Sfinks lodowy/Zniknięcie archipelagu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sfinks lodowy |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | M. D. |
Tytuł orygin. | Le Sphinx des glaces |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga |
Indeks stron |
Zaraz więc od rana dnia następnego, który byt 27-ym grudnia, Halbran wyruszył w dalszą drogę w kierunku południowo-zachodnim.
Załoga sprawiała się jaknajlepiej; praca jej zresztą nie była teraz ciężką przy spokojnem morzu i pięknym błękicie nieba. A jeśliby łaskawe losy również nam dalej sprzyjały, o czem nie chciałem wątpić ani na chwilę, spokój nam był zapewniony.
Zresztą, naturalną jest rzeczą, iż u ludzi pracujących fizycznie umysł mało jest czynnym; a ograniczając się teraźniejszością, nie zagłębia się w przyszłość, i jedynie jakiś nadzwyczajny, gwałtowny wypadek, zdolnym jest wyrwać ich ze zwykłej obojętności.
Nawet Dick Peters po uczynionem zeznaniu, wrócił do dawnego trybu życia, choć zaznaczyć mi wypada, że załoga nie okazywała mu w niczem odrazy, odnośnie do scen zaszłych na Grampiusie. Zdawało się iż warunki, które je wywołały, uniewinniały go zupełnie w oczach towarzyszy — a poświęcenie z jakiem spieszył na pomoc tonącemu Holtowi, nie łatwo bywa zapomnianem szczególniej wśród marynarzy. Mimo tego wszakże, metys jak dawniej, sypiał i jadał w którymbądź kącie pokładu, i unikając towarzystwa, stał się znów niemową prawie.
Gdy po kilku godzinach spoczynku, jakie się słusznie należały utrudzonemu moralną walką kapitanowi, spotkałem go na pokładzie, zawiązała się między nami rozmowa, do której należał również porucznik.
— Nie masz pan pojęcia — rzekł do mnie Len Guy — z jakim bólem serca myślałem o powrocie... Toż nie spełniłem dotychczas zadania, nie odszukałem brata, a jednak widziałem się zmuszonym ustąpić woli przeważnej liczby załogi, bo nie mogłem przecie siłą ciągnąc ich dalej jeszcze...
— Rzeczywiście — zauważyłem — drobne dotychczas objawy niekarności, mogłyby wreszcie wybuchnąć śmiałym buntem.
— Bunt ten wszakże byłbym umiał poskromić! — rzekł Jem West ze zwykłą sobie pewnością — choćby mi przyszło rozbić głowę Hearnowi!
— Zapewne — potwierdził kapitan — Hearn prowadzi wszystkich! A jednak po takiem wymierzeniu sprawiedliwości, cóżby się stało z ogólnej zgody, której potrzebujemy?
— Oczywiście, kapitanie, lepiej jest, iż rzeczy taki, a nie inny wzięły obrót. Niechże jednak Hearn strzeże się w przyszłości!...
— Na teraz wszyscy zostali ujęci sowitą nagrodą, jaka im obiecaną została, i pewny jestem, iż okażą się uleglejszymi. Twojej to jedynie hojności, panie Jeorling, udało się to, czegobym sam dokazać nie był wstanie. Dziękuję ci!...
— Kapitanie — odrzekłem, uścisnąwszy serdecznie podaną sobie dłoń — jeszcze na Falklandach uczyniłem ci propozycyę przyjęcia mię na wspólnika w kosztach tej wyprawy, słusznie zatem nie pominąłem pierwszej ku temu sposobności; nie należy mi się więc żadne podziękowanie. Dobijmy do celu, odszukajmy brata pańskiego i jego towarzyszy, oto wszystko, czego pragnę!
— Czy uważałeś pan — zagadnął po chwili Len Guy — iż żaglowiec nasz nie zmierza w kierunku, w którym wedle Petersa mają się znajdować widziane przez niego ziemie?
— Rzeczywiście, zwróciłem już na to uwagę...
— Bo właściwie — wtrącił Jem West — Artur Prym nie mówi nic o tamtych ziemiach, a tylko zeznania Petersa...
— Czy masz poruczniku cośkolwiek do zarzucenia Petersowi, czy zachowaniem swojem nie budzi on twego zaufania?... — zapytałem żywo.
