Sekta djabła/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Sekta djabła
Podtytuł Powieść niesamowita
Redaktor Jan Stypułkowski
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.
Różyc poczyna działać.

Przed domem, w którym zamieszkiwała Lesicka gromadziły się grupki przechodniów, a w bramie „miejscowe powagi” z panem dozorcą na czele, rozprawiały o tej śmierci z ożywieniem. Zwykle tak bywa, gdy następuje podobny wypadek i bez zrozumiałej przyczyny opuszcza ten świat dobrowolnie młoda i piękna kobieta.
Wewnątrz mieszkania, komisarz Den, w towarzystwie wywiadowców, prowadził energiczne dochodzenie. Jeśli, w pierwszej chwili, chciał zaliczyć samobójstwo Liny Lesickiej do rządu tragicznych zgonów, spowodowanych rozstrojem nerwowym, lub zawodem miłosnym — to, po wyjaśnieniach Różyca i Grodeckiego, nabierała ta śmierć w jego oczach zgoła innego charakteru.
Zaprzątnięty swą pracą, zdziwił się, gdy jeden z wywiadowców zameldował mu, że Grodecki i Różyc przybyli powtórnie. Opuścili go oni niedawno, umówiwszy się, że stawią się dopiero po południu do odnośnego policyjnego Urzędu, w towarzystwie panny Mury — w międzyczasie więc, musiało zajść coś niezwykłego.
— Prosić! rozkazał krótko.
Przypuszczenia Dena, okazały się słuszne.
— Panie komisarzu! — wołał już od progu Grodecki, silnie podniecony. — Nowe komplikacje.
— Cóż takiego?
— Oto, jaka nas spotyka niespodzianka! — wyciągnął z kieszeni list Mury.
Den przeczytał go uważnie, zmarszczył czoło i wzruszył ramionami...
— Trudno! — rzekł. — Pańska narzeczona pragnie za wszelką cenę ratować Wryńskiego! A szkoda, mogła być pierwszorzędnym świadkiem....
— Nie takie to proste, jak się na pozór wydaje! — przerwał Różyc, który był równie podniecony, jak i jego przyjaciel.
— Jakto?
— Ten list napisany został, pod dyktando... W stanie hypnozy!
— Hypnozy?
— Wspominałem panu już, jaką Wryński posiada siłę i co uczynić potrafi. Wspomniałem o odwiedzinach w moim gabinecie i o smutnym zakończeniu wczorajszej naszej wizyty. Hypnotyzować można na odległość. Głowę daję zato, że Wryński tak postąpił z panną Murą, a dla niepoznaki kazał jej pozostawić list. Wszystko świadczy, że został napisany w stanie somnambulicznego uśpienia... Sztywność liter i niektóre ich załamania. Mało tego. Wryński mojem zdaniem, nie tylko podyktował list, ale i wywabił pannę Rostafińską z mieszkania...
Den zmarszczył czoło. Zastanowił się nad czemś długo.
— Widzi pan — przemówił — wszystko są to rzeczy przechodzące normalne ludzkie pojmowanie. Osobiście również wyczuwam, że w tej historji z listem, zachodzi coś niezwykłego. Twierdzi pan, że został napisany pod przymusem, ale, czy inni uwierzą? Mamy przed sobą autentyczne pismo panny Rostafińskiej, i nie wolno nam nie przywiązywać do tego wagi. Chce pan udowodnić hypnozę. Bez jej zeznań, będzie bardzo trudno. Wyszła z domu dobrowolnie i znów niema podstawy do rozczynania dochodzeń...
— Więc, cóż robić? Co robić? — zawołał z rozpaczą, pojmując, że jego wywody nie zdołają przekonać trzeźwych i spoglądających sceptycznie na „zjawiska nadzmysłowe” umysłów. — Pozostawić nieszczęsną we władzy tego łajdaka? Porwał ją tylko po to, aby zgubić...
Komisarz rozłożył bezradnie ręce.
