dane tekstu >>>
Autor August Strindberg
Tytuł Samotność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1905
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Ensam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Odtąd zachodziłem często do mojego muzyka; z jednej strony dla tego, że w jego pokoju wracała mi moja młodość, powtóre pracowaliśmy wspólnie. Że zaś przytem używałem na jego muzyce, nie uważałem tego za żadne nadużycie, ponieważ nie grał dla mnie lecz dla niej.
Przez dalsze wieczory powtarzała się niemal w zupełności ta sama podpatrzona scena w jej izdebce. Wszystko było mniej więcej takie samo. Dziecko, serwetka, szklanka mleka, jedynie kwiaty w wazoniku odświeżano ale zawsze były to chryzantemy, zmieniające się w ten sposób, że trzeci miewał rozmaite barwy, tylko dwa białe zawsze stanowiły ton podstawowy.
Gdy usiłowałem zbadać tajemnicę czaru, który wywierała ta młoda dziewczyna, doszedłem do przekonania, że polegał on raczej na ruchach niż kształtach, bo jej rytmiczne ruchy zdawały się zlewać z jego muzyką. Tak, doznawałem wrażenia, jakoby on komponował do jej taktu, do jej rytmicznych kroków, kołyszącego się chodu, ruchu ramion niby skrzydeł, jej pochylenia karku.
Nigdy nie rozmawialiśmy o niej, udawaliśmy że jej nie widzimy, lecz żyliśmy jej życiem i pewnego razu spostrzegłem, że wprowadziłem ją do swojego poematu muzycznego — nie byłoby się na co uskarżać, gdyby nadawała się do mojego utworu, opartego na smutnych myślach. Ale właśnie tego jej brakło, gdyż dusza jej uderzała w takt trzechćwierciowy i zawsze kończyła walcem. Nie chciałem nic mówić, wiedziałem bowiem, że przy pierwszych słowach, którebyśmy wymienili, prysnąłby czar a gdyby mu przyszło wybierać między nią a mną, puściłby mnie bez namysłu.


Zima ta przesunęła się bardzo łagodnie, gdyż nie byłem już sam, miałem jakiś cel przechadzek a przytem doznawałem wrażenia, jak gdybym żył rodzinnem życiem, interesując się na pewną odległość kobietą i dzieckiem.
Wiosna nadeszła wcześnie, już w marcu. Pewnego wieczora siedziałem w domu i pisałem, gdy oznajmiono mi mojego przyjaciela a tuż zjawił się i on sam. W świetle lampy dojrzałem tego drobnego, zazwyczaj poważnego człowieka idącego ku mnie z miną filuterną i czemś w ręku, co mi chciał wręczyć.
Była to karta, na której odczytałem dwa nazwiska męskie i kobiece. Zaręczył się więc z nią. Ponieważ właściwie nie było co mówić, odpowiedziałem tylko uściśnieniem, wyrzekłszy jeden jedyny wyraz „chryzantemy“ głosem pytającym. Odpowiedział potwierdzającem skinieniem głowy.
Rzecz wydała mi się zupełnie naturalną i jak gdyby znaną od dawna. To też nie zamieniliśmy słowa w tej kwestyi, lecz porozmawialiśmy nieco o naszej wspólnej pracy, poczem rozstaliśmy się.
Nie dręczyła mnie ciekawość, gdyż sam potrafiłbym sobie odpowiedzieć na wszystkie pytania, których nie stawiałem. Jak się poznali? W zwyczajny sposób, naturalnie! Kim ona? Jego kochanką. Kiedy zamierzają odbyć ślub? Zapewne w lecie.
Co mnie to zresztą obchodzi? Niebezpieczeństwo dla mnie tkwiło w tem, że ona spowoduje przerwę w naszej pracy, co uznawałem za zupełnie naturalne i że nasze wieczorne schadzki z nim ustaną niebawem, co było logicznem następstwem tego wielkiego faktu, chociaż, żegnając się, we drzwiach jeszcze upewniał mnie, że dla mnie będzie zawsze w domu wieczorem do wpół do ósmej. Polecił mi wejść i czekać, gdybym go jeszcze nie zastał; klucz będzie zostawiał na szafie w sionce.