— Pod względem służby, jest on bez zarzutu — odrzekł Jem West.
— Nie można mu też odmówić ani odwagi, ani uczciwości — dodał kapitan — i dobra opinia, jaką zyskał pierwotnie na Grampiusie, następnie na Orionie...
— Należy mu się słusznie — dokończyłem spiesznie; gotów byłem bowiem bronić tego człowieka, może pod urokiem ważnej roli, jaką już odegrał, i jakiej, kto wie nawet, czy w odnalezieniu Pryma przyszłość mu nie zachowała. Ale właśnie w tej kwestyi zdanie moje różniło się wyraźnie ze zdniem Len Guy’a, który też zauważył:
— Nie podając w wątpliwość uczciwości metysa, przyjąć wszakże muszę, jako rzecz niemożliwą, a nawet chorobliwy objaw, jego nadzieję odnalezienia jeszcze przy życiu Pryma...
— Jest to wprost niedorzeczne — zawołał Jem West — spodziewać się, aby przez 11 lat mógł wyżyć człowiek, aż tam przy samym biegunie!...
— Przyjmuję — rzekłem — iż warunki są trudne; cóż nam jednak daje pewność, że są całkiem niemożliwe? Czy nie mógł Artur Prym napotkać tam dalej lądu podobnego do wyspy Tsalal, na której przecie, jak wiemy, Wiliam Guy i jego towarzysze żyli przez ten sam przeciąg czasu?...
— Przypuszczenie to w każdym razie jest bardzo wątpliwe — odpowiedział kapitan.
— A jednak, gdy już jesteśmy na drodze przypuszczeń, dla czegoż nie mamy przyjąć, że wasi ziomkowie opuściwszy Tsalal, uniesieni tym samym prądem, tam się połączyli nawet z Prymem?
Prawdopodobnie wzgląd prostej grzeczności wstrzymał Len Guy’a od dalszej w tym kierunku dysputy, wolał też zwrócić rozmowę na pierwotny temat i rzekł po chwili milczenia:
— Zanim jednak udałbym się w kierunku wskazanym mi przez Petersa, wolałem wpierw poznać lądy bliższe wyspy Tsalal; mam na myśli właśnie ów archipelag, który rozkłada się w zachodniej stronie.
— Najsłuszniej w świecie czynisz tak, kapitanie, bo być może, iż znajdziemy tam ważne dla nas wskazówki, zwłaszcza odnośne do czasu, w jakiem miało miejsce trzęsienie ziemi.
— Że jest to wypadek niedawny, o tem nie wątpię; inaczej bowiem Waterson nie mógłby zostawić ich wszystkich tutaj jeszcze, przed siedmiu zaledwie miesiącami — odpowiedział z przekonaniem Len Guy.
— A Prym też mówi o tamtych wyspach, podając nawet ich liczbę — wtrącił Jem West.
— Liczba ich dochodzić ma ośmiu — objaśniłem — zgodnie z tem co Prym mógł zrozumieć ze znaków, jakie dawał w odpowiedzi ów Nu-Nu, którego zabrali jako jeńca do łodzi. Od niego też dowiedzieli się, że cały archipelag rządzonym jest przez jedną osobę, coś w rodzaju samowładnego monarchy, rezydującego na najmniejszym z tych lądów.
— Że jednak możliwem jest, iż trzęsienie ziemi nie dosięgło aż do nich, i że przeto mogą być zamieszkane, nie odrzucam jeszcze zupełnie nadziei znalezienia tam brata mego i jego towarzyszy... W każdym razie, wypada nam być przygotowanymi na spotkanie się z krajowcami — rzekł Len Guy, a zwracając się do porucznika, dodał:
— Robimy 8 do 9 mil; za kilka godzin wyspy mogą ukazać. Wydaj Jem odpowiednie rozporządzenia.
— Już wszystko gotowe, kapitanie!...
— Czy jest straż w bocianiem gnieździe?
— Dick Peters sam o to prosił.
— Dobrze! Na czujności jego polegam zupełnie.
— Również zawierzyć możemy jego oczom, które mają bystrość wzroku sokoła — dodałem.
