Serce (Amicis)/Pożar
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia „Antiqua” St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Konopnicka |
Tytuł orygin. | Cuore |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skończyłem dziś rano przepisywać moją część opowiadania: „Od Apeninów do Andów“ i obmyślałem właśnie o czym by tu napisać wypracowanie dowolne, które nam nauczyciel zadał, kiedym usłyszał jakiś niezwykły hałas na schodach, a zaraz potem weszli do naszego mieszkania dwaj pompierzy ze straży ogniowej i powiedzieli memu ojcu, że muszą zbadać piece i kominki, bo się sadze palą w domu, a nie wiadomo skąd ogień pochodzi.
Ojciec rzekł;
— Owszem, proszę! — I chociaż u nas nigdzie ogień się nie palił, zaczęli chodzić po pokojach i przykładać ucho do ścian nasłuchując czy w przewodach kominowych wiodących na wyższe piętra nie huczy gdzie pożar.
A kiedy tak chodzili, rzekł mi ojciec:
— No i masz chłopcze temat do wypracowania: „Straż ogniowa“. Spróbuj opisać to, co ci opowiem:
Widziałem ich przy robocie przed dwoma laty, późną już nocą, wyszedłszy z teatru Balbi. Dochodziłem właśnie do ulicy „Roma“, kiedym ujrzał jakieś niezwykłe światło i tłum biegnących ludzi. Palił się dom. Języki ognia i chmury dymu wydobywały się z okien jego i z dachu, mężczyźni i kobiety ukazywali się wśród nich i znikali zaraz wydając okrzyki rozpaczy, przed bramą tłoczył się tłum wołając:
— Ratunku! Żywcem się palą! Ratunku! Pompierzy! Pompierzy!
W tej chwili stanął przed bramą wóz, czterech strażaków, jacy byli na razie w ratuszu, skoczyło z niego i rzuciło się do płonącego domu.
Ledwo tam weszli, kiedy okropny widok krew nam w żyłach zmroził. Jakaś kobieta z nieludzkim rykiem podbiegła do okna trzeciego piętra, chwyciła za rynnę i przerzuciwszy się na zewnątrz muru zawisła w próżni, smagana dymem i ogniem, które za nią oknem buchnęły.
Tłum krzyknął ze zgrozy. Strażacy zatrzymani na drugim piętrze przez wystraszonych mieszkańców już ścianę tam rozbijać zaczęli, kiedy tysiączne głosy buchnęły z ulicy:
— Na trzecie! Na trzecie piętro! Na trzecie!...
Skoczyli na trzecie. Całe piekło ognia! Gorejące belki dachu przebijały sufity, korytarze w płomieniach i w duszącym dymie.
Żeby się dostać do mieszkań zamkniętych, nie było innej drogi jak przez dach. Rzucili się więc na strychy, a w chwilę później ujrzeliśmy jakby czarne widmo skaczące skróś dymu i płonących belek. Był to kapral, który dobiegł pierwszy.
Ale żeby się od strony dachu dostać do zamkniętego mieszkanka, trzeba było przejść przez niezmiernie wąską przestrzeń między wylotem strychowego okienka a kominem. Nie było innej drogi, gdyż pożar wszystko już objął, tę zaś jedyną, po spadzistości dachu wiodącą, pokrywał w owej porze śnieg i lód, a uchwycić się nie było czego.
— Nie przejdzie! Nie podobna! — wołał tłum w ulicy.
Kapral posunął się aż na sam brzeg dachu, a dosięgnąwszy punktu, na którym mógł zeprzeć nogę, zaczął gwałtownie rozbijać belki, krokwie, rynny, żeby sobie otwór do wnętrza uczynić. A kobieta ciągle jeszcze wisiała za oknem, a ogień huczał nad jej głową, a dym owijał ją jak całun śmiertelny. Chwila jeszcze a upadnie na bruk ulicy. Ale otwór już wybity został, kapral sparł się na haku i zesunął wewnątrz. Inni nadbiegli tymczasem i skoczyli za nim.
W tymże momencie ustawiono olbrzymią drabinę, przywiezioną właśnie, oparłszy ją pod oknami, z których buchały płomienie i krzyki szaleństwa. Wszyscy jednak myśleli, że to już za późno.
— Nie uratujecie nikogo! — krzyczał tłum w ulicy.
— Popalą się, poduszą, nawet i strażacy!
— Skończone!
— Daremne!
Nagle w okienku nad rynną ukazała się czarna postać kaprala, oświetlona jaskrawym płomieniem. Schylił się, kobieta chwyciła go za szyję, ujął ją oburącz w pół i wciągnął do wnętrza. Okrzyk tysiąca głosów zgłuszył na chwilę huk ognia.
Ale inni.
— Jak zejdą? Drabina oparta o dach pod innym oknem oddalona była jednakże od niego dość znacznie. Jakże się jej uczepią?
Lecz kiedy tak pytano z bijącym trwogą sercem, jeden ze strażaków stanął na gzymsie jedną nogą, drugą na drabinie i tak wyprostowany w powietrzu brał w ramiona jednego po drugim mieszkańców płonącego domu, których mu inni podawali z wnętrza, i oddawał stojącemu na drabinie towarzyszowi, a ten uwiązywał ich silnie na linie i przy pomocy przybyłych z drabiną spuszczał na dół.
Pierwsza uratowana została w ten sposób kobieta uczepiona przedtem u rynny, po niej dziecko jakieś, potem znów druga kobieta, potem starzec. Wszyscy ocaleni zostali! Po nich dopiero zaczęli spuszczać się strażacy. Ostatni spuścił się kapral, ten, który pierwszy na ratunek przybiegł. Zebrany w ulicy tłum przyjął ich grzmotem oklasków. Ale kiedy się ukazał kapral, wódz tej gromadki zbawców, ten, który wobec wszystkich nad przepaścią zawisł, ten, który byłby zginął, gdyby jeden z nich zginąć musiał, tłum powitał go jak triumfatora krzycząc i wyciągając ku niemu ramiona z uniesieniem wdzięczności i podziwu, a imię jego, nikomu przedtem nie znane imię: „Józef Robino“, brzmiało na wszystkich ustach.
Czy zrozumiałeś?
To jest odwaga! Odwaga serca, która nie rozumuje, nie waha się, ale jak ślepy piorun tam bije, gdzie krzyk śmiertelny posłyszy.
Muszę cię którego dnia zaprowadzić na ćwiczenia strażaków. I pokażę ci też kaprala Robino! Rad będziesz, że go poznasz, nieprawda?
— Tak, prawda, — odrzekłem.
A wtem ojciec:
— Otóż i on!
Odwróciłem się w bok. Dwaj strażacy skończywszy swoje oględziny przechodzili przez pokój do wyjścia.
Ojciec pokazał mi mniejszego, który miał galon na ramieniu, i rzekł:
— Uściśnij rękę kapralowi Robino!
Kapral zatrzymał się i podał mi rękę z uśmiechem. Ścisnąłem ją z całej siły, a on się skłonił i wyszedł.
— Nie zapomnij że go! — dorzucił ojciec — bo z tych tysięcy rąk, jakie ci w życiu uścisnąć przyjdzie, nie wiem czy będzie z dziesięć godnych jego ręki!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |