Samotność (Strindberg, 1905)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Samotność | |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego | |
Data wyd. | 1905 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Józefa Klemensiewiczowa | |
Tytuł orygin. | Ensam | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
AUGUST STRINDBERG.
SAMOTNOŚĆ
ZE SZWEDZKIEGO
przełożyła
JÓZEFA KLEMENSIEWICZOWA.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Długa № 23.
1905.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 9 Декабря 1904 г.
|
Po dziesięcioletnim pobycie na prowincyi, znalazłem się znowu w swojem rodzinnem mieście i siedzę z przyjaciółmi przy wspólnym obiedzie. Wszyscy mniej więcej jesteśmy blizcy pięćdziesiątki, najmłodsi z pośród nas mają po lat przeszło czterdzieści lub coś około tego.
Dziwno nam, żeśmy nie postarzeli od ostatniego widzenia się. Tu i owdzie przybył siwy włos w brodzie lub na skroniach ale są też i tacy, którzy niejako odmłodnieli; ci przyznali, że i w nich w czterdziestym roku życia zaszła zupełna zmiana. Czuli się wtedy starymi i mniemali, że zbliża się ich koniec, odkrywali w sobie nieistniejące choroby, sztywniały im ramiona, zdawało im się, że płaszcza nie są w stanie zawdziać bez pomocy obcej.
Poczęliśmy biadać że wszystko jest stare, zużyte, powtarza się wciąż jedno i to samo, że młode pokolenie napiera groźnie, bez zwracania uwagi na starszych a najbardziej gniewało nas to, że młodzi robili te same odkrycia, któreśmy swojego czasu robili i co gorsza, obwieszczali te swoje stare nowiny, jak gdyby o nich nie śniło się nikomu innemu przedtem.
I tak, rozmawiając o wydarzeniach z czasów naszej młodości, cofaliśmy się w te chwile, po prostu przeżywaliśmy to co minęło i nagle znaleźliśmy się o dwadzieścia lat wstecz tak, że któryś z nas wyraził wątpliwość, czy w ogóle czas istnieje.
— Już Kant uczył - odezwał się pewien filozof — że czas nie jest niczem innem, jak tylko naszem pojęciem o tem, co jest.
— Widzicie, widzicie! Właśnie to samo sobie myślałem, bo ilekroć przypominam sobie drobne okoliczności z przed czterdziestu pięciu laty, staje mi wszystko w pamięci tak wyraźnie, jak gdyby się wydarzyło wczoraj; to, co przeżyłem w dzieciństwie, pamiętam równie wyraźnie jak to co mnie spotkało przed rokiem.
I jęliśmy stwierdzać, żeśmy wszyscy zawsze to samo myśleli. Siedmdziesięcioletni z pośród nas, jedyny, prawda, któregośmy uważali za starca, powiedział, że wcale nie czuje się jeszcze starym (Ożenił się świeżo raz jeszcze i miał dziecko w kołysce). Wobec tego świetnego oświadczenia, doznaliśmy wrażenia jakobyśmy byli chłopcami a ton pogadanki stawał się rzeczywiście w wysokim stopniu młodzieńczy.
Już na tem pierwszem zebraniu spostrzegłem, że przyjaciele moi wcale się nie zmienili i to mnie zdziwiło bardzo, ale zarazem odkryłem, że już nie byli tak skorzy do śmiechu jak dawniej i przestrzegali pewnej oględności w wyrażaniu się. Nauczyli się cenić moc słowa i jego wartość. Życie nie złagodziło ich sądu lecz, rozum wykazał im że wszystkie słowa wracają do nas napowrót; dlatego też doszli do przekonania, że ponieważ ludzie nie lubią całych tonów, należy używać i półtonów, zwłaszcza, gdy chodzi o wyrażenie swego sądu o kimś drugim. Obecnie jednak popuszczono sobie cugli, przestano odważać wyrazy, nie okazywano szacunku dla utartych pojęć, puszczono się galopem i niebawem zjechano z drogi ale właśnie było to zabawne.
Potem nastała pauza, kilka pauz a wreszcie zapadła przykra cisza. Ci, którzy najwięcej mówili, doznali niemiłego uczucia, jakoby powiedzieli za dużo. Poczuli, że w ciągu tych upłynionych dziesięciu lat, ten i ów ponawiązywał nowe stosunki; nowe, nieznane interesa stanęły między nimi, dzieląc ich od siebie. Ci, którzy mówili szczerze, uderzali się o ukryte rafy, deptali niejako po grządkach, co łatwo mogliby spostrzedz, gdyby byli zwrócili uwagę na spojrzenia, które gotowały się do odparcia i obrony, na drganie kącików ust, kiedy wargi cofały jakieś niedomówione słowa.
Gdyśmy powstali od stołu, mieliśmy świadomość, że świeżo nawiązane węzły porwały się. Znikł nastrój serdeczny, każdy stanął w obronnej pozycyi, zapinał się a że przecież trzeba było coś mówić, więc wygłaszano frazesy, co poznać było po oczach, które nie towarzyszyły słowom i po śmiechu, który nie odpowiadał spojrzeniu.
Wieczór to był nieznośnie długi. Sporadyczne próby odświeżenia dawnych wspomnień w kółku większem lub w rozmowie we dwójkę — nie powiodły się. Zadawano pytania o rzeczy, o które nie należało pytać. Naprzykład:
— Jakże się obecnie miewa twój brat Herman? — (Pytanie rzucone na wiatr bez spodziewania się interesującej odpowiedzi).
Przykra cisza w towarzystwie.
— Dziękuję, prawie zmiany, polepszenia ani śladu.
— Polepszenia? alboż chorował?
— Tak!... nie wiedziałeś o tem?
Ktoś spieszy na ratunek nieszczęśliwemu bratu i zwalnia od przykrego objaśnienia, że Herman ma pomieszanie zmysłów.
Albo:
— Dlaczegóż to twojej żony nie widuję wcale?
Właśnie mieli zamiar się rozwieść.
Albo:
— Ach, prawda, twój chłopiec już dorósł, zdał maturę?
Była to zmarnowana egzystencya.
Słowem utracono czucie ciągłości stosunków i wszystko się rwało. A przytem, poznano już powagę i gorycz życia — nie było się chłopcem.
Gdyśmy się wreszcie rozeszli u bramy, każdy czuł, że pragnie coprędzej wrócić do swojego kąta i zajęć, aby nie schodzić się więcej po restauracyach. Wspomnienia młodzieńcze bowiem nie posiadały tego ożywczego wpływu, którego się spodziewano.
Wszystko, co minęło — to przecież zwiędły liść, w którem żyje jeszcze to, co istnieje obecnie, ale owe liście opadłe już są zwarzone, poczynają gnić, brak im soków żywotnych.
A przytem spostrzeżono, iż nikt nie mówił o przyszłości lecz o tem co minęło, z tej prostej przyczyny, że znajdowano się właśnie w tej wymarzonej przyszłości i nie można było śnić o drugiej.
W dwa tygodnie później znalazłem się znów przy tym samym stole, niemal w tem samem towarzystwie i na tem samem miejscu. Był czas nauczyć się odpowiedzi na wszystkie pytania, które przeszłym razem z grzeczności pozostawiało się bez odpowiedzi. Wszyscy przyszli uzbrojeni i szło jak po maśle. Ci, którzy czuli się zmęczeni, leniwi lub woleli dobrze zjeść, dali spokój, nie brali udziału w rozmowie, milczeli — ale wojowniczo usposobieni natarli na siebie. Zaczęto od tajnego programu, którego nigdy wyraźnie nie ogłoszono i jęli się wzajem oskarżać o odstępstwo.
— Nie, ja nie byłem ateistą! — krzyczał jeden.
— Tak? Nie byłeś?
I rozpoczęła się dyskusya, która powinna się była odbyć przed laty dwudziestu. Usiłowano teraz uświadomić sobie to, co w szczęśliwym okresie rozkwitu kiełkowało bezwiednie. Pamięć jednak nie dopisywała; zapomniano co mówiono i czyniono, cytowano siebie samego i innych błędnie, powstało zamieszanie. Przy pierwszej pauzie podejmował ktoś drugi tę samę sprawę i rozmowa kręciła się w kółko. Znowu chwila milczenia i jeszcze raz to samo.
Tym razem rozstaliśmy się z przeświadczeniem, że wszystko dawniejsze przeszło bezpowrotnie, że jesteśmy już dojrzali, mamy prawo opuścić szkółkę i rość swobodnie dla siebie i przez siebie samych, na wolnej przestrzeni, bez ogrodnika, nożyc i kartek z napisem.
W ten sposób przeważnie staje się człowiek samotnym — i tak zapewne odbywał się ten proces zawsze.
A jednak, tak całkowicie przecież się jeszcze nie kończyło; niektórzy, niemający ochoty zatrzymać się na tym stopniu rozwoju, chcący iść naprzód, czynić odkrycia, zdobywać nowe światy, związali się w małe kółka, zatrzymując kawiarnię jako punkt zborny.
Pierwotnie próbowano urządzać zebrania w domach prywatnych, lecz w krótce doszło się do przekonania, że przyjaciel sprawił sobie do surduta podszewkę, której miano „moja żona“. Przeważnie poczęły się szwy próć. W jej obecności trzeba było mówić o „czemś innem“ a jeżeliś się zapomniał, gdzieś jest i jąłeś mówić o tem, co cię zajmuje, następowało zazwyczaj jedno z dwojga: albo pani zabrała głos i po dyktatorsku rozstrzygała wszystkie kwestye, na co z grzeczności musiałeś się w milczeniu zgodzić lub też wstała i uciekła do dziecinnego pokoju, nie pokazując się aż przy stole a wtedy doznawałeś uczucia, jak gdybyś był żebrakiem lub nicponiem, którego traktowano jako chcącego odciągać męża od domu i rodziny, od obowiązków i wierności małżeńskiej.
Tak nie mogło iść długo, zresztą dzieliły przyjaciół antypatye wzajemne ich żon. Jedna drugiej tyle miała do zarzucenia!
Zostaliśmy więc przy kawiarni. Ale co ciekawe, to to, że nie przesiadywało się już tu tak chętnie, jak dawniej. Wmawiano w siebie, że był to grunt neutralny, na którym nikt nie był gospodarzem i nikt gościem. Żonaci jednak mieli niespokojne sumienie, że ktoś drugi siedzi tym czasem w domu sam, ktoś, kto gdyby rzeczywiście był sam w świecie, znalazłby sobie również towarzystwo, ale obecnie jest skazany na samotność w domu. A przytem: goście kawiarniani byli przeważnie stanu wolnego a więc pewnego rodzaju nieprzyjaciele i zdawało się jakoby oni, nie mając ogniska rodzinnego, posiadali tu pewne przywileje. Zachowywali się jak u siebie, hałasując, śmiejąc się głośno — na żonatych spoglądali jako na niepowołanych — słowem istniał pewien rozbrat.
W swojej roli wdowca wyobrażałem sobie, jakobym miał pewne prawa do kawiarni, tem bardziej, gdy ściągając tu z sobą małżonków, zasłużyłem na nienawiść ich żon, tak, że wkrótce przestano mnie wogóle zapraszać do siebie. Była w tem może i słuszność, gdyż małżeństwo, to pas de deux. A jeżeli panowie ci nawet się zjawiali w kawiarni, bywali przeważnie tak przejęci swojemi domowemi sprawami, że musiałem najpierw wysłuchać ich kłopotów ze sługami, dziećmi, szkołą i egzaminami, słowem zostałem tak zaznajomiony z familijnemi troskami innych, że nie odczuwałem korzyści uwolnienia się od swoich własnych w tym rodzaju.
A gdy wreszcie dotarliśmy do jądra kwestyi, zdarzało się najczęściej że jeden mówił bez przerwy, gdy drugi ze spuszczonymi oczyma czekał na swoją replikę, aby potem jakiś czas mówić cośkolwiek, co nie było odpowiedzią napoprzednie słowa, lecz ot tak sobie mówieniem. Bywały też wypadki, gdzie wszyscy na raz mówili w sposób iście piekielny a nie było nikogo, kto by rozumiał, co drudzy mają na myśli. Po prostu „wieża babilońska“, która kończyła się wyrzutami — niepodobieństwem było porozumieć się wzajemnie.
— Ależ ty nie rozumiesz wcale, co ja mówię! — brzmiał zazwyczaj lament.
I tak też było: każdy z nas z upływem lat podłożył inne znaczenie pod wyrazy, nadał dawnym myślom nową wartość a przytem nikt nie chciał wypowiedzieć swojego najwewnętrzniejszego przekonania, które pozostało tajemnicą, ani wyjawić myśli o przeczuwanej przyszłości strzeżonych zazdrośnie.
Co noc, ilekroć wracałem do domu z takiego zebrania, czułem całą nicość tych rozpraw, gdzie właściwie każdy chce słyszeć swój własny głos i innym narzucić swoje poglądy. Mózg mój był jak gdyby rozdarty, lub jak gdyby kto korzenie z niego wyrwał i obsiał chwastem, który należało wypleć, zanim się przyjmie. A gdy wracałem do siebie, w milczeniu i samotności odnajdywałem samego siebie, owijałem się znów w swoją własną duchową atmosferę, w której mi było dobrze, jak w sukniach dobrze leżących a po chwilowem, cichem rozmyślaniu zapadałem w senną nirwanę, wolny od życzeń, pragnień i pożądań.
W ten sposób z czasem pozostałem samotny, ograniczony tylko do czysto powierzchownych stosunków, do których zmuszała mnie moja praca a które utrzymywałem przeważnie za pośrednictwem telefonu. Nie przeczę, że początek był trudny i że przestrzeń próżna, otaczająca moją osobę, domagała się wypełnienia. Zerwawszy wszelki łącznik z ludźmi, czułem pierwotnie, jakobym stracił na sile a jednocześnie poczęło moje „ja“ niejako koagulować, zgęszczać się naokół jądra, gdzie wszystko co przeżyłem, zbierało się, zostawało strawionem i przez duszę moją przyjętem jako pokarm. A przytem, przytem przyzwyczaiłem się zużytkowywać wszystko co widziałem i słyszałem w domu, na ulicy, na łonie przyrody, wszystko co odczuwałem wprowadzać do pracy, której się właśnie oddawałem i wtedy czułem, jak mój kapitał wzrasta a studya czynione w samotności okazały się bez porównania bardziej wartościowemi od tych, które czyniłem na ludziach, żyjąc w pośród nich.
Kilkakrotnie miewałem dom własny, obecnie wynająłem u pewnej wdowy dwa pokoje z meblami. Trzeba było pewnego czasu — wcale krótkiego zresztą — abym się zżył z temi obcemi sprzętami. Najtrudniej mi poszło z biurkiem; nieboszczyk radca musiał tu przesiedzieć cały wiek ludzki ze swojemi protokółami. Pozostały po nim ślady wstrętnego niebieskiego atramentu, którego nienawidzę; jego prawe ramię starło politurę z prawej strony a z lewej przytwierdził ceratową podstawkę pod lampę, strasznego, szaro-żółtego koloru. To mnie bardzo gnębiło ale postanowiłem znieść wszystko i niebawem nie zwracałem nawet uwagi na tę ohydną szmatę. Łóżko! — prawda marzeniem mojem było wyzionąć ducha na swej własnej pościeli... ale, chociaż bym mógł, nie chcę zaczynać kupowania, gdyż nic nie posiadać — to także pewna część wolności. Nic nie mieć, niczego nie pragnąć, znaczy uzbroić się przeciw najgorszym ciosom losu. Ale jednocześnie posiadać dość pieniędzy, aby czuć, że mogło by się mieć wszystko, gdyby się miało ochotę - to szczęście, albowiem niezależność i — oto druga strona wolności.
Ściany obwieszone są zbieraniną kiepskich malowideł, litografij i olejodruków. Nienawidziłem ich początkowo dla ich brzydoty, ale niebawem odkryłem w nich coś interesującego, czego nawet nie przypuszczałem. A mianowicie, kiedy pewnego razu, podczas tworzenia straciłem natchnienie i znalazłem się się w kłopocie w chwili, gdy trzeba było stworzyć rozstrzygającą scenę, rzuciłem w rozpaczy spojrzenie na ścianę. Oko moje spoczęło na obrzydliwym olejodruku, który był swojego czasu dodany jako premium do jakiegoś ilustrowanego pisma. Przedstawiał on chłopa, stojącego na brzegu z krową, którą wraz niem miała przewieść na drugą stronę jakaś niewidzialna łódź. Samotny człowiek na tle nieba, jego krowa jedyna, jego spojrzenie pełne rozpaczy... i oto miałem scenę.
W tym samym pokoju znajduje się też mnóstwo drobiazgów, które znaleść można tylko w kółku rodzinnem a które mają woń wspomnień, ponieważ nie kupiono ich lecz sporządziły je przyjazne dłonie a więc: antimacassary, szydełkowe serwetki, etażerki ze szklanemi i porcelanowemi drobiazgami. Tchną one przyjaźnią, wdzięcznością, może nawet i miłością; po upływie kilku dni nieledwie czuję się swojsko w tych pokojach. Wszystko to, co należało do kogoś innego, odziedziczyłem po nieboszczyku, którego nigdy nie znałem.
Moja gospodyni, spostrzegłszy od pierwszej chwili, że nie należę do gadatliwych, okazała się pełną taktu i dobrego wychowania a przestrzegała tylko, aby pokoje były posprzątane, zanim wrócę z rannej przechadzki. Witaliśmy się tylko uprzejmym ukłonem, który wyrażał wszystko, co kto chciał.
— Jak się pani miewa?
— Dziękuję, dobrze, a pan?
— Wyśmienicie! — Bardzo mnie to cieszy!
Po upływie tygodnia nie mogła przemódz na sobie, aby się nie spytać, czy nie potrzebuję czego: wystarczy tylko wyrazić życzenie...
— Nie, dobra pani, nic sobie nie życzę; jestem zupełnie zadowolony.
— Hm... myślałam... wiem przecie, że panowie bywają czasami wybredni.
— Od dawna odwykłem od tego!
Spojrzała na mnie zdziwiona, jak gdyby słyszała o mnie coś zgoła przeciwnego.
— A wikt? Smakuje panu?
— Wikt? nie uważałem nawet — więc widocznie jest znakomity.
I był taki rzeczywiście. A wogóle, cała usługa była niezrównana. To nie była właściwie usługa lecz opieka niemal, jakiej nigdy dotąd nie zaznałem. Życie płynęło mi spokojnie, gładko wśród życzliwego otoczenia a chociaż od czasu do czasu budziła się we mnie ochota porozmawiania z gospodynią, zwłaszcza gdy ją widziałem stroskaną, pokonywałem pokusę; gdyż bałem się mieszać w cudze sprawy, powtóre chciałem uszanować tajemnicę jej życia. Wolałem zachować stosunek bezosobisty i dla nastroju mego lepiej było, aby przeszłość jej pozostała w ciemnym mroku. Jeżelibym poznał jej dzieje, natychmiast przybrałyby meble inny charakter, nie ten jaki im nadałem i rozwiałaby się moja pajęcza przędza; krzesła, stół, szafa, łóżko stanowiłyby kulisy w jej dramatach, które mogłyby znów począć się rozgrywać. Nie, teraz stały się te rzeczy moją własnością, powlokłem je pokostem swego ducha i dekoracye mogły tylko być użyte do mojego dramatu. Do mojego!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Spotykam też drugiego, posiadającego tę miłą własność, że jest mi całkiem nieznany. Stanowczo ma przeszło sześćdziesiątkę i siwy jest zupełnie. W początkach naszej znajomości zdawały mi się znajome niektóre rysy w jego twarzy melancholicznej, niektóre linie jego postaci, to też zbliżałem się do niego ze współczuciem i sympatyą. Wyobrażałem sobie, że musiał poznać gorycz życia w najzłośliwszej formie, że walczył i widocznie przegrał i że obecnie żyje w czasie, który niespostrzeżenie wyrósł, pozostawiając go daleko za sobą. Nie mógł on porzucić swoich młodzieńczych ideałów, gdyż były mu drogie, przytem był przekonany, że słuszność jest po jego stronie... Biedak? Myśli, że on obrał dobrą drogę a współcześni jego puścili się na bezdroża... to tragiczne!
