Sekta djabła/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Sekta djabła
Podtytuł Powieść niesamowita
Redaktor Jan Stypułkowski
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Murze poczynają się otwierać oczy.

O dziewiątej rano Grodecki wraz z Różycem dzwonili do mieszkania Rostafińskich. Mura jeszcze znajdowała się w łóżku, a choć służąca starała się ich odprawić, prawie siłą wtargnęli do wewnątrz.
— Cóż to za zwyczaje? — wyrzekła z jawnem niezadowoleniem, ledwie skinąwszy na powitanie głową. — Wdzierać się przemocą do cudzego domu?
— Inaczej, nie zobaczyłbym cię — poważnie odparł Grodecki, — gdyż stale udajesz nieobecną! A sprowadza nas nader ważna sprawa.
— Nowe plotki.
— Lesicka umarła! — rzucił krótko.
— Lesicka umarła? — powtórzyła blednąc i wprost nie wierząc własnym uszom. — Ależ, widziałyśmy się wczoraj... Czuła się jaknajzdrowsza.
Pod wpływem nieoczekiwanej wieści, nie zdziwiła się nawet, że Grodecki przynosił jej tę wiadomość, choć zdawało się, nie znał Liny. Powtórzyła, raz jeszcze, rzekłbyś z niedowierzaniem.
— Umarła?
— Popełniła samobójstwo!
— Co? — twarz Mury stała się kredowa. — Samobójstwo? Niemożebne...
— A jednak, tak jest... Otruła się w nocy! Sprawa ta wiąże się ściśle z twoją osobą.
— Z moją osobą? — niekłamane zdziwienie, ale jednocześnie i przestrach zadźwięczały w jej głosie.
— Mój przyjaciel, pan Różyc, którego umyślnie tu przyprowadziłem, bliżej to wytłomaczy.
Tupet Mury zginął bez śladu. Uprzejmie wyciągnęła rękę do Różyca, aczkolwiek udawała przedtem, że go nie widzi. W jej oczach zaszkliły się łzy.
— Straszne, okropne... — wyszeptała — Lina nie żyje!... Lecz, czem ja przyczynić się mogłam do tej śmierci? Niechże pan prędzej mówi, panie Różyc!... Umieram z niepokoju.
Począł oględnie.
— To nie pani ponosi winę tej śmierci, przeciwnie... Popełniła samobójstwo, by ratować panią!
— Mnie ratować? — Mura wycierała chusteczką gwałtownie oczy.
— Zacznę od początku — mówił — i proszę się na mnie nie gniewać, jeśli poruszę drażliwe tematy. Kiedy pani postępowanie, wobec Janka, stało się nieco ekscentryczne, że się tak wyrażę, zwrócił się do mnie o pomoc, swego starego kolegi. Z różnych jego spostrzeżeń mogłem wywnioskować, że wpadła pani w ręce największego łotra w Warszawie, Wryńskiego...
— Ach! — drgnęła, starając się zaprzeczyć.
— Wiem o tem, napewno! — ciągnął dalej, niezrażony jej niezadowoloną miną. — Postanowiliśmy panią uratować, choćby wbrew jej woli, o Wryńskim zaś posiadałem różne informacje. Między innemi i tę, że utworzył on jakieś potajemne bractwo i wciąga do niego różne młode i niedoświadczone kobiety.
— Kiedy... — znowu usiłowała mu przerwać.
— Zechce pani słuchać spokojnie, o ile pragnie poznać prawdę. Otóż, wiedziałem, — nie powtarzał szczegółów o hrabiance Izie M. — że Lesicka, choć należy do tego związku, nienawidzi Wryńskiego i pragnie się z tamtąd wydostać.
— Co? — zawołała z niedowierzaniem, na tyle sprzeczną wydała się jej ta wiadomość z własnemi spostrzeżeniami. — Lina nienawidziła Wryńskiego? Myli się pan, bo..... — nagle urwała, spostrzegłszy, że swemi słowami, sama się demaskuje.
— Wcale się nie mylę! Wnet pani się przekona, dlaczego! Zwróciłem się, tedy do Lesickiej, błagając ją o bliższe informacje o Wryńskim. Działo się to wczoraj wieczorem. Zastałem ją w stanie straszliwego zdenerwowania. Po pewnem wahaniu, jęła mi mówić rzeczy okropne. Że jest tą, która z polecenia Wryńskiego, ściąga do związku, różne nowicjuszki... Że wciągnęła hrabiankę Izę M. i panią... Dalej mówiła, że każdej kobiecie grozi tam niechybna zguba i że nadal niema zamiaru przykładać ręki do tych zbrodni, choć znajduje się całkowicie we władzy tego łotra... Że dzieją się tam rzeczy tak potworne, iż niema siły ich powtórzyć. Woli to uczynić listownie, w postaci szczerej spowiedzi...
