Sekta djabła/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Sekta djabła
Podtytuł Powieść niesamowita
Redaktor Jan Stypułkowski
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V
Kunar Thava

Punktualnie, kwadrans przed piątą zjawiła się Lesicka. Mura już była ubrana i obie rychło znalazły się na ulicy.
Wskoczyły do taksówki i po chwili mknęła w stronę Koszykowej, gdzie zamieszkiwał mistrz.
Dr. Wryński zajmował apartament na pierwszem piętrze, a mosiężna tabliczka z napisem Kunar Thava, zdobiła frontowe drzwi. Apartament spory, składający się z szeregu pokojów. Zazwyczaj panował tam tłok, bo wielu ciekawych przybywało po porady i wróżby do „mistrza”.
Dziś jednak, widocznie nie przyjmował nikogo, bo urządzona bogato poczekalnia stała pusta.
Otworzył im drzwi jakiś wysoki, blady młodzieniec, o dziwnie zblazowanym i zepsutym wyrazie twarzy. Podejrzliwym wzrokiem obrzucił przybyłe, a dopiero na widok Lesickiej, rozjaśniło mu się trochę oblicze.
— Doktór czeka! — oświadczył krótko.
— Pan Kurowski, sekretarz! — wymówiła, przedstawiając bladego młodzieńca swej towarzyszce.
Minęły, prowadzone przez wymokłego sekretarza spory salon i znalazły się w gabinecie Kunar Thavy.
Samo jego urządzenie było takie, że mogło na przybyszu sprawić odpowiednie wrażenie. Ściany zostały zawieszone obrazami dziwnej treści — jakieś demony, wypływające z mroków, niesamowite twarze potępieńców, dziwaczne znaki i pentagramy. Pośrodku zaś wisiał wielki portret Wryńskiego, prawie naturalnej wielkości, przedstawiający go we fraku, z wstęgą na piersi i obwieszonym orderami. Jakie to były ordery, na pierwszy rzut oka trudno było określić, w każdym razie żadne z tych, które zazwyczaj widuje się na dygnitarzach.
Pośrodku gabinetu, za ogromnem biurkiem, tonącem śród kwiatów, zapewne prezentów różnych wielbicielek — w wielkim fotelu, podobnym do tronu, siedział sam Wryński, wyprostowany i uśmiechnięty. Takim był jego zwyczaj przyjmowania odwiedzających, choć czasem, gdy zebrania bywały liczniejsze, a chciał na kimś wywrzeć specjalne wrażenie, następowała inna inscenizacja. Fotel wysuwano na środek, zajmował w nim miejsce Wryński, przybrany w czarną, haftowaną srebrnemi gwiazdami magiczną szatę, a dwie młode kobiety, z rozpuszczonemu włosami tuliły się przy jego kolanach.
Widocznie uważał, że Mura, po wczorajszem zebraniu i tak jest dostatecznie przejęta jego wielkością, bo zaniechał tej ceremonji; wogóle, prócz najbliższego swego otoczenia, do gabinetu nie zaprosił nikogo. Znajdowała się tam tylko wysmukła, o niepokojącej urodzie, miedzianych włosach i zielonych oczach kobieta — ta sama, którą wczoraj nazywał Królową Sabatu, oraz jeszcze jeden mężczyzna, którego wygląd zewnętrzny specjalną zwracał uwagę. Był to bowiem człowiek może czterdziestoletni, wysoki i mocno zbudowany, lecz o dziwnej, budzącej grozę twarzy. Twarz ta, gładko wygolona była dziwnie niesymetryczna i jedno oko znajdowało się znacznie wyżej osadzone od drugiego. Gdy patrzył, sprawiało wrażenie, iż na człowieka patrzy jednocześnie dwóch ludzi, złączonych w jednej osobie.
— Witam! — wymówił Wryński, unosząc się nieco na swem miejscu na widok wchodzących i niedbale wyciągając rękę. — Proszę zająć miejsca!
Mura z wielkim szacunkiem uścisnęła tę wyciągniętą dłoń, na której połyskiwał olbrzymi pierścień z ametystem, podobny do pierścieni biskupich, pokryty tajemniczemi znakami i otoczony brylancikami. Poczem skłoniła się lekko w stronę osób znajdujących się w gabinecie.
