Siła serca/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siła serca |
Podtytuł | Błękitne romanetto |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Przemysłowa w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Na to, proszę pani, niema najmniejszego sposobu! Można rozkazywać tym, którzy chodzą lub jeżdżą, ale ci, którzy latają, są poza wszelką kontrolą. Tu żaden sztab, ani żaden rozkaz nie pomoże. Lotnicy mają swą własną taktykę, zaś brat pani działa zupełnie na własną rękę...
Siedziała w gronie pilotów „Śmigi Warczącej“, patrzyła w młode, kochane twarze, wierne i oddane.
— Chłopcy! Zrozumiejcie, że ja Marjana muszę znaleść. O tem myślcie, nie o trudnościach i przeszkodach. Przypomnijcie sobie, ja, Kasia, nigdy nie mieszałam się do waszych dyskusyj, ćwiczeń gimnastycznych, ani wzlotów. Ty, Tomek, robiłeś raz „spadek Brummera“ i rozbiłeś sobie fatalnie nos...
Zagabnięty oficer zmięszał się i mimowoli chwycił się za nos, dobrze przypłaszczony.
— Czy ci wtedy dawałam jakie rady? Czym ci mówiła, żeś „spadku Brummera“ nie powinien robić?
— Przepraszam panią, ja go doskonale umiem! — oburzył się oficer.
— Dziś! Ale wówczas przyleciałeś do mnie becząc, z zakrwawionym nosem. Dałam ci miednicę pełną letniej wody, pomagałam ci, nie krytykowałam... Wy trzej, Franek, Józek i Gustaw, robiliście „świecę.“ Warjackie historje. Pamiętacie, Gustek złamał sobie wtedy obojczyk i leżał u nas dwa tygodnie... Chodziłam koło niego jak matka — nie wypominałam mu, że zrobił głupstwo...
— Ale to jest zupełnie co innego, widzi pani!... Pani chce się dostać przez front ku nieprzyjacielowi...
— Dajże spokój! Gdzież ja ku nieprzyjacielowi!... Ale muszę mieć zupełną swobodę ruchów, tak, żeby mnie nikt nie krępował.
— Panno Kasiu! My panią wszyscy znamy i wszyscy panią kochamy. Z początku każdy z nas kochał się w pani osobiście i na własny kredyt, potem zobaczyliśmy — morus — panna! I kochamy panią jak siostrę. Wszyscy. Każdy z nas da się za panią zabić. Ale niech pani z nas nie robi warjatów. Eskadra bieże za panią odpowiedzialność, ręczy za panią — jednakże tak, jak pani mówi, że pani pójdzie wszędzie, choćby za linje nieprzyjacielskie — to jest niemożliwe...
— No więc! A jeśli Komendant za linją nieprzyjacielską spadnie?
— Dlaczego ma zaraz spadać!
— Gustek spaść może!
— On jeszcze nigdy nie spadł!
— I mnie tu jeszcze nigdy nie było! Ale dziś czuję, wiem, że mu jestem potrzebna, że ja go uratuję...
Wstała.
— Co wy o nim wiecie? Jestem jego siostrą i kocham go. Nie rozumiecie tego. Duszą go podtrzymywałam na wysokościach. Jest sam. A kto wie, czy ja nie jestem jego „totem“? Kiedy był młodziutki, broniłam go przed wszystkimi... Młodsza od niego, ja go wychowałam, i dopiero, gdy zaczął latać, wyrwał mi się z rąk... Ale dziś czuję, że jestem mu potrzebna... Ja, siostra waszego komendanta, żądam — zróbcie mi wolne przejście!
— Jeśli pani wpadnie w ręce tym dzikusom, co nam komendant powie?
— Chce się pani dostać do niewoli?
— Nie dostanę się do niewoli i nikomu w ręce nie wpadnę. Zresztą — dość tego „palaweru“. Wy jesteście patrolem mego brata, ja nie proszę, ja żądam. Każdy z was co dzień lata i nie pyta, czem się to skończyć może. Ja też nie pytam. Tak samo, jak wy, nie wiem, czego chcę, prócz tego jednego... Muszę naprzód... Przez pozycję... A ja... ja wiem, dokąd pojdę...
— Dokąd, proszę łaskawej pani?
— Naprzód. W góry.
Zrobił się rozruch i gwar. Cała ta historia nie miała najmniejszego sensu, nacechowana była wyraźnie historyczno — romantycznem piętnem i irytowała pilotów niewypowiedzianie. Z drugiej strony jednak — siostra Zaruty musiała wiedzieć, co robi, z tego ją znali, a odmówić jej nie było sposobu.
Zabrał głos Franek.