— Napisała? — padło z ust Liny niecierpliwe zapytanie. — Gdzież ten list?
— List był — odrzekł — ale zdążył mnie uprzedzić Wryński. Wydostał go podstępnie przez jakąś wysoką, o rudych włosach i zielonych oczach kobietę!
— Ach! — szepnęła, gdyż rysopis ten się zgadzał z wyglądem Sary, którą wczoraj poznała w mieszkaniu Kunar Thavy.
Jakieś zasłony spadały z jej oczów, a złote pałace marzeń waliły się w gruzy. Pragnęła, jednak, być całkowicie przekonana. List zginął, a Różyc nie powiedział nic takiego, czego nie mógłby zmyślić. Może inny był powód śmierci Liny?
— A... czy... czy... nie posłyszał pan z jej ust nic ważnego?
Zrozumiał, o co jej chodzi.
— Owszem! — odrzekł. — Pragnie pani posiąść całkowitą pewność, że nie powtarzam bajeczki. Nieboszczka, wiedziona dziwnem przeczuciem, przewidziała i tę okoliczność, gdyby list zaginął... Zbyt dobrze znany był jej Wryński i jego sposoby... Prosiła więc, abym pani powtórzył, co następuje. Przed paru dniami została pani wprowadzona do loży „Braci i Sióstr Odrodzonych” i tam otrzymała imię Amurah, podczas gdy Lesicką nazywano — siostrą Annabel. A hasło w stowarzyszeniu brzmiało Simon...
— Tak! — szepnęła, nie mogąc nadał wątpić. — Więc, Lina...
Teraz, w jej pamięci poczynały się zarysowywać pewne drobne szczegóły, na które przedtem nie zwracała uwagi. Ciągłe zdenerwowanie Lesickiej i jej dość wyraźne półsłówka, że „lepiej będzie, gdy nie uda się na przyjęcie do stowarzyszenia, bo może jej zabraknąć odwagi.” Wczorajszą dłuższą rozmowę sam na sam z Wryńskim i później oczy zapłakane Liny. I widoczny niepokój. Czemuż płakała w gabinecie Kunar Thavy? Próżno Mura łamała sobie nad tem głowę, obecnie wszystko stawało się jasne.
— Biedna Lina! — wymówiła. — Umarła, chcąc mnie ocalić!
— Prócz tego, — dokończył Różyc — ostrzegała usilnie przed „ceremonją” Bafometa! Ma to być potworna orgja...
Grodecki, który siedział dotychczas w milczeniu, nagle przemówił.
— Zapomniałeś o wekslach!
— Tak! — potwierdził Różyc. — Miała pani wydać jakieś weksle!
Twarz Mury stała się purpurowa. Wstydziła się swego dziecinnego postępowania. Och, jakżeż wpadła. Położenie było tak poważnie, że należało być szczerą.
— Wydałam... — bąknęła.
— Komu? — indagował trzeźwy życiowo inżynier, nie zważając, że swemu zapytaniami wyrządza jej widoczną przykrość.
— Było... tak.... — tłómaczyła. — Powiem prawdę, skoro panowie wszystko wiedzą... Dużo tu winy Lesickiej. Gdy mnie przyjęto do związku, poczęła nagabywać, żebym złożyła jakąś ofiarę... Ponieważ nie posiadałam pieniędzy, więc weksle... Miała to być tylko formalność, a Wryński, podobno, nie zamierzał z tych zobowiązań czynić użytku.
— Nie zamierzał? — z gorzką ironją powtórzył Grodecki. — Napewno, puścił je w obieg! Wszystko pojmuję. O to, mu głównie chodziło! Czy pamiętasz, na jaką opiewały sumę?
— Zdaje się — czuła się coraz więcej zażenowana — kilkadziesiąt tysięcy!
— Znakomite! Tylko, kilkadziesiąt tysięcy! Ach, Muro...
Dodałby, coś niezbyt dla niej pochlebnego, gdyby w tejże chwili nie rozpłakała się na głos. A z ust jej padła cicha prośba.
— Nie męcz mnie już, Janku...