— Pani Sarah Muray! — dopełnił Wryński prezentacji, wskazując na kobietę o miedzianych włosach. — Moja najbliższa pomocnica! Polka, która wyszła za mąż za anglika, raczej za szkota i długie lata, spędziła w Brytanji! A Szkocja — dodał w formie wyjaśnienia — jest skarbnicą różnych tajemnic! A to pan Bucicki... — wyciągnął rękę w kierunku mężczyzny o potwornej twarzy... — jeden z moich najzaufańszych uczniów... Pana Kurowskiego — spojrzał na sekretarza — nie przedstawiam, bo i tak go panie poznały...
Mura, zajmując miejsce na dużym, obitem skórą krześle, po drugiej stronie biurka, doznała dziwnego wrażenia. Było to uczucie rozczarowania. Jakżeż inaczej sobie wyobrażała otoczenie „mistrza”. Sądziła, że znajdzie się śród ludzi, których sam wygląd zewnętrzny wskazywać będzie na uduchowienie, ludzi, do których, na pierwszy rzut oka poczuje zaufanie. A tu, ta dziwna kobieta o miedzianych włosach i spojrzeniu zimnem i złem, niby wzrok bazyliszka i ten sekretarz, na którego twarzy malowało się, rzekłbyś, siedem grzechów głównych i ten wreszcie, zaufany uczeń o potwornem obliczu, którego sam widok mógł przejąć lękiem.
— Ekscentrycznie wyglądają! — pomyślała. — Nie, na adeptów, a jak degeneraci. Pozory jednak czasem bywają zwodnicze...
— Więc panią tak pociąga okultyzm? — wyjątkowo uprzejmie zagadnął Wryński, niby odgadując, co w jej duszy się działo i chcąc zatrzeć pierwsze złe wrażenie. — Wspominała mi o tem pani Lesicka...
— Tak jest, panie doktorze! — szepnęła w odpowiedzi, wiedząc, że „mistrz” szczególniej, w prywatmem życiu lubi, gdy tytułują go doktorem, choć „doktorat” ten był „hermetyczny”. — Niezwykle mnie pociąga wiedza ezoteryczna i jestem szczęśliwa, że w osobie pana doktora, poznałam jednego z najwybitniejszych jej przedstawicieli!
Komplement ten, który Mura już z góry ułożyła w swej główce, widoczną przyjemność sprawił Wryńskiemu. Poprawił się na swym tronie, spojrzał po obecnych — niezwykle czuły był bowiem na hołdy i „kadzidła” i wymówił.
— Jeśli ten, którego nazywają Wielkim Budowniczym Świata, dał mi jakąś wiedzę, to nie zamierzam jej chować pod korcem, a przekazać uczniom. Pragnę, by moi uczniowie... no i uczennice — tu swym gorejącym wzrokiem przeszył Murę — umieli, tyle, co i ja.
Była to wyraźna wędka na naiwną rybkę, a Mura połknęła zarzucony haczyk. W jej główce przemknęły marzenia o wyższem wtajemniczeniu i wszechpotędze.
— Panie doktorze... — wybąkała, zaczerwieniona.
Kunar Thava uniósł do góry swą rękę ozdobioną pierścieniem. Chodziło mu teraz by grę przeprowadzić do końca i wywnioskować, czego może się spodziewać, po Murze.
— Cóż — rzekł. — Okultyzm to wielka rzecz, a raczej to, co nazywamy, magją. Całą tę sprawę przedstawić można dostępnie i nadzwyczajnie prosto. W wszechświecie istnieje subtelny fluid uniwersalny, zgęszczony w człowieku, zwany astralem, lub ciałem astralnem. Jest to siła potężniejsza od pary, za pomocą której, pojedyńczy człowiek, który ją opanował i nauczył się nią kierować, może wywrócić i zmienić wygląd świata. W różnych czasach nazywano tę siłę różnie: to jodem, to „vrilem”, to „pierwotną materją”, a cząsteczka tych sekretów przenikała do niewtajemniczonych, pod nazwą hypnotyzmu. Ale hypnotyzm to tylko dziecinna zabawka. Prawdziwy adept, który tę siłę opanowuje może przewidywać przyszłość, leczyć wszystkie choroby, dowolnie przenosić się z miejsca na miejsce, narzucać swą władzę ludziom, nie podlegając cierpieniom i śmierci. Jak już powiedziałem, znali ten sekret starożytni i przekazali go niektórym adeptom, ci zaś przechowywali go w różnych stowarzyszeniach tajemnych — uczynił wyraźną aluzję do Związku „Braci i Sióstr Odrodzonych” — by przekazać wybranym...
Głos Wryńskiego brzmiał tak przekonywująco a oczy z taką siłą wpijały się w Murę, że poczuła się znów całkowicie pod jego władzą.