Mimo wszakże, iż żaglowiec podążał dość szybko w stronę zachodnią, minęło kilka godzin, a głos straży nie przerwał ogólnej ciszy, ani wzrok nasz opatrzony nawet doskonałą perspektywą, nie dostrzegł najmniejszej plamki, najmniejszego wzniesienia na dalekim obszarze wodnym.
— Poczyna już wydawać mi się dziwnem, że dotąd nie widać tego archipelagu, do którego Tsalal należeć miała, a przebyliśmy już z górą 50 mil... — rzekł wreszcie kapitan.
— Kto wie, może te lądy już nie istnieją — zauważyłem — może trzęsienie...
— Ziemia! Prosto od bakortu! — rozległ się w tej chwili głos Petersa.
Wszystkich oczy zwróciły się w tę stronę, niczego jednak nie dostrzegliśmy przez dłuższą chwilę.
— Widocznie Peters musiał się pomylić — odezwał się ktoś z załogi.
— Ho, ho! Nie Peters będzie się mylił w takiej rzeczy! — zapewniał bosman. — Jeszcze chwilkę cierpliwości, on z góry prędzej mógł dostrzedz...
Jeszcze dwadzieścia minut szybszej jazdy, aż po zwinięciu mniejszych żagli z rozkazu porucznika, Halbran zaledwie nieznacznie posuwał się naprzód.
Zamiast wszakże obszernych wysp, o których wspominał Prym, ujrzeliśmy w końcu zupełnie wyraźnie z jakich 12 drobnych wysepek, z których największe dochodziły 50 — 60 siągów kwadratowych, mniejsze zaś nie mając więcej nad 3 — 4, rozsiane były niby drobne skały, o które spieniona rozbijała się fala.
W tej chwili Peters spuszczając się powoli wzdłuż wielkiego masztu, skoczył na pokład.
— Więc cóż, Petersie, poznałeś ten archipelag? — zapytał Len Guy.
— Archipelag? tam niema już archipelagu, tam są tylko kamienie, ani jednej wyspy!... — odparł żywo tenże.
Rzeczywiście, zaledwie kilkanaście wierzchołków, tworzących zapewne wzgórza dawnego lądu, wynurzało się z wody, jakby na świadectwo istnienia na tem miejscu obszernych dawniej lądów. Jeżeli wszakże wyspy ciągnęły się długim pasmem ku zachodowi, może choć ostatnie z nich ocalały.
Należało więc po rozpatrzeniu na miejscu, jak dawną mogła być katastrofa, posunąć się jeszcze nieco w obranym kierunku.
Wprawdzie ustała już obawa przed napaścią krajowców, których oczywiście nie było, w zamian jednak roztropność kazała zatrzymać Halbran w pewnem oddaleniu, by uniknąć niebezpiecznego najechania na ląd, jaki się pod wodą zdradziecko mógł ukrywać.
Po zarzuceniu kotwicy, wsiadło nas kilku dołodzi — i kapitan kazał skierować ku największemu obszarowi ziemi. Przeprawa była dość trudną; spokojne gdzieindziej morze, rozbijając się tu o liczne przeszkody, burzyło się i szumiało. Dick Peters stojąc u rudla, wskazywał bezpieczne przejścia; przed jego wzrokiem nie ukrywały się nawet podwodne skały. Co prawda miejscami woda tak mało miała głębi, iż widać było wyraźnie jej spód czarniawy, okryty zielonością, nie wodną wszakże, lecz wyraźnie lądową; gdzieniegdzie nawet sterczały nad powierzchnią gałęzie drzew.
Gdy łódź została zaczepioną u lądu, wyszliśmy z niej wszyscy. Ziemia, na której stanęliśmy, miała kształt owalny z obwodem 50 sięgów, wznosząc się do 30 stóp nad poziom morza. Wybrzeże jej zmywane ciągle falą, nagie było zupełnie.
— Czy przypływ dochodzić może aż tam w górę? — pytałem Len Guy’a.
— Nigdy! — odpowiedział kapitan — spodziewam się też znaleźć tam jeszcze szczątki życia jakiegoś.
I rzeczywiście, szczątków tych nie brakło. Dość bujna nawet roślinność ubarwiona kwieciem, pokrywała miejscami ziemię.