Tylko zagryzł z gniewu wargi, a Różyc pokiwał głową. Kulisy całej afery, rola Lesickiej, lęk jej przed bezpośredniemi wyznaniami oraz dobrowolna śmierć, stawały się całkowicie wyraźne.
W pokoju zapanowało milczenie, przerywane tylko cichemi szlochami Mury.
Grodecki, pierwszy podniósł się z miejsca.
— Trzeba będzie — rzekł — za wszelką cenę odebrać temu łajdakowi te weksle, przecież nie podaruje mu się podobnej sumy. Uspokój się Muro! Nie chciałem ci wyrządzić przykrości. Tylko, niechaj ta historja posłuży ci za naukę, by nie rzucać się w ramiona pierwszego lepszego przybłędy, li tylko dla tego, że głosi piękne słówka. Daruj, że ci to mówię i daj swą łapkę na zgodę!
Z radością wyciągnęła do Grodeckiego rączkę, na której złożył długi pocałunek. Czuła się wobec niego bardzo winna. A on, kochał ją i przebaczał. Teraz, dopiero, rozumiała, co to jest oddany mężczyzna, na którego, w każdym wypadku życiowym można liczyć.
— Bądźmy zadowoleni — wesoło wymówił Grodecki, rad, że odzyskał serce narzeczonej, — bo wszystko szczęśliwie się skończyło. Dla Lesickiej, lepiej się stało, że umarła. W części przekreśliła swą winę. Co zaś tego zbrodniarza, Wryńskiego się tyczy, musi ponieść zasłużoną karę. Mniema, że skoro ukradł list, wszystko zostało zatuszowane. Myli się grubo. Na zasadzie naszych wskazówek, a przedewszystkiem twoich zeznań Muro, władze gorąco zajmą się jego osobą.
Różyc, również pałał chęcią pomszczenia swych dotychczasowych porażek na Wryńskim.
— Natychmiast — oświadczył — udam się do komisarza, prowadzącego dochodzenie w sprawie samobójstwa Lesickiej. Na szczęście, znam go bardzo dobrze. Przedstawię mu, posiadane przez nas dane i postaram się, aby pannie Murze oszczędzono przykrości, mogących wyniknąć z tej całej przygody...
— I ja udam się z tobą! — zawołał Grodecki. — Zaczekaj na mnie, Muro! Powrócę, najdalej, za godzinę!
Raz jeszcze ucałował ją serdecznie i wyszedł razem z Różycem.
Pozostała sama. Nie wiedziała, czy smucić się, czy cieszyć, że cudem ocalała z niebezpieczeństwa. Choć obcem jej było prawdziwe znaczenie „ceremomji” Bafometa, aż za dobrze pojęła, jakiego rodzaju było „towarzystwo”, do którego ją wciągnięto. Wyłudzenia, szantaże. A najwięcej gniewała teraz Murę, własna jej głupota. Czyż po wczorajszej wizycie u Wryńskiego, nie powinna się była zorjentować. Sataniści? Czciciele zła? Gdyż nie ulegało najlżejszej wątpliwości, że teorje wygłaszane przez Bucickiego, jakie ją tak przeraziły, a które Kunar Thava niby to w śmiech obracał, były również teorjami Wryńskiego. Wzdrygnęła się ze wstrętem. Bogu dzięki, nigdy już w życiu nie ujrzy tej szajki.
— A jednak zobaczysz! — wtem koło Mury zabrzmiał znajomy głos.
Podniosła ze zdumieniem oczy i zbladła z przerażenia. Przed nią stał Wryński. W jaki sposób się dostał, przedstawiało zagadkę. Nie słyszała ani dzwonka, ani meldunku służącej.
— Pan? — wybełkotała. — Skąd się pan tu wziął?
— Przyszedłem panią odwiedzić!
— Mnie... mnie... — nie mogła się jeszcze opanować — po tem wszystkiem?
— Nie rozumiem, o co pani chodzi! Czyż niemiłą jest pani moja wizyta?
Mura porwała się z fotela.
— Proszę natychmiast wyjść!
Po twarzy Wryńskiego, jakiejś bladej i zmienionej przebiegł dziwny uśmiech.
— Mam odejść? Niezbyt pani gościnna!
— Zawołam służącą!
— Zawoła pani służącę? Proszę...
Spojrzała na Wryńskiego z gniewem i w tejże sekundzie, spotkały się jej oczy. Uderzył w nią jego płomienny wzrok, a dziwny wstrząs, niby tok elektryczny, przebiegł wzdłuż ciała. Chciała się poruszyć, nie mogła. Pragnęła krzyknąć, głos zamarł w gardle.
