<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Siła serca
Podtytuł Błękitne romanetto
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Przemysłowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X

— Gdzie go widziałeś, Janku? — pytała, Kasia, wchodząc do małego, dusznego pokoiku.
— O, zaraz „widziałeś!” Zdawało mi się, żem go widział. Siedział przed tym stolikiem i jakby próbował otworzyć szufladę.
— Którą?
— W ciemnościach nie było widać, ale z ruchu możnaby sądzić, że prawą.
— Zapal światło.
Wyjęła kluczyki z ukrycia i otwarła szufladę.
Było w niej trochę rysunków, jakieś papiery, ołówki, pióra, raporty, a w głębi zasunięty i schowany — kryształowy flakonik z przeźroczystem lekarstwem.
— To to! — wykrzyknęła Kasia, zaczerwieniona z radości. Z pewnością to lekarstwo! Czy pamiętasz Janku wtedy, tę martwą pentlę... kiedy to biedny Lolo do domu go odwiózł...
— Czemuż nie napisał?
— Wstydził się tej słabości, może nie chciał... A może nawet nie myślał o tem... Może to nieświadomie... W ostatnich czasach taki był zdrów, ożywiony, pełen zapału, prawdopodobnie lekarstwa wcale nie używał i dlatego zapomniał. Choć z drugiej strony... nie zdaje mi się. Marjan jest taki ostrożny, tak zawsze o wszystkiem pamięta.. Trzeba mu to koniecznie posłać...
— Zapakujemy i poślemy...
— O, nie, przesyłki na front idą tak długo... W dodatku nie wiadomo, gdzie on jest, znamy tylko pocztę polową...
— No, ja wiem...
— Nie, nie, poczta mi się nie podoba... Zarzucą gdzie pakunek, nie doręczą mu albo doręczą za późno... Trzeba to będzie inaczej zrobić...
— Poślę jutro kurjera. I tak mam wysłać różne rzeczy...
— Nie, nie, to nie może być człowiek obojętny... To musi być ktoś taki, komu zależałoby na tem, aby mu przesyłkę doręczyć jak najprędzej.
— Dam mu specjalny rozkaz.
— Posłuszeństwo żołnierza ma swe granice... On może nie módz trafić tam, gdzie ja dotrę z pewnością.
— Pani chce jechać sama?
— Nie dlatego to powiedziałam, ale tyś mi teraz tę myśl podsunął. Naturalnie, ja sama pojadę. Niema najmniejszej przyczyny, dla której nie miałabym jechać. Zaraz jutro, od rana, zacznę się starać o pozwolenie i potrzebne papiery. Pomożesz mi?
Skinął głową.
— Kamień mi z serca spadł! — odetchnęła z ulgą. — Mam wrażenie, że właśnie ja tam jestem potrzebna, że w tem kryje się tajemnica tych wszystkich dziwnych rzeczy...
— Może być... Że pani jest tam potrzebna, że się pani tam może przydać — o tem nie wątpię. Czy istotnie koniecznem jest, aby pani sama tam jechała — nie wiem i konieczności tej nie widzę. Na rozum rzecz biorąc, mogłoby się bez tego obejść. Ale co znaczy rozum! Nieraz głupstwo zrobione według instynktu serca, bywa rzeczą mądrzejszą od najsubtelniejszego mędrkowania.
Na drugi dzień rozpoczęli wędrówkę od biura do biura, od urzędu do urzędu. Jasnem było, że nikt nie rozumiał i nie mógł zrozumieć konieczności wyjazdu Kasi na front do brata, z drugiej strony jednak siostrze Zaruty nikt odmówić nie chciał, nie mógł, zwłaszcza, że panienka ta znajdowała się pod opieką inwalidy, którego imię cały kraj z podziwem i szacunkiem wymawiał.
Zaopatrzona w odpowiednie papiery, ruszyła Kasia na front. Przez pachnący wiosną kraj, świeżą zielenią pokrywający swe blizny i rany, wiózł ją samochodem Janek. Lecieli białym, czaru pełnym gościńcem z błyskawiczną szybkością, wjeżdżali na lekko zfalowane wzgórza niecierpliwie, zjeżdżali z nich na łeb, na szyję, płosząc samotnych jeźdzców lub żandarmów polowych, których konie nierzadko ponosiły.