— I każdy... każdy... — zagadnęła nieśmiało, — kto pozna drogę, może otrzymać dostęp do tych tajemnic.
Wryński patrzył teraz kędyś daleko.
— Każdy — posłyszała odpowiedź — kto na to zasłuży!
Nagle odezwał się Bucicki, człowiek o niesymetrycznej twarzy.
— Tylko — wymówił — tę siłę używać można na dobre i na złe! O ile jest używana na dobre, jak my to czynimy — nieuchwytna ironja zabrzmiała w jego głosie — nazywa się to białą magją. O ile na złe — magją czarną, lub też satanizmem...
— Satanizmem? — wykrzyknęła Mura, przerażona samem brzmieniem tego słowa. — Czyż są ludzie, którzy hołdują duchom ciemności?
— Bo, widzi pani — dalej mówił Bucicki, a z jego twarzy niesposób było wyczytać żadnego wyrazu — magja biała wymaga ascezy, poświęceń, wyrzeczenia się marzeń o władzy i bogactwie, wymaga służby dla dobra ludzkości. Czarna zaspakaja wszelkie ambicje, i tymi którzy łakną uciech światowych, daje w bród tego użycia...
— Ależ wszelkie hołdowanie niskim instynktom jest ohydne! — zaprotestowała szczerze oburzona. — Studjujemy hermetyzm, poto, by stać się lepsi, doskonalsi.
— Oczywiście! — dobiegł z kąta głos Sary Muray, która siedziała wtulona w poduszki otomany, a w tym głosie zabrzmiał nieuchwytny cień ironji. — Oczywiście...
Wryński, niczem monarcha wyprostowany w swym fotelu, poważnie skinął głową. Tylko Lesicka, siedząca w pobliżu Mury, niespokojnie poruszyła się na swem krześle, snać uważając, że rozmowa zbacza na niebezpieczne tory.
Tymczasem Bucicki prawił dalej:
— Nikt nie będzie twierdził, iż hołdowanie niskim instynktom jest rzeczą wskazaną. Chciałem jedynie wytłomaczyć pewne sprawy. Zdziwiła się pani wielce, kiedym oświadczył, że szereg ludzi studjuje magję wyłącznie w tym celu, by z niej czynić zły użytek. Otóż, łatwo pojąć można psychologję tych osób. Magja, jak pani już wspominałem daje niezwykłą potęgę, a ta potęga nie skrępowana żadnemi nakazami, czyni ze zwykłego śmiertelnika, nadczłowieka. Dla satanisty istnieje pokusa wielka. Nie licz się z nikim i z niczem — szepcze mu demon — będziesz władcą świata. Niechaj nie krępują cię żadne okowy moralności. Wtedy wyzwolisz się ze wszystkiego, będziesz czynił jedynie to, co ci dyktuje twój kaprys i fantazja. Pożądasz bogactwa? Dam ci je, lecz nie wolno ci się pytać, za jaką cenę. Pragniesz miłości, każdy, kogo zechcesz cię pokocha, byleś mu nie oddała twego serca. Chcesz władzy? Będziesz ją miał, ale nie zważaj na krew, na trupy! Wyzbądź się wszelkich przesądów, wszelkich wyrzutów sumienia, a świat należy do ciebie. Ludzi depcz i niemi pogardzaj, bo są w gruncie źli i podli. Nikt za dobre nie odpłaci ci się dobrem, będą się tylko wtedy z tobą liczyli, gdy się będą ciebie obawiać. A ty będziesz stał ponad tłumem i na ich ból, cierpienia i marne intrygi będziesz spoglądał z uśmiechem. Oto, twój los, jeśliś zdobył się na nieco odwagi... Odwagi i woli...
Urwał... A Mura spoglądała na niego z coraz większem zdziwieniem. Bo w słowach Bucickiego nie przebijała bynajmniej pogarda, jaka przebijać była powinna. Raczej, przemawiał z uniesieniem, a teorja zła w jego ustach nabierała czegoś pociągającego. Wydawało się, że prędzej zachwyca się ludźmi, o których wspominał, niźli potępia ich.
Wryński zanadto był doświadczony, by nie poznać, co się działo w duszy Mury. Nagle roześmiał się głośno, a śmiech ten dziwnie fałszywem echem odbił się o ściany gabinetu.
