<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Siła serca
Podtytuł Błękitne romanetto
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Przemysłowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI

Nigdy nie jechało się Kasi tak spokojnie, jak z góralami.
Siedziała w wagonie drugiej klasy, który wspólnemi wysiłkami starano się uczynić mieszkalnym. Na ścianach wisiały widokówki, przedstawiające naprzemian góry i piękne, niezawsze skromnie ubrane kobiety. Oficerowie, jadący w tym wagonie, starali się jej wprost nie widzieć. Mały przedział, w którym siedziała, zostawili zupełnie do jej rozporządzenia. Kiedy w pewnej chwili ordynans, stanąwszy w drzwiach jej przedziału z tacą z herbatą i Bóg wie gdzie znalezionemi ciasteczkami, nogą kopnął drzwi, któryś z młodszych oficerów, oburzony, wyrwał mu z rąk tacę i sam Kasi usługiwał.
„Dzicy ludzie”, „zbójniki”, byli nieopisanie delikatni.
Nad ranem obudzili ją i wysadzili na małej stacyjce, gdzie ją oddali w ręce jakiegoś kwatermistrza, czekającego na swój pułk. Był to ułan z wielkiego miasta, elegancki, dobrze wychowany i trochę cyniczny, dowcipkował ze wszystkimi, starając się każdemu zrobić jak najwięcej trudności. Szczególnie nieubłaganie zachowywał się wobec kobiet. Kasi nie widział, ale kiedy o świtaniu nadszedł jakiś pociąg, odszukał ją w tłumie drzemiących lub palących papierosy piechurów w hełmach i wsadził ją do wagonu.
Wagon był towarowy a jechali nim artylerzyści. Z początku dość koso patrzyli na dziewczynę, ale kiedy któryś z nich powiedział „Zarucianka”, natychmiast zrobili jej miejsce i zaczęli ją zasypywać uprzejmościami. Pozwolono jej położyć się na górnej półce przy oknie, podścielono jej dwa płaszcze a młody podoficer, strzepnąwszy swój płaszcz i podkreślając, że dopiero trzy tygodnie jest w polu, okrył ją.
Był to pułk ciężkiej artylerji, jadący na nową pozycję, chłopy duże, twarde, majestatycznie proste i pyszne. Wszystko się na nich układało w prostopadłe linje. Ich ostrogi i długie szabliska dzwoniły za każdym ruchem. Kiedy się śmiali, rżeli jak konie, ogromne kęsy czarnego chleba rzucali w otchłanie swych ust i żuli je powoli, gdy który z nich zawadził gdzie biodrem o jaką deskę, to ją ułamał a czuć ich było prochem i dymem ognisk obozowych.
— Tylko proszę nie zapomnieć wysadzić mnie, jak przyjdzie pora! — napominała Kasia.
— Nie bój się panna! My dalej strzelamy niż jedziemy! — zażartował któryś z artylerzystów.
Odpowiedział mu chóralny, basowy śmiech.
Zmęczona podróżą i wrażeniami Kasia, ległszy na płaszczach artyleryjskich, zasnęła owiewana przez chłód poranny. Zasnęła sama jedna wśród dwudziestu olbrzymów, których nie tylko nie bała się, ale którym ufała, jak braciom. I zasypiając z błogiem uczuciem, dziwiła się, iż nie wiedziała dotychczas, że tylu ma braci na świecie.
W parę godzin później zbudzono ją. Pociąg stał — roznoszono śniadanie. Starszy już podoficer w garnuszku białym podał jej gorącą, konserwową kawę i skibkę chleba, któraby jej na tydzień wystarczyła. Żołnierze dokoła niej syrpali kawę z wielkich blaszanych menażek, zagryzając ogromnemi kawałami chleba.
— My już dalej nie jedziemy! — rzekł jej po śniadaniu podoficer. — My stąd idziemy prosto na pozycję. Jeśli pani chce jechać do N., gdzie jest „baza” R — eskadry, to panią tam zawiezie ciężarowy samochód. On tu stoi na stacji, my dla niego mamy bomby, dla eskadry. — Ja tam już mówiłem z szoferem. — Ale majora Zaruty w N. niema. Gdzieindziej lata...