— Na zasadzie domysłów, nie mogę zarządzić u Wryńskiego rewizji, w poszukiwaniu panny Mury, tembardziej, że jeśli nawet trafne są pańskie przypuszczenia, ukrył on ją, napewno, nie u siebie w mieszkaniu, a gdzieindziej. Moi ludzie, od rana obserwują dom, w którym zamieszkuje i wiem, na zasadzie ich raportów, że ani sam nie opuszczał mieszkania, ani nikt obcy do niego nie przychodził. Zepsułoby mi to całą robotę... Musicie, panowie, uzbroić się w cierpliwość. Mam nadzieję, że sprawę dziś wyjaśnię ostatecznie, a przez te kilka godzin pannie Rostafińskiej, nie stanie się żadna krzywda.
— Odnalazł pan coś? — niecierpliwie wykrzyknął Grodecki.
Den uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Wryński sądził — odparł, że gdy jego pomocnica skradnie list nieboszczki, zatrze za sobą wszelkie ślady. Niestety, nawet marna bibuła bywa czasem niebezpiecznym świadkiem...
Teraz, dopiero zauważyli, że na stoliku, przy którym siedział komisarz, leżała poczerniała bibuła oraz kartka papieru, na której widniały wynotowane różne słowa. Wskazał na nie.
— Lesicka — wyjaśniał — pisząc swą przedśmiertną spowiedź, suszyła list o tę bibułę. Zachowało się niewiele. Tylko niektóre wyrazy. Ale, wywnioskować z nich można bardzo dużo. Szczególniej, o ile dopomoże mi pan Różyc...
— Jakie wyrazy? — zapytał, zaciekawiony.
Den
, ujął kartkę do ręki i powoli odczytywał:
— Oprócz... mieszkania... dwa lokale.. tam.. zebrania... Skolim... Brwin... Udaje... przeb... czarna broda, okul.... Najb... jutro.. wiecz.. ceremon.. Baf.. ohyd..
— Ach! — wykrzyknął Różyc.
— Z tego wynika jasno — mówił komisarz Den — że Wryński, prócz swego mieszkania przy ulicy Koszykowej, posiada jeszcze dwa lokale i tam urządza zebrania swego związku „Braci i Sióstr Odrodzonych”. Dalej, wynika, że zakonspirowane pomieszczenia znajdują się, dla niepoznaki, w dwóch różnych miejscowościach — Skolimowie i Brwinowie. Zebrania odbywają się w nich, zapewne, na zmianę, aby trudniej było te gniazda zepsucia wyśledzić, a Wryński jeździ w przebraniu, przyprawiwszy sobie czarną brodę. Otóż, przypilnujemy szanownego maga wieczorem tak, że z brodą, czy bez brody wpadnie w nasze ręce. Gdyż wyraźnie z tych urywków wynika, że zebranie ma się odbyć „jutro”, więc dzisiaj wieczorem... Jakaś ceremn... czyli ceremonja Baf... Tego, nie rozumiem? Czy pan się nie domyśla, co to znaczy panie Różyc?
— Tak zwana ceremonja Bafometa!
— Jakiś niecny obrządek?
Różyc spoważniał.
— Aby pan komisarz zrozumiał, zagłębić się będę musiał w otchłanie t. zw. satanizmu. Zajmie to nieco czasu.
— Bardzo proszę! Pragnę tę całą sprawę zbadać do dna. Jest wprost fantastyczna.
Podczas, gdy Grodecki, siedząc w pobliżu Dena, w milczeniu palił papierosa, począł wyjaśniać:
— Kult czarta, jako przeciwnika Zbawiciela, istnieje od początku prawie ery chrześcijańskiej. Pierwszym jego jawnym przedstawicielem był Simon, założyciel sekty gnostycznej, o czem panu komisarzowi już wspomniałem. Ale szczególnie wyraźnie objawił się ten kult w średniowieczu, w czasie tak zwanych „sabbatów”. Nietylko czarownicy i ludzie prości, których gnębili ówcześni możnowładcy i kler, bywali na tych zebraniach, chcąc zaznaczyć swój bunt przeciw religji i istniejącemu porządkowi oraz sądząc, że szatan da im niezwykłe siły. Bywała i arystokracja. Przez ciekawość, nudę, lub zepsucie. Co się działo na „sabbatach” opisywać nie będę, te opisy są zbyt znane. Niema potrzeby wspominać o czarcie, pojawiającym się na tych zebraniach w postaci bladego młodzieńca, lub wstrętnego kozła i orgjach, które tam się działy, pod przewodnictwem tajemniczych kobiet, rzekomo ucieleśnionych demonów — zwanych „królowemi sabbatu”. Zaznaczę tylko, że jednocześnie z temi „demokratycznemi” sabbatami, w których udział przyjmowała przeważnie hołota, kult czarta gnieździł się w różnych tajemnych stowarzyszeniach, a nawet rycerskich zakonach. Między innemi, opanował on całkowicie zakon Templarjuszy, a ci przejąwszy nauki gnostyckie, byli przekonani, że składając hołd czartowi zdobędą taką potęgę, iż owładną światem. Pluć mieli na krzyż, a swe ohydne i bluźniercze obrzędy przyjęcia do Zakonu, urządzali w Wielki Czwartek.
