Serce żółtego człowieka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Serce żółtego człowieka
Pochodzenie Szkarłatny kwiat kamelji
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SERCE ŻÓŁTEGO CZŁOWIEKA.
Obrzydliwy, brudny chiński statek zaryczał ochrypłą syreną i rzucił kotwicę w porcie Anpin na wyspie Formoza. Po chwili mały japoński parowiec portowy, sycząc i dymiąc, podpłynął do statku; na pokład weszli urzędnicy i lekarze. Rozpoczęło się przeglądanie paszportów i badanie lekarskie.

Statek płynął do Sajgonu, wiózł chińskich kulisów, umierających od skwaru i zaduchu w głębi statku, i kilka rodzin europejskich, zamierzających przesiąść się na francuski okręt w Sajgonie dla dalszej podróży do Europy. Była to bardzo niezamożna publiczność, przeważnie uciekinierzy z Rosji, uchodzący przed Sowietami, kilku niefortunnych poszukiwaczy szczęścia na bruku wspaniałego i zgiełkliwego Szanhaju i kobieta niemowa z chłopcem lat siedmiu, ślicznym jak złotowłosy aniołek, żywym i figlarnym.
Niemowa za pomocą pisma objaśniała towarzyszom podróży, że była służącą w domu bogatej rodziny polskiej we Władywostoku. Podczas rewolucji bolszewickiej całą rodzinę wymordowano, pozostał przy życiu tylko najmłodszy chłopak, którego obecnie wiezie ona do Francji, do krewnych.
Chłopak był ogólnym ulubieńcem na pokładzie. Nawet chińscy majtkowie, ordynarni i ciągle gniewliwi, uśmiechali się na jego widok i dawali mu suche, jak kamień, pierniki marcepanowe lub czerwone daktyle, brali na kolana i słuchali szczebiotu dziecka, które w dziwny sposób umiało się porozumiewać z Japończykami, Chińczykami, a nawet z czarnymi Malajczykami.
„Ka-zi“, jak nazywali Chińczycy małego, złotowłosego Kazia, miał wszędzie wolny wstęp, nie wyłączając kapitańskiego mostku, tego przybytku wielkiej tajemnicy. Tu grał z kapitanem, otyłym, ciągle spoconym Chińczykiem, w domino, bawił się z jego pieskiem „czao-czao“ i raczył się herbatą z angielskiemi biszkoptami.
Jadalna sala, po zawinięciu statku do portu, była nabita publicznością, defilującą przed stołem z siedzącymi przy nim japońskimi urzędnikami o surowych twarzach. W innym zaś końcu sali lekarze mierzyli temperaturę pasażerom, oglądali języki i oczy. Czynności te odbywały się w sposób męcząco długi i przykry.
Kapitan-Chińczyk i jego pomocnicy w sąsiedniej sali deklarowali Japończykom ładunek statku i wypłacali pieniądze za węgiel, który ładowano z kryp, stojących przy burcie parowca.
Nagle z pokładu rozległ się przeraźliwy krzyk, a później głuche głosy tłumu kulisów, znoszących węgiel.
Dyżurny oficer wybiegł z sali i przechylił się przez parapet.
Podzwrotnikowe słońce wylewało strugi płomieni, które rozpalały żelazną posadzkę pokładu, wytapiały smołę z lin okrętowych, wsiąkały w wodę i, zdawało się, przepajały ją żarem i znużeniem. Oblewając się potem, z nagiemi ciałami, czarnemi od węgla, kulisi stali ze swemi koszykami i, krzycząc, patrzyli na coś, co pluskało się w wodzie pod wystającym, wypukłym bokiem statku. Oficer zbiegł schodami aż na ostatnią platformę zwisającego trepu. Spojrzał na wodę i krzyknął przeraźliwie. W wodzie, czepiając się rączkami śliskiej blachy poszycia, krzycząc i płacząc, nurzał się mały złotowłosy Kazio. Chwilami pogrążał się z główką, lecz kierowany instynktem życiowym znowu wydostawał się na powierzchnię i kurczowo czepiał się boku statku, niby tonąca mucha, daremnie szukająca oparcia na gładkiej powierzchni naczynia.
Jednakże chłopak bezwiednie posuwał się coraz bliżej i bliżej do łańcucha, podtrzymującego trep. Jeszcze chwila i słabnące już rączki chłopaka dotknęły łańcucha i rozpaczliwym ruchem wpiły się w żelazo.
Oficer aż westchnął z ulgą i krzyknął do dyżurnego majtka, aby wyciągnął chłopaka. Majtek, wołając: „Ka-Zi!“ Ka-Zi!“, szybko zbiegał ze schodków, ale nagle stanął jak wryty, wzrok przerażony utkwiwszy w wodzie. Jednocześnie zgrzytliwy krzyk kulisów wstrząsnął powietrzem i zmusił pasażerów, urzędników i otyłego kapitana do wybiegnięcia na pokład.