— Już ja go znajdę — upierała się Kasia przy swojem, rada, że pojedzie wprost do „bazy,“ gdzie przecie byli skauci z patrolu „Śmigi Warczącej.“
— A gdzie ta pani jest, co ma z nami jechać? — spytał jakiś głos i do wagonu zajrzała ogorzała głowa szofera w czarnym, skórzanym kubraku.
— Tu jest! — huknęło kilka głosów.
— Która? — podejrzliwie pytał szofer.
— Ja! Ma pan papiery!
— Papiery? Nie potrzeba. Ale majora Zaruty niema w N.
— Ja wiem, Znajdę go. Mam dla niego bardzo ważne wiadomości.
— A pani jest co? Narzeczona?
— Siostra jestem!
— Siostra! No to pani złaź, bo jedziem. Bo tam na trzecią mom być!
Podała mu małą walizkę, ale w żaden sposób nie mogła się odważyć na to, żeby skoczyć z wagonu.
— Pani nie zwyczajna jeszcze? — wyszczerzył szofer białe zęby. — Chodź-że panna!
Wziął ją wielkiemi rękami wpół i mężnie postawił na ziemi.
— Panienko, panienko! — odezwały się głosy z wagonu — kłaniaj się panienka bratu! Ostatnim razem mało że nam parę śliwek nie spuścił złodziej, nieprzyjacielski aeroplan, na baterię... Ale go ładnie zesadził... A kaszę — by z nas ten złodziej zrobił...
— Majorowi Zarucie cześć!
Z wagonu wysunąła się do niej wielka, czarna łapa. Kasia położyła swą rączkę na tem powtórnem „odnóżu przedniem.“ Lekko jej rękę to „odnóże“ uścisnęło, a jego właściciel mówił:
— Lotniki są fajne chłopy! Powiedz to panna bratu! To mówiem ja — od dalekonośnych! Cześć, panienko, z Bogiem.
Szczęknął pociąg łańcuchami i buforami i ruszył, wioząc na platformach ogromne, zielone potwory.
— Daleko oni mi zajadą! — mówił szofer — Pięć do sześciu kilometrów, a tam zaczną walić. To już jedźmy! Tylko że się pani wytrzęsie, bo droga straszna.
— A jak pan sądzi, nie zastanę ja przypadkiem brata w „bazie“?
— W „bazie“? Nie wiadoma rzecz. Na niego teraz, widzi pani, polują, i on w „bazie“ rzadko bywa.
— Jakto — polują?
— A zalał on im sadła za skórę, proszę pani, major Zaruta, szlag-by go trafił! Nastrącał im tylu lotników, że teraz to już na niego polują, jak na dzikiego zwierza. Czekają, gdzie się pokaże, a już tam wnet sześciu na niego leci. Więc Zaruta, widzi pani, do swojej „bazy“ nie wraca, bo wie — wyleci, to zaraz mrowie na niego pójdzie. On spada na inną „bazę“, a kiedy rój się zerwie i idzie na innych lotników, to on nagle z boku przychodzi, nie wiadomo skąd... Ale może być, że do „bazy“ dziś wróci... W „bazie“ bywa!... Ino że on ją nie jedną ma, tę „bazę“...
Jechali długo podgórskiemi okolicami, z daleka objeżdżając zalesione pasmo czarnych gór, wywałowanych mgłą i kurzących jakby jakimś dymem. Okolica była nudna, z rzadka ożywiona wioskami, żółta, gliniasta droga wyboista, nierówna. Samochód trząsł tak, że nie tylko o spaniu ale nawet o rozmowie nie można było marzyć!