Przyjęcie takie polegało na tem, że kandydat wyrzekał się Chrystusa, składał na ciele braci wstrętne pocałunki, poczem następowała ohydna, wyuzdana orgja. Templarjusze ucieleśnili nawet czarta w postać t. zw. Bafometa. Był to posąg, ukryty w ich tajemnych świątyniach, gdyż, oczywiście, na pozór uchodzili za prawowiernych rycerzy. Posąg ten, wykuty ze szczerego złota, o rubinowych oczach, wyobrażał potwornego kozła, o piersi kobiecej, zasiadającego na ziemskim globie. Wiele szczegółów o tym kulcie, odnaleźć możemy w książce niemieckiego uczonego von Hammera p. t. „Mysterium Baphometis revelatum,” który przypadkiem odnalazł i opisał ich „sekretne statuty”, pochodzące z XIV w., a między innemi obrządek „consolatis”. Oto, skąd poszła nazwa t. zw. „ceremonji Bafometa”, będących ohydnemi obrządkami, czemś w rodzaju czartowskiego nabożeństwa...
— Acha! — mruknął komisarz — poczynam pojmować!
— Nie koniec na tem! — ciągnął Różyc swój wykład dalej. — Gdy publiczny kult szatana stał się wiadomy, władze wystąpiły z całą energją. Powstała inkwizycja. Wiele w jej działalności było potwornego i wielu niewinnych zginęło na stosie, ale śmierć ponieśli i prawdziwi zbrodniarze. Unicestwiono zwolenników „sabbatu”, a zakon Templarjuszy został doszczętnie zniesiony. Ledwie kilku rycerzom udało się uciec, którzy, wedle legend, mieli ów słynny posąg Bafometa wywieźć ze sobą do Szkocji. Jednak, kult czarta i sekty djabelskie przetrwały. Oczywiście, w zmienionej postaci, bardziej ukryte i bardziej zakonspirowane, odbywające się z zachowaniem jaknajwiększych ostrożności i jaknajwiększej tajemnicy, a ceremonję Bafometa, poczęto nazywać również „czarną mszą”, jakby na urągowisko prawdziwej mszy katolickiej.
— Czarna msza? Coś słyszałem...
— Ceremonjał, w czasie podobnej „czarnej mszy” był naogół następujący. W komnacie, całej obitej na czarno, w głębi wznosił się czarny także ołtarz, poza ołtarzem rozwieszona była czarna draperja z białym krzyżem. Pośrodku ołtarza, znajdowały się czarne świece. Na ołtarzu leżała całkowicie obnażona kobieta, z nogami zwisającemi, z głową na poduszce. Oficjant, za każdem przyklęknięciem, całował obnażone ciało. Jak widzimy, obrządek zarówno rozpustny, jak bluźnierczy. Mało tego, podczas podobnej „czarnej mszy”, wymagana była krwawa ofiara, jako rzecz miła czartowi. Największem powodzeniem, cieszyły się te ohydy w XIV w. w Paryżu, a jak pisze Przybyszewski, w swej „Synagodze Szatana”, bieda była tam tak wielka, że matki sprzedawały same swe dzieci dla podobnych „ceremonji” za luidora. Historycznie zostało stwierdzone, że w takich obrządkach, przyjmowała udział pani de Montespan, faworyta króla Ludwika XIV, sądząc, że w ten sposób podnieci wygasającą miłość swego królewskiego kochanka...
— Niemożebne!