A gdy pewnego razu spojrzałem mu w oczy, odkryłem, że mnie nienawidzi; może dlatego, że w moim wzroku wyczytał litość a ta boli najbardziej. Po prostu wrzało w nim, ilekroć się ze mną spotkał. Zresztą, nie jest niemożliwe, iż bezwiednie dotknąłem jego lub kogoś z jego blizkich, niezręcznie wcisnąłem się w jego życie... albo może go nawet znałem niegdyś? Nienawidzi mnie i dziwna, zdaje mi się, jakgdybym zasługiwał na tę jego nienawiść, ale nie chcę więcej spotykać się z jego oczyma, gdyż one kłują i dręczą moje sumienie. Być też może, iż jesteśmy wrogami z urodzenia, że klasa, rasa, ród, pojęcia wzniosły mur między nami, co my też odczuwamy. Doświadczenie nauczyło mnie bowiem odróżniać na ulicy nawet wroga od przyjaciela — tak istnieją osoby nieznajome wcale, od których bije nieprzyjazne usposobienie, że przechodzę na drugą stronę, aby się do nich nie zbliżać. A wrażliwość ta zaostrza się w samotności, iż wystarczy mi posłyszeć głos ludzki, aby odczuć życzliwość lub niechęć albo obojętność.
Mam też i trzeciego. Jeździ on konno a ja kiwam mu głową z chodnika. Znałem go z czasów studenckich, wiem nawet jak się nazywa, tylko nie umiem przesylabizować jego nazwiska. Nie mówiłem z nim od lat trzydziestu; pozdrawiam go z daleka, niekiedy z uśmiechem, dającym do zrozumienia, że go poznaję a i on dziwnie się uśmiecha z pod wielkiego wąsa. Nosi mundur a z biegiem lat stały się odznaki bardzo liczne i szerokie. Teraz, gdy go spotkałem po dziesięcioletniej przerwie miał tyle pasków, że lękałem się narazić na nieodwzajemniony ukłon. On zaś widocznie zrozumiał moje intencye, gdyż wstrzymał konia i zawołał:
— Dzień dobry, nie poznajesz mnie?
— Ależ owszem, poznaję — i rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę.
Odtąd znów się witamy. Pewnego ranka zauważyłem dziwną, podejrzaną minę pod wąsem. Nie wiedziałem, czy odważyć się przypisywać ją sobie, tak mi się wydawała nieuzasadnioną. Wyglądał — a może sobie tylko wyobrażałem — wyglądał, jak gdyby myślał, że ja uważam go za hardego lub jak gdyby mnie podejrzewał o to samo. Ja? — Nic to nadzwyczajnego, że ludzie zbyt mało się cenią, chociaż w piersi swojej mają wyraz odznaczający ten grzech śmiertelny, nazwany pychą.
Dalej znam starszą damę, którą wiodą na przechadzkę dwa jej pieski. Kiedy one przystaną, zatrzymuje się i ona a stają pod każdą latarnią, każdem drzewem, w każdym rogu. Zawsze przy spotkaniu jej przychodzi mi na myśl Swedenborg; przypomina mi się odludek, który staje się tak osamotniony, że musi szukać towarzystwa zwierząt i wyobrażam sobie, że karzę ją tem zestawieniem. Ona myśli, że jest panią tych dwojga brudnych zwierząt a to właściwie one zmuszają ją do postępowania według ich kaprysów. Nazywam ją królową ziemi lub opiekunką wszechświata, gdyż tak wygląda z głową w tył odrzuconą i oczyma spuszczonemi.
Nakoniec mam kobietę, którą uważam za tajemniczą. Występuje ona rzadko ale zawsze wtedy, gdy otrzymałem jakąś większą sumę pieniężną lub gdy zbliżało się jakieś niebezpieczeństwo. Nigdy nie wierzyłem w „spotkania“ lub podobne zabobony; nigdy nie uciekałem przed starą kobietą, ani nie spluwałem przed kotem; nigdy nie szturchałem przyjaciela, zabierającego się do przedsięwzięcia o wątpliwym wyniku, ale zawsze klepałem go po ramieniu i z całego serca życzyłem mu „szczęścia“! Właśnie onegdaj zrobiłem tak z przyjacielem, artystą dramatycznym. Gniewnie odwrócił się do mnie z pałającemi oczyma:
— Nie gadaj, bo przepadnę z kretesem!
Odpowiedziałem mu:
— Nie, życzenia dobrego przyjaciela nigdy nie mogą przynieść nieszczęścia, chociażby się nawet chwilowo nie powiodło.
On obstawał przy swojem, gdyż był przesądny jak wszyscy ludzie niereligijni. Tak, niereligijni wierzą we wszystkie zabobony, tylko na wywrót. Jeżeli śnią im się w nocy dobre rzeczy, ma oznaczać że ich spotka coś złego, gdy im się śni naprzykład robactwo, ma to wróżyć pieniądze. Ja natomiast nie przywiązuję wagi do snów, ale gdy mam sen, który wdraża mi się w pamięć, tłumaczę go sobie po prostu tak, że przykry sen uważam za rodzaj ostrzeżenia a piękny za zachętę, otuchę i to jest zupełnie logiczne, z nauką zgodne, bo jeżeli czysty jestem wewnątrz, widzę wszystko czystem i naodwrót. W śnie odzwierciadla się moja dusza, dlatego mogę go używać jako zwierciadełka przy goleniu, w które patrzę, aby wiedzieć, co robię i nie zaciąć się. To samo dotyczy pewnych przypadków na jawie — nie wszystkich. Leży naprzykład dużo świstków papieru na ulicy, ale nie wszystkie świstki ściągają na się moją uwagę. Gdy się to jednak stanie, biorę taki skrawek pod bliższą obserwacyę a gdy na nim znajdę wydrukowane lub napisane coś, co może mieć pewną styczność z tem, o czem najczęściej myślę, uważam to za objaw mojej najwewnętrzniejszej, niewyrażonej myśli a w tym względzie mam przecie słuszność, gdyż jeżeli by nie istniał most między mojem wnętrzem a tą zewnętrzną rzeczą, nigdy nienastąpiłoby to skojarzenie. Ja nie wierzę, aby ktoś specyalnie dla mnie rozrzucał jakieś skrawki papieru po ulicy, ale istnieją ludzie którzy w to wierzą — myśl to przecież niemal najbliższa dla tych, którzy wierzą tylko w czyny i oddziaływanie ludzkie.
Nazywam swoją staruszkę tajemniczą, gdyż nie umiem wyjaśnić, dlaczego właśnie zjawia się zawsze wtedy, gdy trzeba. Wygląda ona jak przekupki z czasów mojej młodości, jak jedna z kobiet, siedzących za straganem przy ulicy i sprzedających pączki. Suknie jej przypominają popiół ale są całe i czyste. Nie wie kim jestem, ale nazywa mnie „panem patronem“ może dlatego, że byłem otyły przed trzema laty, gdy się zawiązała nasza znajomość. Jej wdzięczność i dobre życzenia towarzyszą mi kawał drogi a tak miło mi słuchać dobrych, łagodnych słów błogosławieństwa, które brzmią zgoła inaczej niż twarde przekleństwo i zdaje mi się, że cały dzień potem mam dobry.
Gdy pewnego razu po całorocznej naszej znajomości dałem jej papierek, oczekiwałem owego idyotycznego, niemal złośliwego wyrazu, który przybiera twarz niektórych żebraków, gdy się im da za wiele. Wyglądają oni wtedy, jak gdyby przypuszczali, żeś jest niespełna rozumu, lub jak gdybyś się pomylił, sięgając do sakiewki. Ulicznik wykrzywi się zawsze, poczem ucieka, otrzymawszy srebrną sztukę, spodziewa się bowiem, że pobiegniesz za nim, aby wymienić srebro na miedź. Ale moja staruszka chwyciła moją dłoń tak silnie, że nie mogłem jej wysunąć i tonem głębokiego znawstwa duszy ludzkiej zapytała, niemal upewniając mnie.
— Pan patron bez wątpienia był niegdyś ubogi?
— Tak, byłem ubogi jak wy i mogę nim jeszcze być kiedyś.
Zrozumiała; mnie zaś przyszło na myśl, że ona musiała znać lepsze czasy, ale nigdy jej o to nie chciałem pytać.
Ta czwórka stanowiła niemal całe moje towarzystwo na zewnątrz i przez trzy lata miałem ich na oku.
Ale stworzyłem sobie także towarzystwo wewnątrz. Ponieważ mieszkam na czwartem piętrze, mam, licząc z parterem, cztery rodziny i ich życie pod sobą. Nie znam nikogo z nich, nie wiem jak wyglądają, zdaje mi się, że nigdy nie spotkałem ich na schodach. Widuję tylko ich napisy na drzwiach a z dzienników, zatkniętych rano między drzwi, wiem jakich są przekonań. O ścianę, ale w innej kamienicy, mieszka śpiewaczka, która mi bardzo pięknie śpiewa a ma przyjaciółkę, która przychodzi do niej i grywa mi Beethovena; jest to moje najmilsze sąsiedztwo i niekiedy mam ochotę zaznajomić się z niemi, aby im podziękować za wszystkie miłe chwile, któremi mnie darzą, ale pokonywam pokusę w mniemaniu, że największy urok naszego stosunku zniknie, jeżeli będziemy zmuszeni do prowadzenia banalnej rozmowy. Czasami, przez kilka dni, cicho jest u przyjaciółek a wtedy i u mnie jest mniej jasno. Ale mam też wesołego sąsiada, zdaje mi się, że mieszka na któremś z niższych pięter przyległego domu. I on grywa, ale uprawia muzykę operetkową, nieznaną mi, jest ona jednak tak wesoła, tak naiwnie figlarna, że nieraz muszę się śmiać wśród najpoważniejszej myśli.
Jako przeciwwagę i smutną stronę, mam o piętro pod sobą właściciela psa. Ogromne to, czerwone, dzikie monstrum uszczekując zajadle pędzi po schodach. Pan jego zdaje się kamienicę uważać za swoją własność a nas za wyłamywaczy, dlatego powierza strzeżenie schodów temu wzorowi cerbera. Gdy mi się kiedy przydarzy wracać późno do domu i omackiem drapać po schodach a przypadkiem noga moja potrąci o coś miękkiego, włochatego, skończyła się cisza nocna a w ciemności widzę iskrzące się fosforycznie dwie perły. Cała ślimakowata klatka schodowa rozbrzmiewa hasłem, którego bezpośrednim skutkiem jest, że pan jakiś wychodzi i miażdży mnie, burzącego spokój nocny, swemi wściekłość wyrażającemi oczyma. Nie przepraszam, rozumie się, a jednakowoż czuję się winnym, gdyż w obec posiadaczy psów cała ludzkość jest winną.
Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak człowiek może przywiązanie swoje i troskliwość zlać na jakieś zwierzę, skoro istnieje dość bliźnich, którym można złożyć w ofierze uczucia a tem bardziej dziwi mnie przywiązanie do tak niechlujnego stworzenia jak pies, którego całe istnienie ogranicza się do brukania wszystkiego do czego się zbliży. Mój sąsiad posiada też żonę i dorosłą córkę a wszystkich uczucia schodzą się odnośnie do tego zwierzęcia. Rodzina urządza sobie psie wieczory, na których zebrani około stołu — wyraźnie słyszę gdzie siedzą, nie nasłuchując bynajmniej — rozmawiają z potworem. Ten, nie umiejąc mówić, odpowiada wyciem, po którem następuje wybuch śmiechu całej rodziny, śmiechu pełnego dumy i radości.
Niekiedy budzi mnie w nocy szczekanie psa. Wyobrażam sobie szczęście rodziny, uświadamiającej sobie, iż posiada tak baczne i czujne zwierzę, które nawet przez ściany i zamknięte okna czuje wózek oprawcy. Żeby myśl o zburzonym spokoju nieszczęśliwych bliźnich miała udręczać właściciela psa — to bezpodstawne podejrzenie! Nieoceni onych darów świętego snu, przez wielu z takim trudem zdobytych, tego rodzaju ludzi nie szanuje. Niekiedy pytam sam siebie, co to jednak za gruboskórzy ludzie, którzy w tej ciszy nocnej nie czują, że wystraszeni ze snu mieszkańcy, rzucają przekleństwa na ich głowy? Nie czująż oni, jak usprawiedliwiona zupełnie nienawiść przenika ich sufity, podłogę i ściany, wzywając wszelakiego zła na nich?
Pewnego razu, bardzo dawno, odważyłem się użalać na szczekanie psa w nocy, w domu mieszkalnym. Właściciel w zamian wytknął mi krzyk dziecka w mojem mieszkaniu! — Zestawił brudne zwierzę z cierpiącem dzieckiem! Od tego czasu nigdy się nie skarżę. Aby jednak sprowadzić jakąś równowagę w mojej duszy i mieć spokój w stosunku do ludzi — gdyż cierpię nienawidząc — usiłowałem sobie wytłumaczyć to przywiązanie do zwierząt, większe od uczucia dla bliźnich, ale nie mogę znaleźć wytłumaczenia. A jak wszystko co jest niejasne, działa to na mnie przykro. Gdybym potrafił filozofować metodą Swedenborga, zatrzymałbym się na wyobrażeniu z musu. Niechajże więc pozostanie przy tem wyjaśnieniu a w takim razie są nieszczęśliwi, godni współczucia.
Przed mojem mieszkaniem znajduje się balkon a z niego mam rozległy widok na łąki, morze i lasy siniejące na końcu horyzontu. Ale leżąc na kanapie mogę tylko widzieć niebo i obłoki. Wtedy zdaje mi się jakobym się znajdował w balonie wysoko nad ziemią. Nagle poczyna ucho moje drażnić mnóstwo dźwięków: Mój współlokator z dołu telefonuje. Na któremś z niższych pięter płacze jakieś chore dziecko. Na ulicy zaś pod moim balkonem staje dwóch ludzi i rozmawiają: teraz słucham, jako poeta będąc w prawie podsłuchiwania przynajmniej tego, co mówią na ulicy.
— Tak, ale widzisz to nie mogło iść dobrze.
— A więc zamknął budę? Naprawdę? więc rzeczywiście!
Zrozumiałem natychmiast, że mowa o sklepie korzennym, który zamknięto z powodu braku odbiorców.
— Za dużo ich a przytem zaczynają źle! — mówił głos. — Pierwszego dnia sprzedali za trzydzieści oarów, nazajutrz przyszedł ktoś poszukać czegoś w kalendarzu, trzeciego sprzedali kilka marek! No, bywaj zdrów!
— Do widzenia! Idziesz do banku?
— Nie, do portu.
Były to ostatnie rozmowy o tragedyi, której byłem świadkiem w ostatnich trzech miesiącach a która rozegrała się w mojej kamienicy w następujący sposób.
Na lewo od bramy urządzano sklep korzenny. Malowano, złocono, lakierowano, pokostowano a młody właściciel patrzył od czasu do czasu na te wspaniałości z drugiego chodnika. Wyglądał na dzielnego przekupnia, miał w postawie żywość i pewność siebie z przymieszką lekkomyślności. Minę miał pełną otuchy i zadowolenia, zwłaszcza, gdy był ze swoją ukochaną.
Widziałem paki i szafy, wypełniające ściany; lada z wagą znalazły się również i telefon. Szczególniej telefon pamiętam, bo tak żałośnie śpiewał mi w ścianę, ale nie chciałem skarżyć, jestem bowiem na drodze odzwyczajenia się od skarg wogóle. Potem murowali coś w sklepie, wystawili jakieś przepierzenie z kolumnami, przypominające bardzo urządzenia teatralne, które złudną perspektywą miało sprawiać wrażenie czegoś w wielkim stylu.
Potem zaczęły się szuflady wypełniać tą nieskończoną ilością rzeczy o nazwiskach znanych lub też bez nich zgoła. Ciągnęło się to cały miesiąc. Tymczasem wymalowano coś na olbrzymiej szybie wystawowej a trzeciego dnia wyczytałem napis gotyckiemi literami: „Jedyny handel delikatesów i towarów kolonialnych Ostermalmu“.
Wtedy pomyślałem z Sofoklesem:
„Najwspanialszy dar, którego może użyczyć szczęście, to mądrość umysłu“ i t. d.
Co za głupota tego młodzieńca! Gdy Ostermalm posiada już dwadzieścia handlów z towarami kolonialnemi, obębniać się jedynym i rzeczywistym! To przywłaszczenie — deptanie drugich, którzy sami mają ochotę ugryść cię w piętę! Zuchwalstwo, nadużycie, zbytek zaufania w siebie!... A zatem świeżo ożeniony właściciel otwarł sklep. Wystawa w oknie była wspaniała ale ja drżałem o jego dalsze losy, bo pytanie czem zaczął: oszczędnościami, spadkiem czy tylko wekslami na trzy miesiące?
Pierwsze dni przeszły zupełnie tak, jak opowiadali ci nieznajomi pod balkonem. Szóstego dnia poszedłem ja za zakupnem. Spostrzegłem, że chłopiec stał we drzwiach bezczynnie. Było to, mojem zdaniem, nierozsądne, gdyż z jednej strony, wchodząc do sklepu, chce się wejść bez przeszkód, z drugiej wskazywało to, że wewnątrz niema odbiorców. Dalej zrozumiałem, że widocznie samego pana nie było, wyszedł widocznie ze swoją młodą żoną, możliwe, iż wyjechał na poślubną przejażdżkę.
Wszedłszy, zdziwiłem się niepomiernie tem mise en scène, które się oczom moim przedstawiło, utwierdzając mnie w przypuszczeniu, że właściciel musiał być w teatrze.
Gdy chłopiec miał ważyć daktyle, nie brał ich z szuflady palcami lecz dwoma kawałkami bibułki — to mi się podobało, zapowiadało wielkie tradycye. Towary były wyborowe i postanowiłem zostać stałym odbiorcą.
W kilka dni wrócił właściciel i stał sam za ladą. Byłto nowoczesny umysł, poznałem odrazu, gdyż nie próbował nawiązać ze mną rozmowy — to było zbyt po staroświecku! Lecz oczy jego wyrażały szacunek, zaufanie, rzetelność. Ale nie mógł się oprzeć zagraniu komedyi. Wezwano go do telefonu, przepraszał mnie bardzo i poszedł rozmówić się niby. Nieszczęściem jego jestem pisarzem dramatycznym i studyowałem zarówno mimikę jak dyalog. Poznałem po jego twarzy, że nie mówiono do telefonu i z odpowiedzi jego na zmyślone pytania poznałem komedyę.
— Dobrze! — dobrze. Tak — naturalnie! Wyśle się natychmiast!
Miało to oznaczać większe jakieś zamówienie. Nie było jednak żadnych przejść, ani modulacyi w głosie. Rzecz to w gruncie niewinna, ale nie lubię, aby mnie za nos wodzono, ani też nie lubię czekać i mimowoli nastroiło mnie to krytycznie. Począłem więc odczytywać etykiety a zwłaszcza znaki firm. Nie będąc znawcą win, pamiętam jeszcze z dawnych czasów, że gdy był napis „Cruse et fils fréres“ na flaszce — było to prawdziwe francuskie wino. Odkryłem tu taką etykietę i zdziwiony, że w takim kramiku znajduję prawdziwe wino Bordeaux pozwoliłem sobie i kupiłem butelkę, bardzo słono zapłaciwszy.
Za powrotem do domu zrobiłem kilka odkryć, które chociaż nie wywołały we mnie gniewu, sprawiły przecie, iż postanowiłem nie kupować więcej w tym handlu. Daktyle, które ostatnim razem były wyborne, zmieszał obecnie ze staremi, suchemi a co do wina: być bardzo może, iż było Crusego — może Robinsona Cruzoe — ale Cruse et fils nie było.