Jechali już parę godzin. Tylko w rzadkich chwilach, gdy „kamion“ czasem bardzo zwalniał a nawet dla nierówności gruntu przystawał, słychać było oddalony grzmot dział; zresztą przygłuszał wszystko turkot samochodu. A naraz grzmot ten dał się słyszeć bardzo wyraźnie, co więcej, Kasia, patrząc w stronę, skąd huk ten dochodził, ujrzała, jak w powietrzu ni stąd ni z owąd zaczęły się rodzić i pstrzyć białe dymki, zrazu jakby gwałtownie przez coś wyrzucone, potem układające się w pasma, powoli falujące.
Nie wiedząc, coby to być mogło, przyglądała się temu zjawisku zdziwiona, aż wtem dostrzegła bitwę. Żołnierze w hełmach stalowych szturmowali okopy, których wróg bronił gęstym ogniem artylerji. Trzaskały w powietrzu szrapnele, ryły ziemię granaty, a mali żołnierze, z błyskawiczną szybkością uwijając się wśród pocisków, szli wciąż naprzód, granatami ręcznemi zasypując nieprzyjacielskie okopy.
Kasia chwyciła szofera za rękę.
— Co się tam dzieje?
Roześmiał się.
— Nic. To je ćwiczenie. To sie uczy sturmowy baon! Te okopy są sztuczne, sami se je zbudowali. To odcinek pozycyj nieprzyjacielskich. Oficer sztabowy zrobił im plan ataku, a oni teraz atak ćwiczą.
— Ale przecie do nich strzelają.
— To nic. Oni zawsze tak, w ogniu działowym i z granatami. On ma tylko nóż i granaty i z tem idzie na nieprzyjaciela. Sami młodzi chłopcy. Granat ciśnie i zaroj za nim leci, nieprzyjaciel myśli, że on z granatu na niego z nożem wyskakuje. Najwięcy dlatego od własnych granatów strat mają. Ale cofania się żaden z nich niezna...
Po chwili okopy zostały daleko w tyle.
Jechali przez szeroką kotlinę, otoczoną dookoła górami. Na wielkiem błoniu, ciągnącem się po obu stronach drogi, leżał łańcuch tyraljerski. Nagle ten łańcuch się zerwał i rzucił się w stronę drogi i Kasia aż zmartwiała, tak straszny uderzył ją widok. Leciał ku niej łańcuch okropnych potworów z czarnemi twarzami, z jakiemiś pyskami okropnemi, z których patrzyły wybałuszone, ohydne białe ślepia.
Krzyknęła głośno.
— Niechże się panienka nie boi! — uspokajał ją szofer — To nasi w maskach gazowych. On do takiej maski musi przywyknąć, bo w tem oddychać trudno, więc go tego uczą... Ale to nasi są... O, szlagby jego trafił, to się może źle skończyć...
Wysoko w chmurach pojawiły się dwa aeroplany, lecące jak gdyby naprzeciw „kamionu.“ Szofer zaniepokojony zaklął przez zęby i zatrzymał samochód.
— Niema co! Niech pani złazi i w nogi! Na trawie nas nie zobaczą.
Zostawiwszy „kamion“ na środku drogi, zmykał co siły w nogach, na łąkę, gdzie wreszcie legł w zaklęsłości gruntu.
— Wóz jest, widzi pani, zakurzony na biało, to go może na dródze nie zobaczy...
— Kto taki?
— On! To nieprzyjaciel jest — te aeroplany. Schować się nimo gdzie, cofać się daleko, wszystko odkryte, a naprzód jechać — ani pomyślenia! O, już trzeci sie pokazał... Teroj sie to zacznie...
Aeroplany zatoczyły w powietrzu koło i nagle huk gwałtowny wstrząsnął powietrzem.
— Bombe zrucił! — objaśniał szofer. — Teroj nasi będom do niego prać... Widzisz panna?
Rozległ się suchy, urywany szczekot dział pionowych i baterji dział polowych. Widać było, jak artylerja bierze aeroplany w ogień krzyżowy. To przed aeroplanem, to za nim eksplodowały szrapnele. Odpowiadał działom grzmot bomb.
— Oni dużo tej iskry nie mają! — mówił szofer. — Trzy cztery bomby, więcej nie. Wyrzuci tej bele gdzie i ucieknie, bo między szrapnelem latać to żadna radość. Oho, jeden dostał, patrzaj pani.