— Mamy nawet rycinę, pochodzącą z tej epoki. Widać na niej panią de Montespan całkowicie nago, a nad nią pochylonego eks-księdza Guibourga, w czartowskim, ornacie. Ten Guibourg, był łotr nad łotrami, niby prototyp naszego Wryńskiego, który z odprawiania podobnych „czarnych mszy”, zrobił sobie specjalność. Bluźnierca, czarnoksiężnik, truciciel, za różne nieczyste sprawki, usunięty z katolickiego kościoła. Liczył, również, lat siedemdziesiąt... Zmarł nagle, w czasie takiej ceremonji, wyczerpany rozpustą i pijaństwem...
— No... no...
— Kult djabelski i „czarne msze” przetrwały i do naszej epoki, a djabeł zyskiwał nowych zwolenników. W XIX w., w literaturze zaczęła się jego „rehabilitacja”. Począwszy od Byrona, zachwycają się nim różni poeci, uważając Lucypera, za ducha buntu i niesłusznie strąconego anioła. Bodaj, niema „dekadenta”, któryby nie pisał strof na jego cześć, a genjalny degenerat Karol Baudelaire poświęca mu swe „Litanie de Satan”
O, toi, le plus savant et le plus beau des Anges.
Dieu trahi par le sort et privé de louanges
O, Satan, prends pitie de ma longue misere!
O, Prince de l’exil, á qui l’on a fait tort.
Et, qui vaincu, toujours se redresse plus fort!
O Satan...
Tak brzmią te strofy. Również nasz Stanisław Przybyszewski, gwałtownie studjuje satanizm i pisze swą „synagogę Szatana”, oraz bardzo mało znany utwór, stanowiący obecnie rzadkość bibljograficzną — „Kult czartowskiego kościoła”. Sprowadza to na niego oskarżenia, że sam przyjmował udział w „czarnych mszach”. Nawiasem mówiąc, w Warszawie bardzo o podobne oskarżenia łatwo, bo i mnie swego czasu zarzucano propagandę satanizmu, i tylko dla tego, że ogłosiłem kilka broszurek historycznych z tej dziedziny...
— Słyszałem o tem! — uśmiechnął się Den.
— Oczywiście, „satanizm” ten literacki, nie ma nic wspólnego z prawdziwym kultem czarta. Ale, powtarzam, kult ów istnieje. W końcu XIX w. zdemaskował go słynny pisarz francuski I. K. Huysmans i przedstawił w swej powieści „La Bas”. Prócz tego, zebrał Huysmans ogromną ilość dokumentów, listów, wyznań, które udowadniają, że „czarna msza”, czyli „ceremonja” Bafometa jest i nadal odprawiana. Sam nawet, przez ciekawość, przyjął w niej udział. Zatraciła ona tylko, swój poprzedni krwawy charakter, nie składają już tam ofiar szatanowi z nowonarodzonych dzieci, a zamieniła się w bluźnierczą, wyuzdaną orgję... Sataniści, kradną przeważnie hostje św., by później w najbrudniejszy sposób je pokalać, bezczeszczą krzyż i wymysłami obrzucają Zbawiciela.
Umilkł. Na twarzy komisarza zarysował się wyraz niesmaku.
— Wstrętne! — mruknął. — Nigdy, nie przypuszczałem. Wiele czytałem o tych szaleństwach w średniowieczu, ale nie sądziłem, że może to się dziać i obecnie. Miałem zawsze wrażenie, gdy mi opowiadano podobne historje, że są to bajeczki dla dorosłych dzieci. Kult czarta w naszej epoce materjalizmu i niewiary? Nadzwyczajne? I gdyby nie ten Wryński i jego „Bractwo Braci i Sióstr Odrodzonych”...
— Nie uwierzyłby pan? — uśmiechnął się Różyc. — Wcale się panu nie dziwię! I ja długo nie wierzyłem, póki nie posiadałem niezbytych dowodów...
— Lecz, któż do licha, przyjmuje udział, w podobnych bezeceństwach?
— Szaleńcy i degeneraci! Rozhisteryzowane, a niezaspokojone seksualnie kobiety! Wreszcie, głupcy, poszukujący czegoś niezwykłego i emocjonujących wrażeń...
— Dokąd to wszystko prowadzi?
— Do obłędu, lub samobójstwa. Lesicka jest czwartą ofiarą. Poprzednio, trzy młode kobiety, wciągnięte przez Wryńskiego do djabelskiej sekty, odebrały sobie życie..