To, co zobaczyli, zgrozą przejęło wszystkie serca; ludzie stali w osłupieniu, bezwładni z przerażenia. Tuż przy zwisającym z łańcucha dziecku zakołysała się woda, jakieś długie, czarne ciało mignęło całym pędem, rzuciwszy się z głębiny, błysnęło białym brzuchem i znikło, pozostawiwszy po sobie tylko wirującą wodę i kłęby piany. Po chwili potwór zjawił się znowu, przemknął obok chłopaka, pędem wody omal nie oderwał go od łańcucha, zamajaczywszy na jedno mgnienie oka białą smugą.
— Rekin!... Rekin! — rozległy się przerażone krzyki pasażerów i kulisów. — Ratujcie dziecko! dziecko ginie!
Tymczasem rekin zjawił się o kilka staj od chłopca. Płynął wolno, wystawiwszy czarny, połyskujący grzbiet z krzywą, jak szeroki sierp lub indyjska „kora“[1], pletwą. Już można było dojrzeć potwornie dużą głowę i małe, skośnie osadzone oczy. Był to rekin, tak zwany w tych południowych morzach — „pies“.
— Zaraz przewróci się... — zawołała jakaś Japonka i twarz zasłoniła rękami.
Drapieżnik, rzeczywiście, zaczął powoli przewracać się na grzbiet, ukazując potworną paszczę o kilku rzędach ostrych, powyginanych zębów. Już prawie cały biały brzuch rekina był widzialny — i zaledwie kilka stóp oddzielało napastnika od jego ofiary, gdy z kołyszącej się niedaleko od okrętu łodzi rybackiej, z głośnym pluskiem skoczył do wody człowiek. Rekin w okamgnieniu znikł. Jakiś Japończyk z czołem przepasanem ręcznikiem, jak to czynią rybacy, szybko wyrzucając ręce z wody, płynął ku chłopakowi. W zębach trzymał krótki cienki nóż do otwierania ostryg i patroszenia krabów.
Raptownie dał nura, a na jego miejscu mignęło czarne ciało rekina, zgięło się w pałąk i, rozcinając wodę ogonem, zniknęło. Wypłynęła głowa rybaka, tylko noża już nie było w ustach. Rybak obracał się na miejscu, zapatrzony w wodę, a nóż błyszczał mu w prawej ręce. Po chwili rybak znikł pod wodę, którą wzburzył potężnem uderzeniem ogona napadający nań rekin.
Zapomniano prawie o dziecku i nikt nie spostrzegł, kiedy majtek schwycił go za ubranie i wyciągnął na trep. Pasażerowie, kulisi i załoga statku, z zapartym oddechem, śledzili walkę człowieka z rekinem. Coraz częściej zjawiał się rybak i dawał nurka, usiłując podpłynąć pod potwora. Rekin wywijał mu się i sam napadał. Wreszcie prawie zwarły się dwa walczące ciała. Szeroka rana krwawiła się na boku rekina, lecz nie opuszczał pola walki, stawał się zuchwalszym i nacierał coraz natarczywiej. Rybak jednak był zwinniejszy, wykorzystał niezręczny zwrot przeciwnika i jak wąż wślizgnął pod jego czarny kadłub. Zakotłowała się woda, pianą i krwią się pokryła wokoło miotającego się rekina. Po chwili zniknął pod wodą, a o kilka kroków od niego wypłynął rybak, spokojnie wyrzucając rękami i trzymając skrwawiony nóż w zębach. Nie popłynął jednak do swojej łodzi, lecz krążył na polu niedawnej walki i wyczekiwał. Przeszło kilka minut i na powierzchnię zalanego słońcem morza wynurzył się biały, zbroczony krwią brzuch rekina ze zwisającemi z długiej poprzecznej rany wnętrznościami. Jeszcze otwierał straszliwą paszczę i łapał powietrze. Rybak silnym rzutem podpłynął, uderzył swego wroga kilka razy i, oparłszy się o nieruchomy trup, podniósł jedną rękę i krzyknął triumfującym głosem:
— Banzaj! Banzaj!...
Następnie nożem odciął pletwę i szybko sunąć zaczął ku okrętowi. Wgramolił się na trep i wbiegł na pokład. Tu roztrącił tłum, otaczający złotowłosego chłopca, przyjrzał mu się bacznie, spracowaną dłonią pogłaskał go po jasnej główce i podał mu odciętą pletwę, mówiąc z uśmiechem:
— Kirejna kodómo! Kirejna kodómo! Śliczne dziecko!
Spojrzał raz jeszcze w niebieskie oczy chłopaka, zaśmiał się radośnie i jednym susem skoczył z pokładu do morza. Po chwili już był na swej łodzi, wycisnął mokry ręcznik i, uczyniwszy ręką pożegnalny znak, podniósł czerwony, połatany żagiel.
Lekki wietrzyk pochwycił łódź i popędził ją na północ, gdzie czekała na swego szlachetnego syna Amaterazu, bogini morza...





  1. Krzywy nóż bojowy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.