Po tym dniu nie widziałem nikogo wchodzącego do sklepu. I oto zaczyna się tragedya. Człowiek w najlepszych swoich latach, silny, pełen ochoty do pracy, skazany jest na bezczynność a skutkiem tego na upadek. Walka z nieszczęściem, zbliżającem się z każdą godziną! Jego śmiałość opuściła go, ustępując miejsca nerwowej zaciętości; widywałem twarz jego przez okno, jak wystraszona czychała na odbiorcę... po jakimś czasie krył się w głębi. Była to przykra rzecz wyobrazić go sobie za kolumnami, lękającego się wszystkiego, nawet wejścia gościa, gdyż dreszcze go przechodziły na myśl, że to może być ktoś, chcący zajrzeć do kalendarza. Była to najstraszniejsza dla niego chwila, musiał bowiem okazać się uprzejmym, uśmiechniętym. A pierwszych dni wyłajał swego chłopaka, który z drwiącą miną rzucił na ladę kalendarz jakiemuś eleganckiemu, starszemu panu. Znając ludzi lepiej, pouczył on chłopca, że odbiorcy zaczynają często od marek i kalendarzy, niestety jednak sam niewiedział, że dobre towary są najlepszą reklamą a sztuczkami nikogo się nie okpi.
Koniec się zbliżał. Przeszedłem razem z nim wszystkie jego męki; myślałem o jego żonie, o nadchodzącym terminie wypłaty czynszu i weksli. W końcu nie mogłem przechodzić koło jego okna; chodziłem inną drogą. Ale nie mogłem się pozbyć myśli o nim, gdyż druty telefoniczne tak żałośnie śpiewały mi przez ścianę nawet nocą. Słyszałem tedy żałobne pienia, długie, bez końca o życiu złamanem w samym rozkwicie, nadziejach, rozpaczy, że nie da się zacząć na nowo a pieśń kończyła się zawsze na żonie, spodziewającej się...
Że własna to jego wina — mała stąd pociecha; zresztą, gdzież pewność, że on winien? Wszystkich tych sztuczek, należących do kupiectwa nauczyli go jego chlebodawcy i nie widział w nich nic złego. Nierozsądek — oto powód a nie wina.
Pytałem się w duchu, co mnie to wszystko obchodzi właściwie? Może należy cudze cierpienia brać na siebie?... a trafiają się też często, właśnie, gdy staramy się uniknąć ich przez osamotnienie.
Tymczasem dopełnił się los kupca. Doznałem pewnej ulgi, widząc sklep zamknięty... wreszcie już się skończyło. Ale kiedy znów otwarto i poczęto wypróżniać szuflady, ruszać półki i przerzucać wszystkie te liczne drobiazgi, przeważnie poniszczone, doznałem uczucia, jak gdybym był świadkiem obdukcyi. Ponieważ miałem znajomego wśród zajmujących się masą, zaszedłem do sklepu i wszedłem do małego pokoiku za słupami. Tu więc staczał walkę. Aby zabić czas i uniknąć przeklętych nudów, pisał mnóstwo fikcyjnych rachunków. Pozostawił je tu; brzmiały one na imię księcia Hohenlohe, Feliksa Faure’a, nawet księcia Walii.
Znajdował się tu również pakiet ogłoszeń pisanych o „prima“ kawiorze, „prima“ kawie — wszystko było „prima“ — ogłoszenia te nie doczekały się druku, naturalnie.
Widziałem go oczyma duszy, jak stał przed pulpitem, zmuszony grać komedyę przed chłopcem. Biedak! — ale życie jest długie i w zmiany obfituje... może i jemu los się jeszcze uśmiechnie?
I otóż nareszcie samotność! A więc oprząść się w przędzę własnej duszy, zamienić się w poczwarkę i oczekiwać metamorfozy, która nie zawiedzie! Na razie przeżywa się swoje wspomnienia a przez telepatyę żyje się życiem drugich. Śmierć i zmartwychwstanie! przyuczanie się do przyjęcia czegoś nowego, nieznanego.
Jest się nareszcie samowładnym panem siebie. Niczyje myśli mnie nie kontrolują. Niczyje kaprysy i chimery nie udręczają mnie. Dusza poczyna rość w zdobytej świeżo wolności, nabywa się niewysłowionego uczucia wewnętrznej radości i cichego wesela, pewności siebie i poczucia odpowiedzialności.
Gdy rozmyślam nad poprzedniem, wspólnem życiem, które miało być wychowawczem, widzę że to była tylko szkoła wspólnych występków. Być zmuszony godzinami całemi patrzeć na coś brzydkiego jest dla tego, kto posiada zmysł piękna, torturą, która popycha do wyobrażania sobie, że się jest męczennikiem. Z samej względności zamykając oczy na niesprawiedliwość, stajesz się obłudnikiem. Z tego samego powodu przyzwyczajanie się do zatajania własnego sądu, czyni cię tchórzem. Nakoniec dla świętego spokoju przyjmowanie na siebie winy za rzeczy niepopełnione, upadla człowieka niespostrzeżenie do tego stopnia, że pewnego dnia wyobrażasz sobie, iż jesteś złym człowiekiem. Brak wszelkiego zachęcającego słowa pozbawia cię odwagi i poczucia własnej siły a znoszenie skutków cudzych błędów, czyni cię zawziętym na ludzi i cały porządek świata.
A najgorszem jest to, że się nie jest panem swojego własnego istnienia, o ile ma się ochotę czynić to, co słuszne. Co mi z tego, że ja staram się być nieskazitelnym we wszystkiem, gdy mój towarzysz upadnie w błoto? Połowa hańby spadnie na mnie, jeżeli nie cała, co jest pospolitsze. Żyjąc wspólnie, żyje się w ciągłej niepewności, przedstawia się większą tarczę na pociski, naraża się na śmieszność, jeżeli ten ktoś drugi się ośmieszył, słowem, jest się zależnym od pełnego kaprysów zachowania się współtowarzysza. Ci, którzy nie zdołali mi wetknąć ręki za koszulę, gdy byłem sam, potem mogli z łatwością wbić mi nóż w serce, gdy pozwoliłem komuś drugiemu obnosić się z niem po ulicach i placach.
W samotności zdobyłem swobodę dowolnego ustalenia swojej duchowej dyety. Nie muszę w domu swoim widzieć wrogów przy mym stole, ani w milczeniu słuchać wyszydzania tych, których czczę; nie jestem zmuszony wśród własnych czterech ścian słuchać muzyki, której nie cierpię, wolny jestem od patrzenia na rozrzucone dzienniki z karykaturami moich przyjaciół i mnie samego; wolny jestem od czytania książek, któremi pogardzam i od chodzenia po galeryach, aby podziwiać obrazy, których znieść nie mogę. Słowem: rządzę własną duszą, zwłaszcza w tych wypadkach, gdzie mam prawo się rządzić i mogę wybierać sobie sympatye i antypatye. Nigdy nie byłem tyranem, chciałem tylko usunąć siebie z pod tyranii a tego nie mogą ścierpieć ludzie z tyrańskiem usposobieniem. Przeciwnie, zawsze byłem wrogiem tyranów a tego nie mogą przebaczyć tyrani.
Zawsze chciałem dążyć w górę i naprzód a więc miałem większe prawa od tych, którzy mnie chcieli ściągać w dół i dla tego zostałem sam.
Pierwsze, do czego się człowiek zabiera w samotności — to obrachunek z samym sobą i z przeszłością. Długa to praca przyuczanie się do pokonywania samego siebie, ale z drugiej strony, to przecie najwdzięczniejsze studyum znać siebie samego, o ile to możliwe. Jest się zmuszonym do użycia zwierciadła, zwłaszcza kątowego, inaczej bowiem nie można wiedzieć, jak się wygląda z tyłu.
Obrachunek z sobą rozpocząłem przed dziesięciu laty, gdym się zaznajomił z Balzacem. Czytając jego pięćdziesiąt tomów nie spostrzegłem, co się tymczasem działo ze mną, dopiero uświadomiłem to sobie po ukończeniu. Wtedy odnalazłem samego siebie i mogłem stworzyć syntezę wszystkich dotąd nierozwiązanych antytez mego życia. A patrząc na ludzi przez jego szkła, nauczyłem się patrzeć na życie obu oczyma, przedtem zaś przez monokl widziałem tylko jednem okiem. On, ten wielki czarodziej użyczył mi nietylko mądrej rezygnacyi, poddania się losowi czy też Opatrzności, co chroniło mnie od bólu w najstraszniejszych ciosach, ale podstępnie narzucił mi pewnego rodzaju religię, którą możnaby nazwać bezwyznaniowym chrześcianizmem. W wędrówce mojej, prowadzony przez Balzaca po jego ludzkiej komedyi, w której poznałem cztery tysiące ludzi (pewien Niemiec zliczył) zdało mi się, jakobym żył innem życiem, większem i bogatszem, niż moje własne, tak że w końcu miałem wrażenie, jak gdybym żył dwoma życiami. Opuściwszy jego świat, inaczej patrzałem na swój własny a po licznych upadkach i przewrotach, w końcu zatrzymałem się na pewnego rodzaju pogodzeniu się z cierpieniem, a jednocześnie odkryłem, że smutek i ból niejako spalają duszy śmiecie, wydelikacają instynkty i uczucia, duszy zaś uwolnionej od udręczonego ciała użyczają większej swobody. Od tej chwili przyjmowałem gorzką czarę życia jako lekarstwo i poczytywałem sobie za obowiązek znosić wszystko, z wyjątkiem poniżenia i niewoli.
Ale jednocześnie samotność czyni człowieka tkliwszym a kiedy dawniej przeciw cierpieniu zbroiłem się w brutalność, stałem się obecnie wrażliwy na ból bliźnich, stałem się niejako ofiarą uczuć zewnętrznych — a nigdy złych. Te ostatnie mnie tylko odstraszają i sprawiają, że usuwam się od świata coraz bardziej. Wtedy szukam na przechadzki miejsc jaknajustronniejszych, gdzie spotykam tylko niższe warstwy społeczne, które mnie nie znają. Mam specyalną drogę którą nazywam via dolorosa a którą chodzę w chwilach smutku większego niż zwykle. Jestto najdalszy kraniec miasta od północy, aleja z szeregiem domów po jednej stronie a lasem po drugiej. Ale chcąc się tam dostać, muszę przejść małą przecznicę, która mnie szczególniej pociąga, chociaż nie umiem właściwie powiedzieć dla czego. Wązką ulicę przycienia wieża dużego kościoła — nie on jednak jest ową atrakcyą, gdyż do kościoła nigdy nie chodzę bo... — prawda, sam nie wiem dla czego! Niżej, na prawo, znajduje się biuro, gdzie raz, bardzo dawno temu, zamawiałem zapowiedzi. W górnej zaś części, na północy stoi kamienica, w miejscu, gdzie ulica przechodzi w szczere pole. Jest ona duża, niby pałac, leży na najwyższem wzniesieniu i ma widok na morze. Przez wiele lat myśli moje zajmowały się tym domem. Pragnąłem mieszkać w nim, wmówiłem sobie, że mieszka tam ktoś, kto miał wpływ na moje losy a może i posiada go jeszcze. Z mojego mieszkania mogę dojrzeć tę kamienicę, to też wpatruję się w nią codziennie, kiedy ją słońce oblewa, lub gdy w niej zapalą światła wieczorem. Przechodząc koło niej, doznaję uczucia jakiejś tkliwości i nie mogę się pozbyć nadziei, że kiedyś będę się tam mógł wprowadzić i odtąd zacznie się dla mnie spokój.
Potem skręcam aleją, w której schodzi się mnóstwo przecznic a każda z nich budzi we mnie jakieś wspomnienie przeszłości. Ponieważ ja znajduję się na wzniesieniu, ulice owe idą w dół ale wiele z nich faluje najpierw kilkakrotnie. Gdy stoję na chodniku alei, patrząc na kogoś wychodzącego na wzgórek z drugiej strony, widzę najpierw jego głowę, potem ramiona a nakoniec cały korpus. Trwa to razem nie więcej jak pół minuty, ale działa tajemniczo. Przechodząc, zaglądam w każdą przecznicę; wszystkie kończą się dalekim widokiem na stare miasto, zamek lub Södermalm. A wspomnienia różne opadają mnie. Tam, w głębi zakrzywionej rury, która się nazywa *** gade, stoi kamienica do której wchodziłem i z której wychodziłem przed wielu laty, gdy los mój się rozstrzygał... Na wprost tego znajduje się inny dom, gdzie bywałem w dwadzieścia lat później w podobnych a przecież zgoła różnych i dlatego podwójnie przykrych okolicznościach. W następnej ulicy przeżyłem czas, który w życiu innych ludzi zwykle bywa najpiękniejszym. Był nim też i dla mnie ale zarazem był i najgorszym... późniejsze lata zaś nie mogą odświeżyć pięknych wspomnień, bo to co było w nich bolesne przykrywa tę odrobinę piękna, jaka w nich się mieściła. Barwy na malowidłach blakną i zmieniają się z czasem, lecz nigdy na korzyść, zwłaszcza biała farba ma skłonność do zamienia się w brudno żółtą. Pietyści twierdzą, że tak być powinno, abyśmy w chwili ostatecznej rozłąki nie odczuwali tęsknoty, ale mogli udać się w drogę, radzi, że możemy się odwrócić od tego wszystkiego. W dalszej części alei mijam nowe, wielkie domy, które pod koniec stają się coraz rzadsze. Zaczyna się ukazywać grunt skalisty a dalej rozpościera się pole tytoniowe. Stała tam stodoła, którą pamiętam od roku 1859-ego, gdyż bawiłem się w niej. W chacie tej, której już obecnie niema, mieszkała posługaczka, ongi niańka u moich rodziców. Chodziliśmy do niej często, zamawiać na jakieś większe porządki w domu, na Boże Narodzenie lub Wielkanoc. Z dachu tej stodoły spadł ośmioletni synek posługaczki i potłukł się mocno. Zresztą, lubiłem też chodzić temi bocznemi ulicami do szkoły, bo było na co patrzeć: rosły tam drzewa, zioła, kwiaty, krowy się pasły, kury gdakały — tu wtedy była wieś! — Teraz przechodząc cofałem się w przeszłość, w dzieciństwo, kiedy nieznane życie leżało przedemną i napełniało mnie obawą, kiedy wszystko niepokoiło i trwożyło! — Wystarczy obrócić się na pięcie, aby to wszystko mieć za sobą i tak też czynię, ale jeszcze i wtedy nawet widzieć mogę korony lip w długiej ulicy mego dzieciństwa oraz mglisty kontur sosny na skraju miasta.
Odwróciłem się od tego wszystkiego i teraz, gdy spojrzę w aleję, z rannem słońcem w dali ponad siniejącemi nad wybrzeżem górami, na sekundę zapominam o wszystkiem, co zaszło w dzieciństwie mojem a co tak się splotło z życiem innych, nie mojem, w przeciwstawieniu do mojego własnego życia, które rozpoczyna się tam, nad morzem.
Róg górny przytykający do pola tytoniowego jest moim postrachem ale czasami dziwnie mnie pociąga, jak wszystko przykre. Zdaje mi się, jakobym patrzał na związane dzikie zwierzęta, które nie mogą się do mnie zbliżyć. A rozkosz, której doświadczam, obracając się plecami do tego wszystkiego jest tak intensywną, że niekiedy pozwalam sobie na nią. W sekundzie zrzucam z siebie lat trzydzieści trzy i rad jestem, że doszedłem tu, gdzie się obecnie znajduję. W dzieciństwie marzyłem o tem, aby „być starym“. Teraz wierzę, iż wtedy miałem przeczucie tego, co mnie miało spotkać a co obecnie uważam za nieuniknione i z góry przeznaczone. Moje życie nie mogło być innem. Gdy Minerwa i Wenus zjawiły mi się u rozstajnych dróg mego życia, nie zdało się na nic wybierać... szedłem za obiema, jak czyniliśmy wszyscy i jak może powinniśmy byli czynić.
Idąc w kierunku słońca, dostaję się wkrótce do lasu świerkowego, na lewo. Tu, pamiętam, chodziłem przed dwudziestu laty i patrzałem na miasto pod sobą, w dole. Wtedy nie miałem spokoju, ścigała mnie ogólna nienawiść, ponieważ sprofanowałem misterye, podobnie jak Alcybiades i potłukłem posągi bogów. Pamiętam, jaki się czułem osamotniony, wiedziałem bowiem, że nie mam ani jednego przyjaciela lecz całe to miasto niby armia cała jest przeciw mnie: widziałem ognie przedobozowe, słyszałem dzwony na burzę i wiedziałem, że będą chcieli mnie zagłodzić. Teraz wiem, że miałem słuszność, ale to że doznałem radości na widok ognia, który wznieciłem, było moją winą. Gdybym był miał bodaj iskrę litości dla tych, których uczucia zadrasnąłem! Tylko iskierkę! Ale znaczyło by to wymagać zbyt wiele od młodzieńca, który nigdy nie zaznał współczucia drugich!
Obecnie wspominam czasy moich przechadzek po tym lesie jako coś wielkiego i uroczystego a że wtedy nie upadłem, nie przepisuję tego swojej sile, gdyż w nią nie wierzę.
Trzy tygodnie nie rozmawiałem z człowiekiem a przez to głos mój stał się jak gdyby przytłumiony, stał się bezdźwięczny i niedosłyszalny. Kiedy mówiłem do służącej, nie rozumiała mnie i musiałem jej kilkakrotnie powtórzyć, czego sobie życzę. Wtedy zaniepokoiłem się i odczułem samotność jako klątwę — przychodziło mi do głowy, że ludzie nie chcą żyć ze mną, bo nimi wzgardziłem. Począłem tedy wychodzić wieczorami. Siadałem do tramwaju, aby tylko mieć wrażenie, jakobym się znajdował w pokoju razem z innymi. Usiłowałem z oczu im wyczytać, czy mnie nienawidzą, lecz zawsze czytałem w nich tylko obojętność. Słuchałem ich rozmów, jak gdybym znajdował się w towarzystwie i miał prawo brać udział w rozmowie, przynajmniej jako słuchacz. Gdy było ciaśniej, przyjemność mi sprawiało otrzeć się łokciem o jakąś ludzką istotę.
Nienawidziłem ludzi nigdy, raczej przeciwnie, lecz bałem się ich niemal od urodzenia. Byłem tak dalece towarzyski, że nie przebierałem w znajomościach; dawniej już uważałem samotność jako ciężką karę, czem też może się stać. Pytałem się bowiem przyjaciół, którzy pewien czas w więzieniu spędzili, co im najbardziej dokuczało a wszyscy odpowiadali: samotność. Szukałem swojego czasu samotności, czyniąc jednak w duchu zastrzeżenie, iż będę miał prawo odwiedzić znajomych, gdy mi przyjdzie ochota. Dlaczegóż więc tego nie czynię? Nie mogę, gdyż, idąc do nich po schodach, mam uczucie jak gdybym był żebrakiem i od dzwonka się cofam. Wróciwszy do domu, jestem zadowolony, tem bardziej, gdy wyobraźnią przechodzę to, co, o ile mi się zdaje, usłyszałbym, przestąpiwszy próg domu. Ponieważ myśli moje nie snują się drogami innych ludzi, drażni mnie prawie wszystko co mówią i niewinne czasem słowa wydają mi się szyderstwem.
Jestem przekonany, że przeznaczeniem mojem jest być samotnym i że mi z tem najlepiej — pragnę w to wierzyć, inaczej byłoby to wszystko zbyt ciężkie do zniesienia. A w samotności przeładuje się niekiedy mózg i grozi wybuchem; to też należy bacznie obserwować samego siebie. Usiłuję tedy utrzymać równowagę między dowozem i wywozem: co dzień muszę dać odpływ myślom pisząc a przez czytanie czegoś nowego daję umysłowi nową strawę. Jeżeli piszę przez cały dzień, powstaje wieczorem rozpaczliwe vacuum, doznaję uczucia, jakobym nie miał nic więcej do powiedzenia, jakobym się wyczerpał. Jeżeli czytam cały dzień, jestem tak przepełniony, że mi omal głowa nie pęknie.
Powtóre, przestrzegać muszę pilnie pory snu i czuwania. Zawiele snu męczy do tego stopnia, że staje się cierpieniem, zamało snu doprowadza człowieka do histeryi.
Dzień jeszcze ujdzie, lecz wieczór jest nieznośny, gdyż czuć swoją inteligencyę przytępioną jest równie przykre, jak czuć się upadającym duchowo i fizycznie.