— Ha... ha... — wymówił wesoło. — Nasz przyjaciel Bucicki przedstawia pani czarną magję i satanizm tak, jakgdyby pragnął panią do nich nakłonić. Obawiam się, że niedługo i pani zechce go poczytywać za satanistę! Ale tak źle nie jest! Wprost przemawiał w ten sposób, by się przekonać, jakie wywrze na pani wrażenie! Bo, okultyzm, ten który my studjujemy, a wraz z nami i pani studjować go zamierza, stanowi zgoła, co innego! To samozaparcie i wyrzeczenie się właśnie złych skłonności — mocno podkreślił te słowa — udoskonalanie się na każdym kroku!
— Co kto woli — znowu z kąta szepnęła zagadkowa Sara, lecz tak, że Mura nie mogła jej posłyszeć. — Suchy chleb, czy też chleb posmarowany kawiorem! Są oczywiście, panienki, które jeszcze się łudzą, że post i modlitwa zaprowadzi je do nieba!
Ale, ostre spojrzenie, jakiem obrzucił Wryński zebranych w gabinecie, wnet przywróciło im powagę. Sara wyprostowała się śród swych poduszek, przybierając skromną minę, a oczy Bucickiego, które do niedawna płonęły, stały się blade i matowe.
— Naturalnie — oświadczył — że mówiłem to tylko dla przykładu... Aby zaznaczyć, ile pokus istnieje na tajemniczej drodze hermetyzmu... I ile czystości powinien posiadać ten, który się do niego zbliża...
— Tak... tak... — mruknęła Lesicka, której policzki płonęły.
Mura odetchnęła, a nawet zawstydziła się w duchu. Jakżeż mogła posądzać, choćby na sekundę, tych ludzi którzy głosili podobnie szczytne hasła, że zachwycali się złem? Naprawdę, zanadto jest dziecinna. Tyradę Bucickiego, zmierzającą do wykazania niebezpieczeństw, grożących zbaczającym z prostej drogi, przyjęła za zgoła, co innego.
— Och! Nie obawiam się o siebie! — zawołała z zapałem. — Mnie nigdy nie skuszą niskie i nieszlachetne żądze!
Wydawało się, że w odpowiedzi rozległ się chichot tajemniczej pani Muray, a niesymetryczne oczy Bucickiego strzeliły gwałtownie w rozbieżnych kierunkach. Ale Wryński wiedział, co chciał wiedzieć i miał tej całej sceny dość.
— Tylko powinszować pani mogę czystości charakteru! — rzekł, podnosząc się ze swego miejsca. — Aby tak było i nadal!
Stał wsparty o biurko, założywszy teatralnym gestem jedną rękę za klapę marynarki. Audjencja została skończona. Aby to lepiej podkreślić, pierwszy wyślizgnął się z gabinetu milczący sekretarz, za nim Bucicki, skłoniwszy się nisko Wryńskiemu, a nawet pani Sara, mruknąwszy coś, że niedługo powróci, odeszła z pokoju.
Choć Mura chętnie pozostałaby dłużej, rozumiała, że i jej odejść wypada, tem bardziej, że Lesicka dawno już powstała z miejsca.
Z kolei podniosła się z krzesła.
— Bardzo mi przykro — wymówił Wryński, niby chcąc ją pocieszyć — że mogłem pani dziś poświęcić tak mało czasu! Niestety, jestem zajęty! Ale, w najbliższym czasie pogawędzimy dłużej!
Uścisnęła wyciągniętą rękę i już miała odejść, gdy wtem odezwała się Lesicka.
— Panna Mura pragnęła na ręce pana doktora złożyć pewien dar! Ja go noszę przy sobie!
Wyciągnęła z woreczka weksle podpisane przez Murę i złożyła przed Wryńskim na biurku. Umyślnie przedtem je rozprostowała, aby mógł się o ich liczbie i wartości przekonać.
— Ach... — mruknął na pozór obojętnie, choć jeden rzut oka wystarczył mu na przekonanie się o sumie, na jaką opiewały. — Bardzo piękny dar... Dziękuję pani... Oczywiście, nie w mojem imieniu... Czyim?... Łatwo pani się domyśli...
Dla większego efektu, nie wymieniał nazwy tajemnego stowarzyszenia, Mura poczerwieniała z radości i dumy.
— Głupstwo! — szepnęła. — Pragnęłam wyrazić swoją wdzięczność za przyjęcie do bractwa i podkreślić moje całkowite oddanie...
Znów Wryński wyciągnął rękę, ozdobioną olbrzymim sygnetem i dłużej uścisnął drobną rączkę Mury.
Skinęła jeszcze główką i odeszła uszczęśliwiona. Bo, czyż ten jej dar nie był czczą formalnością, a weksle, których nie doceniała wartości, nie zostaną jej po pewnym czasie zwrócone? Przecież, zapewniała Lina...