— Ale, Wryński?
— Pragnie pan komisarz się dowiedzieć, z kogo składa się jego otoczenie? Z dwóch kategorji ludzi. Ze zboczeńców, oddanych mu duszą i ciałem, którzy sądzą, że popełniane przez nich ohydy oraz kult czarta, nadaje im jakiś charakter nadludzki. Takim jest najbliższy przyjaciel i uczeń Wryńskiego — teoretyk „zła” — Bucicki. Pijak i degenerat, który najdalej za rok, skończy w domu obłąkanych. To pierwsza grupa. Drugą, stanowią, naiwne ofiary, pociągnięte „sławą” i niezwykłemi właściwościami Kunar Thavy...
— Rozumiem...
— Bo, może on zaimponować niejednemu i dla tego jest szczególnie niebezpieczny. Takie ofiary, które z zasady muszą być zamożne, odziera do nitki, jak to uczynił z panną Rostafińską. Bo, nie wierzę w jej list. Od początku do końca jest sfałszowany. A, żeby ofiara siedziała cicho, lub jeszcze lepiej można było ją oskubać, zmusza się ją ostatecznie, do przyjęcia udziału w „ceremonji” Bafometa...
— Więc tam dzieją się takie potworne sceny? Podobne do tych, które pan przed chwilą opisywał?
Różyc zastanowił się.
— Rytuały „czarnych mszy”, — odrzekł — bywają najprzeróżniejsze. Co robi Wryński, dokładnie nie wiem. Lecz, ze słów Lesickiej, wnosić mogę, że istotnie odbywają się tam rzeczy straszne. Może, wzorem starych gnostyków i manichejczyków, wszystkie kobiety stają się łupem wszystkich mężczyzn? Może, następuje to, pod wpływem odurzających kadzideł i trunków?... Nie wiem.. Lecz, raz jeszcze powtarzam, że wyraźnie zaznaczała Lesicka, iż każdą uczciwą kobietę, gdy oprzytomnieje, po podobnej orgji, ogarnia taka rozpacz, że nie przeżywa swej hańby. Dla tego, drżę o pannę Murę...
— I ja drżę o nią! — zawołał Grodecki. — Bo, jeśli to paskudstwo ma się dziś odbyć, a słuszne są przypuszczenia mego przyjaciela, to Wryński, w którego mocy się znalazła, nie omieszka jej tam wciągnąć!
Jakiś cień przebiegł po twarzy komisarza Dena.
— Panowie! — rzekł, stanowczym głosem, nie dając nic poznać po sobie i starając się ich pocieszyć. — Czemuż takie smutne horoskopy! Przecież, powiedziałem wam, że obstawiłem dom, w którym mieszka Wryński tak, że mysz się z niego nie wyślizgnie. Dzięki wyrazom, jakie zachowały się na bibule, wiemy dokąd się udaje. Trochę cierpliwości panowie, jeszcze kilka godzin! I pocóż, zaraz przypuszczać najgorsze. Wieczorem zarządzę rewizję. Zwlekam do tej pory, bo pragnąłbym pochwycić tę całą bandę, a może i nakryć „ceremonję” Bafometa. Są na to dane, że dziś się odbędzie i nie chcę ptaszków płoszyć przed czasem. Miejmy nadzieję, że w praktyce ujrzymy te wszystkie djabelstwa, o których tak zajmująco wykładał nam pan Różyc.
Powstał z miejsca. W tejże chwili wszedł jeden z wywiadowców, meldując, że przybył doktór, celem dokonania sekcji zwłok nieboszczki.
— Niestety, muszę pożegnać panów! — rzekł, wyciągając do nich rękę. — Więc, do wieczora i proszę być dobrej myśli! Zatelefonuję i razem wyruszymy na tę wyprawę!
Na ulicy, Różyc pożegnał Grodeckiego i pospieszył do domu. Gdy znalazł się w swoim gabinecie, najprzód pogłaskał olbrzymiego charta, a później począł czegoś szukać, w jednej z szuflad biurka.
Wreszcie, znalazł, a uśmiech zadowolenia rozpromienił jego oblicze.
— Zobaczymy, panie Kunar-Thavo — mruknął — czy zawsze będziesz mnie zwyciężał? I czy, naprawdę jestem takim słabym przeciwnikiem?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.