Istotnie, jeden aeroplan zerwał się z błękitu i spadł.
— Patrzaj — że pani! Ten złodziej chmurę za sobą robi! — wykrzyknął szofer z podziwem.
Istotnie, jeden z aeroplanów nieprzyjacielskich, silnie ostrzeliwany przez artylerję, wypuścił chmurę czarnego dymu, rozwlókł ją po niebie, skrył się w niej, zupełnie się nią owinął, a potem, wychynąwszy z niej na wielkiej wysokości, zawrócił ku swoim pozycjom.
Drugi lotnik ratował się inaczej. Runął w przepaść, niespodziewanie zawisnął na kilkadziesiąt metrów nad ziemią i tak, lecąc nisko zygzakami, wydostał się z obrębu ognia dział pionowych.
— Szykowni lotnicy! — chwalił szofer nieprzyjaciół. — Gracko uciekli. W chmurze go nie zobaczy, a nad ziemią go nie ustrzeli. Oni to nieraz tak temi chmurami czarnemi ubiorą niebo, a potem się za tą zasłoną szykują i wypady robią... Chytry naród, sposobny! Ale nasi i tak ich biją, a już najwięcej major... Ten bije bez żadnej sztuki. Jedzie na niego prosto, potem „bac“ i już. Jakby do wróbli strzelał.
— A na co oni tak te bomby rzucali? — pytała Kasia.
— Zobaczy pani. Bogiem a prawdą, to żaden cywil nie powinien o tem wiedzieć, ale pani dokument ma... I droga tędy prowadzi... Pojedziemy już...
W kilka minut później wjechali w obszerną wieś, w której stała masa wojska. Wszędzie widziało się broń złożoną w kozły, a ogniska rozpalone, kompanje w zwartym szyku stojące lub w maszerowujące właśnie we wrota, działa przy których stali artylerzyści.. Gościncem ciągnęły treny, ale na wozach siedziały jakieś byle czem okryte tłumoki, zaś zamiast koni stały u dyszlów szkielety drewniane, przykryte szmatami. Paru znudzonych żołnierzy kręciło się po wsi...
W środku wsi szofer przystanął. Zaspany, rozleniwiony żołnierz podszedł ku niemu.
— Przywióześ!
— Zaś bym nie przywiózł! — odpowiedział szofer, podając mu zawiniątko. — Dużo wam szkód narobili?
— Rozbili nam całą kompanję — uśmiechnął się żołnierz.
— Rety! — zaśmiał się szofer.
— Nimo strachu! Do wieczora postawimy ją znowu, ino na innym miejscu.
— Całą kompanję wybili? — przeraziła się Kasia.
— Z drzewa, panienko, z drzewa wszystko, co tu panienka widzi, całe wojsko je z drzewa. Te tam karabiny ustawione w piramidy, to dranki są... Te armaty to pnie... A zato w sadach są nasze pionowe... Oni tu tak co dzień niszczą te wojsko drewniane, a ludzi żywych to tu niema więcej, jak dwudziestu...
— Szesnastu nas tu wszystkiego je... Oprócz artylerystów...
— A jeden spadł.
— Już ta do niego polecieli dragoni... Zapalił się....
— Dobra... Pojutrze tedy bede jechał, to przygotuj co ta wisz...
— Nie bój sie... Bedzie... Tłustą ci wybiorę.. Lubisz...
— Gęś mi przyobiecał! — mówił szofer, kiedy wyjechali poza tę dziwną wieś. — Jo mu ta raz po raz przywiozę papierosy, wódki trochę, co nasi majom, za to on... Bo tu im łatwiej... Sami som na całom wieś...
— A czy tu kto mieszka...
— Nie miszko nikt, ale nocom przychodzom baby... Chałup dużo, śpij se, gdzie chcesz! Są ta różne interesy! — zakończył dość gwałtownie i splunął.