— Żaden z nas z panią pojechać nie może i nie pojedzie. Musi pani wiedzieć, że każdy nasz wzlot jest obserwowany, nie mówiąc już o tem, że bez rozkazu się nie jedzie. To wojna, a nie popis na lotnisko. Ale cóż? Jeśli nawet wysadziłbym panią na ustronnem miejscu, to panią potem z powodzeniem, jako szpiega, powieszą. Do tego ręki nie przyłożę. Co zaś możemy zrobić, to zrobimy. Jest tu w sztabie rotmistrz Bejdżis-Chan. Nazwisko tatarskie, ale człowiek dobry i znakomity „zagończyk“. Stale on pracuje na tyłach nieprzyjaciela, a w nocy odjeżdża na front, gdzie ze swym dywizjonem ma zrobić znów jakąś awanturę... Z tym rotmistrzem mogę się porozumieć i on panią z sobą weźmię. Gwarantuję, bo to jest mój przyjaciel... Jeśli jednak panią z jego oddziałem złapią — lepiej byłoby nie rodzić się... Mówię to pani, aby pani wiedziała, że ponad swą wolę i wbrew swej woli robimy dla pani wszystko... Ale karteczkę pani mi da, stwierdzającą, że to się wbrew naszej woli stało... Bo my tu w wojsku zawsze na pamiątkę autografy zbieramy...
— Bejdżis-Chan jest dobry! — odezwały się głosy. — On się zawsze przebije.
— Zawsze albo nie zawsze! A z jego ludzi skórę czasem żywcem zdzierają! Ale — panna Kasia chce! Skocz który po Bejdzis-Chana, widziałem go w sztabie. Żeby nam nie uciekł!
Któryś z młodszych pilotów złapał za czapkę i wybiegł, trzaskając drzwiami.
— To, co pani z nami wyrabia — irytował się Gustek — nazwę poprostu nadużyciem. Myśmy na to pozwolić nie powinni, bo to szaleństwo...
— Tak wam się zdaje i przyznaję, że macie prawo tak myśleć — zgadzała się Kasia. — Jednakże spojrzyjcie, ile to szaleństw dziś dzieje się na świecie, ile wy sami ich porobiliście, a zato zostaliście oficerami i sławnymi ludźmi. Przyzwyczajcie się do myśli, że oddawna już przekroczyliśmy granicę tego, co kiedyś nazywało się normalnem. Nie wynika z tego, abyśmy byli nienormalnymi, ale — nie dziwimy się wielu rzeczom, które jeszcze niedawno uznanoby za niemożliwe a nawet nieprawdopodobne.
Zjawił się Beidżis-Chan, mały, nizki, układny oficerek z uśmiechniętą słodko jasną twarzą, z przedziałem na głowie i wilczemi zębami, połyskującemi z pod krótko przyciętych wąsów. Na nogach jego lśniły wysokie, lakierowane buty, na rękawie miał złotem wyszyty półksiężyc z gwiazdą. Nic w nim nie zdradzało dzikiego, „zagończyka“, zbója polnego, zaciekłego i nieubłaganego partyzanta.
Przedstawiono mu całą historję.
— Ach, to drobiazg! — mówił, kłaniając się z uśmiechem w stronę Kasi. — To można zrobić z łatwością. Pani chce przedostać się jak najdalej na front? Służę pani. Jest jasna rzecz: Każdy człowiek sam za siebie odpowiada. Robi co chce tylko wówczas, kiedy sam za to płaci.
— Czy rotmistrz przewiduje jakie niebezpieczeństwa?
— Trudno mi na to odpowiedzieć. Widzicie, moi panowie: Mam rozkaz z dwudziestu tylko ludźmi przetrząsnąć pewien łańcuch górski; zbadać go. Co tam zastanę, nie wiem, ale wiem, że gdyby tam armja cała siedziała, ja się przez nią prześlizgnę i mnie to niebezpieczeństwem żadnem nie grozi. Jaki cel i jakie zadanie stawia sobie siostra majora Zaruty — nie wiem i ona też dokładnie nie wie, nie mogę zatem wiedzieć, jakie z jej akcją mogą być połączone niebezpieczeństwa.
— Otóż właśnie!
— Ta nieznajomość zadania panny Zarucianki nie uprawnia nas jednak do żadnych wniosków, bo przecież i to, co ja pozytywnie wiem o swojej akcji, jest zupełnie niewystarczające. Z dwudziestu ludźmi mam jechać przekonać się, co tam w tych górach siedzi, dowiedzieć się tego, czego nie wie nikt, a więc — ja też nie. Czyli, że jadę w niewiadome, pozytywnie wiedząc tylko tyle, iż to już nie pierwszy raz, że nieznane i niewiadome wcale nie jest gorszem od znanego i wiadomego i że — co mi mój instynkt mówi — wyjdę z tego cało, jak dotychczas zawsze cało wychodziłem.