Rankiem, po trzeźwym wieczorze i przespanej nocy, gdy się obudzę, zda mi się samo istnienie pozytywną rozkoszą. Ma się uczucie, jak gdyby się zmartwychwstało. Wszystkie zdolności duszy są jeszcze świeże a siłę, której się nabyło przez sen, odczuwa się podwójnie. Wtedy niemal mógłbym uwierzyć, że potrafiłbym zmienić porządek świata, kierować losami narodów, wypowiadać wojny, strącać z tronu dynastye. Czytając dzienniki i z telegramów zagranicznych dowiadując się, jakie zmiany zaszły w obecnej historyi świata, czuję się przeniesionym właśnie w tę chwilę, w jakiej świat się znajduje obecnie. Jestem współczesnym i mam uczucie, że mojemi skromnemi siłami przyczyniłem się do wytworzenia obecnej sytuacyi. Potem czytują wiadomości z kraju a w końcu miejscowe.
Od wczoraj posunęły się naprzód dzieje świata. Zmieniono ustawy, otwarto drogi handlowe, dynastye zrzucono, zmieniono systemy rządu. Ludzie się rodzą, ludzie umierają, ludzie się żenią.
Od wczoraj świat się zmienił i z nowem słońcem i nowym dniem zaszły nowe rzeczy i ja sam czuję się odświeżonym.
Ogarnia mnie zapał do pracy, ale naprzód trzeba wyjść. Nim dojdę do bramy na dole wiem, w którą stronę się zwrócę. Nietylko słońce, obłoki i temperatura mówią mi to, lecz w uczuciach swoich posiadam barometr i termometr, które mi wskazują, w jakim stosunku znajduję się do świata a on do mnie.
Mam do wyboru trzy drogi: rozkoszną drogę na Djurgarden, tłumne wybrzeże i sąsiednie ulice, oraz ustronną via dolorosa, którą wyżej opisałem. Odrazu czuję, w którą stronę mnie ciągnie. Jeżeli w duszy mojej panuje harmonia, powietrze wydaje mi się łagodne i ciepłe — szukam ludzi.
Chodzę wtedy po ulicach wśród tłumów i mam wrażenie, jak gdybym z nimi wszystkimi był zaprzyjaźniony. Niekiedy jednak widzę wszędzie nieprzyjaciół, rzucających na mnie szydercze spojrzenia a ich nienawiść wydaje mi się niekiedy tak silną, że muszę zawrócić. Gdy się skieruję w stronę Rosendalu, zdarzyć się może, iż natura dostroi się do mnie a wtedy jestem w swoim żywiole. Ten krajobraz stał się moją własnością, zrosłem się z nim i uczyniłem go tłem swojej osoby. Ale i on miewa kaprysy i zdarzają się poranki, w które nie możemy się pogodzić. Wtedy wszystko się zmienia. Brama tryumfalna z brzozy staje się rózgą, dąb nad moją głową wyciąga groźnie swoje powęźlone ramiona i doznaję uczucia, jakoby szyję ściągało mi jarzmo. Ta niezgoda między mną a moim krajobrazem wprawia mnie w takie naprężenie, iż zdaje mi się, jakobym miał się rozpaść w strzępy. A wtedy, gdy się obrócę i spojrzę w stronę południową z całym jej wspaniałym konturem miasta, czuję się jak gdyby w obcym, nieprzyjacielskim kraju — jak gdyby turystą, który widzi to po raz pierwszy i znajduje się tu sam, cudzoziemiec, nie mający w murach miasta nikogo znajomego.
Ale potem, gdy wrócę do domu i siądę przy biurku, czuję, że żyję a siły, których nabyłem na świeżem powietrzu, czy to jako wypływ harmonii, czy dysharmonii, służą mi obecnie do rozmaitych celów. Żyję a żyję bogato, życiem wszystkich tych ludzi, których opisuję: cieszę się z wesołymi, jestem zły ze złymi, dobry z dobrymi. Wyzbywam się własnej osobowości i przemawiam ustami dzieci, kobiet, starców; jestem królem i nędzarzem, wysoko położonym samowładcą i najbardziej pogardzanym, ciemiężonym wrogiem samowładzy, wyznaję wszelkie zasady i przyznaję się do wszystkich religij; żyję we wszystkich epokach a sam przestałem istnieć. Jestto stan, który dostarcza nieopisanego szczęścia.
A gdy około południa ustaje działanie i kończę pisać, co na ten dzień przeznaczyłem, życie moje staje się taką męką, że zdaje mi się, jakoby śmierć się zbliżała w miarę, jak wieczór zapada. A jest on strasznie długi. Inni ludzie po całodziennej pracy zwykli szukać rozrywki w rozmowie, tego ja nie mogę uczynić. Milczenie otacza mnie; usiłuję czytać ale i tego nie mogę. Poczynam więc przechadzać się po pokoju, patrząc wciąż na zegar, czy wnet będzie dziesiąta. I wreszcie nadchodzi.
Kiedy więc uwolnię ciało swoje od sukien ze wszystkiemi ich guzikami, tasiemkami i spinkami, czuję, jak gdyby i dusza oddychała pełną piersią, była swobodniejszą. A gdy po nacieraniach, których nauczyłem się na Południu, wchodzę do łóżka, wyciąga się cała moja istota; pożądania, walki, utarczki ustają a zapadanie w sen staje się uderzająco podobne do zamierania.
Ale najpierw przez pół godziny rozmyślam, czyli czytam z książki do nabożeństwa, którą obieram stosownie do ówczesnego nastroju umysłu. Niekiedy biorę modlitewnik katolicki: przynosi mi on powiew apostolskiego, tradycyjnego chrześciaństwa — to jak gdyby łacina i greka, to nasz pierwowzór, gdyż od katolicyzmu rozpoczyna się nasza, moja kultura. W rzymsko-katolickim kościele czuję się rzymskim obywatelem, europejskim obywatelem a wiersze wplecione przypominają mi, że jestem człowiekiem wykształconym. Nie jestem katolikiem i nigdy nim nie byłem, gdyż nie mogę się krępować żadnem wyznaniem. Dla tego innym razem biorę w rękę starą luterańską księgę, gdzie na każdy dzień w roku przeznaczony jest odpowiedni ustęp. Księgi tej używam jako bicza. Napisana ona jest w siedemnastym wieku, gdy ludziom źle się działo na ziemi; to też jest surowa, okrutna, zaleca cierpienie jako dobrodziejstwo i dar łaski. Bardzo rzadko trafi się łagodne słowo; ona może człowieka przywieźć do rozpaczy, dla tego też walczę z nią. — Tak nie jest — mówię w duchu — to tylko wystawianie na próbę własnych sił. Katolicyzm nauczył mnie, że kusiciel występuje w najgorszej swojej roli, gdy chce ludzi przywieść do rozpaczy i odebrać im nadzieję. A nadzieja jest cnotą katolika, gdyż przypisywać Bogu samo dobro — to jądro religii; przypisywać Bogu zło — to szatanizm.
Niekiedy biorę w rękę dziwną książkę z czasów oświecenia w osiemnastem stuleciu. Jest ona anonimową; nie umiem powiedzieć czy napisał ją katolik, luteranin lub kalwin, gdyż zawiera ogólno-chrześciańską mądrość życiową człowieka, który znał świat i ludzi a który zarazem był uczonym i poetą. On powiada mi w ogólnych zarysach to właśnie, co tego dnia i w tej chwili jest mi niezbędne. Jest on, co ja nazywam „rozsądnym chłopem“, który umie patrzeć i rozdziela dobro i zło w stosownej mierze. Przypomina mi on cokolwiek Jakóba Böhme, który twierdzi, że wszystko zawiera jednocześnie „tak“ i „nie“.
W wypadkach ważniejszych muszę uciekać się do Biblii. Posiadam ich kilka z rozmaitych czasów i zdaje mi się, jakoby one zawierały nie jedno i to samo, lecz jakoby posiadały rozmaitą siłę i władzę oddziaływania na mnie. Jedna z nich, w czarny safian oprawna, z siedemnastego stulecia posiada moc niesłychaną. Należała ona do pewnej rodziny księżej, której tablica genealogiczna znajduje się na wewnętrznej okładce książki. Zdaje się jakoby wszystek gniew i nienawiść zebrały się w tej książce. Ona umie tylko łajać i karać; gdziekolwiek otworzę, zawsze napotkam przekleństwa Dawida lub Jeremiasza, rzucane na nieprzyjaciół ale nie czytuję ich, gdyż wydają mi się niechrześciańskie. Gdy naprzykład Jeremiasz się modli: — Spuść więc na dzieci ich głód, niechaj padną od miecza, niechaj żony ich i wdowy staną się bezdzietnemi a mężowie ich pobici, i t. d.— to nie jest po chrześciańsku. Rozumiem, że można prosić Boga o opiekę przed nieprzyjacielem, który chce cię zepchnąć w dół, gdy ty dążysz w górę, przed nieprzyjacielem, który przez złość chce ci chleb z ust wydrzeć. Rozumiem też, iż można dziękować Bogu, gdy wróg twój został pokonany — wszystkie ludy przecież śpiewały „Te Deum“ po odniesionem zwycięztwie, ale modlić się o szczegółową karę przeciwnika, na to nie odważyłbym się i mogę śmiało powiedzieć, że co nadawało się ongi Jeremiaszowi i Dawidowi, mnie się obecnie nie nadaje.
Mam też drugą Biblię oprawną w cielęcą skórkę ze złotemi czcionkami z osiemnastego wieku. W niej znajduje się naturalnie to samo, co w tamtej ale osnowa przedstawia się zgoła inaczej. Ta książka ma pozór powieści i zawsze odwraca się najpiękniejszą stroną; papier nawet jest w niej jaśniejszy, czcionki żywsze, można się z nią spierać, podobnie jak z Jehową, kiedy Mojżesz ośmiela się czynić Mu uwagi, niepozbawione zresztą nudziarstwa. Na przykład: gdy lud począł znów szemrać a Mojżeszowi już tego wszystkiego było za dużo, zwrócił się z wyrzutem do Pana: — Alboż ja stworzyłem ten lud i wydałem go na świat, abyś mógł rzec: — weź go na rękę, jako mamka bierze niemowlę? skąd mam wziąć tyle mięsa, aby nakarmić wszystek lud? Nie mogę utrzymać tego ludu przy życiu, albowiem jest mi za ciężko. A jeśli masz mnie tak gnębić, zabij mnie raczej... Jehowa nie odpowiada z gniewem na te wyrzuty, lecz proponuje Mojżeszowi do pomocy przybrać siedemdziesięciu najstarszych w narodzie. — Tu Bóg nie jest niewzruszonym, mściwym Bogiem Starego Testamentu.
Nie dochodzę przyczyn, wiem tylko, że miewam chwile, kiedy Stary Testament jest mi bliższy od Nowego. Że Biblia dla nas, którzyśmy się urodzili chrześcianinami, posiada moc wychowawczą, to pewnik — czy dla tego, że przodkowie nasi w księgę tę włożyli psychiczne władze, równocześnie je otrzymując? — orzec trudno. Relikwie, świątynie i księgi święte, posiadają rzeczywiście siłę akumulacyjną ale tylko w obec wierzących, gdyż wiara jest ową bateryą lokalną, bez której niemy pergamin nie przemówi. Wiara jest owym prądem przeciwnym, który wywołuje siłę, wiara jest nacieraczem elektryzującym tarczę szklaną, wiara jest poddaniem się medium, po którem może nastąpić oddziaływanie. Dlatego są wszystkie księgi święte nieme dla niedowiarków. Niewierzący bowiem jest bezpłodny, duch jego jest spasteuryzowany tak, że w nim nic nie może wyrość; on jest negacyą, minusem, powiększeniem w wyobraźni, rewersem, pasorzytem, który nie żyje sam przez się, lecz wyrasta z korzeni innych roślin; brak mu samoistnego życia, gdyż aby módz negować, musiałby też posiadać i pozytyw.
Nareszcie miewam też chwile, w których nic innego nie może mi pomódz prócz buddaizmu. Przecież tak rzadko otrzymuje się to, czego się pragnie, na cóż więc pragnąć? Nie pragnij niczego, nie żądaj niczego od ludzi i życia a zawsze ci się będzie zdawało, że otrzymałeś więcej, niżeś mógł pragnąć a wiem z doświadczenia, iż skoro otrzymasz to, czegoś pragnął, mniej radości sprawiło ci to, coś pragnął, niż właśnie samo ziszczenie się twoich życzeń.
Niekiedy głos wewnętrzny we mnie pyta: czyż wierzysz w to wszystko? Stłumiam natychmiast to pytanie, wiedząc, że wiara jest tylko pewnym stanem duszy, nie zaś jakimś aktem myśli i wiem dalej, iż ten stan jest zdrowy dla mnie i posiada wpływ wychowawczy.
Zdarza się, że niepodobają mi się niesłuszne zadania, nazbyt surowe wymogi, nieludzkie kary a wtedy na jakiś czas odkładam moje księgi, ale wracam niebawem, wezwany głosem z przed prawieków, głosem, który mówi: — Pomnij, żeś był niewolnikiem w Egipcie a Pan, Bóg twój wyswobodził cię z domu niewoli! — Wtedy milknie moja opozycya i czuję się niewdzięcznym i tchórzliwym nicponiem, który chciał się zaprzeć swojego Zbawiciela w obec ludzi.
Nastaje więc znów wiosna... po raz... ty. (Doszedłszy pewnego wieku niechętnie wymieniamy cyfrę). Ale zaznacza się ona w zgoła odmienny sposób teraz; nie tak, jak przed laty. Dawniej rozpoczynała się zmiana, gdy około Wielkiejnocy odrębywano lód z ulic. Wtedy można było widzieć całe uwarstwowienie zimy jako formacyę geologiczną z wszystkiemi jej pokładami. Teraz lód nie może leżeć na ulicach, sanki z dzwonkami są rzadkością, co sprawia wrażenie, jak gdybyśmy posiadali średnioeuropejski klimat jak mamy czas średnioeuropejski. Przedtem, gdy pod jesień żegluga ustała a kolei nie było, następowała kwarantanna; zaopatrzono się w solone mięsiwo na zimę a gdy wiosna nadchodziła, budzono się do nowego, świeżego życia. Teraz izbice i koleje żelazne wyrównały pory roku i mamy kwiaty, owoce, jarzyny, przez cały okrągły rok.
Dawniej zdejmowano podwójne okna i zaraz słychać było w pokojach gwar uliczny, jak gdyby się znowu weszło w stosunki ze światem zewnętrznym. Głucha, miękka cisza zamknięcia ustała, zbudzono się do nowego życia, do czego nie mało przyczyniło się też i jaskrawe światło. Teraz pozostawia się podwójne okna przez cały rok a w zamian otwiera się niezalepione okna przez całą zimę, ilekroć nam przyjdzie ochota.
Wskutek tych wyrównań, nadchodzi wiosna niepostrzeżenie i bez tego wielkiego aparatu, jak ongi.. to też wita się ją bez uniesienia.
Ja przyjąłem obecną wiosnę jako fakt, do którego nie przywiązywałem wielkich nadziei. — Wiosna, wkrótce zatem nadejdzie znowu jesień! — Usiadłem na balkonie i patrzyłem na obłoki. Po nich można poznać, że to wiosna. Zbijają się one w większe masy, są gęściejsze i wyrazistsze w liniach; a niebo, jeżeli się ukaże przez jakąś szparkę, zda się niemal czarne, tak jest ciemne. W dali widzę las. Składa się on przeważnie ze świerków i sosen, jest ciemnozielony, nieruchomy a dla mnie jest najcharakterystyczniejszem wyobrażeniem szwedzkiej natury. To też, wskazując na niego, powiadam. — to jest Szwecya. Sylwetka jego miewa czasem wygląd konturu miasta z tem niezliczonem mnóstwem kominów, wież, szczytów, wieżyczek i dachów spiczastych. Ale dziś widzę w nim tylko las. Ponieważ wiatr dmie, wiem zatem, że cała ta masa smukłych pni chwieje się, ale nie mogę dojrzeć z odległości wynoszącej pół mili. Biorę więc lunetę i dopiero wtedy mogę rozróżnić kontur świerków, poruszających się nito bałwany na powierzchni morza, co sprawia mi niezmierną przyjemność, zwłaszcza, iż wyobrażam sobie, jakobym ja zrobił to odkrycie. Tęsknota moja podąża w tym kierunku, gdyż wiem, iż w głębi znajduje się morze; wiem, że niebieskie i białe zawilce rosną u stóp tych drzew a większą przyjemność sprawia mi widok ich w wyobraźni niż w rzeczywistości, od dawna bowiem odwykłem od natury, wyrażającej się w świecie zwierzęcym, roślinnym i mineralnym. Interesuje mnie tylko natura ludzka i losy ludzkie.
Niegdyś potrafiłem utonąć w widoku sadu kwitnącego; i teraz widzę, że to jest ładne ale nie tak ładne. Tłumaczę to sobie tem, że powstało we mnie przeczucie, iż istnieją doskonalsze pierwowzory tych niedoskonałych naśladownictw. Dlatego właściwie nie odczuwam żadnej tęsknoty za wsią, chociaż budzi się we mnie niechęć do miasta, ale jestto raczej pragnienie pewnej odmiany.
Przechadzam się zatem po swoich ulubionych ulicach a gdy widzę twarze ludzkie, budzą się we mnie wspomnienia, powstają myśli. Przechodząc obok wystaw sklepowych, widzę tyle rzeczy zgromadzonych ze wszystkich krańców ziemi, stworzonych lub udoskonalonych ludzkiemi rękami; one to nawiązują stosunki między mną a całą ludzkością i użyczają mi skarbów wrażeń w postaci form, barw i zbliżonych pojęć.
Rano, przy sprzątaniu otwierają okna mieszkań; w przechodzie, nie przystając naturalnie, jednym rzutem oka obejmuję cały obcy mi pokój parterowy a przez to znam kawał dziejów życia ludzkiego. Dziś naprzykład spojrzałem w okna jakiegoś starszego domu a potem wgłąb poprzez aspedistra, ten brzydki rodzaj lilii, przywieziony z Japonii, który nie wznosi swego kwiatu ku światłu, w górę, lecz kładzie go tuż przy korzeniu, na ziemi, gdzie leży, przypominając wyglądem kawałki mięsa, powycinane w kształcie gwiazdek. Wzrok mój poprzez nie dostał się na biurko, zarzucone potrzebnemi ale i pospolitemi przyborami i dalej w kąt, gdzie stał czworoboczny, biały piec kaflowy; pochodził on widocznie z dawniejszych czasów a każda kafla otoczona była czarną obwódką, niby brudny paznokieć; drzwiczki miał duże a stał w kącie bardzo ciemnym z powodu niezmiernie ciemnych tapetów. Najpierw przyszły mi na myśl lata, kiedy w modzie były ciemne pokoje, ale doznałem także zupełnie oderwanego uczucia przykrości, przypominając sobie ciasne, drobnomieszczańskie stosunki ludzi, którym ciężko na świecie, to też dręczą siebie i drugich. Przypomniał mi się też jeden stary dom, o którym nigdybym nie był pomyślał, gdyby nie to otwarte okno. Za wspomnieniem wyłoniło się dawno zapomniane życie, które ukazało mi się w nowem, zajmujacem świetle; tych ludzi dopiero teraz zrozumiałem, gdym myślał o nich po tylu latach, zrozumiałem ich tragedyę, którą dawniej odpychałem od siebie jako przykrą i małostkową. Za powrotem do domu napisałem szkic dramatu — a przyczyniło się do tego otwarte okno.
Gdy wychodzę wieczorem, kiedy już mrok zapadnie i światła pozapalają, miewam znajomości liczniejsze, ponieważ mogę zaglądać i w okna wyższych pięter. Studyuję tedy umeblowanie i urządzenie i mam gotowe wnętrze domu, sceny z życia. Ludzie, niespuszczający rolet, widocznie mają szczególne upodobanie w pokazywaniu się, dlaczegóż ja miałbym sobie dobrowolnie nakładać jakieś obowiązki dyskrecyi. Zresztą, zbieram obrazki minutowe a potem obrabiam to, co widziałem.