Po godzinie nieznośnej, uciążliwej jazdy stanęli w małem miasteczku, gęsto zaplecionem zewsząd zbiegającemi się drutami telefonicznemi. Cywilnej ludności prawie zupełnie już nie było tu widać, zato uganiali po ulicach motocykliści i konni, wymijający zakurzone samochody.
Szofer wysadził Kasię na rynku, wskazał jej, gdzie jest sztab, do którego musiała się zgłosić, pokazał jej kierunek, w którym znajdowała się „baza“ eskadry lotniczej, a żegnając ją, zapowiedział jej surowo, iż najdalej za godzinę ma się w „bazie“ stawić na obiad, bo i tak jest już późno, a dłużej na nią czekać nie mogą.
Sztab znajdował się w typowo mieszczańskiej kamienicy w rynku zanieczyszczonym i dosłownie zawalonym podwodami. Żołnierze, szorstcy i bezceremonialni, na każdym kroku wypytywali Kasię, czego chce i poco przyszła. Dokumenty jej nie imponowały nikomu, ale nazwisko robiło swoje. „Siostra majora Zaruty“ znaczyło więcej, niż wszystkie pieczęcie i podpisy.
Zaprowadzono ją do adjutanta.
Był to bardzo miły, przystojny i elegancki w ruchach oficer, ale strasznie czuć go było potem, a twarz jego przemęczona nosiła wyraźne ślady niewyspania. Z żelaznym uporem siedział za swym stołem, choć na pierwszy rzut oka każdy byłby odgadł, że powinien iść spać. Obojętnie wziął papiery Kasi, a tylko kiedy przeczytał jej nazwisko, podniósł oczy i spojrzał na nią. Nie ciekawie, nie z zainteresowaniem. Spojrzał tylko, uznając snać, że tę osobę należy zobaczyć.
— Jest pani w „bazie“. Jeśli pani zechce poczekać...
— Gdzie brat jest? Muszę się z nim widzieć, mam bardzo ważną sprawę...
Zastanowiła się, jakby to powiedzieć, ale oficer już trzymał słuchawkę telefonu u ucha.
— Hallo! Hallo! Połączyć z... Dobrze... Zaczekam...
Podparłszy się ręką, w której trzymał słuchawkę — usnął. Kasia po jego twarzy widziała, że śpi. Wszystkie mięśnie się na tej twarzy rozluźniły i spadły, powieki zasłoniły oczy. Wtem jakby iskra jakaś przeleciała przez twarz zmordowaną, powieki dźwignęły się ciężko.
— Tak. Major Zaruta. Meldowany? Aha! Wyleciał?
Ciężko położył słuchawkę.
— Nie wiadomo. Zaruta wojuje na własną rękę.
— Więc gdzie mogę brata znaleść?
— Niech pani zaczeka w „bazie“. Prędzej czy później przyleci...
Błysnęły jej oczy.
— Panie, ja muszę się do niego dostać, muszę go znaleźć. Pan jest żołnierz, pan mnie zrozumie! Nie mogę tego panu powiedzieć, nie mogę zdradzać tajemnic, ale jeśli się do niego nie dostanę — może zginąć. Ja jestem jego siostra!
Oficer ścisnął się rękami za skronie i jęknął.
— Wierzę pani. Więc?
— Co się panu stało?
— Pięć dni i pięć nocy nie śpię. Migrena. Może sobie pani wyobrazić, jaka kolosalna migrena? Od zmysłów odchodzę. Więc?
— Gdzie brata znajdę?
Wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Niech go pani szuka, gdzie pani chce. Wszelkie ułatwienia... Nawet nie możliwe... Dla siostry Zaruty i aby pomódz Zarucie... Przedewszystkiem do „bazy“, może tam co wiedzą... Jeśli nie... To do mnie...
Popatrzył na nią blademi, wypłowiałemi oczami i uśmiechnął się.
— Jestem strasznie zmęczony. Z nóg lecę. A czy pani wie, że ja jestem skrzypkiem z zawodu? Cichy pokój, białe firanki w oknach, pulpit i „Arja“ Bacha... O, mój, Boże...
Za oknami porykiwały niecierpliwie samochody.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.