Minęły trzy wieczory, czwartego zaszedłem do niego o wpół do siódmej dla przekonania się, czy będzie w domu. Wyszedłszy już na schody, spostrzegłem się, że zapomniałem popatrzeć, czy się świeci w jego pokoju, jak to zwykle czynię. We drzwiach napróżno szukałem klucza. Przypomniałem sobie, że ma być na szafie, gdzie i ja zwykle kładłem go przed trzydziestu laty, wziąłem go więc stamtąd i wszedłem do swojego pokoju, zupełnie jak ongi.
Była to dziwna chwila. Nagle przeniosłem się w czasy mojej młodości; czułem dręczący ucisk nieznanej przyszłości, jak gdyby czyhał tu na mnie — doświadczałem tego niemal szału nadziei, wybiegania myślą w przyszłość, pewności zwycięztwa i zaniku odwagi, przeceniania swoich sił i niedoceniania własnych zdolności.
Usiadłem na krześle, nie zaświeciwszy lampy, gdyż uliczna latarnia, ta sama, która przyświecała mojej nędzy, rzucała skąpe blaski na pokój i znaczyła krzyż ramy okien na tapetach w cieniu będących.
I oto siedziałem tu, mając wszystko za sobą — wszystko, wszystko, wszystko! Walkę, zwycięztwo, upadek. Wszystko, co najbardziej gorzkie i co najprzyjemniejsze w życiu. A jednak? Czyż jestem znużony, stary? Nie, walka wre zawzięciej niż kiedykolwiek, poważniejsza i na większą skalę — dalej, ustawicznie dalej! Ale jeżeli dawniej miałem wrogów przed sobą, mam ich obecnie przed i za sobą. Odpocząłem chwilę, aby zacząć na nowo a gdym siedział w tym pokoju, na tej kanapie, czułem się równie młody i zdolny do walki, jak przed wiekiem ludzkim — tylko cel mam nowy, ponieważ dawne słupy milowe już pozostawiłem za sobą. Ci którzy zatrzymali się i pozostali wtyle, zapewne kochaliby mnie ale ja nie mogłem na nich czekać, dlatego musiałem iść sam, badać pustynie, szukać nowych dróg i ścieżek, niekiedy złudzony fata morganą zawracać i cofać się lecz nie dalej, jak do rozstajnych dróg a potem znów dążyłem naprzód.
Zapomniałem o oknie niezasłoniętem a gdy mi ono przyszło na myśl i wstałem, ujrzałem w domu naprzeciwko to właśnie, co spodziewałem się zobaczyć.
On siedział za stołem z chryzantemami, ona obok niego a oboje zajęci dzieckiem, które nie należało do żadnego z nich; był to bowiem jej siostrzeniec, jedyny syn wdowy. To, że pierwsza miłość skupiła się około dziecka, nadawało od początku stosunkowi ich pewną cechę niesamolubną, uszlachetniając uczucia, spotykające się w niewinnej istotce. I zdało mi się, że on posiada pewną rękojmię w jej już rozwiniętem uczuciu macierzyńskiem.
Chwilami zapominali o dziecku a patrzyli na siebie z owym niedającym się określić wyrazem uszczęśliwienia, który zjawia się u ludzi, gdy dwoje samotników spotka się i nabierze pewności, że odtąd wspólnie zmogą samotność. Zresztą zdawali się nie myśleć o przeszłości ani o przyszłości lecz żyli chwilą obecną, rozkoszą przebywania blizko siebie. „Siedzieć przy stole, patrzeć na siebie, póki życie będzie trwało!“
Rad, że doszedłem do tego, iż mogę się cieszyć szczęściem innych bez śladu zazdrości, tęsknoty lub wmówionych obaw, odszedłem z miejsca, które było świadkiem moich męczarni młodzieńczych i powróciłem do samotności, do pracy, do walki.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: August Strindberg i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.