— Wygrażają nam pięściami! — krzyknęła Kasia w ucho Jankowi, widząc jakiś patrol, którego rozszalałe konie rozniosły po polach.
— Mogą nawet strzelać, nic nam nie zrobią.
— Zaskarżą.
— Niech przeczytają numer! — śmiał się. — Wolniej jechać nie umiem, jestem lotnik, nie żółw.
— Zawadzisz o co i samochód pójdzie w drzazgi.
— Przyzwykły jestem do wielkiej szybkości. Widzę i liczę się z większemi odległościami..
— Co wy za ludzie jesteście! — z podziwem wykrzyknęła Kasia.
— Dobrzy ludzie! — zawołał Janek i roześmiał się szeroko.
Młodą pannę zachwycał ten pęd po białym gościńcu. Samochód leciał z dziwnym krzykiem, wiatr gwizdał w uszach i dmuchał w twarz tak, że trzeba było zamykać oczy.
— Jeńcy! — krzyknął Janek.
Bezładna szaro-zielona trzoda rozstępowała się szybko na obie strony gościńca. Ledwo Kasia tę gromadę w oddali zobaczyła, już samochód ją mijał. Zamajaczyły szmaty i łachmany jeńców, błysnęły bagnety konwoju, mignął widok ułana, który — nie mogąc sobie snać z rozbrykanym koniem dać rady, walił go pięścią w łeb, miotający pianę z pod wędzidła i już nikogo przed samochodem nie było.
Wyminęli wielki, z gromowym hukiem jadący samochód ciężarowy, wysoką platformą, pełną żołnierzy w hełmach stalowych, z pod których śmiały się ogorzałe twarze i jasne oczy. Spotkali po drodze kilka uszkodzonych dział, ciągnionych przez furmanki, zaprzężone w woły. Czasem widać było napół zburzoną chałupę, koło której już kręcili się ludzie z cegłami i wapnem. Tu i owdzie po obu stronach drogi leżały „rogatki“ oplecione drutem kolczastym, widać było dołki strzeleckie, resztki pozycji. Dalej ułani prowadzili długi tabor koni odparzonych, rannych, kulejących, nieraz zakrwawionych, z czerwonemi plamami od ostróg po bokach. Wracali do domów uchodźcy, a ich wysoko naładowane pierzynami i kojcami fury trzeba było wymijać ostrożnie, bo między tem dobrem wszelakiem siedziały też dzieci. Z trudem torowano sobie drogę przez stado wołów pędzonych na front przez przebiegłych i wypasionych poganiaczy z tasakami u boków i karabinami przewieszonemi przez plecy.
Janek, nie mogąc wyminąć porykujące bydło, zwolnił.
— Niech pani popatrzy na tych czabanów! — mówił, z uśmiechem pokazując jej poganiaczy, pokrzykujących na stado — Jakie to syte łajdaki a niewyspane. W nocy rżną bydło, w dzień maszerują...
— Biedaki! — litowała się Kasia.
— O, tak, biedaki! — zaśmiał się Janek. — Żeby pani widziała ich portfele, toby pani tego nie mówiła! Intensywnie handlują flakami, mózgiem, wątrobą.. To wszystko sprzedają chłopom. Za pieniądze oczywiście, ale pierwszeństwo ma ten, kto da flaszkę wódki, poczęstunek, dobry nocleg pod pierzyną... Te łotry śpią, idąc za wołami, a dopiero w nocy, przy ogniskach, czerwoni od krwi, zaczynają zabawę... Rzeźnicy, panno Kasiu, mocni ludzie...
Wyrwawszy się wołom, lecieli jakiś czas, aż znowu werżnęli się w długie, splątane tabory.
Samochód jechał coraz wolniej, pobrzękiwał coraz częściej, wreszcie beznadziejnie musiał zająć miejsce w nieskończonym łańcuchu taborów.