Pewnego wieczora przechodziłem w ten sposób obok pięknego, narożnego mieszkania o wielkich oknach i widziałem... widziałem meble z szóstego dziesiątka minionego wieku, firanki z siódmego, portyery z ósmego a drobiazgi z dziewiątego. W oknie stała alabastrowa urna, pożółkła jak kość słoniowa od ludzkich oddechów, westchnień, wyziewów wina i dymu tytuniowego, urna bez użytku, którą wreszcie ktoś przeznaczył na bilety wizytowe. Urna na popioły, którą się stawia na nagrobku z nazwiskami przyjaciół, którzy zjawili się i odeszli, krewnych, którzy żyli i poumierali, zaręczonych i pożenionych, zmarłych i pogrzebanych. Na ścianach wisiało dużo portretów różnego wieku, z rożnych czasów, wojowników w zbroi, uczonych w perukach, duchownych w zakonnych sukniach. W rogu przed kanapą stał stół do kart; naokół niego siedziały cztery dziwaczne postacie i grały. Nie rozmawiano, gdyż usta grających nie poruszały się. Trzej byli starcami, czwarty średniego wieku był to zapewne pan domu. Na środku pokoju siedziała młoda kobieta plecami odwrócona do grających, pochylona nad robótką. Pracowała ona bez żywszego zajęcia, widoczne było, że tylko dla zabicia czasu zdejmuje oczko za oczkiem, licząc w ten sposób sekundy. Wtem podniosła robotę i spojrzała na nią, jak gdyby według niej oryentowała się w czasie ale po przez niego i robotę patrzyła w przyszłość — a wtedy spojrzenie jej wybiegło przez okno, po przez urnę z popiołami i w ciemności natknęło się na moje spojrzenie, nie widząc go. Zdawało mi się, jakobym ją znał, jakoby przemawiała do mnie oczyma, czego, naturalnie, nie robiła. Jedna z mumij przy stole powiedziała coś, kobieta odpowiedziała skinieniem głowy, nie odwracając się i jak gdyby przerwano jej zadumę lub zdradzono myśli, pochyliła głowę niżej niż przedtem i znów puściła w ruch swój sekundnik. Nigdy nie widziałem nudów, zniechęcenia do wszystkiego, zmęczenia się życiem tak skondensowanych, jak w tym pokoju.
Mężczyzna grający, którego twarz ustawicznie zmieniała wyraz, zdawał się być czemś zaniepokojony, oczekiwać czegoś a mumie zdradzały również niepokój. Od czasu do czasu biegły spojrzenia w stronę zegara ściennego, którego długie wskazówki zbliżały się do godziny. Widocznie oczekiwali kogoś, kto rozprószyłby nudy, zmienił sposób ich życia, przyniósł z sobą coś nowego... może nawet przewrócił wszystko do góry nogami. W napięciu przed tą obawą nie odważono się oddać całkowicie grze, lecz grano tymczasowo, jak gdyby się spodziewali, że każdej chwili im przerwą — stąd pochodziły te mechaniczne ruchy figur woskowych.
Nareszcie stało się, co się miało stać. — Co za szczęście! — pomyślałem, gdy portyerę odgarnięto i dziewczyna w białym czepcu weszła, oznajmiając kogoś. Zbudziło się życie we wszystkich obecnych... młoda kobieta uczyniła pół obrotu, wstając. W tej samej chwili odezwał się zegar tak, że słyszałem jego uderzenia z ulicy i ujrzałem wskazówkę minutową, posuwającą się o punkt naprzód.
Wtem ktoś z przechodniów potrącił mnie tak silnie, że się ocknąłem z zadumy — zostałem niejako wyrzucony z tego pokoju, w którym duszą przebywałem długie dwie minuty, żyjąc tych ludzi życiem. Zawstydzony udałem się w swoją drogę; w pierwszej chwili miałem ochotę zawrócić i zobaczyć ciąg dalszy, ale rozmyśliłem się. — Wiem przecież, jak się to kończy — powiedziałem w duchu — przechodziłem to przecie sam kilkakrotnie.
Wiosna zbliża się w sposób podobny do poprzednich a jednak nie ten sam. Dawniej zapowiadał ją pierwszy skowronek na polu, ale teraz niema już skowronków na Skowronkowej drodze; obecnie oznajmia ją zięba w Chmielowym ogrodzie i szpaki na Ptasiem wzgórzu. Nie zmienił się jedynie dzień przeprowadzek. Z dawna nie miły mi był widok mebli i sprzętów domowych na chodniku. Ludzi bezdomnych zmusza się w ten sposób do wystawiania na widok publiczny swoich wnętrzności, których oni się wstydzą; to też nigdy nie widać właścicieli, czuwających nad swoim dobytkiem. Wolą raczej poruczyć to obcym, niż wystawiać na pełne światło dzienne swój niedostatek. Ta kanapa ze stołem naprzykład uszła by jeszcze w domu, przy słabem oświetleniu, ale w słońcu widać plamy i rysy, a że jedna noga była oderwana, nic to nie szkodziło w domu — ale na dworze odpadła.
Jeżeli ujrzysz twarz jakąś przy wozie z meblami, będzie napewno stroskana, rozpalona, zrozpaczona. Ale koniecznością jest przenosić się, zdzierać, burzyć, przewracać wszystko. Ja, który nic innego nie robiłem tylko podróżowałem i przenosiłem się, przypomniałem sobie w tej chwili wrażenia z mojego ruchliwego życia, które te wspomnienia wyraziły się wierszem a zatytułowałem go: Ahasverus.
Po kilku nawrotach zimy nadeszła w końcu wiosna a kiedy pewnego ranka opuściły się lipy, miałem wrażenie, jakoby uroczystego święta, przechadzając się w tym zielonawym blasku, działającym tak dobrze na oczy. Powietrze jest spokojne, łagodne, nogi stąpają po suchym, drobnym piasku, sprawiającym wrażenie niezmiernej czystości. Nowa trawa przysłoniła liście ostatnich lat, śmieci i błoto, zupełnie jak jesienią pierwszy śnieg. Skielety drzew nabierają ciała a wreszcie staje wysokie tło lasu liściastego, nito zielony mur nad brzegiem zatoki. Przedtem wyganiał mnie stąd wiatr i zimno, teraz przechadzam się noga za nogą, przysiadając niekiedy na ławce. Na wybrzeżu, pod brzostami umieszczono bowiem ławeczki — tu siaduje także żółty człowiek, mój nieznajomy nieprzyjaciel i rozpiąwszy surdut czytuje dziennik. Dziś właśnie po jego dzienniku poznałem, że istotnie jesteśmy przeciwnikami. W spojrzeniu, które od pisma podniósł na mnie zdawałem się dostrzegać, że czytał coś o mnie, co mu sprawiało przyjemność i sądził, iż albo przełknąłem już truciznę, lub stanie się to niebawem. Mylił się jednak, gdyż nie biorę nigdy w rękę tego dziennika.
Major schudł i zdawał mi się jakiś stroskany. Jest mu to zapewne obojętne dokąd pojedzie ale wyjechać z miasta musi, aby zupełnie nie osamotnieć i nie czuć się proletaryuszem. Dziś stanął na skraju przylądka i zdawał się liczyć drobne fale, uderzające o kamienie; aby zaś coś robić, wymachiwał nieznacznie laską w powietrzu. W tem z drugiej strony zatoki rozległ się dźwięk rogu. Wzdrygnął się cały. Na polu, za wzgórzem wyłaniał się szwadron kawaleryi, najpierw hełmy, potem łby końskie. Poczem nastąpiło wstrząśnienie aż ziemia zadrżała i wśród krzyku, nawoływań i hałasu, przemknęła ta zwarta masa w ordynku nito burza. Major odżył: po jego pałąkowatych nogach poznałem, że był kawalerzystą — może to był jego pułk właśnie? — a teraz był dla nich obcym, wycofanym z biegu! — Ha, takie jest życie!
Moja tajemnicza staruszka jest jednakowa latem i zimą, ale ostatnia dała się jej we znaki, musiała sobie przybrać do pomocy laskę; zresztą pokazuje się ona tylko raz na miesiąc, ale należy do mojego towarzystwa, podobnie jak wszech królowa ze swojemi psami.
Wraz ze słońcem jednak i z wiosną, wcisnęli się nowi spacerowicze do naszego kółka, do którego, mojem zdaniem, nie należą. Pojęcie własności rozrasta się swobodnie to też i mnie się zdaje, jakoby ta moja ranna przechadzka, w tem otoczeniu była wyłączną moją własnością. Patrzę na nich okiem niechętnem, jeżeli w ogóle zwracam spojrzenie w tę stronę, gdyż w moim nastroju, skierowanym do wnętrza, nie chcę stykać się z ludźmi przez wymianę spojrzeń. Ludzie domagają się tego rodzaju poufałości i mówią z niechęcią o „kimś, kto nie patrzy ludziom w oczy“. Wyobrażają sobie, że mają prawo wpatrywać się w tych, których spotykają, ale ja nie mogłem nigdy pojąć, skąd przyszli do tego prawa. Na mnie działa to jak włamanie, pewnego rodzaju gwałt, popełniony na mojej osobie, w każdym razie przynajmniej zda mi się natręctwem; w młodości swojej czyniłem stanowczą różnicę między ludźmi, którzy na mnie patrzyli a tymi, którzy nie patrzyli. Teraz wyobrażam sobie, że wymiana spojrzenia z kimś nieznajomym na ulicy ma znaczyć: bądźmy przyjaciółmi i koniec! Ale bywają ludzie, mający w sobie coś wyzywającego, z którymi nie mogę zgodzić się na tę propozycyę przyjaźni. Chcę mieć stosunki neutralne lub w ostatecznym razie nieprzyjazne; przyjaciel bowiem zawsze wywiera na mnie pewien wpływ a tego sobie nie życzę.
To natręctwo trwa na szczęście tylko do końca wiosny, gdyż w lecie wyjeżdżają ci obcy na wieś a wtedy są miejsca przechadzek tak osamotnione jak zimą.
Nadeszło z utęsknieniem oczekiwane lato. Stało się faktem dokonanym, zresztą jest mi to obojętne, gdyż żyję pracą swoją i przyszłością, niekiedy zwracam się za siebie, do wspomnień, których mogę użyć jako podwalin do budowy. Niema rzeczy, w którą nie mógłbym ich zamienić; jedno wspomnienie może być użyte do wszystkiego możliwego w budowli fantastycznej, może odwracać się rozmaicie zabarwionemi stronami a ponieważ liczba zestawień może być nieskończona, gra ta sprawia mi wrażenie nieskończoności.
Nie tęsknię do wsi ale niekiedy wydaje mi się jakobym zaniedbał obowiązek, nie bywając w lesie i nie kąpiąc się w morzu. A przytem czuję jak gdyby dziwny jakiś wstyd, że pozostałem w mieście, gdyż wyjazd letni uważa się za przywilej tej klasy społecznej, do której mnie zaliczają — sam bowiem uważam siebie za stojącego po za społeczeństwem. Czuję się przytem trochę smutnym i opuszczonym, wiedząc, że wszyscy moi przyjaciele wyjechali z miasta. Nie odwiedzałem ich wcale, co prawda, gdy w niem byli, ale wiedziałem że są; mogłem ich sobie wyobrazić w pewnej ulicy, teraz straciłem ich ślad.
Siedząc przy biurku, mogę poprzez firanki widzieć zatokę morza Bałtyckiego, po drugiej stronie wybrzeże z ciemno-szaremi, okrągłemi skałami a nizko, tuż nad powierzchnią wody biały brzeg, nad skałami zaś czarny bór sosnowy. Czasami budzi się we mnie tęsknota do tego wszystkiego. A wtedy biorę lunetę i nie ruszając się z miejsca, znajduję się tam. Chodzę po kamykach nadbrzeżnych, gdzie w pośród czysto spłukanych żerdzi płotu, kępek łoziny i traw, rosną pod olchami żółte jaskry i czerwone dzwonki. W szczelinie skały na mchu i błocie ściskają wielkie paprocie drobną słodziuszkę, wijącą się po ziemi jak bluszcz; kilka krzaków jałowcowych wysłano na zwiady na sam kraj. I wpatruję się w głąb sosnowego boru, zwłaszcza wieczorem, gdy słońce stoi na niebie nizko. Wtedy widzę jasnozielone sklepienie z miękkiemi mchami i poszyciem z osiki i brzózek.
Niekiedy widać tam jakieś życie ale rzadko. Wrona ukaże się i coś skubnie a przynajmniej udaje, że skubie, chociaż widzę dobrze, że myśli, iż nikt na nią nie patrzy. Ale że kokietuje tego lub owego ze swojego gatunku, to więcej niż pewne.
Wtem zwolna płynie jakaś łódka: ktoś wiosłuje, siedząc z tyłu żagla ale widzę tylko łokieć i kolana — w głębi siedzi jakaś kobieta. Łódź sunie tak pięknie a gdy patrzę na tę wodę, zda mi się, że słyszę ów kojący plusk, to coś, co bezustannie mamy za sobą a przecież wciąż przed sobą także, to coś, co jest tajemnym urokiem żeglugi, obok samego kierowania wiosłem, oraz walki z burzą i wichrem.
∗
∗ ∗ |
Pewnego razu ukazała mi się w lunecie cała scena. Dalekiego wybrzeża nigdy jeszcze nie przekroczyła (w lunecie) istota śmiertelna; była to moja własność, moja posiadłość, moja letnia rezydencya. Wtem, pewnego wieczora ujrzałem małą łódkę, nadpływającą z prawej strony lunety. W łódeczce siedziała dziesięcioletnia dziewczynka w jasnej sukience i czerwonej, tennisowej czapce. W pierwszej chwili mimo woli zapytałem.
— Czegóż ty tu chcesz? Ale niestosowność podobnego pytania ujawniła mi się zaraz.
Dziewczynka przybiła do brzegu, przyciągnęła łódkę, poczem weszła w nią napowrót i wyniosła coś, co błyszczało w jednym jej rogu. Ciekawy byłem co to za przedmiot, ale nie mogłem sobie zdać sprawy dokładnie. Wysunąłem trochę lunetę i dojrzałem, że była to mała, lekka siekierka... Siekiera w ręku dziecka! Dwóch tych pojęć nie mogłem na razie pogodzić z sobą, dlatego działały na mnie tajemniczo, niemal strasznie. Dziewczynka przeszła najpierw wzdłuż brzegu, szukając czegoś, jak zwykło się szukać, gdy się idzie brzegiem... szuka się czegoś niespodziewanego, ma się nadzieję, że niezbadane morze wyrzuciło coś z siebie. — Teraz będzie puszczała kaczki — powiedziałem w duchu — dzieci nie mogą patrzeć na wodę i kamienie i powstrzymać się od puszczania kaczek. Dlaczego? Ha! i tu zapewne tkwią jakieś przyczyny... Naturalnie! zabrała się do puszczania kaczek. Potem poczęła piąć się na skałę. — Teraz będzie z pewnością jadła słodziuszkę, boć przecież jest ze Sztokholmu i uczęszczała do gminnej szkoły. Dzieci wiejskie nie jadają słodziuszki, którą miejskie nazywają słodkiem drzewem. — Nie! — przeszła obok paproci a zatem pochodziła ze wsi. Podeszła pod krzak jałowca. Zaczynałem rozumieć: zapewne nałamie jałowca, bo to dziś sobota — pomyślałem. — I to nie! zbliżyła się rzeczywiście do jednego krzaka, ułamała nawet gałązkę ale poszła dalej. — Chyba natnie suchych gałęzi i zgotuje sobie kawy? Najpewniej! Gdzież tam! pnie się dalej aż na sam kraj lasu. Tu przystanęła i zdawała się mierzyć okiem najniższe gałęzie, bardzo gęste i zielone!.. W tejże chwili uczyniła ruch głową, poczem powiodła oczyma za czemś w powietrzu — musiał to być ptak jakiś, sądząc po ruchach jej; gdy podleciał w górę, ona pochyliła szyjkę temi samemi staccato ruchami, jak pliszka, kiedy lata, której lot wydaje się peryodycznem rzucaniem się w dół.
Wreszcie poczęła zdradzać się ze swojemi zamysłami: lewą ręką ujęła za gałąź i pomaleńku odrębywała. Ale dlaczegóż świerkowe gałęzie? Używa się ich przecie tylko przy pogrzebach a dziecko nie jest w żałobie. Uwaga: nie musi koniecznie należeć do rodziny zmarłego! — Zupełnie słusznie! — Gałązki są za małe na miotły lub do wysłania sionki a na podłogę w izbach używa się u nas tylko jałowca. — A może ona pochodzi z Dalarne, gdzie używają świerka zamiast jałowca?... Wszystko jedno! — Teraz następuje coś nowego. Na metr przeszło od dziewczynki podnoszą się nagle najniższe gałęzie dużej sosny i ukazuje się ogromny łeb — krowa wyciąga szyję — widzę to po otwartej gębie i w tył odchylonym karku. Dziewczynka stanęła z siekierą podniesioną a całe jej ciało zdrętwiało ze strachu, który jest tak wielki, że nie może uciekać. Wtem postępuje kilka kroków naprzód i nagle przestrach dziecka wywołuje zmianę prądu i staje się odwagą. Z podniesioną siekierą podeszła ku zwierzęciu, które po pewnym namyśle, zmartwione, że źle pojęto jego życzliwość, wróciło do swojej ciemnej gęstwiny.
W przestrachu mimowoli uczyniłem i ja ruch, jak gdybym chciał bronić dziecka... ale niebezpieczeństwo minęło, odłożyłem lunetę, przekonawszy się raz jeszcze, jaka to trudna rzecz mieć spokój. — Bo słychaneż to, w swoim zacisznym domu być wciągniętym w takie daleko się rozgrywające dramata! A w dodatku dręczyć się przypuszczeniami, do czego też mogły służyć te gałązki świerczyny!
Reszta lokatorów wyjechała na wieś a ja czuję, że w mieszkaniach ich jest pusto; zdaje się, jakoby skończyło się jakieś naprężenie. Ta koordynacya sił, istniejąca w każdej rodzinie w formie: męża, żony, dzieci i służby, ta mieszanina woli przestała istnieć w mieszkaniach a dom, który zawsze uważałem za stacyę elektryczną, dostarczającą mi prądu, przestał zaopatrywać mnie w siłę. Osłabłem, jak gdyby przerwał się wszelki mój łącznik z ludzkością. Wszystkie te światła w mieszkaniach irytowały mnie, dziś czuję ich brak; nawet pies, który budził mnie do nocnych rozmyślań lub wywoływał we mnie zdrowy gniew, pozostawił po sobie próżnię. Śpiew umilkł — nie słyszę już Beethovena. I telefon przestał dzwonić a gdy idę po schodach, słyszę, jak kroki moje odbijają się w pustych pokojach. Niedzielna cisza panuje przez cały tydzień, natomiast poczyna mi dziwnie dzwonić w uszach. Myśli moje własne zdają mi się być wymówionemi słowami; mam wrażenie, jak gdybym pozostawał w telepatycznym związku z nieobecnymi krewnymi, przyjaciółmi i wrogami; wiodę długie, poważne rozmowy z nimi wszystkimi — albo powtarzam dawne rozumowania, które wypowiadałem w towarzystwach lub po kawiarniach; zwalczam ich zdania, bronię swojego sądu, jestem znacznie wymowniejszy niż w obec słuchaczów. W ten sposób, życie zda mi się bogatsze i łatwiejsze; nie dokucza mi tak dalece, nie męczy mnie i nie rozgorycza.
Niekiedy przeciąga się taki stan, póki nie znajdę się w sporze z całym narodem; czuję, jak odczytują moje ostatnie dzieło, które jeszcze znajduje się w rękopisie; słyszę, jak zwalczają mnie dalecy i blizcy; wiem, że ja mam słuszność, nie mogę tylko pojąć, że inni tego nie chcą zrozumieć. Ogłaszam świeżo odkryty fakt, zaprzeczają mu lub krytykują moje źródło, podają w wątpliwość autorytet, chociaż się sami na niego powołują. Wciąż czuję naokół siebie niechęć, wrogie usposobienie, walkę. Wrogami jesteśmy widocznie wszyscy a tylko wtedy zaprzyjaźniamy się, gdy mamy wspólnie walczyć. Chyba już tak musi być!
Jakkolwiek to życie wewnętrzne jest pełne ruchu, niekiedy jednak brak mi rzeczywistości, gdyż zmysły moje bezczynne domagają się zastosowania. Muszę słyszeć a przedewszystkiem widzieć, inaczej poczną zmysły dawnym zwyczajem działać na własną rękę.