— Ale rotmistrz przynajmniej wie, co ma robić i poco jedzie, podczas gdy panna Kasia nawet i tego nie wie!
— Jakże to ja mogę wiedzieć, co mam robić? — zdziwił się rotmistrz, uśmiechając się nieledwie że litościwie — bowiem, tysiące rozważam możliwości, brak mi jednakże wszelkich danych do ustalenia czegokolwiek... Akcję swoją zaczynam od rozwiązywania a raczej szukania całego szeregu „iksów“, całego szeregu niewiadomych. A czy można plan akcji opierać rozumowo na niewiadomych? Jak panowie widzicie, jestem w temsamem położeniu, co siostra majora Zaruty i nie boję się o siebie.
— Z takim matematykiem, jak pan, trudno się spierać. Pan twierdzi, że niema niebezpieczeństwa, jak długo się o niem nie wie...
— Wie pan, podczas bombardowania jednego z naszych miast, widziałem w najwścieklejszym ogniu stojącego na rynku i gapiącego się człowieka. Cywil — dziwaczny, wysoki, chudy, na cienkich nogach... Ludzie zmykali, chowali się do piwnic, a on chodził sobie po mieście, jakby nigdy nic. Człowieku — powiadam mu — zwarjowałeś? A schowajże się gdzie! Przecie widzisz, że ja żołnierz, w piwnicy siedzę i zębami dzwonię ze strachu! — A on mi na to: — Pan co innego, pan żołnierz! Ale cóż oni mnie mogą zrobić? Przecie ja jestem nauczycielem muzyki! I wiecie panowie? Nic mu się nie stało. — A zresztą, jakbyście panowie chcieli wiedzieć, to i dziś w lasach na górach baby zbierają grzyby i borówki a jaki taki, jak go ważna sprawa przyciśnie, to spokojnie przez fronty i przez góry wędruje. Bo to — człowiek zawsze może więcej, niż może.
Późno w nocy Kasia, serdecznie żegnana przez swych chłopców i zaopatrzona w różne smakołyki, bryczką wyjechała z rotmistrzem Beidżis-Chanem do jego dywizjonu. Sam na sam z nią rotmistrz nie był bardzo rozmowny i mrucząc jakąś piosenkę pod nosem, kiwał się na siedzeniu. Wciąż słychać było działa, huczące tu gęściej, tam rzadziej, lecz bezustannie bijące w ciszę nocną. Nierzadko wyraźnie słyszało się karabiny maszynowe.
— Biją się? — pytała Kasia.
— Zwykła wymiana strzałów! — odpowiedział jej sennie rotmistrz. — Na froncie, proszę pani, wciąż ktoś strzela. To wprost chorobliwe. Oni się tak do strzelania przyzwyczaili, że żyć bez tego nie mogą. Co za marnowanie amunicji! Wieczne wiwaty! U mnie też strzelania jest dużo, bo ja stoję w luce. Tamtędy — wal, kto chcesz, jeśli możesz — tylko że bez mojej wizy nie puszczają. A ja daję wizy czerwone. Szkoda, że tak późno jedziemy, nie wyśpi się pani. Ale trudno. Mało wojować, mało chcieć wojować, jeszcze trzeba się prosić... Ja potrzebuję dużo karabinów maszynowych, amunicji — proś się o każdy nabój... Powiadają — masz pan prywatnych karabinów maszynowych dość! Co ciebie moje prywatne karabiny maszynowe obchodzą, człowieku?
Noc była ciemna. Czarne chmury przewalały się po niebie, przesłaniając gwiazdy rzadkie i jakby czemś onieśmielone.
— To nie powinno być! — mówił Beidżis-Chan pokazując ręką niebo. Powinno być pogodnie, jasno... Ja na to liczyłem... Księżyc zbyteczny, ale gwiazdy... Gwiazdy brałem w rachubę... Nie, jutro będzie jasna noc, te chmury się przetrą...
— Daleko jeszcze?
— Pani wie, sztab powinien być o jakie czterdzieście kilometrów za frontem. U nas czasem zdarza się inaczej. Mniejsza z tem. Za pół godziny będziemy na miejscu.
W ciemnościach bryczka zajechała przed czarny, dość duży dom.
Beidżis-Chan wysadził Kasię, odegnał doskakujące ze wszystkich stron psy i wprowadził ją do dużej i przestronnej, napół już góralskiej chaty chłopskiej. Izdebka, w której ją umieścił, była mała, ale schludna i starannie urządzona. Nie brakowało w niej niczego.
— Jakim sposobem zdobył się pan na taki komfort? — pytała zdziwiona.
— Tak długo jestem na wojnie, że mi się psie, biwakowe życie sprzykrzyło. Nabrałem techniki w tem wszystkiem. A teraz muszę panią zostawić! Mam sprawy do załatwienia. Może pani usłyszy w nocy jakie hałasy, ale niech to pani nie niepokoi. Tu gęsto strzelają. Konno pani jeździ?
— Słabo.
— To nic. Wyszukam pani konia. Teraz...
Zmieszał się.
— Tak, jak pani jest, jechać pani nie może. Trzeba jednak... Więc ja się już postarałem w eskadrze. Dali mi dla pani buty wysokie i tę resztę... Ja tu pani zawiniątko prześlę... Dobra noc...
Podał jej rękę i wyszedł, a za chwilę służący przyniósł zawiniątko, kurę na zimno i pół butelki czerwonego wina.
— Gdzie ja jestem? Co-m ja zrobiła? — z trwogą myślała Kasia, leżąc w cichym pokoiku, którego szyby zlekka dzwoniły, wstrząsane odległym hukiem dział.
Niedawno jeszcze pani w swej białej willi, była oto tu na łasce pierwszego lepszego oficera, rzucona w atmosferę nieznaną a nasyconą awanturniczością. Przecież tu strzelano, zabijano, mordowano! A jednak, mimo wszystko, nikt jej nie tylko nie dokuczył, ale każdy starał się na swój sposób dopomódz. Nawet tu, gdzie umierano, ludzie chcieli żyć!
W nocy, a właściwie nad ranem, zerwała się jakaś burza, jakaś strzelanina. Szczekały przez chwilę wściekle karabiny maszynowe. Kasia zbudziła się, zlękła się, tylko że tak strasznie spać się jej chciało, iż nie wstałaby z ciepłego łóżka za żadną cenę. W sionce słychać było zaspany głos Beidżis-Chana, który wydawał jakieś dyspozycje, a potem zakończył:
— Dajcie mi spokój! Dwa plutony muszą wystarczyć i wystarczą. Wyślijcie patrol na prawo! Tam nic niema. Ja idę spać. Nie budźcie mnie dla lada głupstwa! Cóż to znowu, zdrzemnąć się nie można.
Słychać było, jak trzasnął drzwiami za sobą.
Karabiny maszynowe huczały wciąż, potem odezwały się po prawej stronie, zaczęły się oddalać i przy ich wciąż dalszym odgłosie Kasia znowu cudownie zasnęła.
Kiedy się zbudziła, o mało nie krzyknęła z zachwytu. Okno jej izdebki przesłaniała gęsta, jasno-zielona kotara kwitnącej fasoli. Białe lub czerwone kwiaty świeciły w słonecznej zieleni, jak motyle. Nieba w tym wonnym, zielonym gąszczu widać nie było.
— O, jak dobrze na świecie! — pomyślała, prostując na łóżku swe zmęczone członki.
Postawiła na swojem — z czego była dumna, ale co dalej?
Cały następny dzień zeszedł jej właściwie na niczem. Zapytany o terminie odjazdu Beidżis-Chan, odpowiedział jej: — Mamy czas! — i zaprowadziwszy ją do sadu, odstąpił jej swój hamak, na którym spędziła pół dnia, kołysząc się wśród zieleni i harmonijnego brzęku pszczół. Popołudniu na skutek usilnych nalegań i perswazji Beidżis-Chana położyła się i spała mocno ze dwie godziny. Kiedy się obudziła, była wypoczęta, mocna i świeża, jak nigdy. Opuścił ją niepokój, opuściło ją gorączkowe wzburzenie. Było jej dobrze.
Późnem popołudniem siedziała na przyzbie, patrząc na konie, które przeprowadzano przed rotmistrzem. W tem w powietrzu dał się słyszeć warkot motoru i wysoko pojawił się aeroplan. Przecinając skośną linją pole bitwy, leciał na wschód.
— Brat pani leci! — uśmiechnął się do niej Beidżis-Chan.
Poznała — po płynności lotu, po dziwnym spokoju i jego równości, po dumie, z jaką ten aparat leciał, samotny w niebiosach a przecie świadom swej drogi. Zrobiło się jej niezmiernie miło, że mogła podpatrzeć brata w jego samotności, kiedy się tego nie spodziewał. Zrozumiała także, iż mimowoli może szuka jej i że już działa na niego jej bliskość, ponieważ krążyć poczyna nad nią.
Uśmiechnęła się, pewna zwycięstwa.
Ciemno już było, kiedy po obfitej kolacji Beidżis-Chan wsadził ją na koń i wyjechał ze wsi na czele garstki swych jeźdzców, człapiących daleko za nim. Noc była — jak to rotmistrz przepowiedział — nie księżycowa, ale ciepła, pogodna, gwiaździsta. Z różnych stron dolatywało porykiwanie dział, rechotanie żab i pryskanie pojedyńczych wystrzałów.