„Taboryci” klęli na czem świat stoi. Latając od wozu do wozu, wymyślając na rekwirowane podwody i brzęcząc krótkiemi karabinami na plecach, wymieniali niezrozumiałe słowa, niby z jakiegoś tajemniczego żargonu i zdawałoby się, przygotowywali się do jakiejś walnej rozprawy. Między wozami, krzycząc, uganiali z brzękiem długich szabel konni, zaś żołnierze taborowi, zaciągając się dymem przedziwnych papierosów i spluwając gęsto przed siebie, z pogardliwemi minami klęli siedzących na podwodach chłopów, którzy tyle sobie z nich robili, co ich malutkie konie lekceważąco i leniwie opędzające się od much nieczystemi, niestrzyżonemi ogonami. Tabory czasem szły przed siebie stępo, czasem kłusem, czasami znów stawały i huczały klątwami, w końcu długi łańcuch zachrzęścił, zabrzęczał i niosąc obłoki kurzu, pognał przed siebie. Po jakimś czasie wyszedł na jaw powód tylu irytacji, klątw i spluwań pogardliwych. Oto na skrzyżowaniu dróg ujrzano drugi tabor, który pierwszemu chciał przeciąć drogę. Konflikt był ostatecznie załagodzony, mimo to podoficerowie poszczególnych eskort, wciąż jeszcze stali pod krzyżem i doskakując do siebie na koniach, zasypywali się wzajem przezwiskami.
— Zaryzykuję! — krzyknął Janek, wskazując Kasi tak zwaną wiejską drogę. — Oddawna deszcz nie padał. Podłużna droga, ale my jedziemy prędzej, wyminiemy ich.
Skręcił na lewo.
Jechali przez ciche, zielone pola, potem przez wsie, w których rozkwaterowano piechotę. Żołnierze napół ubrani myli się, czyścili broń, naprawiali podarte bluzy lub spodnie. Pod płotem w wysokiej trawie mignęła jakaś para. On się śmiał i przecząco kiwał głową, ona — przystojna, młoda dziewczyna — prosiła go o coś, głaszcząc go ręką pod brodę. W innem miejscu żołnierz przemoczony uciekał, a kobieta chlustała na niego wodą z wiadra. Na podwórzu obejścia stała uszykowana kompania, której młody sierżant coś wykładał. Rzeczka roiła się od białych i brunatnych młodych ciał. W środku wsi oficer, pochylony z pięknie wyczyszczonego konia, mówił coś do ucha drugiemu, który słuchał z odwróconą, po szelmowsku uśmiechającą się twarzą.
A potem znowu przyszły błonia i pustka.
Nad wieczorem Janek wysadził Kasię na jakiejś małej stacji.
— Dalej już pani wieźć nie mogę — mówił — jestem komendantem lotniska, nie wolno mi wyjeżdżać... Stąd musi już pani jechać sama... Chciałem dać pani swego ordynansa, wątpię jednak, czyby pani dużo pomógł... Nazwisko pani zrobi w danym razie więcej, niżby potrafił biedny żołnierz... A zresztą — jest pani między swoimi, a w mundurze siostry Czerwonego Krzyża dotrze pani wszędzie... Wierzę, że Bóg panią posyła tam, dokąd pani jedzie. Toteż dojedzie pani z całą pewnością...
Tyle jej pomógł, że, razem już z nią, aby wiedziała, jak się to robi, poszedł do komendanta stacji, dowiedzieć się, kiedy będzie mogła odjechać. Młody oficer, zmęczony i niewyspany, od wielu już dni, plótł napół przytomnie. Był bardzo uprzejmy, ale jego informacje wyglądały wprost niedorzecznie. Niewątpliwie wiedział, co mówił, tylko, że trudno było to zrozumieć. Janek podziękował mu grzecznie i wyszedł z Kasią na peron. W tej chwili zajechał jakiś pociąg wojskowy, z wagonami ubranemi kosodrzewiną. Wysypali się z dworca żandarmi, którzy wykrzykując dziwne słowa, biegli wzdłuż wagonów. Z wagonów posypały się śmiechy i uszczypliwe żarty w dialekcie góralskim. Kpiono i żartowano z żandarmów, którzy mówili gardłowym djalektem zachodnim. Zdawało się, że smukły góral „sztyletami“ patrzył na żandarma, zaś ten, w ciężkim, żelaznym hełmie i z żółtemi sznurami na szerokiej piersi, ogromny i ciężki, zaciskał tylko swe olbrzymie pięści, czekając zwady. Z małego budynku ze znakiem „Czerwonego Krzyża“ wyszły panie z koszami pełnemi chleba, wędlin, papierosów, zakąsek i różnych innych rzeczy. Żartując, rozdawały je żołnierzom, którzy brali nieśmiało, dziękując niezdarnie. Rozchwytywano gazety.