— Cóż, nie idzie pani? — zadrwił.
Znów uczyniła daremny wysiłek, lecz nogi odmówiły posłuszeństwa, a bezdźwięcznie poruszyły się wargi.
— Hm! — rzekł. — Widzę, że znacznie grzeczniejsza już się stała panienka. Zresztą, zastosuję się do jej prośby. Tak pani pragnęła, abym stąd wyszedł? Zgoda, ale odejdziemy razem. Tylko, musimy, tu na miejscu, jeszcze załatwić pewne sprawy, gdyż...
Urwał. Zdala, dobiegł go odgłos kroków.
— Przedewszystkiem, — oświadczył — podejdzie pani do drzwi i oznajmi tej osobie, która się zbliża, że jest zajęta i chwilowo nie może z nią rozmawiać. Później, do mnie powróci.
Jakaś moc niewidzialna, pchnęła naprzód Murę. Stąpając, niczem automat, podeszła we wskazanym kierunku.
Z dalszych pokojów, nadchodziła pani Rostafińska, jej matka.
— Czy sama jesteś? — z sąsiadującego z salonem gabinetu dobiegło jej zapytanie.
— Niestety, mamo — z piersi Mury mechanicznie, wbrew jej woli padały wyrazy — bawi ktoś mnie. Przyjdę do ciebie niedługo...
— Dobrze! — wyrzekła pani Rostafińska i jęła się oddalać w przeciwnym kierunku.
W pokoju zabrzmiał złośliwy śmiech Wryńskiego.
— Brawo! — pochwalił. — Niezwykle pojętna z tej panny Mury uczennica. Przejdźmy, na następnego zadania! Proszę bliżej...
Rzekłbyś, same nogi poniosły ją w stronę Kunar Thavy. Choć rozumiała i słyszała wszystko znakomicie, nie była zdolna do oporu.
— Usiądzie pani — wskazał na niewielki stolik, na którym leżał papier i stał kałamarz — weźmie do ręki pióro i napisze pewien list. Oczywiście, do szczęśliwego narzeczonego, z którym tak serdecznie pogodziła się niedawno.
Spełniła rozkaz. Położył rękę na jej ramieniu i prawie wsparty na niej dyktował, a Mura pisała posłusznie.

Drogi Janku!
Po głębszem zastanowieniu, doszłam do przekonania, że wszystkie Twoje zarzuty są niesłuszne. Dr. Wryński jest najuczciwszym, i najszlachetniejszym człowiekiem i nic innego prócz przyjaźni i życzliwości od niego nie doznałam. Twierdzić, że przyczynił się on, w jakikolwiek sposób do samobójstwa Liny Lesickiej, byłoby rzeczą potworną. Nie wolno rzucać lekkomyślnie brudnych kalumnji. Co zaś, tyczy się sprawy moich nieszczęsnych weksli, to muszę się przyznać, że dałam je dr. Wryńskiemu dobrowolnie. Powiedziałam Ci inaczej, obawiając się Twoich wymówek. Więcej, wyznam. Zaproponowałam mu je sama, chcąc przeprowadzić pewien interes i włożyć w tej formie kapitał do spółki. Oto, szczera prawda. Nie gniewaj się na mnie. Nie gniewaj się również, że w obawie przed nowemi scenami i wyjaśnieniami, zniknę na cały dzień z domu i niewiadomo kiedy powrócę.
Mura.

Wryński odczytał starannie list, poczem położył go, na widocznem miejscu.
— Doskonale! — szepnął z zadowoleniem.
Mura siedziała za stoliczkiem, wyprostowana, patrząc przed siebie bezmyślnie, niczem woskowa kukła.
— Doskonale! — powtórzył. — A teraz, wstanie pani, pójdzie do przedpokoju i tam nałoży kapelusik i futro.
I obecnie, nie zawiodło posłuszeństwo Mury. Rychło, już ubrana, otwierała wejściowe drzwi. Tylko, kręcąca się po przedpokoju służąca, spojrzała na nią ze zdziwieniem, ale wydawało się, że nie widzi wcale jej towarzysza. To zastanowiło Murę. Zastanowiło ją również, że gdy zstępowała ze schodów, postać idącego przed nią Wryńskiego, jakby zbladła. Chwilami, miała wrażenie, że jest on utkany ze mgły i niby duch bezszelestnie ślizga się po stopniach.
Przed domem, stała luksusowa limuzina. Mura pamiętała skądciś to auto. Czyż nie był to ten sam samochód, którym wraz z Lesicką jeździła na zebranie?