Jechali jakąś drogą między wzgórzami. W pewnem miejscu Beidżis-Chan skręcił na prawo, na małą, wąziutką drożynę. Pięła się ona wciąż w górę i po godzinie wolnej jazdy wprowadziła podjazd w ciemny, szumiący z cicha las. Rotmistrz zatrzymał konia na skraju lasu i pokazał Kasi ręką dolinę, w której to tu to tam buchały ogniska wystrzałów.
— Wie pani, co to jest? Pozycje. Wie pani, kiedyśmy je przejechali?
— Nie.
— Ja też. Ale teraz jesteśmy na tyłach nieprzyjaciela.
— Ale dokąd jedziemy?
— Prosto przed siebie.
— Ale dokąd?
— W góry.
Tu Beidżis-Chan poprawił się na siodle i rzekł uprzejmie:
— Wolałbym jednak, żeby pani trzymała się raczej moich ludzi niż mnie. Zwyczajem moim jest być wywiadowcą swego oddziału, a to nie taka łatwa rzecz i nie bardzo bezpieczna...
— Wierzę, że moja obecność obroni pana od niebezpieczeństw, bo ja dojechać muszę.
— Dokąd?
— Do celu.
Beidżis-Chan pochylił się na koniu i skręcił w las.
Było zupełnie cicho. Konie szły ostrożnie, nie parskając nawet, przyuczone do podchodów.
— A gdzie pańscy żołnierze? — spytała Kasia, nie czując i nie słysząc za sobą nikogo w ciemnościach.
Zamiast odpowiedzi Beidżis-Chan gwizdnął z cicha. W chwilę później z ciemności wysunął się jeździec i otarłszy się koniem o konia Kasi, zrównał się z komendantem.
— Na tym grzbiecie trzech ludzi na prawo lasem i wrócić. Będę czekał.
Za jakiś kwadrans stanęli znów na brzegu lasu. Rotmistrz zsiadł z konia i wraz z Kasią poszedł w górę.
Byli na grzbiecie góry, przed którą czerniała druga, czarna, na jasnem tle niebios gwiaździstych.
— Mamy czas — mruknął Beidżis-Chan — Poczekamy, aż tamci wrócą. Lubię góry. Jak te świerki cudnie pachną.
Wyciągnęła się na mchu i zapatrzyła się w jasne niebo, zachwycona tą nocną jazdą, prawie szczęśliwa. Beidżis-Chan przewrócił się na bok i zdawało się — zaczął drzemać.
W ciszy nocnej — a tu, w górach, poza dalekiem warczeniem artylerji było istotnie cicho — słyszało się jakby podziemną robaczków małych pracę, szelesty nieuchwytne, stąpania dalekie, szepty głuche, tententy...
— Artylerja jedzie! — mruknął w mech rotmistrz.
— Gdzie?
— Nie wiem gdzie, ale słyszę że jedzie. Pewno tamtą górą pojadą, już ja wiem dokąd... Zaczekamy...
A po jakimś czasie krzewie ruchome zamajaczyło niewyraźnie na grzbiecie góry. Naprzód kupy ciemne dość gwarne.
— Konnica! — objaśnił rotmistrz.
Zaś za konnicą pojawił się długi wąż, sunący zwolna grzbietem górskim.
— Aha! To już jakbym wiedział! — szeptał Beidżis-Chan. — O, ale dużo, dużo tego wali... No, no... Nie bez przyczyny chciano wiedzieć, co się w górach dzieje... Widać, nasz wywiad pracuje dobrze... Widzi pani, piechota poszła prawdopodobnie dołem... Oj, tu się będzie można zabawić...
Gwizdnął zcicha i cieniem pod osłoną drzew poprowadził ludzi na prawo, potem naraz skręcił na lewo pod prostym kątem. Szli wciąż zakrzywionym grzbietem górskim.
Co potem było — Kasia absolutnie nikomu nie umiałaby powiedzieć. Rotmistrz część swoich ludzi gdzieś wysłał. Prali pieszo, nie wiadomo jak orjentując się w ciemnościach. Potem, po jakimś czasie z prawej strony zaczęły padać strzały. Potem reszta, która była z Beidżis-Chanem, strzelała przed siebie w ciemną noc. Odezwały się krzyki, strzelanina wybuchała to tu to tam. Beidżis-Chan ze swymi ludźmi galopem skoczył naprzód, znów kogoś tam ostrzelał, skręcił na prawo, uciekł i znowu, zatoczywszy łuk na lewo, szedł równolegle za artylerją.