— Są to kwiaty tegoroczne — zawołałem — zima nie przeszła jeszcze po nich!
— A czy nie jest jednak możliwem, aby wyrosły one tu już po owem strasznem rozćwiartowaniu wysp? — zauważył Hurliguerly.
— Nie przypuszczam tego — odparłem z uporem człowieka, który nie chce się wyrzec swego zdania.
Wznoszące się miejscami krzewy z rodzaju naszej leszczyny, okryte były owocem. Peters zerwał z nich kilka, a wyłuszczywszy z zielonego okrycia dość duże orzechy, rozgryzł je w swych silnych zębach, znajdując dojrzałe jądra, tak, jak w chwili katastrofy w dolinie Klock-Klock.
Nie mało też wśród bujnych traw odszukaliśmy kości różnego ptactwa przeważnie z rzędu płetwonogich, oraz szkielety trzody domowej, okryte jeszcze tu i owdzie skórą, porośniętą czarną sierścią, co upewniło nas, że zniszczenie ogólne mogło zaledwie parę miesięcy temu mieć miejsce. Suche więc i nadpróchniałe już kości znalezione na Tsalal, nie należały do ofiar katastrofy.
Po 36 godzinach, które poświęcił Halbran okrążaniu pozostałych drobnych odłamów obszernego niedawno archipelagu, utrwaliło się w nas przekonanie co do czasu zaszłych wypadków, oraz pewność że kapitan Wiliam Guy dość wczesną ratował się ucieczką. Gdzie wszakże mógł się schronić ze swymi towarzyszami? Gdzie szukać mają go ci, którzy wreszcie przybyli mu na pomoc?... Oto pytanie, na które próżno usiłowaliśmy znaleźć odpowiedź...
— Nie przypisując sobie nadzwyczajnej domyślności — rzekłem wreszcie do kapitana — a zestawiając jedynie fakty zebrane, sądzę że niedaleki jestem od prawdy, podając następujący wniosek:
Gdy po katastrofie w dolinie Klock-Klock, siedmiu ludzi z załogi Oriona nie licząc Pryma i Petersa uratowało swe życie, był razem z nimi pies Sułtan, czego dowodzą kości jego znalezione w pobliżu osady. Niedługo później ludność miejscowa, niewiadomo z jakiej przyczyny, opuściła wyspę, zostawiając tem samem zupełną na niej swobodę nieszczęsnym rozbitkom, którzy też jedynie dzięki temu zdołali tu wyżyć lat jedenaście, jakkolwiek nie wątpię, że próbowali uwolnić się z tego więzienia — już to na pirogach krajowców, już na własnej budowy łodziach. Wreszcie po zniknięciu Watersona, który wypadkiem czy umyślnie odpłynął na lodowcu, nastąpiło trzęsienie ziemi niszczące Tsalal, a pochłaniające zupełnie sąsiednie wyspy. Wtenczas to niezawodnie uznał kapitan Wiliam Guy, iż bądź co bądź próbować trzeba powrotu na północ. Prawdopodobnie wszakże, lekkie łodzie rozbitków nie zdołały się oprzeć silnemu prądowi, jaki mieliśmy sposobność sami stwierdzić, a który uniósł ich tak samo jak Petersa i Pryma w stronę bieguna, ku dalekim jakimś ziemiom, gdzie ci ostatni rozdzieleni zostali. Tam też mojem zdaniem powinien się zwrócić Halbran; tam, nie dalej zapewne jak za dwoma jeszcze równoleżnikami, znajdziemy cel wyprawy, cel upragniony, dla którego każdy z nas gotów jest życie swe poświęcić!...
— Oby nas tam Bóg prowadził! — rzekł z mocą Len Guy, i odszedł by wydać odpowiednie rozkazy, podczas gdy bosman, gdyśmy zostali sami, rzekł z zaufaniem:
— Słuchałem cię z wielką uwagą, panie Jeorling, i trudno zaprzeczyć, przekonałeś mię prawie!...
— Sądzę, iż będziesz przekonanym całkowicie Hurliguerly.
— Kiedy?
— Może prędzej niżeli się spodziewasz!...
Nazajutrz, 29 grudnia o 6 godzinie z rana, żaglowiec podniósł kotwicę, kierując się tym razem wprost ku południowi.