Jeszcze życzenia tego nie sformułowałem należycie a już się spełniło. Łąkę pod mojemi oknami zalały oddziały wojska. Najpierw szła piechota a więc ludzie z rurami metalowemi, zawierającemi materyę wybuchową, która po zapaleniu jej wyrzuca z siebie kawałki ołowiu. Wyglądają jak linie rozszczepione na dole. Potem ukazują się ruchome kombinacye ludzi i czworonogich — to kawalerya. Gdy poszczególny jeździec galopuje, koń wykonywa takie ruchy, jak łódź na falach, człowiek ma tu rolę wioślarza. Cała kolumna jednak wywołuje wrażenie silne. Ale największe wrażenie sprawia artylerya, zwłaszcza gdy urządza wyścigi; ziemia drży wtedy aż lampa wisząca się chwieje a kiedy zagrzmi salwa, ustępuje mi samo przez się dzwonienie w uszach. Zanim się do tego przyzwyczaiłem, uważałem to jako rodzaj gwałtu, dokonanego na swojej osobie, ale po kilkudniowym strzelaniu uznałem owe huki za wcale zdrowe, ponieważ nie dozwalają mi zdrzemnąć się w tej nieprzerwanej ciszy. A z odpowiedniej odległości, w jakiej odbywa się ta zabawa w wojnę, wydaje mi się ona sztuką, przedstawianą dla mojej rozrywki.
Wieczory stają się coraz dłuższe a wiem z doświadczenia, że nie można wychodzić, bo ulice i parki zapełnione są smutnymi ludźmi, którzy nie mogli wyjechać na wieś. A że zamożni opróżnili najwykwintniejsze miejsca spacerowe w mieście, występuje na widownię uboga ludność podmiejska i zajmuje wolne miejsca. To nadaje miastu piętno zamięszania i najazdu a ponieważ piękno towarzyszy zawsze bogactwu, widok nie jest piękny.
Pewnego niedzielnego wieczora, kiedy czułem się na jednym poziomie z biednymi, postanowiłem wyrwać się z domu i urządzić sobie przejażdżkę, aby zobaczyć ludzi.
Skinąłem na dorożkę pod Nowym mostem i usiadłem. Woźnica zdawał się być trzeźwym ale spokojnym pod tym względem nie mogłem być — w twarzy jego było coś podejrzanego. Jechał wybrzeżem i zauważyłem, że po lewej stronie drogi snuły się roje ludzi; patrzyłem wciąż w przeciwnym kierunku na wodę, wyspy, fiordy i na sine góry.
Nagle zaszło coś, co zwróciło uwagę zarówno dorożkarza jak moją. Wielki pies kudłaty, podobny do tłustego wilka, usiłującego przybrać wygląd owcy, z czołem nizkiem, złośliwemi oczymaa tak brudny, że trudno było określić jego barwę, biegł obok przednich kół i od czasu do czasu zabierał się do skoku na kozioł. Udało mu się nawet raz ale go dorożkarz strącił.
— Cóż to za pies? — pytałem zdziwiony tak zręcznością potwora jak niezwyczajnością samego wypadku.
Dorożkarz bąknął coś, z czego zrozumiałem tylko, że to nie jego pies, ale gdy bat opuścił, napadł nas zwierz znowu i gdyśmy byli w pełnym biegu, próbował dostać się na siedzenie obok mnie. Jednocześnie dostrzegłem jakieś poruszenie w tłumie, odwróciwszy się, ujrzałem całe procesye stworzeń podobnych do ludzi, które śledziły walkę psa z dorożkarzem z widoczną sympatyą dla pierwszego. Spojrzawszy uważniej na te stworzenia, zauważyłem, że przeważna ich część to byli kalecy; kule i laski widać było jedne obok drugich przy krzywych nogach i zgarbionych plecach; były tam karły z plecami olbrzymów i olbrzymy z dolną częścią ciała karła; były twarze, którym brakło nosa, nogi pozbawione wielkich palców. Słowem, było to zbiorowisko wszystkiej nędzy, która ukrywa się przez zimę a teraz wyległa na słońce, udając się w pole. Widziałem tego rodzaju istoty podobne do ludzi w teatrze na Glucka „Orfeusz i Eurydyka“; wtedy myślałem, że to fantazya lub przesada. Nie przestraszyłem się, gdyż byłem w stanie określić, skąd przyszli i dokąd dążą obecnie, ale drżałem na widok tych nędzarzy, defilujących takiem szeregiem po najpiękniejszych ulicach miasta. Czułem również, jak nienawiść ich zionie jadem ku mnie, jadącemu dorożką a pies ich dawał wyraz ich zbiorowemu uczuciu. Ja byłem im przyjacielem, lecz oni byli moimi wrogami. Dziwne! dziwne!
Gdyśmy wjechali w Djurgärden, spotkała się ta fala z drugą, dążącą w przeciwnym kierunku; fale te przeszły obok siebie, nie widząc się wzajem, nie krytykując swoich tualet i twarzy, gdyż dobrze wiedzieli, że wszyscy wyglądają jednakowo — ale na mnie patrzyli wszyscy. Teraz, jadąc w pośród dwóch szeregów, zmuszony byłem patrzeć na jednę z dwóch stron i przykro mi się zrobiło, czułem się opuszczony; tęskniłem do widoku jakiejś znajomej twarzy, zdawało mi się, że uspokoiłoby mnie przyjazne lub chociażby znajome spojrzenie ludzkie, ale nie spotkałem nikogo.
Gdyśmy przejeżdżali koło Hasselbakken, myślą znalazłem się wewnątrz, w ogrodzie: tam z największą pewnością siedzi ten lub ów z moich znajomych.
Zbliżaliśmy się ku błoniom i nagle przemknęło mi przez głowę, że właśnie tu muszę spotkać tego człowieka, muszę. — Dlaczego? — nie potrafiłbym powiedzieć, ale łączyło się to ze straszną tragedyą z mojej młodości, która zgubiła całą rodzinę a czego skutki odczuły nawet dzieci. W jaki sposób skojarzyła się u mnie ta tragedya z błońmi Djurgärdenu, nie umiem stanowczo określić ale przypisuję to skojarzenie myślowe widokowi katarynki z obrazami, które przedstawiały morderstwo wśród strasznych okoliczności, gdzie zamordowany był niewinny, lecz pozory przemawiały przeciw niemu...
Nie omyliło mnie przeczucie! Ten sam człowiek a raczej syn jego, obecnie siwiuteńki, poważnie prowadzi pod rękę swą białowłosą matkę. Trzydzieści pięć lat niezasłużonych, ukrytych cierpień z winy kogoś drugiego, nadały ich twarzom tę bladość śmiertelną. Ale co tych zamożnych, poważanych ludzi popchnęło w to otoczenie? Może ulegli powszechnej sile przyciągającej, która pcha równe do równego, może pociechą im było widzieć innych, którzy cierpią więcej a również niezasłużenie.
Spodziewałem się ich tu spotkać, mówił mi to tajemny a przecież mocny głos ukryty w głębi duszy.
Na błoniu ukazała mi się nędza w innej formie. Spotykałem dzieci na rowerach, dzieci ośmio lub dziesięcioletnie z twarzami zuchwałemi, przemądrzałe dziewczynki o rysach, które mogły by być ładne ale złość je zeszpeciła. Nawet jeżeli twarz była piękna, znalazła się jakaś wada: nieodpowiednia odległość jednego rysu od drugiego, nos za duży, wargi zbyt odsłaniające dziąsła, wypukłe oczy szpecące czoło i tym podobne.
Im głębiej, tem bardziej przerzedzały się tłumy, na trawie widać było roztasowane małe grupki. Uderzyło mnie, że zawsze siadano we troje: dwóch mężczyzn i jedna kobieta — pierwszy akt idylli, kończącej się tragedyą noża.
Tu począł mnie woźnica zabawiać rozmową, sypiąc jednę historyę za drugą. Nie jego poufałość mnie raziła, boć on nie widział w tem nic złego ale dokuczało mi to, że przeszkadzał mi myśleć a kiedy swojemi opowiadaniami o pewnych przejeżdżających damach, skierował moje myśli w kierunku, którego im nie chciałem nadać, stał się prawdziwą plagą, więc poprosiłem go, aby mnie odwiózł do domu.
Zawrócił przy skręcie bardziej zły niż zmartwiony mojem żądaniem; w tej samej chwili minęła nas dorożka, w której siedziały dwie pijane damy bardzo podejrzanej powierzchowności. Dorożkarz usiłował je wyminąć ale mu się to nie udało z powodu ścisku. Musiałem więc jechać za tem towarzystwem; gdy tłumy je zatrzymały, musiałem i ja przystanąć tak, że zdawało się, jak gdybym dążył w ich ślad, co bawiło niezmiernie tak owe damy jak i tłumy na drodze.
W ten sposób trwała moja jazda aż do samego miasta, póki nie stanąłem przed bramą swego domu, gdzie zbudziłem się niejako z przykrego snu.
— Wolę już samotność — powiedziałem w duchu i był to ostatni wieczór, w który wyszedłem tego lata. Postanowiłem ograniczyć się do własnego towarzystwa, które widocznie należało uprawiać, aby nie wpaść w złe.
Tak więc przesiaduję w domu i odpoczywam; zdaje mi się, jakobym teraz wolny już był od burzy życia, pragnę tylko być nieco starszym, abym nie odczuwał ponęt świata — zresztą sądzę, że najgorsze przeszło.
Wtem pewnego ranka przy śniadaniu wchodzi pokojowa, mówiąc: — Pański syn był tu ale powiedziałam, że pan jeszcze nie wstał.
— Mój syn?
— Tak, — tak mówił.
— Ależ niemożliwe! — Jakże wyglądał?
— Wysoki... i powiedział, że się nazywa X. i że przyjdzie później.
— Na ileż lat wyglądał?
— Młody panicz, siedemnaście — a może osiemnaście lat...
Oniemiałem z przestrachu. Dziewczyna wyszła.
Więc jeszcze nie koniec! Przeszłość powstała z grobu, który tak dobrze był przysypany i porósł już dawno trawą. Mój syn, który w dziewiątym roku życia wyjechał do Ameryki w odpowiedniem towarzystwie i o którym myślałem, że znajduje się w dobrych rękach, na szerokim świecie! Co się stać mogło? Bez wątpienia jakieś nieszczęście a może i niejedno.
Jakiem będzie spotkanie? Owa przerażająca chwila poznania, kiedy napróżno szukamy dobrze sobie znanych rysów twarzy dziecięcia, tych rysów, które od kołyski staraliśmy się uczynić najbardziej ludzkiemi. Dziecku usiłuje się pokazać tylko piękne swoje strony i w ten sposób otrzymuje się w tej plastycznej, dziecięcej twarzyczce odbicie najlepszej cząstki swego ja, które to odbicie kocha się jako nowe i lepsze wydanie siebie samego. Teraz miałem tę twarz ujrzeć zeszpeconą, gdyż wyrostek jest brzydki owym brakiem proporcyi rysów, ową niemiłą mięszaniną nadczłowieka, jako pozostałości z dziecka i budzącego się w młodzieńcu życia zwierzęcego ze śladami namiętności i pociągu zmysłowego, trwogi przed czemś nieznanem, żalu za tem, czego już popróbował i tą ustawiczną krytyką wszystkiego, nienawiścią ku wszystkiemu, co jest po nad nim i ciąży mu a co za tem idzie nienawiścią do starszych, lepiej położonych, nieufnością do całego życia, które świeżo zmieniło niewinne dziecię w drapieżnego człowieka. Znałem to przecie wszystko z doświadczenia i pamiętam, jaki wstrętny byłem jako młodzieniec, gdy wszystkie moje myśli mimowoli obracały się tylko około jadła, napitku i nizkich rozkoszy.
Widoku tego nie pożądałem zgoła, wiedziałem nazbyt dobrze, iż tak jest, jak sobie wyobrażałem a czemu winien nie byłem wcale, gdyż jestto zwykły porządek rzeczy. Rozsądniejszy od swoich rodziców, nigdy nie żądałem nic w zamian od mojego syna, wychowałem go na wolnego człowieka i od początku pouczyłem go o prawach zarówno jakoteż i o obowiązkach jego względem świata, siebie samego i bliźnich. Ale wiedziałem, że on przyjdzie z żądaniami, które rozrosły się niepomiernie, mimo, że prawa jego do mnie skończyły się z piętnastym rokiem jego życia. A że będzie sobie kpił ze mnie, gdy będę mu mówił o jego obowiązkach, to wiedziałem także... z własnego doświadczenia.
Mniejsza o to, gdyby chodziło o pieniądze, ale on będzie chciał stawiać jakieś żądania co do mojej osoby, chociaż gardził mojem towarzystwem. Będzie domagał się domu, którego nie mam, przyjaciół, których mi brak, stosunków, które, jak przypuszcza, utrzymuję, będzie chciał użyć mojego nazwiska do wyrobienia sobie kredytu.
Byłem przekonany, że wydam mu się nudnym, jemu, który przywiezie z sobą poglądy nabyte w obcym kraju, inne zapatrywania na świat, inny sposób życia, że będzie mnie chciał traktować jak starego kuglarza jarmarcznego, ponieważ nie jestem inżynierem lub elektrotechnikiem.
A jak rozwinął się jego charakter w tych latach? Doświadczenie nauczyło mnie, że jakim się człowiek urodzi, takim niemal zostaje przez całe życie. Wszystkie te roje ludzi, których widziałem na arenie świata od ich dzieciństwa, byli takimi samymi w pięćdziesiątym roku ich życia, z bardzo małemi zmianami. Wielu stłumiło w sobie osobliwsze właściwości jakieś, nie nadające się do życia towarzyskiego, niektórzy ukryli je pod cienkim pokostem ale w gruncie pozostali tymi samymi. U wyjątków pewne właściwości i rysy charakteru rozrosły się: u jednych w górę, w cnoty; u drugich niżej, w występki. Tak naprzykład przypominam sobie kogoś, czyja stałość rozwinęła się w upór, zamiłowanie do porządku w pedanteryę, oszczędność w skąpstwo, miłość do ludzi stała się nienawiścią do wyrodków. Pamiętam też jednego, którego świętoszkostwo rozwinęło się w pobożność, nienawiść zmieniła się w pobłażliwość, upór w stałość.
Nadumawszy się dostatecznie, wyszedłem na zwykłą, ranną przechadzkę nie po to aby uwolnić się od dręczących mnie myśli, lecz właśnie przygotować się na to, co nastąpić musi nieodwołalnie. Przechodziłem myślą wszystkie możliwe formy spotkania. A gdy doszedłem do kwestyi, co mogło się wydarzyć od chwili, gdyśmy się pożegnali aż dotąd, zadrżałem i miałem ochotę uciec z miasta, z kraju. Ale doświadczenie nauczyło mnie także, iż plecy są miejscem najczulszem a piersi są osłonione wielkiemi tarczami z kości, przeznaczonemi do stawiania oporu — dlatego postanowiłem zostać i ciosy przyjąć.
Gdym w ten sposób zahartował swoje uczucia i przyswoił sobie chłodny sposób patrzenia na rzeczy, właściwy praktycznym światowcom, ułożyłem sobie program działania.
Sprawiwszy mu suknie na grzbiet, oddam go do jakiegoś pensyonatu, pozwolę mu być, czem będzie chciał, odrazu zaprzęgnę go do pracy a przedewszystkiem będę go traktował jak obcego gentlemena, trzymanego w pewnej odległości, bez poufalenia się. Aby się zaś uchronić od jego natręctwa, nie wspomnę o przeszłości, nie będę mu dawał rad, zostawię mu zupełną swobodę, bo też zapewne nie będzie chciał żadnych rad słuchać.
A więc postanowione! I dajmy już temu spokój.
Z jasnym, skupionym umysłem wracałem do domu, z pełną świadomością, że zaszła zmiana w mojem życiu i to tak gwałtowna, iż droga, widok i ustroń moja nabrały całkiem nowego wyglądu. Gdy stanąwszy na moście, spojrzałem w ulicę, zatrzymał się mój wzrok na pewnej, młodzieńczej postaci — tej chwili nigdy nie zapomnę!
Był to mężczyzna wysoki, szczupły, szedł krokiem niepewnym, jak ktoś, kto czeka lub szuka kogoś czy czegoś. Spojrzał na mnie bystro i dostrzegłem, że zadrżał, w chwili, gdy mnie poznał. Ale wnet opanował się, wyprostował, przeszedł ulicę na poprzek i skierował się wprost na mnie. Przybrałem postawę obronną i słyszałem się już mówiącego wesołym, swobodnym głosem: — Dzień dobry, mój chłopcze!
Teraz, gdy oddzielała nas niewielka przestrzeń, zauważyłem te oznaki zdeklarowania, którego się najbardziej obawiałem. Kapelusz nie był na jego głowę, siedział na niej jak gdyby był z kogoś innego, spodnie fałdowały mu się brzydko a kolana opadały znacznie niżej; całe ubranie wyglądało niezwykle ubogo... cechując wewnętrzny i zewnętrzny upadek; typ: kelner bez posady. Obecnie mogłem już i twarz dojrzeć, twarz dziwnie chudą a w niej widzę jego oczy... te duże, niebieskie oczy, otoczone błękitnemi białkami... To on!
Ten zdemoralizowany, przeżyły młodzian był niegdyś aniołkiem, który miał taki rozkoszny uśmiech, że odrzuciłem precz wszelkie teorye o naszem pochodzeniu od małp. Strojono go niby księcia i bawił się też z rzeczywistą księżniczką w Niemczech...
Cały wewnętrzny cynizm życia objawił mi się w tej chwili bez śladu samooskarżenia, gdyż nie pozostawiłem go przecie bez opieki i środków.
Dzieliło nas tylko kilka kroków! — Nagle powstaje w mojej głowie wątpliwość: to nie on. I w tej sekundzie postanawiam przejść obok niego, pozostawiając jemu uczynienie pierwszego kroku.
Raz! Dwa! Trzy!
Przeszedł!
— Czy on, czy nie on? — pytałem sam siebie wracając do domu, pewny, że w każdym razie jeszcze się z nim zobaczę.
Za powrotem do domu, wezwałem dziewczynę, aby ją wybadać bardziej szczegółowo i dowiedzieć się na pewno, czy to był on, ten, koło którego przechodziłem, ale w żaden sposób nie mogłem nabyć pewności; pozostałem więc w naprężonem oczekiwaniu aż do południa niemal. Już to pragnąłem, aby nadszedł, chociażby dla zrobienia końca temu wszystkiemu, już to wydawała mi się sytuacya tak wszechstronnie przemyślaną, że sprawiała wrażenie przebytej.
Przeszło południe, nadeszło popołudniu i nagle począłem na sprawę tę patrzeć z nowego punktu widzenia, który ją pogorszył. — On pomyślał zapewne, że nie chciałem się z nim przywitać; to go dotknęło i cofnął się,... chodzi teraz po pustem mieście w obcym kraju, dostać się może w złe towarzystwo... doprowadzony do rozpaczy... Gdzież go szukać teraz?
Na policyi!
Dręczyłem się tak wciąż bez przyczyny, bo przecież nie miałem żadnego wpływu na jego losy! Doznawałem uczucia, jakoby zła jakaś siła umieściła mnie w tej fałszywej sytuacyi, ażeby winę całą na mnie zwalić.
Nadszedł wreszcie wieczór. Wtem wchodzi służąca z biletem... na którym było... nazwisko mego bratanka!
Potem, gdy znalazłem się sam, odczułem pewną ulgę, że oczekiwane niebezpieczeństwo rozpłynęło się w urojone obrazy, które jednak miały dla mnie znaczenie chwil przeżytych. A te obrazy wyobraźni narzucały mi się z taką mocą nieprzepartą, że musiały mieć jakąś podstawę. Może — mówiłem w duchu — mój syn na obcej ziemi jest ofiarą podobnych przywidzeń, może znajduje się w potrzebie, może tęskni do mnie — „widział“ mnie na ulicy, podobnie jak ja go „widziałem“ — był dręczony taką samą niepewnością?
Tu przerwałem dalsze rozmyślania i odłożyłem ten wypadek do dokumentów innych wydarzeń; nie zarejestrowałem ich jednak między wytwory wyobraźni, lecz przechowałem jako drogocenne wspomnienie.
Wieczór miałem smutny lecz spokojny. Nie pracowałem, tylko przechadzałem się po pokoju, spoglądając od czasu do czasu na zegar. Wreszcie zbliżyła się godzina dziewiąta i ze zgrozą myślałem o ostatniej długiej godzinie, która mi jeszcze zostawała. Wydawała mi się ona wiekiem i nie wiedziałem, jakby ją sobie skrócić. Nie wybrałem samotności; narzucono mi ją a teraz nienawidziłem jej jako musu; czułem potrzebę wyrwania się z tego — pragnąłem usłyszeć muzykę, coś z tych wielkich, największych, którzy przeszli cały ból życia — zwłaszcza stęskniłem się do Beethovena i począłem przypominać sobie ostatni motyw sonaty księżycowej — on bowiem był dla mnie najwyższym wyrazem ludzkich pragnień, wyzwolin, wyrazem, którego żadna pieśń słów nie dosięgła.
Zmrok zapadł, okno było otwarte, kwiaty na stole w pokoju jedynie przypominały mi, że to było lato, gdy tak stały w kręgu światła lampy milczące, nieruchome, wonne:
Wtem posłyszałem wyraźnie i dokładnie jakoby z sąsiedniego pokoju wspaniałe Allegro z sonaty księżycowej, rozwijające się jak olbrzymi fresk. Widziałem i słyszałem jednocześnie lecz niepewny czy to była halucynacya; czułem drżenie, jakie owłada człowiekiem przed czemś niewytłumaczonem. Muzyka dochodziła z sąsiedniego domu, z mieszkania moich nieznajomych dobrodziejek, które bawiły na wsi! Ale mogły przecie do miasta przyjechać za jakiemiś sprawunkami! Mniejsza zresztą o to: grano dla mnie a ja z wdzięcznością uznałem to za fakt; czułem, że mam towarzystwo w samotności i pozostawałem w jakimś związku z ludźmi o jednakowym ze mną nastroju i uważałem to za szczególną łaskę, że nie grano innego utworu.
Nakoniec uderzyła godzina dziesiąta i dobry, litościwy sen zakończył dzień, który popamiętam długo.
Lato dowlokło się do pierwszego sierpnia; poczęto już zapalać latarnie, które witam radośnie. Jest jesień a zatem postąpiliśmy naprzód a to rzecz główna; coś ma się za sobą, coś pozostało jeszcze przed nami. Miasto zmienia fizyognomię; tu i owdzie ujrzy się znajomą twarz a to uspakaja i dodaje siły. Będę mógł przemówić kilka słów a jest to dla mnie czemś nowem, tak nowem, że głos mój z braku ćwiczenia opadł niżej w skali i nabrał głuchego, przytłumionego dźwięku, który mnie samemu wydaje się obcy.
Strzelanie na błoniach ustało, mieszkańcy kamienicy wracają ze wsi, pies znowu szczeka dzień i noc a rodzina powraca do swoich wieczorków, których zabawa polega na rzucaniu pod stół kości, po czem pies z głośnem szczekaniem łapie ją i warczy, gdy mu odbierają.
Telefon jest w ruchu, gra na fortepianie odchodzi. Wszystko jak przedtem, wszystko powróciło, prócz majora, o którego śmierci doniesienie czytałem dziś właśnie. Brak mi go, należał przecież do mojego kółka ale nie żałuję go, bo smutne miał życie, skoro wysłużył swój czas złożenia broni.
Jesień upływa a w świecie objawia się większy ruch w miarę jak powietrze staje się chłodniejsze i lżejsze do oddychania. Znowu wychodzę wieczorami i osłaniam się mrokiem, który mnie czyni niewidzialnym. To skraca mi wieczór i czyni sen nocny twardszym i dłuższym.
Zwyczaj przerabiania tego co się przeżywa na poezyę, otwiera klapę bezpieczeństwa nadmiarowi wrażeń i zastępuje poniekąd pociąg do mówienia. W osamotnieniu nabierają wypadki z życia piętna celowości a wiele z tego, co się dzieje, zda mi się uscenizowane jedynie i wyłącznie dla mnie. W ten sposób stałem się pewnego wieczora świadkiem pożaru w mieście a jednocześnie słyszałem wycie wilków z poza szańców. Te dwa końce różnych nici sprzęgły się w mojej wyobraźni, związały się i utworzyły pieśń.
Moje towarzystwo ogranicza się obecnie do bezosobistych stosunków a mianowicie: do książek Balzaca, którego pięćdziesiąt tomów były moją lekturą ostatnich lat dziesięciu. Stał się on moim najlepszym przyjacielem, którym się nigdy nie znudzę. Balzac właściwie nie stworzył nic, co możnaby nazwać dziełem sztuki w dzisiejszem tego wyrazu znaczeniu; — dziś mięsza się sztukę z literaturą. U niego nic niema sztucznego, nigdy nie widać kompozycyi, nigdy nie zwracałem uwagi na styl jego. On nie igra wyrazami, nie paraduje bez potrzeby obrazami, które właściwie należą do poezyi; ma zaś tak wyrobione poczucie formy, że treść posiada zawsze pożądaną jasność. Gardzi on wszelkiemi upiększeniami i działa wprost, bezpośrednio jak narrator w towarzystwie, który jużto opowiada o jakiemś zdarzeniu, już wprowadza osoby mówiące albo komentuje i objaśnia. A wszystko dla niego jest historyą, historyą współczesności; każda, nawet najmniej wybitna osoba ukazuje się w świetle jego współczesności, tu się rodzi i tu przebywa okres rozwoju pod taką a taką formą rządu — co rozszerza widnokrąg i nadaje tło każdej poszczególnej postaci. Gdy rozważam wszystkie te gmatwaniny, które współcześni popisali o Balzacu — zdumiewam się. Tego wierzącego, dobrodusznego, toleranckiego człowieka nazywano w podręcznikach szkolnych, z moich studenckich czasów niemiłosiernym fizyologiem, materyalistą, i t. p. Jeszcze bardziej paradoksalnem jest to, że fizyolog Zola wielbił w Balzacu swego nauczyciela i mistrza. Kto to zdoła pojąć? Tak samo ma się rzecz z drugim moim literackim przyjacielem, Goethem, którego w ostatnich czasach używano do wszystkiego możliwego, zwłaszcza do najniedorzeczniejszego wygrzebania pogaństwa. Goethe przechodzi w swojem życiu kilka stadyów; przez Rousseau’a, Kanta, Schellinga, Spinozę dochodzi do własnego poglądu, który możnaby nazwać poglądem filozofa oświecenia. On rozwiązał wszystkie kwestye; wszystko jest tak proste i jasne, że dziecko może zrozumieć. Ale nadchodzi okres, kiedy panteistyczne określenie tego, co się określić nieda, nie wystarcza poecie. Wszystko wydaje się temu siedemdziesięcioletniemu starcowi takie szczególne, nadzwyczajne, niepojęte. Wtedy to występuje naprzód mistyk posługujący się nawet Swedenborgiem.
Ale wszystko napróżno; w drugiej części Fausta uchyla czoła przed Wszechmocnym, godzi się z życiem, staje się filantropem, na pół socyalistą a w jego apoteozie figurują wszystkie obrzędy katolickiego kościoła, odnoszące się do ostatnich chwil człowieka.
Faust części pierwszej, który z walki z Bogiem wychodzi jako zwycięzki Saul, staje się w drugiej części pokonanym Pawłem. To jest mój Goethe! A chociaż każdy może w nim znaleść swojego, nie rozumiem, gdzie kto może u niego znaleść poganizm — chyba w kilku swawolnych piosenkach, w których godzi w księży albo może w Przumeteuso, gdzie skuty syn Boski równie dobrze może oznaczać Ukrzyżowanego, szydzącego z niemocy Zeusa, skazanego na upadek.
Całe życie Goethego i na niem oparta jego twórczość są mi sympatyczne. Jeden ze starszych przyjaciół poety dał mi klucz do jego działalności literackiej. — Twojem dążeniem, twojem właściwem zadaniem jest dać poetyczny obraz rzeczywistości; inni usiłowali urzeczywistnić tak zwany imaginacyjny pierwiastek poetycki, ale tą drogą tworzy się tylko głupstwa. — Tak opowiada Goethe gdzieś w „Aus meinem Leben“. W innem miejscu dodaje od siebie: — I poszedłem w tym kierunku, od którego nie mogłem nigdy odstąpić, to jest zamieniałem wszystko, co mnie cieszyło lub bolało albo w jakikolwiek inny sposób mnie zajmowało w poezyę lub w obraz i sam z sobą omawiałem te sprawy jużto prostując moje pojęcia o rzeczywistości już chcąc wprowadzić jakiś porządek i spokój do mojej duszy. Właściwości tej nie mógł nikt posiadać w większej mierze odemnie, którego natura ustawicznie przerzucała z jednej ostateczności w drugą. Wszystko, co wydałem, to po części wyjątki z jednej wielkiej spowiedzi, której dopełnieniem jest niniejsza książka (Aus meinem Leben).
Czar, jaki wywiera na mnie Goethe, gdy go odczytuję, zawdzięczam może owej niezmiernej lekkości, z jaką ima się wszystkiego. Zdaje się, jakoby on nie potrafił brać życia z całą surową powagą bądź dlatego, że nie wierzył w jego niezmienną rzeczywistość, bądź uznawał, że ono nie godne naszych łez i zmartwień. Dalej imponuje mi jego nieustraszoność, z którą zbliża się do mocy boskich, będących z nim w pokrewieństwie, jego pogarda form i konwenansów, brak ustalonych zasad, jego ustawiczny rozwój i młodość, sprawiające, że on zawsze jest najmłodszy, zawsze na czele, zawsze wyprzedzający swój czas.
Często zestawiano — i dziś jeszcze się zestawia — Goethego jako przeciwstawienie Schillerowi, jako albo-albo, podobnie jak czyniono z Rousseau’m i Woltaire’m. Nie umiem wynaleść przeciwieństwa lecz znajduję miejsce dla obu, ponieważ się wzajem uzupełniają; nie potrafiłbym określić słowami różnicy pomiędzy nimi, nawet formalnej. Schiller posiada większe poczucie formy, zwłaszcza w dramacie a skrzydła jego natchnienia wzbijają się równie wysoko, jak Goethego. Rozwój ich jest pracą wspólną — oddziaływali wzajemnie na siebie. To też w Weimarze przedstawieni są obaj na jednej podstawie a skoro tam podają sobie ręce, nie widzę powodu, aby ich różnić.
I znowu zima; niebo szare a światło rozchodzi się z dołu, od białego śniegu na ziemi leżącego. Samotność odpowiada letargowi natury ale niekiedy staje się zbyt ciężką do zniesienia.
Tęsknię do ludzi lecz w samotności skóra mi tak wydelikatniała, jak gdyby dusza moja była bez osłony i tak mnie zepsuło rządzenie się własnemi myślami i uczuciami, że trudno mi znieść zetknięcie się z innym człowiekiem; każdy obcy, który się do mnie zbliża, działa przygniatająco swoją duchową atmosferą, niejako wciskającą się w moją.
Pewnego wieczora weszła służąca z biletem wizytowym w chwili, gdy stęskniony byłem za towarzystwem i gotów byłem przyjąć kogobądź, nawet osobę najmniej sympatyczną. Ucieszyłem się spostrzegłszy bilet, lecz gdy przeczytałem nazwisko, radość moja przybladła — nazwisko było mi zgoła obce. — Mniejsza, o to — powiedziałem sobie — w każdym razie jakaś istota żywa! Prosić!
Po małej chwili wszedł młody jakiś człowiek, bardzo blady, nieokreślonej powierzchowności tak, że nie mogłem ocenić do jakiej klasy społecznej może należeć, tem bardziej, że suknie jego nie były widocznie robione na jego miarę. Ale widać w nim było pewność siebie, zachowywał się wyczekująco. Powiedziawszy mi kilka grzeczności, które mnie pozostawiły zimnym, przeszedł do właściwej sprawy i prosił o pomoc pieniężną. Odpowiedziałem mu, że nie lubię wspomagać ludzi zgoła mi nieznanych, bo niejednokrotnie pomoc moja okazała się nieodpowiednio zastosowaną. W tej chwili dojrzałem na jego czole, nad lewem okiem czerwoną bliznę, która nabiegła krwią. Ta okoliczność wpłynęła na to, że człowiek ów sprawił na mnie przykre wrażenie, ale następnej zaraz chwili uczułem litość w obec jego głębokiej rozpaczy; wyobraziłem sobie w podobnej sytuacyi siebie, bez dachu w noc zimową i zmieniłem postanowienie. Nie chcąc przedłużać jego męki, dałem mu pieniądze i prosiłem, aby usiadł.
Gdy je wtykał w kieszeń, minę miał bardziej zdziwioną niż pełną wdzięczności, znać było po nim, że wolałby odrazu odejść, skoro już załatwił sprawę. Chcąc zagaić rozmowę, zapytałem, skąd przybywa. Wtedy spojrzał na mnie zdziwiony i wyjąkał: — Sądziłem, że nazwisko będzie panu znane. — Powiedział to hardo, co mnie uderzyło, ale kiedy przyznałem się do zupełnej w tym względzie nieświadomości, spokojnie i z powagą zabrał głos:
— Wyszedłem z więzienia...
— Więzienia? (Teraz wydał mi się interesującym, bo właśnie pisałem dzieje pewnego złoczyńcy.)
— Tak, przywłaszczyłem sobie dwadzieścia koron, które nie należały do mnie. Mój chlebodawca przebaczył mi i zapomniał o tem. Ale odszedłem i dostałem się do innego pisma — jestem bowiem dziennikarzem — w którem napisałem coś przeciw swobodzie religijnej. Rzucono się na mnie, poczęto badać moje życie, natrafiono na ową historyę, rozgłoszono ją i zasądzono mnie.
Sprawa była jak się okazało, drażliwą; spodziewał się widocznie usłyszeć mój sąd w tym względzie ale nie miałem ochoty wyjawiać go, odezwałem się tylko:
— Czyż możliwe, aby w naszych postępowych czasach nie mógł znaleść zajęcia człowiek, który był karany...?
Ostatnie wyrazy ugrzęzły mi w gardle pod działaniem jego spojrzenia gniewnego.
Chcąc sytuacyę ratować zaproponowałem mu, aby przeniósł się do ludowego pisma, którego redaktor, o ile wiem, jest wyższy ponad przesąd, że osoba karana nigdy nie może się pojednać ze społeczeństwem.
Gdy usłyszał tytuł dziennika, skrzywił się pogardliwie i rzekł:
— Z tym dziennikiem walczę.
Wydało mi się to w wysokim stopniu dziwaczne, przypuszczałem bowiem, że w obecnem swojem położeniu będzie korzystał z jedynej sposobności zrehabilitowania się. Rzecz zdawała mi się niejasną a że nie lubię czasu tracić na objaśnienia, zmieniłem znów kierunek rozmowy, wiedziony czysto ludzkiem uczuciem skorzystania z wzajemnej wymiany usług. Zapytałem więc możliwie najswobodniejszym, pozbawionym wszelkiej aluzyi tonem zwykłej towarzyskiej rozmowy.
— Opowiedzże mi pan, czyż tak źle jest w więzieniu? Na czem polega właściwa kara?
Przybrał minę, jak gdyby ten przedmiot obrażał go i bolał.
Chcąc mu ułatwić sprawę, nie czekałem odpowiedzi lecz mówiłem dalej:
— Zapewne na samotności? (Było to rzucenie kamieniem w szklanym domu, ale tak najczęściej bywa).
Podjął niechętnie rzuconą piłkę i odrzucił mi ją, mówiąc:
— Tak, nie przywykłem do samotności i zawsze uważałem ją jako karę dla złych ludzi. (Otóż, dostało mi się za to, żem mu podał rękę! Czułem to, co się czuje, gdy cię ukąsi pies, którego głaskasz. Ale on widocznie nie wiedział nic o tem, że mnie ukąsił).
Tu nastąpiła pauza i spostrzegłem, że on dotknął sam siebie bardziej i dla tego był zły; o mnie wcale nie myślał, wyrażając swój sąd o tych, którzy skazani są na samotność.
Za dalekośmy się zapędzili, trzeba było pomyśleć o odwrocie. Ponieważ moje położenie było właściwie szczęśliwsze, postanowiłem uwolnić go, zniżyć się do niego i po rozejściu się naszem pozostawić mu wrażenie, iż otrzymał odemnie coś więcej nad samą jałmużnę pieniężną. Ale nie mogłem go zrozumieć; miałem podejrzenie, iż on uważa się wciąż za niewinnego, za męczennika, ofiarę niegodnego zachowania się redaktora.
Wyglądał, jak gdyby sam sobie przebaczył i dał sobie rozgrzeszenie zaraz po przyznaniu się, a przestępstwo, jego zdaniem, popełnił ktoś inny, to jest ten, który sprawę oddał sądowi. Ale młodzieniec widocznie czuł, że nie może liczyć na współczucie u mnie i w ogóle spotkanie się nasze zdawało się być dla niego pewnem rozczarowaniem. Inaczej mnie sobie wyobrażał a może teraz odkrył, że źle się pokierował a za późno już było zawracać.
Znowu zatem przedmiot rozmowy zmieniłem i powiedziałem, co uważałem za godne człowieka rozumnego i wykształconego, wyrażając zdanie, iż rozumiem jego upadek ducha i obawę przed ludźmi.
— Nie trzeba się poddawać — mówiłem — nasz wiek przecież postąpił tak dalece, że uważa... odpokutowaną winę, (tu znów uczynił grymas niezadowolenia) za zmazaną, nieistniejącą. Niedawno temu znajdowałem się z przyjaciółmi w hotelu Rydberg w towarzystwie dawnego kolegi, który dwa lata siedział w Längholmen. (Umyślnie wymieniłem tę nazwę). A on dopuszczał się wielkich oszustw...
Tu przerwałem, chcąc obserwować ulgę, której musiałby doświadczyć a która powinna by się była ujawnić w jego twarzy, ale wyglądał tylko urażony i zły, że ośmielam się zestawiać jego, niewinnego i pokrzywdzonego z takim Langholmczykiem. Jedynie ciekawość pewna zabłysła w jego oczach a gdy nagłem zamilknięciem zmusiłem go niejako do mówienia, zapytał krótko: — Jak się nazywał?
— Wolę go nie wymieniać, skoro się pan nie domyśla, o kim mówię. Napisał on i wydał swoje uwagi nad więzieniem, nie usiłując zgoła bronić swego czynu i dlatego odzyskał zarówno stanowisko swoje jak przyjaciół.
To widocznie sprawiło na nim wrażenie ciosu, mimo, że powiedziane było z intencyą poklepania go po ramieniu, gdyż wstał, co i ja też uczyniłem, bo nie mieliśmy już o czem mówić. Pożegnał się jak prawdziwy gentelman, ale gdy spojrzałem na jego plecy, obwisłe ramiona i powłóczysty chód, przeląkłem się niemal o niego; należał on bowiem widocznie do tej grupy ludzi, którzy zdają się być złożeni z dwóch, nieprzystających do siebie części.
Kiedy odszedł, błysnęła mi w głowie myśl: A nuż to wszystko kłamstwo!
Rzuciwszy okiem na jego bilet wizytowy, na którym dopisał swój adres, dostrzegłem z najwyższem zdumieniem podobieństwo pisma jego do pisma w pewnym anonimowym liście. Wyciągnąłem szufladę, w której przechowuję wszystkie listy i zabrałem się do szukania. Nie powinno się tego czynić — szukałem jego listu a spiętrzył się przedemną cały stos innych i otrzymałem tyle ukłóć, ilu było piszących owe listy.
Przeszukawszy napróżno trzykrotnie, chociaż wiedziałem, że muszę go mieć, dałem spokój ze stanowczem postanowieniem: Nie badaj jego życia. Dawaj bez zastanowienia — dlaczego? sam wiesz najlepiej.
Mój pokój wyglądał jak nie ten sam — coś w nim było przytłaczającego, co pozostawił ten nieznajomy; musiałem wyjść na chwilę. Duch ten musiał być z silnego materyału, gdyż musiałem przenieść krzesło, na którem siedział, aby go na niem nie widzieć, chociaż go już nie było.
Poczem wyszedłem, otworzywszy okno, nie aby przewietrzyć z powodu materyalnej jakiejś woni, lecz aby rozwiać wrażenie.