— Więc co ja zrobię? — pytała zaniepokojona Kasia.
— Zaraz! Zaraz! — odburknął Janek.
Zerknęła na niego zboku.
Wyprostowany na swej sztucznej nodze, smukły i wyniosły, z pstremi wstążeczkami orderów na lewej piersi, stał, zapatrzony radośnie w pociąg, w wagony pełne żołnierzy, w ruch, jaki dokoła nich panował. Nozdrza jego, zlekka rozszerzone, drżały, oczy szafirowe ślizgały się po muskularnych postaciach i pociągłych — twardych, wygolonych twarzach górali o drwiących, zbójeckich oczach i drapieżnie zakrzywionych nosach. Z któregoś wagonu dolatywały wysokie tony „skrzypeczków“ grających zbójeckiego i gwałtowne tupanie.
— Ach, co to za żołnierze! Co za żołnierze! — westchnął. — Mój Ty Boże!
Znowu westchnął i skurcz bólu szarpnął jego twarzą.
Kasia, wielką litością zdjęta, położyła mu dłoń na ramieniu.
Ocknął się.
— Zaraz to zrobimy, droga pani! — odezwał się do niej. — Pojedzie pani tym pociągiem. On panią podwiezie.
— A co dalej pocznę?
— To już oni pani powiedzą. Chodźmy poszukać komendanta pociągu.
Pokuśtykał ku lokomotywie, gdzie istotnie był wóz drugiej klasy z jakimś dziwacznym napisem. Wyprostowanemu dyżurnemu rzekł parę słów i po chwili z wagonu wyszedł młody, smukły, jasnowłosy oficer, o szalonym nosie i maleńkim, owsikowatym wąsie. Kasia, przywykła do nadzwyczaj serdecznych stosunków w „białej willi” i traktująca Janka wciąż, jak dziecko, aż się zdziwiła na widok nabożnego wprost szacunku, z którym obcy oficer rozmawiał z Jankiem. Wysłuchawszy beznogiego pilota, który pod koniec rozmowy silnie uścisnął mu dłoń, oficer, nie przedstawiając się nawet, skłonił się Kasi i ręką wskazał jej na schodki, wiodące do wagonu.
— Pani raczy wejść! Zechce pani siąść, gdzie pani będzie wygodnie —
— Nie chciałabym panom przeszkadzać.
— Wszyscy jesteśmy na pani rozkazy.
Było to powiedziane poważnie, bez podejrzanej intonacji, zupełnie szczerze.
— A panowie daleko jadą?
Zamiast odpowiedzi oficer wzruszył ramionami.
— Czy ja z wami dojadę?
— Może pani być co do tego spokojna. My panią prześlemy.
— Pani jest nadana w tej chwili jako przesyłka do brata! — tłomaczył jej z uśmiechem Janek. — Niech się pani nie obawia, oni panią odstawią... Więc — do widzenia, panno Kasiu! Życzę pani powodzenia! Niech pani wsiada!
Jeszcze raz przez otwarte okno podała mu rękę.
— Do widzenia pani. A niech pani nie pisze, nie potrzeba, ja i tak będę wiedział. Więc — wszystkiego dobrego.
Salutował jej.
A potem czekał chwilę, rozglądając się.
Przechodził koło niego żandarm.
— Proszę was — zaczepił go. — Bądźcie tak dobrzy i odprowadźcie mnie do samochodu. Ja z moją sztuczną nogą robię za dużo sztuk cyrkowych podczas chodzenia...
Komendant pociągu wziął go pod rękę.
— Panie poruczniku! Będę sobie uważał za zaszczyt!

Janek jeszcze raz salutował Kasi, uśmiechnął się i kuśtykając, powędrował z oficerem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.