Była to gorąca noc. Niezmordowany „zagończyk“, znając doskonale okolicę, uwijał się po górach i lasach, wciąż płosząc przeciwnika, niepokojąc go i zatrzymując w pochodzie. Jak się to działo, Kasia nie rozumiała, bo zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje. Ona widziała tylko ciemne zbocza gór, gąszcz leśną i przebłyskujące przez nią gwiazdy, zaś Beidżis-Chan widział wszystko, jak w dzień.
Tak minęła noc niespokojna, męcząca, pełna podchodów, strzałów i krzyków. O świcie stało się nieszczęście. Na przemykający się polaną leśną oddziałek wpadł silniejszy oddział nieprzyjacielski. Wyrwał się z lasu i uderzył z boku. Kasia z przerażeniem ujrzała zwartą grupę kilkunastu jeźdźców, najbardziej naprzód wysuniętych a za nimi półkolisty łańcuch. Szli jak duchy, szarzy w bladem świtaniu, wyjący. Padło kilka strzałów, zgrzytnęły ciężkie szablice, wydobywane z pochew. Z miejsca żołnierze Beidżis-Chana, ostrogami bodąc konie skoczyli na wroga...
Jak się to skończyło, tego już Kasia nie wiedziała. Ją koń poniósł w las, a ponieważ jeździła słabo, więc starłszy się o jakiś mokry, mchem obrosły pień, wypadła z siodła i zleciała na ziemię. Prawie tuż za nią rozległo się kilka strzałów rewolwerowych i okropny krzyk. Przerażona pobiegła w las i biegła tak długo, póki krew, bijąca jej gwałtownie w skroniach, nie przygłuszyła odgłosów bitwy. Wtenczas padła na mech i przez jakiś czas leżała nieruchomo, dysząc ciężko.
Wzeszło słońce, jasne, piękne i rozświetliło, rozgrzało mroczną ciemń lasu. Kasia wstała i poszła dalej a natknąwszy się na jakieś zbocze górskie, szła tem zboczem. Usiadła nad szemrzącem perliście źródełkiem, napiła się zimnej wody i umyła w niej twarz i ręce, potem pięła się dalej, wciąż idąc lasem i przedzierając się przez krzaki i zwalone wichrem, butwiejące wielkie pnie. Nie wiedziała dokąd idzie, chciała tylko uciec jak najdalej od miejsc, gdzie ludzie polują na siebie jak wilki, i dotrzeć tam, skąd widać niebo.
Szła długo, parę godzin, głodna strasznie, coraz bardziej zmęczona i coraz słabsza w swej samotności i w tem pustkowiu leśnem. Ogarnęła ją naraz zgroza. Gdzież to się znajdowała? Jaki los może ją spotkać, błądzącą po lesie? W miarę jak słabła fizycznie, coraz jaśniej zdawała sobie sprawę z szalonej nieopatrzności swego kroku. Cóż teraz bratu pomoże, skryta nakształt mrówki w igliwiu.
Na płacz jej się zbierało, gdy wreszcie stanęła na wązkiej ścieżynie rozchodzącej się w dwie strony. Nie znała tych stron, rozumiała jednak, że wybierając, sama skazuje się może na śmierć. Idąc za sercem, poszła na lewo i po jakimś czasie stanęła u skraju lasu. Dalej ciągnęła się ku górze rozległa hala, na której pasły się spokojnie owce.
Tam spoczęła. Pasterze dali jej mleka owczego i kawał owsianego placka, a gdy jadła, wypytywali ją o wojnę. Opowiadała co widziała, zaś oni słuchali z podziwem i niedowierzająco potrząsali głowami. O tem, żeby wojna i tu, do nich, dotarła, nawet nie myśleli. Tu była hala, na której oni paśli swoje owce, tu nieprzyjaciel nie miał nic do roboty.
Posiliwszy się i pożegnawszy się z pasterzami, obdarowana przez nich na drogę plackiem i serem, powędrowała Kasia dalej szerokim grzbietem górskim. Szła, jakby pędem jakimś wewnętrznym gnana a utwierdzona w swem przedsięwzięciu przez szczęśliwe spotkanie się z pasterzami. Jak dotychczas — mimo wszystko, wiodło się jej jakoś, ludzie, których spotykała, byli dla niej dobrzy, z rąk do rąk podawali ją sobie, wspomagając, jak i czem umieli. Wierzyła, że choć ciężko jej może będzie, nie zginie.
Znów trzeba było wybrać drogę. Jedna prowadziła nadół, w szeroką, jak na dłoni widną dolinę, druga skręcała, biegnąc wciąż grzbietem górskim, który potem opuszczał się zwolna ku dołowi. Nie wiedząc, gdzie się skierować, Kasia usiadła i zamyślona patrzyła w cichą dolinę, obramowaną lasami a tak teraz zalaną światłem słonecznem, iż wyglądała jak amfora, pełna złotoróżowego wina.