Rychło, znikła za drzwiami gabinetu. Lecz, Lesicka nie podążyła wślad za nią. Jakby, korzystając z tej chwili sam na sam z Wryńskim szybko i dziwnie ostrym choć nieco przyciszonym głosem wyrzekła:
— Spełniłam moją rolę?
Taki głos mają osoby, w których kiełkuje bunt. Bunt tłumiony lękiem — lecz nagle wybuchający, rzekłbyś, mimo ich woli.
— Owszem! — odparł, trochę zdziwiony.
— Zakończona została moja misja?
— Niezupełnie! — spojrzał jej prosto w oczy.
— Co mam uczynić?
— Wprowadzić tę głupią gęś na ceremonję Bafometa!
Lakierowany pantofelek Lesickiej gwałtownie uderzał o podłogę. Policzki jej płonęły.
— Panie doktorze...
— O co chodzi? — zapytał, tym razem szorstko, niecierpliwie. — Słyszała pani, że jestem zajęty...
— Panie! — wyrwało się jej, niby ktoś inny za nią przemówił, i nie tytułowała już nawet Wryńskiego „doktorem”. — Ja tego nie zrobię! Kategorycznie proszę, aby mnie zwolnić z tego zlecenia.
Oczy Wryńskiego, patrzące do niedawna, na pozór dobrotliwie, stały się złe i groźne.
— Co to znaczy? — syknął. — Bunt? Sądziłem, że po wczorajszej naszej rozmowie odeszła pani ochota od grymasów!
Lesicka zbyt była wzburzona, by się pohamować.
— Mam tego wszystkiego dość! — namiętnie wyrzucała z siebie. — Nie nadaję się do tej waszej wyższej moralności, o której przed chwilą wspominał Bucicki! Wyratowaliście mnie kiedyś z przykrej sytuacji, ja wam dałam zato Murę Rostafińską. Ale nie chcę należeć do was duszą i ciałem, nie chcę dalej wam ściągać naiwnych! I stanowczo pragnę, żeby z tą Murą tylko na pieniądzach się skończyło! Pięćdziesiąt tysięcy, duża suma, ale nie zbiednieje przez nią i nie złamie sobie życia! Najwyżej będzie miała naukę, żeby nie szukać dziwacznych przygód.
A ceremonja Bafometa? Za dobrze znam tę ceremonję! Potem, każda kobieta odbiera sobie życie, lub zostaje nierządnicą. Ja do tego ręki nie przyłożę i nie wciągnę Mury! Nawet, nie rozumiem, po co to wam potrzebne? Wogóle, najszczęśliwsza byłabym, gdyby pan mnie uwolnił ze związku...
Na twarzy Wryńskiego pojawił się uśmiech. Lecz oczy nie wróżyły nic dobrego.
— Uwolnił? — powtórzył.
— Tak! Wstrętem mnie napawa to, co wy każecie mi robić!
— Naprawdę?
— Przysięgam!
Wryński pochylił się nagle w stronę Lesickiej tak blisko, że jego twarz prawie dotykała jej twarzy.
— Paniusiu! — warknął. — Czy zapomniałaś o dokumentach, jakie mamy? I pewna sfałszowane papiery i przyznanie się do morderstwa...
Załamała się raptownie.
— Ja... ja...
— Paniusiu! — mówił dalej twardo, nie starając się jej nawet hypnotyzować swym wzrokiem. — Zapomniałaś, że kto poznał nasze tajemnice, tak jak ty, albo jest całkowicie posłuszny, albo żyw od nas nie wychodzi?
— Na...prawdę...
— Zapomniałaś, jakiemi rozporządzamy środkami, by usuwać z naszej drogi opornych i zdrajców...
Poczuła się znów pokonana. Po jej twarzy stoczyły dwie duże łzy.
— Niestety... pamiętam...
Wryński odsunął się od swej ofiary. Stał wyprostowany i sztywny.
— I ja nie będę pamiętał — wymówił innym tonem — o pani dziecinnym uporze i nie wysnuję z niego żadnych konsekwencji, o ile przybędzie pani do mnie jutro skruszona, i oświadczy, że zaprzestanie swoich kaprysów! I wprowadzi tę panienkę na ceremonję Bafometa! W przeciwnym razie, nie ręczę za skutki...
Więc, daję czas do namysłu... A teraz żegnam.. Rostafińska za długo oczekuje na panią w przedpokoju...
Otarła łzy i starając się przybrać możliwie pogodny wyraz twarzy, wysunęła się z gabinetu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.