Drzwiczki limuziny rozwarły się raptownie a z nich wysunęła się czyjaś dłoń.
— Chodź, prędzej! — posłyszała szept, a w tejże chwili postać Wryńskiego znikła.
Znalazła się wewnątrz auta. Siedziała tam, wytwornie ubrana kobieta o miedzianych włosach i niepokojących, zielonych, jak u kota, oczach.

Kiedy Grodecki wraz z Różycem, znaleźli się z powrotem w mieszkaniu Rostafińskich, na samym wstępie, spotkała ich przykra niespodzianka.
— Panienka wyszła! — oznajmiła służąca.
— Jakto, wyszła? — zdziwił się inżynier. — Miała zaczekać na mnie w domu? Czy ktoś wstąpił po nią?
— Nie, nikt! Przez cały czas nie mieliśmy żadnej wizyty. Wyszła sama. Akurat, byłam w przedpokoju...
Nic nie rozumiał. A może starsza pani Rostafińska mogła coś wyjaśnić w tej sprawie. Ale, jej słowa przyprawiły go o jeszcze większe zdziwienie.
— Ktoś ją odwiedził! — wyrzekła, witając się serdecznie z Grodeckim, gdyż lubiła i ceniła go bardzo. — Najwyraźniej, słyszałam w salonie rozmowę. A kiedy, chciałam wejść do Mury, przeprosiła mnie, że przyjąć mnie nie może, bo jest zajęta...
Służąca, obecna przy tem oświadczeniu, wzruszyła ramionami.
— Zdawało się naszej pani! Nikt nie odwiedzał panienki i nikomu drzwi nie otwierałam. Nie słyszałam, również, dzwonka...
— Nadzwyczajne...
Grodecki postał chwilę, w zamyśleniu.
— Może pozostawiła jaką kartkę? — zapytał.
— Proszę, niech pan sprawdzi!
Wszedł do salonu i odrazu go uderzył spory arkusik listowego papieru, jakby umyślnie położony na widocznem miejscu.
Pochwycił list do ręki i czytał. A w miarę, jak poznawał jego treść, twarz Grodeckiego, to czerwieniała, to bladła. Wydało mu się, że oszalał. Co znaczyło postępowanie Mury?
— Różyc! — zawołał przyjaciela, który pozostał w przedpokoju. — Przyjdź do mnie...
A gdy Różyc nadszedł, doręczył mu list.
— Przeczytaj i wytłómacz... bo mnie, już całkowicie pomięszało się w głowie!
Przeczytał i opuścił ręce bezradnie. Zaiste, był to grom z jasnego nieba.
— Naprawdę, oszaleć można, — mówił z boleścią w głosie Grodecki. — Jak pojąć wszystkie te wybryki Mury. Niedawno, zgadzała się, że Wryński jest ostatnim łotrem, obecnie pisze dlań hymn pochwalny. Przyznała się, że wyszantażował z niej weksle, teraz twierdzi, że dała je dobrowolnie. Pierwsza wyciągnęła do mnie rękę na zgodę i po godzinie tę zgodę zrywa...
Głowę Różyca, zaprzątała inna myśl.
— Dodaj do tego — rzekł — że samo zniknięcie twej narzeczonej, nastąpiło w niezwykłych warunkach. Pani Rostafińska słyszała w salonie jakąś rozmowę, służąca świadczy kategorycznie, że panny Mury nikt nie odwiedzał.
— Chcesz wysnuć z tego jakiś wniosek?
Różyc raz jeszcze jął odczytywać fatalny list i wydawało się, że wraża zawarte tam słowa w swą pamięć. Później, podbiegł do okna i ze wszystkich stron oglądał papier pod światło. Studjował każdą literę, najdrobniejszy zakręt pióra.
— Zgadzają się moje przypuszczenia! — oświadczył, po chwili. — Tego listu nie pisała twoja narzeczona!
— Przecież jej pismo!
— Nie pisała świadomie! Został skreślony pod przymusem, w stanie hypnotycznego uśpienia! Można to poznać z układu niektórych liter — pismo jest jakby mechaniczne. Ręczę, że się nie mylę, gdyż długo zajmowałem się podobnemi zagadnieniami. Tu miało miejsce nowe łajdactwo! Choćby nawet twierdziła odwrotnie oficjalna, grafologiczna ekspertyza...
— Więc? — zapytał Grodecki.
— Pędźmy do komisarza Dena! — zawołał. — On nam najlepiej poradzi!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.