Tabory pokazały się w dolinie, długi sznur wozów, eskortowany przez konnych. Jechało to spokojnie, jakby na odpust czy na jarmark. Wtem krzyk się zerwał, z lasu wykwitły dymki a potem z szablami wzniesionemi nad głowy wyskoczyli jeźdźcy. Poznała oddział Beidżis-Chana, widziała, jak rąbano opornych, jak przewracano wozy, jak je podpalano, jak uprowadzano konie i odbierano broń, jak napadnięci rozbiegają się. Bojąc się, aby zbiegowie do niej nie dotarli, zerwała się i uciekła.
Błąkała tak się cały dzień, póki wkońcu natrafiła na piękną, równą polanę, zarośniętą wysoką, suchą trawą i najpiękniejszemi kwiatami górskiemi. Nigdzie tu nie było znać śladu kopyt końskich, tej polany dzicy jeźdźcy nie tratowali. Zimny, czysty strumyczek sączył się wśród trawy, nad którą polatywały „cytrynki“, ogniste „fuksy“, lśniące amarantem „admirały“. Z leśnych ścian, okalających polanę, szła balsamiczna woń żywicy. Nad lasem w jednem miejscu sterczał ciemno-zielony, bezleśny nos górski.
— A ja się tu położę i zaczekam! — z dziwną energją pomyślała sobie Kasia. — Tu jest bezpiecznie i spokojnie, tu nic nie grozi.
Zjadła swój placek ze serem, napiła się wody i zaszyła się w wysoką, wonną, suchą trawę, ciepłą od słońca. Myśląc o dziwnych przygodach ostatnich dni, zmęczona i niewyspana, zasnęła twardo.
Zbudziła się z nieprzyjemnem wrażeniem, że ktoś jest w pobliżu, że coś się w pobliżu dzieje.
Spała długo.
Słońce chyliło się już ku zachodowi. Wierzchołki drzew i górę nad niemi zalewało czerwone światło słoneczne, ale polana już zbladła, przygasała. Las huczał echem huku działowego, który wzrósł. Gdzieś niedaleko zdawała się stać jakaś armata, co parę minut krzycząca donośnie dziwnym, wysokim rykiem.
A w powietrzu brzęczały aeroplany.
Ale gdzie?
Darmo się Kasia oglądała, napróżno szukała po niebie. Nawet po echu nie można było poznać, w której stronie latają, bo drzewa dźwięk pieśni napowietrznej podawały sobie. Wprawnem uchem Kasia rozróżniła różne tony i odgadła, że aeroplanów musi być kilka.
Z za góry wynurzyły się trzy. Niepewnie podlatywały, a potem rozstawiły się w trójkąt — jeden wyżej, dwa drugie niżej i tak szły. A wówczas z przeciwnej strony nadleciał jeden jedyny — lecz po jego locie Kasia poznała, że nim kieruje jej brat. Przelatywał nad polaną i wszystkie drzewa zaśpiewały naraz mocną triumfalną pieśń. Jak gdyby niezliczone skrzypce, wiolonczele i basy zagrały! Wszystkie fibry drzew, wiecznie do słońca tęskniących i wiecznie w nie wpatrzonych, zadygotały i jak struny rozśpiewały się pieśnią słoneczną.
A na wysokościach toczył się bój.
Aeroplan Zaruty skoczył niespodziewanie w górę, wykręcił się, syknął strumieniem białego dymu — i lecący ku niemu od prawej ręki przeciwnik zwalił się w las. Na jego miejsce półłukiem leciał Zaruta, wzbił się znowu w górę, i, zdawało się, uciekał przed przeciwnikami, którzy gonili go, sycząc z karabinów maszynowych. W pewnej chwili Kasia drgnęła, bo aeroplan jej brata naraz spadł o kilkanaście metrów — ale znowu zatrzymał się, a wznosząc się w górę spiralą z tyłu ustrzelił drugiego przeciwnika. Na ostatniego poszedł Zaruta wprost, piersią w pierś, nieomal hypnotyzując go tym bezwzględnym, orlim manewrem. Być też może, że lotnik, który widział i śmierć swych towarzyszów i nagłe nad przeważającym wrogiem zwycięztwo nieustraszonego pilota, stracił ducha — a w tej chwili padł strzał i trzeci przeciwnik, stanąwszy na skrzydle, z błyskawiczną szybkością spadł za górę.