Istnieją stare ulice nienastrojowe i ulice wywołujące nastrój, chociaż są nowe. Najnowsza część Riddargatan jest właśnie pełna romantyzmu, nieledwie mistycyzmu. Nie widać ludzi, mury nie są powybijane na sklepy, jest arystokratyczna, zamknięta, pusta, chociaż w tych dużych kamienicach kryje się tyle jestestw ludzkich. Nazwy przecznic zaczerpnięte z trzydziestoletniej wojny, potęgują wrażenie historyczności; tu przeszłość swobodnie istnieje obok teraźniejszości. Skręciwszy w róg Banérgatan widać na zachodzie przy Gref-Magnigatan pagórek, który podnosi się jeszcze na prawo, nadając perspektywie pełne tajemniczości zakończenie, tonące w głębi, gdzie domyślać się można rozmaitych rzeczy.
Gdy się idzie od zachodu od starej Riddargatan i spojrzy się w dół w Gref-Magnigatan zdaje się narożnik jej bardzo ostrym a podobne do pałaców kamienice, ciemno pomalowane z portalami i niszami mówią o życiu większego pokroju: tu mieszkają wielcy ludzie, dyplomaci, którzy mają wpływ na dynastye i narody. Ale tuż w pobliżu, w górze Gref-Magnigatan pozostał jeszcze stary dom z początku przeszłego wieku.
Lubię przechodzić koło tego domu, gdyż mieszkałem w nim w czasie mojej burzliwej młodości. Tu układałem plan kampanii, którą później zwycięzko prowadziłem, tu napisałem mój pierwszy wartościowy utwór. Wspomnienia stąd mam niezbyt jasne, gdyż nędza, upokorzenia, nieład i waśni przyoblekły wszystko brudem.
Tego wieczora, nie wiem dlaczego, zbudziła się we mnie tęsknota ujrzenia tego domu. Zobaczywszy zastałem takim samym jak dawniej, odświeżono go jednak i polakierowano ramy u okien. Poznałem długą, wązką sień podobną do tunelu, brama otoczona dwoma rynnami miała żelazną sztabę podtrzymującą jedno skrzydło z ogłoszeniami o prasowaniu, praniu rękawiczek, szyciu, i t. d.
Gdy stałem zatopiony w myślach, wyszedł z poza mnie jakiś pan szybkim krokiem, położył mi rękę na ramieniu, na co sobie pozwolić może tylko stary znajomy i odezwał się: — Może zajrzysz do siebie?
Byłto młody człowiek, kompozytor, z którym łączyła mnie jedna praca, stąd znaliśmy się dobrze.
Nie namyślając się długo, wszedłem z nim do kamienicy, na drewniane schody i otóż stanęliśmy na drugiem piętrze, pod mojemi drzwiami.
Gdyśmy weszli do środka i on zapalił świecę, znalazłem się nagle o trzydzieści lat wstecz i ujrzałem rzeczywiście swoje własne, kawalerskie mieszkanie z temi samemi tapetami, tylko meble były w niem inne.
A kiedyśmy usiedli, miałem wrażenie, jakoby on był u mnie w gościnie a nie ja u niego.
Ponieważ w pokoju stało pianino, więc odrazu zeszła rozmowa na muzykę. On bowiem, jak przeważna część muzyków, żył tak wyłącznie swoją muzyką, że ani umiał ani chciał mówić o czem innem. Tak luźne miał stosunki ze swojem społeczeństwem, że nic o niem nie wiedział; gdy wymieniano wyrazy: rada państwa, ministeryum, wojna z Boerami, strajki lub prawo głosowania — milknął ale nie zdradzał wcale wstydu z powodu swojej niewiadomości ani gniewu z wyboru tematu — to po prostu dla niego nie istniało zgoła. A nawet jeżeli mówił o muzyce, wyrażał się tylko ogólnikami i nigdy nie upierał się przy swoim sądzie. Wszystko u niego zamieniało się w tony, takt i rytm, słów używał tylko do wyrażenia najniezbędniejszych rzeczy w codziennych stosunkach życia.
Wiedziałem o tem i dla tego wystarczyło mi pokazać na pianino, aby usiadł i zaczął grać. I natychmiast, skoro tylko napełnił mały, brzydki pokój tonami, poczułem się w czarodziejskiem kole, w którem moje obecne ja ginęło a zjawiało się dawne z przed laty trzydziestu.
Widziałem się w myśli leżącym na kanapie, która stała właśnie tu, gdzie teraz siedzę, pod drzwiami. I przypomniała mi się pewna noc... zbudziłem się nagle, ponieważ sąsiad mój leżący po drugiej stronie drzwi rzucał się niespokojnie na swojem posłaniu to wzdychając, to jęcząc żałośnie. Byłem młody, lękliwy i samolubny, starałem się więc tylko o to, aby znów zasnąć jaknajprędzej. Godzina wtedy mogła być zaledwie dwunasta i myślałem, że sąsiad mój wrócił pijany do domu. O pierwszej zbudziło mnie wołanie o ratunek, które zdawało mi się pochodzić odemnie właśnie, miałem bowiem sen brzydki. U sąsiada było cicho jak makiem siał ale wiało stamtąd coś przykrego, jak gdyby zimny powiew, uważne obserwowanie mnie, jak gdyby ktoś tam wewnątrz nadsłuchiwał lub podglądał przez dziurkę od klucza, co robię.
Nie mogłem już zasnąć lecz leżałem, walcząc z czemś przykrem, strasznem. Od czasu do czasu wyrażałem sam przed sobą pragnienie usłyszenia stamtąd jakiegoś głosu a chociaż oddzielała nas nie więcej jak stopa, nie słyszałem nic, nawet oddechu ani szelestu pościeli.
Wreszcie nadeszło rano; wstałem i wyszedłem. Za powrotem dowiedziałem się, że sąsiad mój, pomocnik budowniczego, umarł tej nocy. Leżałem więc koło trupa. (Muzyka brzmiała wciąż a ja odświeżałem sobie w pamięci tę przygodę i przypomniało mi się wszystko).
Nazajutrz więc słyszałem przygotowania do ubrania zwłok i pogrzebu; słyszałem łoskot, gdy wnoszono trumnę na schody, rozróżniałem mycie trupa i szepty babek.
Póki był jasny dzień, zdawało mi się to jedynie zajmujące i żartowałem sobie w gronie przyjaciół z tej przygody. Ale gdy zmrok zapadł i zostałem sam, weszło w mój pokój to nieokreślone zimno, promieniejące od trupów, zimno, które nie jest spadkiem temperatury lub brakiem ciepła lecz jestto pozytywne, mrożące zimno, które się nie da mierzyć termometrem.
Musiałem wyjść z domu; zaszedłem do kawiarni. Tu wyśmiano mój strach przed ciemnością i dałem sobie wybić z głowy postanowienie spania po za domem, do którego wpadłem zdyszany.
Dygotałem, mając się położyć obok trupa ale mimo wszystko wszedłem do łóżka. Nie wiem, jak się to stało, widocznie zmarłe ciało posiadało jeszcze w sobie jakieś siły żywotne, które je ze mną połączyły. Poprzez drzwi przedostał się powiew woni mosiądzu aż ku moim nozdrzom, nie dozwalając mi zasnąć. Z początku panowała w całym domu cisza właściwa tylko śmierci — sąsiad mój zdawał się jako zmarły mieć więcej władzy nad żywymi, niż jej miał za życia. Powoli poprzez cienkie ściany i podłogi usłyszałem w końcu szepty i pomrukiwania ludzi nie mogących zasnąć aż het po północy. Poczem wbrew zwyczajowi znów zapanowała cisza. Z ulicy nawet nie dochodził żaden głos ani policyanta nie było słychać, który zwykł był odbywać straż nocną.
Zegar na wieży wybił pierwszą... drugą. Wtedy skoczyłem z łóżka, zbudzony jakimś hałasem w pokoju zmarłego. Dały się stamtąd słyszeć trzy uderzenia. Trzy! Wiedziałem zaraz, że ten człowiek był w letargu i nie chciałem być świadkiem sceny zmartwychwstania, lecz zgarnąłem swoje rzeczy i zbiegłem na dół, gdzie mieszkał mój znajomy. Przyjął mnie z odpowiednim humorem i pozwolił przespać się na sofie do rana.
Po raz pierwszy począłem zastanawiać się nad codziennym fenomenem śmierci, który jest tak prosty a przecież wywiera tajemny wpływ nawet na najbardziej lekkomyślnych.
(Mój znajomy, który widocznie pozostając pod wpływem moich myśli grał dotąd same poważne rzeczy, w tem miejscu przeszedł w ton bardzo wesoły).
Dźwięki te niejako wypchnęły mnie z ciasnej izdebki, uczułem ochotę rzucenia się przez podwójne okna w świat. Odwróciłem głowę i wzrok po za plecami grającego zapuściłem w stronę okien a że rolet w nich nie było wybiegło moje spojrzenie aż przez ulicę i wpadło do mieszkania w kamienicy stojącej naprzeciw, trochę niższe tak, że stałem się świadkiem wieczerzy w małem kółku rodzinnem.
Ujrzałem młodą dziewczynę, ciemną, smukłą, skromnie ubraną, krzątającą się około nakrytego stołu, przy którym siedział czteroletni chłopczyk. Na stole stał wazon z chryzantemami, dwa były białe, jeden ogniście-żółty. Wychyliłem się i dojrzałem stół nakryty do wieczerzy, którą widocznie miał jeść chłopczyk. Młoda kobieta zawiązała mu na szyi serwetkę, przyczem przegięła się tak, że odchylił się jej kark i zobaczyłem drobną szyjkę, delikatną jak łodyżka kwiatu a wdzięczna jej głowa z bujnemi włosami, nito zerwany pączek kwiatu, pochylała się nad dzieckiem, jakby broniąc i osłaniając. Jednocześnie chłopczyk uczynił ten śliczny podwójny ruch głową, najpierw w tył, aby mu można było założyć serwetkę, potem naprzód, przytrzymując podbródkiem sztywne płótno, przyczem otwarł buzię i można było dojrzeć jego białe zęby mleczne.
Ta kobieta nie mogła być jego matką, gdyż wyglądała zbyt dziewiczo, ani też siostrą nie była, za wielka była między niemi różnica wieku ale w jakiś sposób musiała z nim być spokrewnioną.
Izdebka była ubożuchna lecz schludna; na ścianach i na piecu kaflowym wisiały portrety, co dowodziło wielkiego uczucia rodzinnego, na meblach było porozrzucanych mnóstwo robótek kobiecych. Wreszcie usiadła i młoda dziewczyna za stołem, na szczęście nie po to, aby jeść sama, gdyż brzydki jest widok człowieka jedzącego dla tego, kto sam nie je, lecz dla dotrzymania towarzystwa dziecku i dodania mu apetytu. Malec nie był w humorze ale ciocia (tak ją sobie sam nazwałem) wkrótce go rozbawiła i począł się uśmiechać; po kącikach jej ust poznałem, że nuci mu piosenki. To, że widziałem jej śpiew, nie słysząc go, kiedy muzyk przygrywał jej, sprawiało na mnie dziwnie tajemnicze wrażenie a przytem zdawało mi się, że on wtórował jej a przynajmniej powinien był to czynić. Znajdowałem się jednocześnie w obu pokojach ale więcej przebywałem naprzeciwko i stanowiłem niejako most pomiędzy nimi. Trzy chryzantemy zdawały się także ulegać wpływowi muzyki i przez chwilę czułem ich zdrowy, leczniczy zapach kamforowy, mięszający się z subtelną wonią irysu, pochodzącego od jej włosów a nad stołem tworzyły zasłonę tak, że zniknęła mi z przed oczu zastawa i widziałem tylko dziecko otwierające usta, jak gdyby wdychało zapach i uśmiechało się do swojej pięknej sąsiadki. Biała szklanka mleka na białym obrusie, biała porcelana i białe chryzantemy, biały piec kaflowy i białe twarze — wszystko takie było wewnątrz białe a macierzyńska pieczołowitość młodej dziewczyny w obec tego dziecka, którego nie wydała na świat, jaśniała taką bielą, zwłaszcza teraz, gdy odwiązała serwetkę, otarła nią buzię malcowi i pocałowała go!...
W tej chwili odwrócił się mój muzyk od fortepianu i teraz zrozumiałem, że grał dla niej, że ją widział... i przez cały czas wiedział, że ona tam się znajduje.
Czułem się zbytecznym i niewygodnym, to też objawiłem zamiar odejścia. Ale zatrzymał mnie i rozeszliśmy się później, uplanowawszy, że znów zabierzemy się do wspólnej pracy.
Odtąd zachodziłem często do mojego muzyka; z jednej strony dla tego, że w jego pokoju wracała mi moja młodość, powtóre pracowaliśmy wspólnie. Że zaś przytem używałem na jego muzyce, nie uważałem tego za żadne nadużycie, ponieważ nie grał dla mnie lecz dla niej.
Przez dalsze wieczory powtarzała się niemal w zupełności ta sama podpatrzona scena w jej izdebce. Wszystko było mniej więcej takie samo. Dziecko, serwetka, szklanka mleka, jedynie kwiaty w wazoniku odświeżano ale zawsze były to chryzantemy, zmieniające się w ten sposób, że trzeci miewał rozmaite barwy, tylko dwa białe zawsze stanowiły ton podstawowy.
Gdy usiłowałem zbadać tajemnicę czaru, który wywierała ta młoda dziewczyna, doszedłem do przekonania, że polegał on raczej na ruchach niż kształtach, bo jej rytmiczne ruchy zdawały się zlewać z jego muzyką. Tak, doznawałem wrażenia, jakoby on komponował do jej taktu, do jej rytmicznych kroków, kołyszącego się chodu, ruchu ramion niby skrzydeł, jej pochylenia karku.
Nigdy nie rozmawialiśmy o niej, udawaliśmy że jej nie widzimy, lecz żyliśmy jej życiem i pewnego razu spostrzegłem, że wprowadziłem ją do swojego poematu muzycznego — nie byłoby się na co uskarżać, gdyby nadawała się do mojego utworu, opartego na smutnych myślach. Ale właśnie tego jej brakło, gdyż dusza jej uderzała w takt trzechćwierciowy i zawsze kończyła walcem. Nie chciałem nic mówić, wiedziałem bowiem, że przy pierwszych słowach, którebyśmy wymienili, prysnąłby czar a gdyby mu przyszło wybierać między nią a mną, puściłby mnie bez namysłu.
Zima ta przesunęła się bardzo łagodnie, gdyż nie byłem już sam, miałem jakiś cel przechadzek a przytem doznawałem wrażenia, jak gdybym żył rodzinnem życiem, interesując się na pewną odległość kobietą i dzieckiem.
Wiosna nadeszła wcześnie, już w marcu. Pewnego wieczora siedziałem w domu i pisałem, gdy oznajmiono mi mojego przyjaciela a tuż zjawił się i on sam. W świetle lampy dojrzałem tego drobnego, zazwyczaj poważnego człowieka idącego ku mnie z miną filuterną i czemś w ręku, co mi chciał wręczyć.
Była to karta, na której odczytałem dwa nazwiska męskie i kobiece. Zaręczył się więc z nią. Ponieważ właściwie nie było co mówić, odpowiedziałem tylko uściśnieniem, wyrzekłszy jeden jedyny wyraz „chryzantemy“ głosem pytającym. Odpowiedział potwierdzającem skinieniem głowy.
Rzecz wydała mi się zupełnie naturalną i jak gdyby znaną od dawna. To też nie zamieniliśmy słowa w tej kwestyi, lecz porozmawialiśmy nieco o naszej wspólnej pracy, poczem rozstaliśmy się.
Nie dręczyła mnie ciekawość, gdyż sam potrafiłbym sobie odpowiedzieć na wszystkie pytania, których nie stawiałem. Jak się poznali? W zwyczajny sposób, naturalnie! Kim ona? Jego kochanką. Kiedy zamierzają odbyć ślub? Zapewne w lecie.
Co mnie to zresztą obchodzi? Niebezpieczeństwo dla mnie tkwiło w tem, że ona spowoduje przerwę w naszej pracy, co uznawałem za zupełnie naturalne i że nasze wieczorne schadzki z nim ustaną niebawem, co było logicznem następstwem tego wielkiego faktu, chociaż, żegnając się, we drzwiach jeszcze upewniał mnie, że dla mnie będzie zawsze w domu wieczorem do wpół do ósmej. Polecił mi wejść i czekać, gdybym go jeszcze nie zastał; klucz będzie zostawiał na szafie w sionce.
Minęły trzy wieczory, czwartego zaszedłem do niego o wpół do siódmej dla przekonania się, czy będzie w domu. Wyszedłszy już na schody, spostrzegłem się, że zapomniałem popatrzeć, czy się świeci w jego pokoju, jak to zwykle czynię. We drzwiach napróżno szukałem klucza. Przypomniałem sobie, że ma być na szafie, gdzie i ja zwykle kładłem go przed trzydziestu laty, wziąłem go więc stamtąd i wszedłem do swojego pokoju, zupełnie jak ongi.
Była to dziwna chwila. Nagle przeniosłem się w czasy mojej młodości; czułem dręczący ucisk nieznanej przyszłości, jak gdyby czyhał tu na mnie — doświadczałem tego niemal szału nadziei, wybiegania myślą w przyszłość, pewności zwycięztwa i zaniku odwagi, przeceniania swoich sił i niedoceniania własnych zdolności.
Usiadłem na krześle, nie zaświeciwszy lampy, gdyż uliczna latarnia, ta sama, która przyświecała mojej nędzy, rzucała skąpe blaski na pokój i znaczyła krzyż ramy okien na tapetach w cieniu będących.
I oto siedziałem tu, mając wszystko za sobą — wszystko, wszystko, wszystko! Walkę, zwycięztwo, upadek. Wszystko, co najbardziej gorzkie i co najprzyjemniejsze w życiu. A jednak? Czyż jestem znużony, stary? Nie, walka wre zawzięciej niż kiedykolwiek, poważniejsza i na większą skalę — dalej, ustawicznie dalej! Ale jeżeli dawniej miałem wrogów przed sobą, mam ich obecnie przed i za sobą. Odpocząłem chwilę, aby zacząć na nowo a gdym siedział w tym pokoju, na tej kanapie, czułem się równie młody i zdolny do walki, jak przed wiekiem ludzkim — tylko cel mam nowy, ponieważ dawne słupy milowe już pozostawiłem za sobą. Ci którzy zatrzymali się i pozostali wtyle, zapewne kochaliby mnie ale ja nie mogłem na nich czekać, dlatego musiałem iść sam, badać pustynie, szukać nowych dróg i ścieżek, niekiedy złudzony fata morganą zawracać i cofać się lecz nie dalej, jak do rozstajnych dróg a potem znów dążyłem naprzód.
Zapomniałem o oknie niezasłoniętem a gdy mi ono przyszło na myśl i wstałem, ujrzałem w domu naprzeciwko to właśnie, co spodziewałem się zobaczyć.
On siedział za stołem z chryzantemami, ona obok niego a oboje zajęci dzieckiem, które nie należało do żadnego z nich; był to bowiem jej siostrzeniec, jedyny syn wdowy. To, że pierwsza miłość skupiła się około dziecka, nadawało od początku stosunkowi ich pewną cechę niesamolubną, uszlachetniając uczucia, spotykające się w niewinnej istotce. I zdało mi się, że on posiada pewną rękojmię w jej już rozwiniętem uczuciu macierzyńskiem.
Chwilami zapominali o dziecku a patrzyli na siebie z owym niedającym się określić wyrazem uszczęśliwienia, który zjawia się u ludzi, gdy dwoje samotników spotka się i nabierze pewności, że odtąd wspólnie zmogą samotność. Zresztą zdawali się nie myśleć o przeszłości ani o przyszłości lecz żyli chwilą obecną, rozkoszą przebywania blizko siebie. „Siedzieć przy stole, patrzeć na siebie, póki życie będzie trwało!“
Rad, że doszedłem do tego, iż mogę się cieszyć szczęściem innych bez śladu zazdrości, tęsknoty lub wmówionych obaw, odszedłem z miejsca, które było świadkiem moich męczarni młodzieńczych i powróciłem do samotności, do pracy, do walki.