Ale wówczas zachwiał się pilot zwycięzki. Zerwał się z niebios, osiadł w powietrzu, zakołysał się, zatoczył wielkie koło, a potem ukośną linją pomknął wprost ku polanie, na której stała Kasia — i zanim się dziewczyna spostrzegła — lekko wylądowawszy na kwiecistej łące, stanął cichy i nieruchomy.
Ani nawet nie krzyknąwszy, Kasia pobiegła wprost ku aeroplanowi. Nogi jej plątały się w wysokiej trawie, przewracała się, ale znowu zerwawszy się, pędziła co siły w nogach. Oto tam jest jej brat, na którego walkę w niebiosach własnemi oczami patrzyła, brat, którego szukała, za głosem jego idąc wewnętrznym po górach i lasach, brat który nikogo w tych ciężkich chwilach koło siebie nie mając, do niej myślą się zwracał, wierząc pewnie, że ona, choć tak daleka, pomoże...
Zaruta dysząc ciężko, napół leżał na swem siodle, ostatnim widać wysiłkiem starając się drżącemi rękami zsunąć hełm.
Pomogła mu.
Jak gdyby nie wierzył w możliwość cudzej pomocy i nie czuł jej, niezdawał sobie z niej sprawy, bez słowa pozwolił sobie zdjąć hełm.
A wówczas ona wyjęła flakonik i podsunąwszy mu lewe ramię pod opadającą głowę, odezwała się:
— Krople, Marjanie!
Otwarł oczy i spojrzał na nią.
Było to nie spojrzenie, lecz modlitwa.
Bez ruchu pozwolił sobie wlać krople w siniejące wargi, a potem jak małe, spłakane dziecko wciągnął głowę w ramiona i bezsilnie a tkliwie pochylił się ku siostrze i położył jej głowę na ramieniu.
Szczęśliwa aż do bólu, z oczami, z których gorące łzy tryskały rzęsiście, trzymała jego głowę na swem ramieniu, małą rączką gładząc go po twarzy i rozczesując mu włosy zlepione potem.
Łoskot dział rósł, las aż trząsł się i jęczał, ale oni nie widzieli nic, zachwyceni wielkim cudem czystej miłości.
Trwało to długo, bo Marjan usnął.
A w lesie zrywała się burza okropna. Gdzieś tam się drzewa łamały, trzaskały, z grzmotem padały na ziemię, coś się w ich głębi śmiało złowieszczo i wybuchało ogniem czerwonym. Coraz bliżej i bliżej było to nieznane, splątane w szatański chór ryku i chichotów.
Naraz ogromny, czarny duch zerwał się na brzegu polany, wyskoczył wysoko w górę i zniknął. Po nim drugi i trzeci powstał i padł, sypiąc w twarz drzewom ziemią i kamieniami.
Kasia krzyknęła.
Ziemia poprostu tańczyła dokoła niej, wyrzucając w powietrze czarne, wielkie słupy, po których powstawały na łące ogromne wyrwy, niczem spalone rany.
Pilot ocknął się, rzucił okiem dokoła i dostrzegł świecącą łzami, bladą twarz siostry.
— Ach, tak! — westchnął. — Nie bój się, nie po to Bóg ten cud sprawił, abyśmy tu mieli zginąć.
Wyskoczył.
— Siadaj koło mnie, pojedziemy.
Pomógł jej wsiąść — a po chwili, posunąwszy się lekko po ostrzeliwanej polanie, pilot oderwał się od ziemi, wzniósł się zręcznie ponad las i skierował się ku gwiazdom.
I tak wylecieli z ognia i piekła, szczęśliwi i pełni wiary w noc i gwiazdy, potężni działającą siłą swych serc kochających.
— Dokąd lecimy! — spytała go, krzycząc mu do ucha.
— Do domu! Ciemno już, tu nigdzie nie wyląduję... Ranny jestem w lewą rękę...
Po kilku godzinach lotu zajaśniały światła ukochanego miasta, za którem, niby ogród białych gwiazd, widać było łukowe lampy aerodromu.
Pilot, jak zwykle, zatoczył piękne koło nad miastem, a potem lekko wylądował na lotnisku.
Pośpieszyli z pomocą dyżurni żołnierze, i w chwilę później Zaruta znalazł się w swej kancelarji, gdzie siostra opatrzyła mu zranione ramię.
— A teraz zatelefonuję do domu po samochód...
Ale w sionce dał się słyszeć charakterystyczny stuk kuli i w pokoju stanął uśmiechnięty Janek.
— Ty tu?
— Przyjechałem po was samochodem...
— Skądże wiedziałeś?
— Nie spałem. Usłyszałem w nocy wasz aeroplan, Komendancie, wyszedłem na werandę, zobaczyłem koło nad miastem — i zbudziłem szofera... Lekarstwo pani mu dała?